Barbara Kulińska „Zula”

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Kulińska z domu Żugajewicz. Pod takim nazwiskiem, pod rodowym nazwiskiem występowałam w okresie okupacji.

  • Jaki był pani pseudonim?


„Zula”.

  • W jakim zgrupowaniu brała pani udział?


Samodzielny Batalion brygadiera Czesława Mączyńskiego, na terenie Konstancina Jeziorny, tutaj powstał, tutaj spędziłam przeszkolenie i tu przystąpiłam do Powstania.

  • W którym roku się pani urodziła?


W 1928 [roku].

  • Gdzie się pani urodziła?


Tu [w Klarysewie], konkretnie w tym domu, żeby było jeszcze przyjemniej, to w tym miejscu, w którym w tej chwili rozmawiamy ze sobą.

  • Jak wspomina pani okres przedwojenny?


Wspaniały, jedyne piękne lata, jedynych dziesięć pięknych lat w życiu. Później to horror, makabra, a przedwojenny okres bardzo dobry, rodzice moi byli bardzo dobrze sytuowani, ojciec był przedsiębiorcą. Piękne, szczęśliwe lata. Razem z bratem, z babcią, tu mieszkaliśmy, tutaj był jeszcze w tamtym okresie piękny ogród, mieliśmy wszystko to, co trzeba, dobre, sądzę, wychowanie, dobrych nauczycieli i dobre wakacje, miłe, wyjazdy już wtedy.

  • Czym się zajmowała pani mama?


Mama w domu [pracowała]. Mama miała dużo pracy przy nas, ponieważ dom był otwarty, było stale pełno gości, duża rodzina była, nie nasza, ta najbliższa [to] tylko brat, babcia, rodzice i ja, ale pozostała rodzina była bardzo liczna: ciocie, wujkowie, kiedyś były bardzo liczne rodziny, u moich rodziców było ośmioro, u mojej mamy było sześcioro rodzeństwa, tak że jak to się wszystko podublowało później, to zjazdy rodzinne były kilkudziesięcioosobowe, a ponieważ tutaj było zawsze ładnie i przyjemnie, to było bardzo fajnie.

  • W momencie, kiedy wybuchła wojna pani mama też pracowała w domu?


Tak. Akurat tak się złożyło, że wróciliśmy na dwa tygodnie [przed wybuchem wojny] z Jarencza, z obecnej Ukrainy, wróciliśmy z wakacji. Dwa tygodnie tutaj właściwie wystarczyły na to, żeby zrobić zapasy na wojnę, bo ojciec mój, tak jak wtedy każdy młody mężczyzna, zajmował się polityką i wiedział, że najprawdopodobniej będzie jednak wojna. Toteż z mamą biegałyśmy po sklepach, robiłyśmy zakupy, sprawunki, tłuszczu, słoniny topiłyśmy, suchary suszyło się bez przerwy, bułki, później już bułek zało to chleb, wielkie worki, nie było przecież worków z folii, tylko worki z papieru, papierowe. Całą okupację później właściwie, może nie całą, przesadzam, może dotąd dokąd nie dostaliśmy przydziału na pieczywo, to żywiliśmy się sucharami i tłuszczem, który udało nam się stopić na okres wojny.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

 

1 września był bardzo charakterystyczny i bardzo znamienny dlatego, że sypialnie nasze były na górze, na pierwszym piętrze. Tam jest zresztą bardzo duży balkon, wtedy widok z balkonu był bardzo rozległy, bo drzewa były niskie, jeszcze nie były wysokie i ojciec nas zbudził o szóstej rano, całą rodzinę i mówi: „Wstawajcie, zaczęło się jednak”. Wybiegliśmy wszyscy na balkon, to już było pierwsze bombardowanie, słychać było już dywanowy nalot na Warszawę i bardzo charakterystyczna rzecz, bo po kilku godzinach na naszych świerkach, bo tu było masę świerków, były poprzyklejane plastry spalonego papieru, więc prawdopodobnie paliła się już jakaś biblioteka, czy jakieś nie wiem, może zakłady papiernicze, trudno mi jest w tej chwili powiedzieć, ale pamiętam to doskonale.


  • Czy mieszkali państwo dalej w tym samym miejscu?


Tak, mieszkaliśmy tutaj,

wysiedleni zostaliśmy dwa miesiące przed wyzwoleniem Warszawy, przed opuszczeniem przez Niemców Warszawy, ponieważ ta strefa – my mieszkamy stosunkowo niedaleko Wisły, bo sześć kilometrów, Bolszewicy byli po przeciwnej stronie – to była strefa przyfrontowa. Wszyscy z tego domu zostaliśmy wysiedleni, kilka kilometrów dalej, do Konstancina, do centrum Konstancina, tam spędziliśmy dwa miesiące, ale tutaj dokonał się szaber, tu wróciliśmy, zastaliśmy połowę mebli.


  • Przez cały okres okupacji państwo mieszkali w Warszawie?


Cały czas mieszkaliśmy tutaj [w Klarysewie] (Jeziorna).

  • W czasie okupacji chodziła pani do szkoły?

 

Przed wojną skończyłam już pierwszą, drugą, trzecią klasę, szkoły powszechnej naturalnie, natomiast w czasie okupacji w dalszym nauczaniu najpierw było kilka miesięcy przerwy, zanim się zorganizowało szkolnictwo. Mówię o tym szkolnictwie oficjalnym, tym pod zarządem niemieckim, ale od razu się zorganizowało szkolnictwo podziemne, więc we wszystkich szkołach, bo szkół typu gimnazjum, liceum czy nawet szkół podstawowych nie było, były szkoły zawodowe, tylko szkoły zawodowe, więc w tychże szkołach zawodowych nauczycielki, oczywiście przedwojenne nauczycielki, konspiracyjnie uczyły nas wszystkiego tego, co wymagał program.

  • Do jakiej szkoły zawodowej pani chodziła?


Chodziłam do szkoły krawieckiej, aczkolwiek nie bardzo mi krawiectwo do dzisiejszego dnia wychodzi, bo nic z tym nie miałyśmy wspólnego. To była bardzo znana elitarna szkoła na ulicy Bagatela 15, jest tam zresztą pamiątkowa, ufundowana przez wychowanki, piękna tablica. Nasze panie przełożone, a były nimi pani J. Roszkowska i J. Popielewska, zorganizowały nauczanie konspiracyjne, powiedziałabym, perfekcyjnie, ponieważ przyjęły do szkoły pseudo-krawieckiej, czyli oficjalnie krawieckiej, szycie dla Wehrmachtu koszul. To się odbywało w ten sposób, że stało kilka – nas było wtedy, nie wiem może dwadzieścia koleżanek – stało kilka maszyn do szycia na wszelki wypadek, a kontrole były bardzo często, Niemcy bardzo często wpadali, sprawdzać jak my wykonujemy swój zawód, a ich ubranie. Oczywiście my w każdej chwili byłyśmy przygotowane, że książki muszą być natychmiast zlikwidowane, i muszę powiedzieć, że do dzisiejszego dnia nie wiem, gdzie były przechowywane książki, to już była rola naszej wychowawczyni, która zbierała je do jakiegoś kosza i one znikały. Później okazało się, że był tam jakiś schowek duży za szatnią, otwierany specjalnie, ale to wiedziały wtajemniczone tylko osoby. Tą metodą uczyłyśmy się przez cały okres okupacji, to znaczy ja skończyłam taką metodą szkołę podstawową i zrobiłam małą maturę, właśnie tam u pań Popielewskiej i Roszkowskiej, bo tak się szkoła nazywała.

  • W którym roku pani maturę zrobiła?


[Małą] maturę zrobiłam w 1944 roku, tuż przed Powstaniem. Był to dla nas bardzo ciężki czas, dlatego że na Szucha było gestapo, tak że codziennie każda z nas musiała przejść przez dwie budki kontrolne gestapo, zanim dostała się do szkoły, bo szkoła była na Bagateli po przeciwnej stronie, i byłyśmy bez przerwy [sprawdzane], mimo, że nas znali już z widzenia. Trzeba było otwierać tornistry, bo wtedy przecież nosiło się tornistry. Taką metodą zrobiłam małą maturę, dzięki moim wspaniałym nauczycielkom, i muszę powiedzieć: nigdy niczego i tak wiele i tak prawdziwie, nie nauczyłam się jak w tej szkole. Musiałyśmy się wtedy uczyć na pamięć fragmentów „Pana Tadeusza”, robiłyśmy w dużych przerwach spektakle, każda z nas musiała znać jakąś część, i do dzisiejszego dnia, jak się chcę popisać przed młodzieżą, deklamuję. To było bardzo ciężkie, trudne, bo dojazdy były ciężkie, stąd do Warszawy, w Wilanowie były codziennie łapanki, codziennie byliśmy kontrolowani, ale jakoś to się przetrwało. Uczyłyśmy się, bo to była szkoła żeńska, i języków, i angielskiego, i oczywiście niemiecki był obowiązkowy, więc wyniosłyśmy stamtąd zupełnie niezłą znajomość niemieckiego, angielski konspiracyjnie, francuski konspiracyjnie i łacina konspiracyjnie, wszystko konspiracyjnie. Nie wolno było żadnych notatek robić, więc to wszystko trzeba było mieć w [głowie].


  • Czy w tej szkole miała pani pierwszy kontakt z konspiracją?


Pierwszy kontakt z konspiracją, to może nie w szkole. Nie przez szkołę miałam pierwszy kontakt z konspiracją, aczkolwiek miało to jakiś związek ze szkołą, ale trochę później.

Pierwszy kontakt z konspiracją zaczął się tu, w tym domu, a mianowicie w 1942 roku, miałam wtedy czternaście lat, ale byłam dziewczyna dosyć bystra, nie da się ukryć. Zaczęli do mojego ojca, który miał trzydzieści kilka lat, przyjeżdżać jacyś panowie, młodsi, starsi, a ponieważ młodsi już mnie zaczęli trochę interesować, to zwłaszcza zaczęłam tym młodszym się przyglądać i zaczęłam, nie ukrywam, podsłuchiwać rozmowy, bo oni się zamykali. A już takim ukoronowaniem wszystkiego było to, jak jeden z tych młodych ludzi zamieszkał u nas, bo okazuje się, że on był jednym z założycieli konspiracyjnej jednostki tutaj na tym terenie. Tak się zaczęło, ponieważ oni, to znaczy moi późniejsi dowódcy, zorientowali się, że chcąc mieć spokój, pewność, gwarancję, trzeba dziewczynę wprowadzić w to. Ja na ojca naciskałam, powiedziałam wreszcie: „Słuchaj, ty mnie nie oszukuj, bo ja widzę, że tu się coś zaczyna dziać, przecież wiem od swoich koleżanek, że one już należą do harcerzy, do tajnych organizacji, powiedz co tutaj jest”. I tak stało się, nawet nie wiem kiedy, że stałam się żołnierzem Armii Podziemnej, złożyłam przysięgę, przyjęłam pseudonim „Zula”.

  • Pani ojciec do tego doprowadził?


Okoliczności po prostu spowodowały, ludzie, którzy tu bywali. Zresztą jeden z tych młodych ludzi stał się później, nie ukrywam, moją wielką sympatią, zginął zamordowany w obozie w Charkowie, już po Powstaniu, po wyzwoleniu. Tak się to zaczęło.

  • Gdzie pani złożyła swoją przysięgę powstańczą?


Tu, w tym domu, oczywiście w pełnej oprawie przepisów wojskowych, przed swoim dowódcą i przed swoją komendantką, którą była Ziuta Wyszyńska, zresztą szwagierka prymasa Wyszyńskiego. A tak na marginesie, ona była tutaj, na terenie wymienionym przeze mnie, komendantką wszystkich dziewczyn, sekcji kobiet, WSK – Wojskowej Służby Kobiecej i ja jej podlegałam, ale bardzo krótko. Upłynęło kilka miesięcy, zostałam sekcyjną i miałam już cztery dziewczyny, później zostałam drużynową, jakoś szybko dosyć awansowałam i tak przeszłam do Powstania.

  • Wróćmy jeszcze do czasów konspiracji. Jakie zadania musiała pani wtedy wykonywać?


Najpierw przeszłam kurs sanitarny, właściwie to wszystko było jednocześnie, zbiórki odbywały się najczęściej gdzieś na peryferiach, nawet nie miasta, bo to trudno nazwać miastem. To, co dzisiaj jest Konstancin Jeziorna, zupełnie nie przypomina tamtejszego Klarysewa czy Jeziornej, bo to była niewielka osada, niewiele osób [tu mieszkało], wszystkie się znały wzajemnie. Zbiórki odbywały się zwykle w peryferyjnych domach, gdzieś na obrzeżu osady, oczywiście w wielkiej konspiracji, po cztery, sześć osób. W zależności od tego czy to było nauczanie sanitarne czy nauczanie posługiwania się bronią, to szkolił nas albo lekarz, który tutaj pracował, wskazuję tu, ponieważ wszystko odbywało się tu w Mirkowskim Zakładzie Papierów, w osadzie Mirków, w odległości kilometra od mojego domu. Tu był zaczątek całej tej konspiracji, która później przybrała nazwę Batalionu Czesława Mączyńskiego, to się tutaj wszystko odbywało na miejscu. Sekcją sanitarną kierował doktor [Tadeusz Blusiewicz] i jego żona, bardzo urodziwa zresztą pani, która po jego śmierci, bo on zginął w Powstaniu, prowadziła konspiracyjny szpital powstańczy. Sprawami nauczania, posługiwania się bronią, to już [zajmowali] się różni koledzy, w tej chwili prawdopodobnie już nie żyją, wymienię choćby taki pseudonim „Stalowy” – kolega Latoszek, który uczył mnie strzelania, ale to się z kolei odbywało na łąkach albo gdzieś w lesie. Natomiast kolportażu uczył nas albo jakiś instruktor, nie wiem, nawet nie potrafię powiedzieć [jak się nazywał], bo byli to instruktorzy bardzo często przysyłani gdzieś z zewnątrz, z Warszawy, albo całe dowództwo.
Wszyscy organizatorzy batalionu Mączyńskiego nie byli tutejszymi mieszkańcami, byli to już oficerowie, przedwojenni. Na przykład mój naczelny dowódca Florian Kuskowski, pseudonim „Szary”, który zginął pierwszego dnia Powstania, tutaj właśnie na tym terenie, niedaleko stąd, był przedwojennym podoficerem. Kilku było przedwojennych podoficerów, którzy wzięli w swoje ręce zorganizowanie zarówno wyszkolenia, jak i naboru ludzi, później propagandy, wydawania „Barykady” – naszego pisma, które tutaj było wydawane – śmieszne to, ale prawdziwe – pod okiem Niemców, którzy okupowali Fabrykę Papierów Wartościowych. Ale dyrektor był na tyle wielkim patriotą i wspaniałym człowiekiem, że od niego dostawaliśmy papier, naturalnie kradziony, bo przecież raczej nie można było [go używać] do gazetek. On nam zorganizował powielacz, bo przecież wtedy innej technologii nie było, jak tylko powielanie kręconym powielaczem. Tutaj tak się to wszystko rozkręcało przez dwa lata i tak się rozkręciło do Powstania.

  • Pani kolportowała pismo „Barykada”?


Tak. Nie tylko pismo, bo przecież nas w tym batalionie były sześćdziesiąt cztery kobiety, cały batalion przed samym Powstaniem liczył czterystu siedemdziesięciu żołnierzy, ogólnie mężczyźni i kobiety. Kolportowałam nie tylko ja, ale i inne dziewczyny w zależności od tego, gdzie chodziły, w zależności od tego z jakim środowiskiem się stykały, jakie miały okazje. Nie wiem, co woziłam, ale wiem, że moim obowiązkiem było przewiezienie przez kontrolę na Szucha rozkazów prawdopodobnie, bo to były jakieś nieznanej mi zupełnie treści papiery, nie miałam [w nie] zupełnie wglądu. Wtedy właśnie, powracam do pytania czy szkoła spowodowała, że wstąpiłam do Polski Podziemnej, zaczyna się historia ze szkołą. Bardzo przeżywałam wyjazd kolejką, tu do Warszawy jeździła ciuchcia, my wszyscy nazywaliśmy ją „ciuchcią” – jedyny kontakt z Warszawą, gdzie były ciągle rewizje. Byłam w ciągłym stresie, trzeba było przenieść [przesyłki] przez kontrolę Niemców.
Pamiętam taki moment, [miałam coś] donieść do szkoły, ze szkoły ktoś to ode mnie odbierał, już nie pomnę kto, ale pamiętam taką jedną sytuację, gdy Niemiec kazał mi poszukać legitymację szkolną Schülerausweis. Wiedziałam, gdzie ją mam, ale udawałam, że sobie nie mogę poradzić z tym wszystkim. Bardzo długo to trwało, dałam mu do ręki mój plecak i gdy on trzymał plecak z moją pracą konspiracyjną, wyciągnęłam gdzieś tam z kieszeni, z pobliża zresztą, legitymację, pokazałam, on kiwnął głową, oddał mój plecak, ja z tym wszystkim przeszłam. Wtedy któraś z nauczycielek moich, chyba nawet wychowawczyni moja, zorientowała się, że coś przewożę, bo ja przyjeżdżałam bardzo wcześnie. Miałam akurat takie połączenie kolejowe, że byłam nie o ósmej w szkole, lekcje zaczynały się ósma piętnaście, a ja byłam najczęściej za piętnaście ósma. Moje nauczycielki, każda z nich należała już wtedy do organizacji, zorientowały się, że ja coś kolportuję i któregoś dnia podeszła do mnie moja wychowawczyni i mówi: „Słuchaj, jeżeli ty coś przewozisz, to bardzo proszę, żebyś to mnie oddawała, ja będę ci to oddawała po lekcjach”. Tak się stało, od tamtej pory byłam o tyle już spokojniejsza, że tam miałam zapewnioną sytuację, że w razie jakiejś kontroli czy rewizji w klasie, gdy na terenie szkoły będzie rewizja, nie będę przyczynkiem do sypnięcia całej klasy, bo tak by się to w rezultacie zakończyło. Tutaj zaczęła się już moja konspiracja. Ale taka konspiracja konspiracyjna, tak bym to powiedziała, bo nic nie wiedziałyśmy o sobie, moja wychowawczyni udawała, że nie wie, że ja coś wożę, ja z kolei udawałam, że nie wiem, co ona z tym robi, chociaż to wszystko do mnie trafiło, ale to był przypadek, to było tylko po prostu akceptowanie mojej działalności.


  • Tak to wyglądało do wybuchu Powstania?


Tak, tak to wyglądało do wybuchu Powstania. W czerwcu normalnie, tak jak się kończy rok szkolny, dostałyśmy zaświadczenia z ukończenia szkoły krawieckiej, i poszłyśmy do domu, a w domu okazało się, że 1 sierpnia trzeba się zgłosić za piętnaście piąta, właśnie tutaj do Mirkowskiej Fabryki Papieru, do ośrodka zdrowia, gdzie urzędowała żona pana doktora Blusiewicza. Pani Blusiewiczowa, i pielęgniarka pani Maria Łepowska, pielęgniarka przedwojenna, one właśnie prowadziły z nami kursy, łącznie z doktorem, to znaczy najpierw doktor, a one później pomagały.

1 sierpnia trafiłam do Powstania. Jak się to odbyło? Dosyć ciekawie powiedziałabym, ponieważ zbliżała się właśnie ta godzina, my już z bratem byliśmy spakowani, jeśli można to nazwać spakowaniem, mieliśmy plecaki, brat mój był lepiej wyposażony, bo miał mojego ojca przedwojenne buty. Ojciec polował, więc [mój brat] miał długie buty, które stoją do dzisiejszego dnia na prawidłach, miał skórę, miał dobry plecak, wyglądał na prawdziwego partyzanta i tak się w partyzantce spełnił. Natomiast ja to byłam Marysia Sierotka, miałam jakiś harcerski plecak, w harcerskim plecaku przez siebie zrobione środki opatrunkowe, bo każda z nas musiała jechać z własnymi środkami opatrunkowymi – darło się prześcieradła, każda z mam musiała poświęcić jedno czy dwa, czy bieliznę pościelową. My, w taki wiadomy nam sposób zwijałyśmy bandaże i każda musiała mieć swoją własną watę, plastry, to już wszystko własnym sumptem. Oczywiście zapasowa bielizna, zapasowe buty, bo nie wiadomo było, jak się to wszystko skończy, czy pójdziemy do Warszawy, bo założenie było takie, że pójdziemy do Warszawy, więc każdy był przygotowany, że tu będzie zbiórka tylko, że rozbijemy tutaj kompanię Niemców, która okupowała Mirkowską Fabrykę, że przeprawimy się do bliskiego Lasu Kabackiego, który sąsiaduje z Wilanowem i że pójdziemy najpierw na odsiecz Wilanowa, po czym do Warszawy. Oczywiście wszystko to się inaczej ułożyło.
Natomiast bardzo ciekawa była w tym wszystkim postawa mojego ojca, który miał zupełnie inne zadanie, ale właśnie o tej godzinie, powiedzmy w pół do piątej, kiedy trzeba już było wyjść, chcąc zdąrzyć, a tu zewsząd już był obstrzał Niemców, bo tutaj stacjonowali po prawej stronie od mojego domu jest dom dziecka, tam było źródło artylerii przeciwlotniczej, więc to było bardzo niebezpieczne, a drugie źródło i kanonada niemiecka, zresztą była tutaj przy drodze do Bielawy następna droga, którą musieliśmy sforsować, żeby dojść na zbiórkę. Co się wtedy stało? Wtedy wtargnęli do nas do ogrodu Niemcy. Widocznie czuli, że coś będzie się działo, że coś będzie, ponieważ wpadło ich tu kilkunastu i kolbami karabinów podnosili krzewy wszystkie i szukali, no wiadomo było, że prawdopodobnie dostali informację, że coś się będzie działo i zwyczajnie szukali. W tym momencie ojciec podszedł do nas. Sąsiadujemy z ogromnym, wysokim murem. Ojciec wyprowadził nas, my już byliśmy przygotowani, mieliśmy plecaki na plecach i mówi: „Słuchajcie mama zagaduje Niemców, a wy w tej chwili przez mur i na okrągło tamtą drogą na zbiórkę”. Oczywiście, klepnął mnie w pupę, mówi: „Słuchacie, tylko, żebym się za was nie musiał wstydzić”. To pamiętam. Tak pobiegliśmy pod obstrzałem, pod kulami, na zbiórkę, tam był oczywiście ruch, dużo zamieszania.

  • Gdzie było to miejsce zbiórki?


W Mirkowskich Zakładach [Papieru], tam zaczęło się Powstanie. Tu były dwa plutony, trzeci pluton był w Piasecznie i tu się zaczęło Powstanie. Dużo ruchu, dużo pożegnań, dużo łez, dużo „pa pa”, „do widzenia”, „spotkamy się niedługo”. Mój brat klepał mnie: „Słuchaj, żebyś ty tam czasami wstydu rodzinie nie przyniosła”. Ja tak samo naturalnie, ciągle wszyscy mówili o tym wstydzie, żeby się nie zhańbić, żeby się spełnić, żeby się sprawdzić. Tą metodą znalazłam się 1 sierpnia w wirze powstaniowym, gdzie było bardzo trudno, bardzo ciężko. Bardzo ciężko, ponieważ nasz pluton pod dowództwem „Szarego” Floriana Kuskowskiego, który był jednocześnie dowódcą całego batalionu, z całym plutonem wyruszyli z tejże Mirkowskiej Fabryki. Tu jest rzeka niedaleko, oni chcieli forsując tę rzekę dostać się do lasów kabackich i tak jak powiedziałam przedtem, chcieli sforsować tę trasę i dostać się do Wilanowa, po czym do Warszawy. Dostali wiadomość, że tutaj w Jeziornie teren jest czysty, że nigdzie nie ma Niemców. Oczywiście rozbroili tych Niemców, którzy byli na terenie Osady Mirkowskiej, zdobyli trochę broni, tak że przeprawiali się dwoma plutonami z kilkoma wozami dobrze uzbrojonych chłopaków. Ale co się okazuje? Okazało się, że [tam gdzie jest] rzeka i most, tam się odbyła cała bitwa 1 sierpnia, w której zginął nasz dowódca „Szary” Florian Kuskowski i dziewięciu jego żołnierzy. Zginęło od razu pięciu, czterech zmarło przetransportowanych do naszego szpitala, gdzie pełniłam dyżur. Zmarli tam. Okazało się jednak, że byli tu Niemcy, że Niemcy otworzyli ogień, tam zginęła ta cała grupa, na czele z dowódcą naszym, no więc dowództwo przejął Wyszyński „Grej”, poprowadził całą grupę do lasu chojnowskiego, mimo wszystko. Ale w lesie chojnowskim okazało się, że uje broni dla wszystkich, ponieważ tam było zgrupowanie całej „Obroży” tu z tego terenu, nie tylko z Konstancina Jeziorny, ale też z lewej strony Wisły. Tam była koncentracja, i okazało się, że nie mają broni, za mało mieli broni, więc dowódcy zadecydowali, że ci którzy mają broń, pójdą na pomoc Warszawie, natomiast ci, którzy nie mają broni, wycofują się do lasów chojnowskich, to znaczy z lasu kabackiego do chojnowskiego, kilkanaście kilometrów. po drodze oczywiście załatwiają sobie broń metodami partyzanckimi, i tak się też stało.


Następnego dnia, właściwie dwa dni później, już cała grupa „Czesława Mączyńskiego”, cały batalion zgrupowany był w lesie chojnowskim. Ponieważ zginął dowódca „Szary”, grupę przejął porucznik „Antek”, i grupa została przemianowana na Samodzielny Batalion Porucznika „Szarego”, dla uczczenia już nieżyjącego „Szarego”. To było w dwa dni po Powstaniu, a dalsze dzieje to już była partyzantka.

  • Gdzie pani znajdowała się przez pierwsze dni Powstania?


Byłam cały czas w tym szpitalu.

  • Szpital był zorganizowany w Zakładach Mirkowskich?


Tak, dokładnie w mieszkaniu pana doktora Blusiewicza, który był lekarzem jeszcze tutaj w okresie okupacji. Nie wiem, może jeszcze nawet przed wojną, ale tego dokładnie nie wiem, na pewno w okresie okupacji. Tam dostaliśmy do dyspozycji całe jego mieszkanie, jednocześnie z lokalem okupacyjnej i nawet chyba przedwojennej Kasy Chorych, bo kiedyś to były Kasy Chorych. Kasa Chorych równa się przychodni lekarskiej w tej chwili. Tam było jako tako to wszystko, nie [było miejsca] aż na tylu rannych, którzy umierali na rękach.

  • Proszę powiedzieć, jak pani minęły pierwsze dni Powstania?


Minęły, właściwie to nie było czasu na zastanawianie się, jak to mija. Trzeba było pracować, pracować, pracować. Pracować opatrując chorych. Przy mnie, jak to się popularnie mówi: na moich rękach, umarło moich dwóch kolegów, braci zresztą rodzonych, jeden z nich dostał postrzał w jamę brzuszną, właśnie tutaj za rzeką, kiedy forsowano rzekę. Nie zginął, tylko przewieziony został do szpitala i my jego opatrywałyśmy, ale to była sprawa beznadziejna. Drugi dostał gdzieś w głowę kulkę, też była sprawa beznadziejna. Natomiast nie zapomnę Henia, który umierał na moich rękach, i miał medalik blaszany, kiedyś przecież nie było ani srebra, ani złota, nikt nie nosił, zwłaszcza młodzież. Na szyi miał medalik blaszany i mówi: „Słuchaj, zdejmij ten medalik, bo ja wiem, że umrę i zanieś go mojej mamie, tylko nie mów o mnie źle”. To było okropne.


  • Jak długo pani przebywała tam w tym punkcie?


Do rozwiązania. Cały ten okres, kiedy była partyzantka, koledzy uprawiali partyzantkę w lasach chojnowskich, bo tam się normalnie [walczyło], to były zorganizowane normalnie oddziały partyzanckie już wtedy, które regularnie walczyły z Niemcami. Lżej ranni ukrywali się po domach, też w konspiracji, bo przecież Niemcy chodzili i szukali, natomiast my od razu skontaktowałyśmy się przez łączniczki z lasu, które przeszły natychmiast razem z całym oddziałem do lasu chojnowskiego i już dostawałyśmy rozkazy, co mamy robić dalej. a do nas tu, tych które nie były w lesie – bo ja na stałe nie byłam w lesie, byłam tylko łączniczką z lasem, no ale może to nawet i trudniejsza sprawa – do nas należało zorganizowanie środków opatrunkowych, jedzenia, odzieży, nici, igieł wszystkiego, co potrzebne było dla czterystu z czymś chłopaków młodych, spragnionych jedzenia, w wyniszczonych ubraniach.

Już się zaczęło robić zimno, więc trzeba było i skarpety i stale przychodziły jakieś grypsy: „Przyślij mi dużo bawełny, bo nie mam czym cerować skarpetek”. Albo: „Niech twoja mama zrobi mydło”, bo przecież podczas okupacji mydło to się w domu robiło, więc moja mama robiła bez przerwy mydło, ja z moimi koleżankami, które tak jak ja zostały łączniczkami, organizowałyśmy żywność od zaprzyjaźnionych ludzi, którzy wiedzieliśmy, że żywność nam dostarczą.

  • Z czego się robiło mydło?


Mydło się robiło… Mogę podać [składniki], jeżeli jakiegoś składnika nie zapomnę, to mogę podać, bo robiłam to z mamą. Podstawą był tłuszcz, łój najczęściej, soda kaustyczna, ług, to były trzy główne składniki, tłuszcz się rozpuszczało, nie wiem jak z tym ługiem było, tak dokładnie nie będę już mówiła, w każdym razie wylewało się to tak jak ciasto. To było w stanie płynnym, oczywiście jeżeli któraś z nas miała trochę wody kolońskiej, czy starych zapasów perfum, to tam się troszeczkę tego dodało, żeby to nie było takie okropne i wylewało to się na płaskie brytfanny do ciasta, żeby zastygło. To zastygało kilka godzin i wychodziło piękne takie jak placek, jak biszkopt, z takim kancikiem do góry podniesionym. Wychodziło piękne mydło, które cięło się na kawałki i były takie kawałki jak mydła kupnego.


  • Pani mama wytwarzała mydło tylko w czasie Powstania?


Nie, całą okupację.

  • W czasie Powstania również?


W czasie Powstania też robiła, oczywiście.

  • Czyli miała pani kontakt ze swoim domem? Tutaj się pani zaopatrywała?


Tak.

Jeden z kolegów, właściwie dwóch kolegów było synami rzeźnika. Cała trójka, dwóch chłopaków i jedna dziewczyna, która była w lesie, to były dzieci młynarza, więc do kogo miałam chodzić z prośbą o jedzenie, jak nie do nich. Chodziłam, oni jedzenie dostarczali, z tym, że im było łatwiej nawet jedzenie dać, aniżeli mnie przewieść jedzenie, bo Niemcy szaleli wtedy po Powstaniu, wszystkie drogi do lasu chojnowskiego [były patrolowane]. Jest taka duża szeroka droga, bardzo widoczna, między Piasecznem, a Górą Kalwarią, która obstawiona była przez Niemców. Musiałam postarać się o konia, a nie miałam o tym zielonego pojęcia, więc musiałam jakąś dziewczynę ze wsi jeszcze zwerbować, żeby razem ze mną z koniem i furmanką zapakowaną słomą [pojechała], a pod tym smalec topiony, słonina, sadło, boczek, mąka, takie rzeczy, bo krowy to dostarczało społeczeństwo. Gorzej było z dojeniem, bo tylko jedna dziewczyna umiała doić krowę w lesie, tak że wszyscy czekali na to jak Zocha się obudzi, czy szarpali ją, bo krowy już miały takie wymiona, a nikt tego nie umiał robić, tylko ona, więc wszyscy stali tam z jakimiś naczyniami, wszyscy wyrywali sobie i ona to mleko doiła.


  • To było w czasie Powstania?


Tak, oczywiście. Powstanie w Warszawie trwało sześćdziesiąt trzy dni, a to trwało do października.

Później jak się zaczęły już przymrozki, nie było broni, nie było co jeść, dowódca żołnierzy postawił przed wyborem, jeżeli ktoś chce, to może wracać do domu, z narażeniem życia, a jeżeli ktoś chce wybrać wolność, to są Góry Świętokrzyskie. No i tą metodą grupa się podzieliła na, powiedzmy, jedną trzecią do dwóch trzecich i większość poszła w Góry Świętokrzyskie.

  • Co pani wtedy zrobiła?


Wtedy już zostałam tutaj, na miejscu, no i czekałam co będzie dalej.

  • To już było po kompletnym upadku Powstania?


Tak, to już było po generalnym upadku Powstania.

  • Pamięta pani moment, jak Powstanie upadło tutaj u państwa, gdy wiadomo było, że to już koniec na tym terenie? Jakie były nastroje wtedy?


Raz to był zawód, to był smutek, a poza tym nie wiadomo było co robić dalej, bo chyba nasi dowódcy sami byli trochę zawiedzeni tym, co się stało i musieli bardzo długo się zastanowić nad tym co postanowić, nie było to takie łatwe, nie mogli wydać rozkazu pójścia wszystkim w Góry Świętokrzyskie, bo ludzie mieli tutaj rodziny, byli tacy, którzy już mieli dzieci, już żonaci byli, albo młodzi, którzy po prostu nie byli na tyle przygotowani fizycznie, żeby pokonać partyzantkę, więc sam powrót był bardzo smutny. Część zaczęła się ukrywać. Później nastąpiło wysiedlenie, przetasowały się trochę środowiska. Powstańcy, którzy wyszli z lasu nadal się ukrywali, po czym, już była zima, styczeń, i koniec wojny, wtedy.


  • W momencie, kiedy wróciła pani po Powstaniu do domu, zastała tam pani swoją rodzinę, brata, rodziców?


Nie, brat był cały czas w partyzantce.

  • Co się działo z pani ojcem?


Ojciec też, tylko wcześniej wrócił. Brat był nawet lekko ranny, ale jak wrócił, to już był zdrowy zupełnie.

  • Czym zaczęła się pani zajmować po powrocie do domu?


To się wszystko ustabilizowało. Okres wyprowadzki stąd… nie [wiele] czasu dzieliło nas od tego momentu, kiedy część Powstańców poszła w Góry Świętokrzyskie, ponieważ jeszcze nawet owoce, jeszcze jabłka wisiały na drzewach, kiedy staraliśmy się o przepustkę od Niemców, żeby tutaj wejść do ogrodu i żeby to pozbierać, to już był październik.

Listopad – dostałam rozkaz opiekowania się Powstańcami przywiezionymi z Warszawy do Konstancina, gdzie był zorganizowany szpital. Miałam dwóch Powstańców pod swoją opieką i każda z nas, te dziewczęta, która wróciły z lasu, od razu dostały przydział opieki nad Powstańcami ciężko rannymi, którzy nikogo nie mieli tutaj. Opieka była właściwie żadna, bo był tylko tu jeden lekarz, zresztą tak prawdę powiedziawszy raczej to było schronienie dla Powstańców i azyl dla nich, żeby mogli spokojnie czy umierać czy dalej się organizować, ale ja dostałam, tak to nieładnie nazwę, przydział – chłopaka, którego nigdy w życiu nie widziałam na nogach, ponieważ on leżał, miał postarzał w jamę brzuszną kulą „dum – dum”. Wtedy, kiedy przejęłam nad nim opiekę, on był zupełnie zaniedbany. Miał koszulę, wszystko miał w ropie, ściągnęłam to z niego, dostałam od mamy jakieś prześcieradła, jedno, dwa czy więcej, tyle ile było potrzeba i zaczęłam się nim opiekować.
Co zastałam po Powstaniu? Zastałam Powstańców w tym szpitalu, nie moich kolegów, tylko warszawskich Powstańców. Powstaniec Andrzej Piotrowski, w momencie, kiedy zdarłam z niego odzież i to z czym przyjechał tutaj, a był ze dwa tygodnie, okazało się, że tam ma robaki w jamie brzusznej, no więc wszystko robiłam, żeby to jakoś wymyć. Ale to było beznadziejne zupełnie, po prostu [miał] zakażoną całą jamę brzuszną, otrzewną, stan był zupełnie beznadziejny.

Pamiętam jeszcze bardzo fatalną, przykrą bardzo sytuację, kiedy prześcieradeł wreszcie zało, bo one były potrzebne nie tylko dla niego, ale dla innych Powstańców, którzy tam umierali z kul niemieckich „dum – dum”, które były zakażone i które dawały rany nie gojące się. Ja te prześcieradła i te tak zwane tampony czy opatrunki przynosiłam do domu, i myśmy, to na wysiedleniu było, już nie w tym domu, tylko w Konstancinie, myśmy z mamą kładły to na podłodze, to już był chyba listopad i jakimiś patykami zdzierałyśmy ropę, po czym gotowałyśmy to właśnie w zrobionym przez siebie mydle. Muszę powiedzieć, że był z tego tak potworny zapach, że trzeba było bardzo szczegółowo zasłaniać kocami te miejsce, gdzie się to gotowało, bo to było dla osób, które mieszkały w pobliżu nie do zniesienia. To był okropny dla mnie okres, dlatego, że ten chłopak umarł, to był chłopak z Wilna, nic o nim nie wiedziałam, poza tym, że pięknie malował, nawet mnie jakieś portrety bez przerwy malował. Dał mnie jakieś dwa zdjęcia, które miał przy sobie, wszystko mi to oddał, wiedziałam jak się nazywał – Andrzej Piotrowski. I zmarł. Został pochowany na przyszpitalnym cmentarzyku w Skolimowie, tam gdzie w tej chwili jest bardzo renomowany ośrodek rehabilitacyjny, tam było właśnie szpital w willi Mon Repos [po francusku „Mój wypoczynek”] i tam były mogiły, mogiły, mogiły, coraz więcej mogił i między innymi mogiła Andrzeja. Tam go pochowaliśmy, bo chwilowo nie było wiadomo, co robić, te mogiły się mnożyły, [jak na] cmentarzu, nie wiadomo było czy rodzina się zgłosi czy ktoś. Tak się stało, że już jak się wszystko uspokoiło, to następnej wiosny ekshumowaliśmy ciała na cmentarz do Skolimowa i tam z nich każdy miał swoją mogiłkę. Ja się zajmowałam czterema mogiłkami, to dwadzieścia lat mniej więcej trwało, takie kopczyki były, jeździłam tam kilka razy w roku, paliłam świeczki, bo wtedy jeszcze przecież zniczy nie było.
Chcę powiedzieć, co się stało dalej z mogiłą Andrzeja, dla mnie jest to niesłychanie interesujące. Andrzej wiedział o tym, że ma rodzinę gdzieś w Zalesiu. ja tę rodzinę odszukałam, okazało się, że rzeczywiście miał rodzinę. Kiedy jego stan zdrowia bardzo się pogorszył i nie było już nadziei na utrzymanie go przy życiu, napisałam do tej rodziny kartkę: „Szanowni państwo! Informuję, że stan Andrzeja jest bardzo poważny, jeśli państwo chcecie pożegnać się z nim, to radzę to zrobić jak najszybciej”. Podpisałam się „B. Żugajewicz”, pierwszą literę B – Barbara, koniec, chwilowo koniec. To było w 1945 roku. Po latach, w 1972 roku telefonuje do mnie ksiądz z Skolimowa, a więc z parafii, na której Andrzej leżał w swojej mogiłce własnej, telefonuje do mnie ksiądz, z którym ja zresztą byłam zaprzyjaźniona i pyta mnie: „Pani Barbaro, czy u pani w rodzinie jest jakiś mężczyzna, którego imię zaczyna się na literę B.?”. Mówię: „Proszę księdza, zaraz, nie bardzo sobie mogę uświadomić, Bronisław to może być, Bogusław nie, nie, nie ma, nie znajduję, ale o co chodzi?”. „Bo do mnie przyjechała pani z Londynu i ma list przy sobie, list podpisany B. Żugajewicz”. Mówię: „Proszę księdza, proszę mi przeczytać ten list!”. „A to ja dam pani do telefonu tę panią”. Okazuje się, że to matka Andrzeja, która była u Andersa, trafiła do Londynu, odszukała miejsce, w którym Andrzej zginął i jednocześnie po tym liście, który dostała od rodziny, poszukała mnie. Mówię: „Proszę księdza, to przecież ja jestem! Barbara – B. Żugajewicz!”. „Ajejej! Że też mi to do głowy nie przyszło!”. Tą metodą ona tu przyjechała, tą metodą tego kontaktu, Andrzej w tej chwili ma bardzo ładny pomnik, wraz z symbolicznym grobem swego ojca, który zginął w Katyniu. Leżą tam: syn, ciało leży, a ojciec symbolicznie, symboliczna mogiła. Pani Piotrkowska dawno nie żyje i mogiłą opiekuję się ja, do dzisiejszego dnia. Taka historia, tak na marginesie zupełnie.

  • Jak długo pracowała pani w tym szpitalu w Konstancinie?


Chyba gdzieś do Bożego Narodzenia, bo przed Bożym Narodzeniem już ponownie po wysiedleniu sprowadziliśmy się i trzeba było się trochę zająć domem. Chaos był kompletny, ojciec zaczął organizować ponownie swoje firmy w Warszawie, bo wszystko stracił, cały majątek w Warszawie przepadł.

  • To był grudzień, kiedy pani się z ojcem ponownie spotkała?


Tak, to był grudzień i tu się znowu wszyscy spotkaliśmy.

  • W Klarysewie?


Tak. Dom był zdemolowany, rozkradziony, drzwi były otwarte, to przecież każdy przychodził, zabierał co mu się podobało, mimo że całą masę rzeczy tam zakopaliśmy, ale większość rozgrabili i trzeba było się tym zająć. Właściwie stała się nicość, jeżeli chodzi o organizację, o wojnę i o Powstanie, natomiast trzeba było się zająć trochę domem, żeby było gdzie mieszkać. Cały miesiąc z mamą we dwie porządkowałyśmy dom, który był zrujnowany, no i stał się styczeń. W styczniu to wiemy, co się 17 [stycznia] stało, a po styczniu nastąpiły zupełnie inne czasy i może dla niektórych ludzi bardzo dobre i nazywają to wyzwoleniem, natomiast dla mnie i mojej rodziny to była dopiero okupacja, ale to jest już następny temat.

  • Proszę opowiedzieć, co się dalej działo z panią i pani rodziną?

 

Po wyzwoleniu trzeba było zapłacić za patriotyzm, tak bym to powiedziała najogólniej, a szczegółowo, tendencje dowództwa naszego były takie, że osoby znane, osoby, które zajmowały jakieś wyższe stanowiska wojskowe, tutaj na terenie, oczywiście mówię o państwie podziemnym, dostały rozkaz przemieszczenia się, zniknięcia absolutnego i tak się też stało. Dowódcy przenieśli się, pozmieniali kenkarty, nazwiska, a ci maluczcy, tacy jak ja czy jak moi koledzy, jak moje koleżanki, zostaliśmy tu na terenie, bo to jest ten teren, to środowisko, ta grupa ludzi, która tu żyła i znała się – i zaczęła się działalność UB. Istnieje do dzisiejszego dnia piękna willa, wtedy jeszcze piękna, pod tytułem „Biały Dworek”, rzeczywiście był piękny biały dworek, za którą to siedzibę wybrał sobie pan Zbigniew Trams – szef UB w 1946–1947 roku. Zaczęło się z jego strony postępowanie takie, jak wszystkich UB-owców, z tym że różnie to robili, w różny sposób, różnymi metodami. Ja wówczas miałam lat siedemnaście.
Zostałam porwana, brzmi to może dzisiaj troszeczkę śmiesznie, ale autentycznie zostałam porwana. Wracałam mianowicie od przyjaciół z korepetycji, bo już wtedy uczyłam się, w szkole u Rejtana na Królewskiej Górze w Konstancinie było już liceum uruchomione, wszyscy zaczęliśmy kontynuować przerwaną podczas Powstania naukę. Wracałam z korepetycji. Ponieważ nie byłam najlepsza z matematyki, jeden z kolegów udzielał mi tutaj korepetycji. Wracając do domu, a wracaliśmy we dwoje, bo we dwoje chodziliśmy na korepetycje, mój kolega starszy trochę ode mnie i ja. Była taka sytuacja: to był 6 grudnia 1945 roku, to pamiętam dokładnie, tak jak datę urodzenia, takich rzeczy się przecież nie zapomina. Wyszliśmy z domu kolegi, który mieszka powiedzmy kilometr ode mnie, było mroźnie, ale bez śniegu, dosyć ostro. Weszliśmy do otwartej zresztą furtki [mojego domu]. Kolega, grzeczny chłopak, chciał mnie odprowadzić do samych drzwi domu i w momencie, kiedy wzięłam za klamkę, a była to szarówka, nie zdążyłam wziąć za klamkę i zastukać, żeby mnie domownicy otworzyli drzwi, z tyłu podeszło do mnie jakiś dwóch mężczyzn, wykręcili mi ręce, mojemu koledze również, jeden z nich dał mi kopniaka w tyłek i wyprowadzili nas z ogrodu. Nie zdążyłam nawet pisnąć, krzyknąć, nie było czasu, to było tak wszystko szybko, że absolutnie nie było czasu. Zaprowadzili nas właśnie do tego „Białego Dworku”, do siedziby UB i po drodze domyślałam się, że coś się zaczyna dziać, że coś jest nie tak. Zresztą ojciec mój, który był człowiekiem bardzo czujnym i obserwował, co się dzieje w Polsce, uprzedzał mnie, żebym nigdzie nic nie mówiła, nie rozmawiała, nie nawiązywała żadnych kontaktów, przestrzegał mnie. Wszystko to wiedziałam, miałam tylko okazję włożyć rękę do kieszeni mojemu koledze, miałam bardzo piękny pierścionek na palcu, zresztą dostałam go od ojca z jakiejś okazji rocznicowej, ten pierścionek koledze wrzuciłam do kieszeni, bo wiedziałam że mi zabiorą, bo mój przypadek nie był pierwszym przypadkiem. Oczywiście Wojtek przybiegł, pierścionek zaraz oddał ojcu, wszyscy już w domu wiedzieli, że Baśka jest aresztowana, bo on rozstał się ze mną przy tej instytucji, o której mowa, to znaczy przy Urzędzie Bezpieczeństwa, przy siedzibie Urzędu Bezpieczeństwa. I tam się zaczęło dopiero to, co powiedziałam na wstępie, że zaczęło się drugie życie za patriotyzm. Najpierw kazali mi się rozebrać, później musiałam wysłuchać całej masy różnych uwag na temat swojego ciała, że tu trochę jest za dużo, tu trochę za mało, był tam właśnie pan Zdzisław Trams, mówię to po raz pierwszy: pan Trams, bo się nigdy nikt nie interesował, co się z nim stało, a bił tutaj, maltretował, dziesiątki młodzieży.
Ale poza panem Tramsem moim głównym katem, to był mój kolega, z lasu, pan Roman Wernio, też mówię nazwisko, nie ma już tajemnic w tej chwili żadnych. Był to parobek z dawnego majątku państwa Branickich w Wilanowie, który przyszedł do nas do lasu, do nas mówię, do naszego lasu chojnowskiego, powiedział, że ma broń i że bardzo chętnie będzie walczył w partyzantce. Został przyjęty jako ochotnik, rozpracował całe środowisko i po wejściu Sowietów i NKWD i UB naszego polskiego, wszystko miał gotowe. Tak że mnie lejąc, bijąc, ja właściwie nic nie musiałam mówić, oni wszystko wiedzieli. Odwrotnie, ja się od nich dowiadywałam, czego mam nie mówić, bo wiedziałam, że oni już to wiedzą. Bicie wyglądało tak jak wszyscy opisują, wszyscy wiemy doskonale, jak się biło, ja to wszystko przeżyłam, z tym że miałam wtedy siedemnaście lat i było dwóch młodych chłopów, niewiele ode mnie starszych, jeden miał może dwadzieścia dwa, drugi może dwadzieścia cztery. Trams nie wiem, może mniej, dobrze zbudowani jeden i drugi, oni mi się kazali rozebrać i postawili mnie na stołku o trzech nogach, kazali mi przewiesić się przez stołek. Dostałam po kręgosłupie ze trzydzieści razy pałka metalową, obciągniętą gumą. Uwaga pana Tramsa wobec mojego kolegi z lasu, pseudo-kolegi z lasu: „Wiesz co, lej, nic jej nie będzie, nie zdechnie, dobrze zbudowana, lej, nic jej nie będzie”. No więc efekt tego był taki, że, wtedy jeszcze nie byłam taka rozsądna, jak w tej chwili, byłam strasznie pyskata, zwymyślałam ich od bandytów, od bandziorów, od najgorszych, im więcej się z nimi kłóciłam, tym więcej dostawałam.
W pewnym momencie usłyszałam: „Hmhm” – takie chrząknięcie, w którym rozpoznałam mojego ojca, on siedział za drzwiami i czekał na mnie, ponieważ powiedzieli mu, że owszem jestem na zeznaniu, ale zaraz będę, zaraz mnie wypuszczą. Nie prawda, wcale mnie nie wypuścili, tak mnie zbili, że następnego dnia, jak mnie ojciec odbierał od nich, to lekarz powiedział: „Wie pan co, niech pan Baśce wezwie raczej księdza, bo ja już tutaj nic nie pomogę”. Byłam zbita, dwa miesiące nie chodziłam do szkoły, ponieważ byłam koloru przysłowiowej wątroby. Do dzisiejszego dnia zresztą odczuwam bóle kręgosłupa, ponieważ miałam pęknięty w dwóch miejscach kręgosłup, to niestety nie daje się tego zreperować i już się nie zreperuje.
Od tamtej pory zaczęło się: wzywania, nękania, właściwie co dwa, trzy tygodnie musiałam się meldować. Pan Trams z powodu mojej osoby nie pozwolił mojej klasie zrobić studniówki, kiedy już przygotowaliśmy się w następnym roku do matury. Wszędzie za mną ktoś łaził, do tego stopnia, że wpadłam w tak straszną nerwicę, że jak mnie ojciec wysłał na rehabilitację do Zakopanego, w gronie moich kolegów, przyjaciół, to mnie się ciągle wydawało, za mną szedł mój brat, a mnie się ciągle wydawało, że idzie za mną ktoś, kto mnie zaraz złapie za ramię i mnie wepchnie gdzieś, albo zrobi mi jakąś krzywdę.
To trwało do 1956 roku. Jeszcze przed 1956 rokiem była taka sytuacja, że już skończyłam studia, skończyłam ciekawe studia Państwowy Instytut Higieny Psychicznej, to była fundacja Rockefellera, która trwała zaledwie chyba [kilka lat], bo została przez komunistów zlikwidowana, tak że niewiele osób zostało tam dobrze, doskonale wykształconych, łącznie z językiem angielskim, świetnych psychologów. Była to szkoła wyższa, z uprawnieniami szkół wyższych i z magisterium, która miała uzupełnić i lekarzy specjalistów psychiatrów po okupacji, bo lekarzy również mordowali Niemcy. Rzeczywiście tak nas wykształcili, że mieliśmy lepsze przygotowanie psychiatryczne nawet aniżeli psychologiczne, ale i taki był zamiar samych twórców tej wyższej uczelni.

  • Gdzie znajdowała się ta szkoła?


Na rogu ulicy Dolnej i Puławskiej. To było od [1947] roku [bo w 1947 roku zrobiłam dużą maturę i zaczęłam studia], dyplom zrobiłam w 1952 roku, cały czas meldując się do UB, bez przerwy. Zdawałam sobie sprawę, że jestem obserwowana. W momencie, kiedy stąd, z Konstancina, UB zostało przeniesione do Włoch, dostałam wezwanie do Włoch. Wtedy ojciec już miał samochód, to znaczy już przedtem też miał, ale wtedy miał już jakiegoś starego Mercedesa. Mówię to nie dlatego, żeby znaczyć jako fakt nadzwyczajny, ale miało to pewne znaczenie w moich relacjach, ponieważ pan UB-owiec zaproponował mi wtedy współpracę. Pamiętam, we Włochach, w siedzibie UB, stał samochód, chyba Cytryna, bo wtedy vipowie jeździli tylko Cytrynami. Stała Cytryna, i on wtedy już mówi do mnie: „Proszę pani”, bo tutaj to po imieniu mi mówili w Konstancinie, ale tam to już było kulturalne przesłuchanie, było bez bicia we Włochach, natomiast, to już było takie werbunkowe, powiedziałabym, przesłuchanie, choćby z tego, co powiem w tej chwili: „Proszę pani, niech pani spojrzy, tam stoi Cytryna, widzi pani?”. Mówię: „Oczywiście, że widzę, przecież doskonale, ale jakie to ma znaczenie?” – „Jeżeli pani podpisze z nami współpracę, ta Cytryna będzie dzisiaj pani”. Mówię: „Wie pan co, a może podejdziemy do drugiego okna, widzi pan co tam stoi?”. – „No widzę, Mercedes”. – „To jest mój Mercedes i dziękuję panu bardzo za Cytrynę, bo jeżeli ja wiem, to Mercedesy są jednak lepiej notowane aniżeli Cytryny”. Pozornie wszystko się skończyło. „Trafimy do pani inną drogą, nawet nie wie pani jaką”.
Rzeczywiście droga była poprzez moją uczelnię, którą skończyłam w 1952 roku. Wtedy jakoś dla psychologów, mimo ów, nie było pracy, psycholodzy byli „be”, byli bardzo źle widziani w zawodzie para-lekarskim, zupełnie się nie mówiło o psychologach, nie było to ani modne, ani nikomu potrzebne, a wręcz odwrotnie, bardzo szkodliwe, najlepszy dowód, że tę uczelnię zlikwidowali, ale ja dyplom miałam, nie miałam tylko pracy. Załatwiłam to inaczej, zresztą jeszcze rodzice moi żyli, ojciec, który zaczął znowu pracować w swoim zawodzie, był inżynierem, prowadził firmę.
Któregoś dnia dostałam zawiadomienie z wydziału kultury z Piaseczna, podpisane przez pana Suchnickiego, który był wtedy pierwszym sekretarzem partii, to było w [1954] roku, przed przewrotem gomułkowskim, więc mój ojciec, który był, jak przedtem zaznaczyłam, bardzo czujny i w dobrym ze mną kontakcie – bardzo się dobrze rozumieliśmy i dzieliłam się wszystkim z ojcem. Mówię: „Słuchaj, coś takiego zagadkowego, co oni ode mnie chcą, co ja tam mam za interes?”. To było sformułowane w ten sposób, „Mamy dla pani propozycję współpracy”. Mówię: „Na czym współpraca ma polegać?”, a ojciec mówi: „Wiesz, skończyłaś wyższe studia, jeszcze w tej chwili to ludzi wykształconych nie ma, a ponieważ to był podpisany kierownik działu kultury, to może ciebie chcą zatrudnić w wydziale kultury. Jedź, ja pojadę z tobą i zobaczymy, co to jest”. No więc rzeczywiście ojciec pojechał razem ze mną, przywiózł mnie tam do tego urzędu, ale nie zdążyłam wejść do tego pokoju wskazanego na piśmie, na zawiadomieniu, ponieważ mnie wziął pod rękę jakiś facet, bocznym wyjściem wyprowadził, i tak jak to się teraz widzi przestępców, głowę tak [do dołu skierował] i do Cytryny [zapakował], właśnie do Cytryny. W Cytrynie siedział pan kierowca, który mnie od razu złapał za rękę, zatrzasnęli drzwi, z tyłu siedziało dwóch facetów, którzy mnie trzymali jeden z jednej strony pistoletem, drugi z drugiej strony pistoletem. To był [1954] rok, zaczęłam walić w szyby, chcąc dać znać ojcu, który gapił się i obserwował, kiedy z tego urzędu wyjdę. Oczywiście ojciec patrzył zupełnie w inną stronę, aniżeli ja byłam i tak mnie dowieźli na Szucha, tam gdzie kiedyś było gestapo, tam było chyba Ministerstwo Współpracy ze Związkiem Radzieckim, ja już dokładnie nie pamiętam, wiem że zaraz po przewrocie gomułkowskim ta tabliczka znikła, było co innego.
Tam dopiero się zaczęło przesłuchanie, które trwało cały dzień i całą noc. Przesłuchanie: skąd mam palto, bo oni wiedzą, że to palto to jest z ciuchów, które otrzymuję, bo oni wiedzą o tym, że pracuję w wywiadzie. Cała moja teczka IPN-u to nie pierwsza część, którą opowiedziałam, tylko tu się to zaczęło, dopiero w tym momencie, stałam się dla nich szpiegiem, współpracującym z państwami kapitalistycznymi. Najpierw nazywali to Ameryką, ale w miarę to uściślili, że Stany Zjednoczone. A później, jak rzeczywiście dostałam jakąś korespondencję od kolegi, któremu udało się przed UB-owcami uciec i był w Kanadzie, to później to już uściślili i powiedzieli, że pracuję w wywiadzie na rzecz wrogich władz kanadyjskich i amerykańskich. Jest cała teczka.
I właściwie to koniec mojego opowiadania, dlatego, że od tamtej pory nie chodziłam na żadne zeznania, nikt mnie nie bił. Dziwiłam się tylko, że nie dochodzą do mnie żadne listy z zagranicy, że przemycony list od kogoś, od znajomych, od dwóch kolegów, którzy przed UB uciekli, dostałam przez marynarza, list w Szczecinie wrzucony: „Co się z tobą dzieje, my nie mamy od ciebie [żadnych wiadomości], my bez przerwy do ciebie piszemy, co się dzieje z twoimi listami?”. Tutaj w teczce IPN-u okazuje się, że była inwigilacja na korespondencję. Okazuje się, że był donosiciel, z tej teczki to wynika, o której w ogóle nie wiedziałam, zielonego pojęcia nie miałam, że coś takiego się dzieje. Jak teczkę otworzyłam, to z nią spałam, bo nie mogłam tych wszystkich faktów połączyć ze sobą. Jak to możliwe, że wtedy, kiedy mnie się wydawało, że jestem już zupełnie normalnym człowiekiem, że żyję w wolnym świecie, w 1956 [czy] 1957 roku ja jestem nagle szpiegiem. Z tych dokumentów wynika, że czekają jeszcze na coś tam nadzwyczajnego, co miało nadejść, żeby mnie aresztować z oskarżeniem szpiegostwa. Chyba nie muszę tłumaczyć, co to znaczyło w tamtym okresie. Dopiero teczka uświadomiła mi, że właściwie uszłam z życiem, bo przecież wszystkie procesy były pokazowe, a tutaj się na taki proces pokazowy zanosiło, zwłaszcza, że listy z zagranicy rzeczywiście oni przejmowali, ktoś, nie wiem kto, prawdopodobnie ktoś z bliskich osób, które miały dostęp do mojego domu.
Donosicieli było trzynastu, trzynaście osób na mnie pracowało, bo to jest teczka tylko z zeznaniami agentów, już w tej następnej fazie, jako potencjalnego szpiega. Cała teczka jest z zawartością dotyczącą mojego życia, moich prywatnych kontaktów, co ja jem, co ja piję i między innymi, gdzie przechowuję listy z Ameryki, z Kanady, a listy z Kanady przechowuję u siebie w pokoju, w biurku, po lewej stronie, w przedwojennym pudełku po cukierkach Wedla. Są tutaj również moje zdjęcia, które nie wiem jak się wydostały z domu, bardzo szczegółowo opisane, moje i mojego brata, stwierdzają tutaj, że wszyscy jesteśmy wrogami, ponieważ należeliśmy do organizacji wrogiej państwu komunistycznemu, mianowicie NSZ-owi, i „zarówno Franciszek Żugajewicz, jak i jego syn Władysław, jak i córka Barbara są wrogami i należy wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski werbując poprzez rodzinę, znajomych, przyjaciół, sąsiadów, kogo się da, do wejścia w środowisko Żugajewiczów, werbując agentów, werbując donosicieli”. Taką metodą rzeczywiście zwerbowali trzynastu donosicieli, są tam tylko same pseudonimy, niestety pseudonimy są zatarte, na co ja jestem oburzona bardzo i uważam, że tak nie powinno być, że oni może już nie żyją, ale chciałabym wiedzieć, kto na przykład moje bardzo intymne zdjęcia [wyniósł], bo jestem w kostiumie, opalam się w ogrodzie i ktoś mi zrobił zdjęcie, to zdjęcie tutaj się znajduje. Chciałbym wiedzieć, kto to był, to jest przecież moja sprawa, moje życie.
Muszę powiedzieć, że jestem bardzo przeciwna zachowaniu [w tajemnicy] tych ludzi, ich [danych] osobowych, oni o nas wszystko wiedzieli, a pytam: kto kiedyś spytał o pana Tramsa? Ja, po raz pierwszy w życiu od sześćdziesięciu lat mówię jego nazwisko publicznie! Zdzisław Trams, najgorszy oprawca, który maltretował całą młodzież, bił po krzyżu, po tyłku, po głowie i łamał wszystkim, nie tylko kręgosłupy ale i życia. Pytam: kto kiedy o niego spytał, co się z nim dzieje? Ponieważ to jest mężczyzna niewiele ode mnie starszy, sądzę, że on ma lepszą ode mnie emeryturę, że jemu się lepiej żyje niż mnie i nikt się nim nie interesuje.

  • Czy [1954] rok, kiedy została pani posądzona o szpiegostwo, czy to był koniec prześladowań, które pani odczuwała?


Koniec jest w teczce, kończy się to tym, że jakiś poczciwy „Pułkownik Kwiatek”, pseudonim oczywiście też, pisze do swoich podwładnych, najpierw wystawia o mnie opinie, opinię dosłownie, tak jak ksiądz proboszcz, że się zachowuję nieźle, że dobrze się prowadzę, że jestem przyzwoita, że jestem lubiana w środowisku, że nikomu żadnej krzywdy nigdy nie zrobiłam, że nic złego nie można na mój temat powiedzieć, że inwigilacja listów na poczcie, na pewno dzięki znajomym paniom, które tam pracowały, nie dała żadnych dalszych rezultatów. W związku z tym należy przypuszczać, że „Aktywistka” (bo byłam „Aktywistką”, miałam taki kryptonim, cała moja teczka pod takim tytułem była, „Aktywistka”) uspokoiła się i mimo swego wyczekiwania na lepsze czasy i na lepszą Polskę, nie stwarza niebezpieczeństwa w tej chwili i nie zagraża ustrojowi Państwa Ludowego. Takie stwierdzenie.

  • W którym roku została wydana ta opinia?


[To był] 1957 rok. Jak wygląda teczka? Najpierw jest opinia, a [potem] jest już ostateczne postanowienie zaniechania, a jeszcze przed tym jest zapytanie, co mamy dalej robić, jakie mamy wszcząć postępowanie, to któryś z pułkowników [mówi]: „Bez mojej decyzji proszę niczego nie robić, sam zadecyduję”. Domyślam się, że chodziło o aresztowanie.

  • Czy to już był koniec prześladowań?


Myślę, że tak, w tym momencie nie wiem, może do 1989 [roku]. A skąd mogę wiedzieć, ja o tym też nie wiedziałam, nie wiem, a może do 1989 [roku], a może jeszcze pan Trams żyje i jutro mi podpali dom, albo zginę w wypadku samochodowym, skąd ja mogę wiedzieć, nie wiem do końca, na prawdę nie wiem. Składałam prośbę o ujawnienie i o teczkę w IPN-ie z myślą o wcześniejszych sprawach moich, bo to mnie interesowało, jak oni odbierali moje zeznania, bo tam byłam momentami, powiedziałbym, bardzo [zuchwała]. Może rzeczywiście mogły im się nie podobać, jak im wymyślałam. Na przykład pan, który powiedział: „Ja też jestem psychologiem” przesłuchiwał mnie, i w pewnym momencie mówi: „A proszę panią, a czyj to jest portret?”, mówię: „Niech pan ze mnie nie robi idiotki, pan jest taki psycholog, jak ja chiński maharadża, no przecież widzę, że Stalina”. Takie głupie zagrywki, takie niskie. Mówię: „Gdzie pan studiował psychologię? Ja jestem naprawdę psychologiem, bo mam dyplom, niech pan pokaże swój dyplom”. Moje zachowanie było trochę aroganckie, w każdym razie na pewno nie pokorne.
[W] 1957 roku tak jakby to się zakończyło wszystko. Ja bardzo późno, bo 1958 roku dopiero wyszłam za mąż, ale nie wiedząc, o tym co za mną się ciągnie, pojęcia zielonego nie miałam, że jeszcze rok wcześniej byłam szpiegiem, przecież mnie by to do głowy nie przyszło, takie bzdury straszne. Dlatego, że ja miałam płaszcz przerobiony z przedwojennego płaszcza mojej mamy, to on go oglądał, kazał zdejmować buty, [pytał] skąd mam nylony, bo wtedy nie było nylonów. „Przecież dostaje pani paczki z zagranicy, za to pani płacą!”. Mówię: „Za co mnie płacą?!” – „No to, że pani meldunki wysyła do Stanów Zjednoczonych”. Mówię: „Panie, wie pan co, niech pan się puknie w głowie”.


  • Czy mimo tego wszystkiego, co panią spotkało po 1944 roku, uważa pani, że warto było wziąć udział w Powstaniu?


Tylko, tylko to warto, a reszta [się nie liczy], już nigdy chyba nie rozliczą tych łobuzów, bo inaczej ich nazwać nie mogę. Jeden z nich zresztą nie żyje, ten Wernio, przez którego zresztą musieli uciekać moi dwaj koledzy, ponieważ on ukradł zakopaną broń w lasach chojnowskich. Wernio, ten o którym mówiłam, że jako ochotnik zgłosił się do lasu, ukradł broń i oni byli tego świadkami, później on ich zadręczał, on ich tak strasznie dręczył, że obydwaj uciekli do Szwecji. [Uciekli] zresztą dzięki armatorowi szwedzkiemu, który jednego przewiózł w stercie węgla, a drugiego w beczce po śledziach. Pogrzeb tego młodszego odbył się miesiąc temu tutaj, ja urządzałam jemu pogrzeb. Wrócił z Kanady, ale jego testament zawierał warunek, że wszystko zapisuje rodzinie, nic nie chce, ale życzy sobie kategorycznie powrót po skremowaniu do Polski. Zrobiliśmy to miesiąc temu, 11 lipca, trochę dłużej niż miesiąc temu.
Dziwna rzecz się stała, ale to może już trochę przesady z mojej strony, bo rozwiesiliśmy [nekrologi], „Członek NSZ-u, żołnierz AK, umarł na uchodźstwie”. Specjalnie chciałam użyć tego słowa „uchodźstwo”, bo jest to jednak coś innego niż emigracja, niż na obczyźnie, uchodźca to jest człowiek, który ucieka, więc bardzo nam na tym zależało, żeby to słowo zostało użyte. Zawiadomienie o jego śmierci zostało bardzo starannie przez nas obydwojga rozplakatowane po całej okolicy. Ponieważ była to stara rodzina – to ta rodzina rzeźników, którzy tak chłopakom pomagali w lesie i słoninę wysyłali bez przerwy, to właśnie oni, z tej rodziny – stara rodzina [Zienkowiczów] była bardzo tutaj dobrze znana. Jeden z nich zginął w lasach chojnowskich, a dwaj emigrowali do Szwecji. Dziwnie jakoś to się stało, że rano rozwiesiliśmy nekrologi, a popołudniu już ich nie było. Tą samą trasą pojechaliśmy, zwiedziliśmy, sprawdziliśmy wszystkie miejsca, w których nekrologi zostały umieszczone i nekrologów nie było. Był tylko jeden przed kościołem, którego Bozia ustrzegła, dziwne to dla mnie... A z drugiej strony, czy ja wiem, może nie dziwne, może istnieje jeszcze jakaś grupa, której się nie podoba NSZ, AK czy uchodźstwo. Nie wiem, należy przypuszczać, że tak jest.
Dlatego, czy ja się czuję spokojna? Nie, mnie to już jest w tej chwili tak na prawdę obojętne, bo mam już tyle lat, że mogę wszystko powiedzieć otwarcie i niczego się nie boję, natomiast chciałabym bardzo, żeby ludzie, którzy pokrzyżowali nam życie, połamali nam życie, tak jak i kręgosłupy, chciałabym, żeby chociaż ich nazwiska się pokazały gdzieś, bo oni też już są starzy i trudno wymagać sprawiedliwości.



Klarysew, 19 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Barbara Kulińska Pseudonim: „Zula” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Piaseczno, Konstancin Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter