Jan Edmund Tenerowicz „Bronisław”
Moje nazwisko Jan Edmund Tenerowicz, konspiracja i Powstanie w III Batalionie Pancernym „Golski” w 2. kompanii.
- Czy mógłby pan powiedzieć w kilku zdaniach o rodzinie, z której pan pochodzi?
Mój tata także był Jan. Z późniejszym marszałkiem Rydzem Śmigłym w 1920 roku pieszo zawędrował sto kilometrów za Kijów. Tam, [biorąc udział] we wszystkich walkach odwrotowych przewędrował też prawie pieszo. Znalazł się potem w 6. Pułku Piechoty Legionów. Mama była warszawianką. Pobrali się w 1926 roku, młodszy o dwa lata ode mnie brat Czesław. Ojciec po Powstaniu, po upadku Mokotowa, znalazł się w Pruszkowie w obozie i trafił do Stutthofu, do obozu koncentracyjnego. Braciszek mój, który też był zaangażowany w konspirację, na jakieś cztery dni przed Powstaniem znalazł się zgodnie z rozkazem na Pradze. Po załamaniu się Powstania na Pradze był prawdopodobnie pozostawiony własnemu losowi, więc tam się prawdopodobnie błąkał, został złapany przez Niemców i trafił do Mauthausen. Pracował w kamieniołomach do wyzwolenia przez Amerykanów. Niewiele mu się należało. Stwierdził, że gdyby Amerykanie dobrnęli do obozu dwa tygodnie później, to by nie przeżył. Tata został ewakuowany w 1945 roku z obozu w Stutthofie przed linią frontu, przed wojskami sowieckimi. Ojcu też się niewiele należało, ale udało mu się jakoś tę sytuację przebrnąć. Może to troszeczkę humorystycznie zabrzmi w moich ustach, ale podczas ewakuacji więźniowie mogli w opuszczonej wiosce zaczerpnąć w studni wody. Pod pozorem pragnienia, tata wszedł do jakiegoś opuszczonego gospodarstwa na Pomorzu i schował się w dużej psiej budzie, bo nie miał siły iść. Esesman zaczął go szukać już, bo sprawdzali czy wszyscy wracają od studni. W tym momencie nadjechały sowieckie czołgi. Po prostu z tego tytułu ocalał, bo tak wszystkich więźniów, którzy pozostawali, esesmani po prostu zabijali po drodze. Tyle o mojej rodzinie. Mama nie wyjechała na roboty, została tutaj w Generalnej Guberni, gdzieś w Gotartowicach pod Rawą Mazowiecką przetrwała wojnę.
- Gdzie państwo mieszkali, kiedy wybuchła wojna?
Mieszkaliśmy na Mokotowie na Misyjnej, to jest boczna ulica od Racławickiej. Stamtąd wywędrowałem na Powstanie.
- Czy pan się uczył, kiedy wybuchła wojna?
Uczyłem się. Skończyłem szóstą klasę w szkole numer 121 imienia Generała Stachiewicza. Wychowawczyni klasy pani Wilczyńska i kierownik szkoły pan Głowacki, wysłali mnie na konkurs do Gimnazjum Stowarzyszenia Kupców na Waliców. [Był to] konkurs na darmowe stypendium w tym liceum i gimnazjum. Tam mi się troszkę nie powiodło, bo wszystko zdałem, ale zało mi pół punktu. Co prawda, jak pamiętam, to w tym roku właśnie nikt tam nie zdał, a ja zrobiłem dwa błędy ortograficzne w wypracowaniu na temat życiorysu Tadeusza Kościuszki, szczerze się przyznaję, bez bicia. Wszystkie inne zadania konkursowe zdałem na pięć, także z ustnego polskiego, a tu ta czwórka przeszkodziła mi i mi zało w ostatecznym rozrachunku. I tak się na tym skończyło. Rodzice uznali, że jestem za młody, bo jestem z końca roku 1926, więc że jeszcze pójdę do siódmej klasy. Na tym się ten mój konkurs skończył. Jeśli chodzi o moje wspomnienia, to już chyba doszedłem do samej wojny, do września 1939 roku.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Pierwszy dzień zapamiętałem. Wszyscy byliśmy oczywiście zaskoczeni. Nadleciały samoloty do bombardowania Warszawy, zobaczyłem właśnie wtedy pierwszy raz niemiecki samolot. Przed południem była pogoda niezupełnie przyzwoita, były niskie chmury deszczowe, nawet deszcz popadywał i zza tych chmur nad mostami nad Wisłą wychynął jeden z bombowców, które miały zbombardować mosty, przeprawy na tamtą stronę Wisły. Tak to się zaczęło. Wtedy zorientowaliśmy się, że to nie są ćwiczenia, tylko to jest już wojna. Jeszcze taka ciekawostka, która mi się utrwaliła w pamięci z kilku dni przed wybuchem wojny. Mieszkałem na krawędzi Mokotowa w tym czasie, nie na Misyjnej. Nad starą skarpą wiślaną stała bateria przeciwlotnicza nowoczesnych dział produkowanych chyba w Starachowicach, jak dobrze pamiętam, albo w Pruszkowie w Mechanikach. To była bateria i nawet karabin maszynowy ciężki. To było na skarpie wiślanej, pomiędzy ulicą Bukowińską a Bocheńską. Natomiast druga bateria stała na Stegnach, z tym, że to były polówki na specjalnych konstrukcjach., 75-tki chyba, jak dobrze pamiętam, albo 105-tki, przystosowane właśnie do ostrzału samolotów. Z tym, że zostały ściągnięte z tych pozycji, jak na Ochotę zbliżała się niemiecka dywizja pancerna. W tym czasie zostały te baterie ściągnięte i przeniesione w głąb Warszawy, gdzie to nie wiem. Tak że nawet kilka dni strzelałem do samolotów niemieckich. Poza tym, jeśli chodzi o wrzesień, to byłem świadkiem, patrzyłem na to własnymi oczyma, jak nad Okęciem, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu lotniska, nasi lotnicy nie ściągnęli balonu zaporowego, to była chyba niedziela, jak dobrze pamiętam. Nie pamiętam, który to był dzień września, ale to było zaraz na początku. Od południa nadleciały eskadry bombowców, myśliwców, messerschmittów. Jeden myśliwiec się odłączył od tej armady bombowców i – mimo że nasi żołnierze starali się ściągnąć – widziałem, że ten balon zaporowy obniżał się dość szybko, został jednak trafiony i zapalony. We wrześniu byłem świadkiem, jeszcze podczas walk w obronie Warszawy, jak artyleria nasza strąciła sztukasa, który przeleciał nawet nad moim domem, w którym wtedy mieszkałem i spadł gdzieś na Siekierkach. Pod koniec obrony Warszawy widziałem, jak artyleria nasza strąciła Heinkla 111. Na moich oczach spadał. Tak że w moim odczuciu nasza artyleria była dosyć sprawna. Widziałem jak się paliła ulica Fosy na Służewie, przy kościele Świętej Katarzyny. Na moich oczach spłonęła ta ulica. Z tym, że Niemcy oszczędzili kościół, tak jak potem do mnie doszło, że oficerowie niemieccy nie pozwolili podpalić i zniszczyć tego kościoła, bo im się ogromnie podobał wystrój kościoła. Malarz Kopczyński, jeśli dobrze pamiętam jego nazwisko, odnawiał ten kościół. Byłem także świadkiem wymarszu naszych wojsk w stronę Piaseczna i Góry Kalwarii. [Widziałem też] potem jak część tych byłych żołnierzy wracała przez Puławską do centrum Warszawy, do domów, bo mieli pozwolenie opuścić ten przejściowy obóz w Górze Kalwarii. Na Puławskiej pomiędzy Naruszewicza a Malczewskiego stała żandarmeria niemiecka wojskowa i po prostu ich od nowa do niewoli brała. Więc z kilkoma kolegami ostrzegaliśmy tych naszych wojaków, żeby szli pod skarpą, a nie Puławską, żeby skręcali przez Park w Królikarni do gimnazjum Giżyckiego na Puławskiej i szli dołem. Staraliśmy się ostrzec naszych żołnierzy wracających do Warszawy.
- A co było z pana nauką, kiedy była okupacja?
Jeszcze jeden szczegół, chyba to jest dość charakterystyczne, że wygonili nas wszystkich. Mieszkaliśmy na terenie w zasadzie neutralnym, między Niemcami i naszymi wojskami w tym okresie. Jak Niemcy przypuścili ten ostateczny szturm, to sprawa wyglądała dosyć ciekawie, bo mężczyzn pogonili w zasadzie w stronę linii frontu, wygarnęli wszystkich z domów i pogonili na linię frontu, a potem ich wycofali. Nas cywilów także w pierwszym momencie pogonili w stronę kolonii Lotników, Idzikowskiego i Ikara, a potem nas wycofali i pogonili nas aż do Wolicy. I tam jedną noc przeurzędowaliśmy w oborze na słomie. Na głodniaka oczywiście. Potem na drugi dzień pogonili nas do kościoła Świętej Anny w Wilanowie, i tam spędziliśmy noc. Tam była ciekawa sytuacja. Byliśmy wszyscy zaskoczeni, bo z kuchni niemieckiej dostaliśmy pierwszy posiłek, manną kaszę z konserwami wołowiny. To było wieczorem po tych trzech dniach. Do dzisiaj smak tej kaszy i tego jedzenia pamiętam. Kucharz Niemiec, który nam w kościele przed ołtarzem na podwyższeniu wydzielał tą kaszę, był raczej przychylnie do nas ustosunkowany, nawet żartował sobie z niektórymi pędzonymi z Warszawy. Byłem świadkiem jednocześnie, jak fort na Sadybie poddał się, dalej szli ci żołnierze właśnie przez Wilanów do niewoli. Następnego dnia wróciliśmy do domów. Jeszcze niemieckie tabory konne ciągnęły ulicą Potoki dalej do Warszawy. […] To był początek wojny.
- Proszę powiedzieć, jak się potoczyła sprawa pana edukacji podczas okupacji?
Trafiłem do tak zwanej II Miejskiej Szkoły Zawodowej na ulicy Sandomierskiej na Mokotowie. Tam dostałem taki w pewnym sensie list polecający, bo zostałem tam przyjęty już po naborze. Z tym, że tych klas pierwszych było najmniej cztery, ale zdaje mi się, jak dobrze pamiętam, to było chyba sześć. Gdzieś koło sześćdziesięciu uczniów było w każdej klasie. To już była taka celowa akcja przeciążająca naszych nauczycieli, profesorów, – wtedy uczniowie nazywali ich profesorami – ze względu na to, że wszystkie inne szkoły średnie były pozamykane przecież. Tak że nawet ci koledzy, którzy byli zaangażowani, szczycili się tym, że byli zapisani już na pierwszy rok do gimnazjum, żaden z nich nie kończył, bo szkoły średnie były pozamykane. [W szkole zawodowej] uczyłem się zawodu ślusarza. Między innymi to było zakonspirowane gimnazjum. Uczyłem się na dwie zmiany. W tym samym budynku była szkoła zawodowa im. Konopczyńskiego, bo ją Niemcy z ich siedziby wysiedlili i przeniosła się do budynku na Sandomierską 12 i dlatego uczyliśmy się na dwie zmiany. Tydzień od ósmej, a drugi tydzień od czternastej. Jak wspomniałem już, z przyjemnością i ogromnym szacunkiem wspominam profesora Juliana Krzyżanowskiego, polonistę, który kiedyś nas wszystkich straszliwie sponiewierał, oczywiście w bardzo kulturalny sposób. Ale przemówił nam do serca. Była to dosyć oryginalna przygoda. Zadał nam nauczenie się ballad Mickiewicza. Na mnie trafiła „Pani Twardowska”, na kolegów „Świtezianka”. Jak przyszedł termin, profesor nas sprawdzał, to byliśmy zupełnie nieprzygotowani, nikt się tych ballad nie nauczył. Więc przemówił nam do sumienia polskiego, zawstydził nas w okropny sposób, i za tydzień wszyscy śpiewali. To mi ogromnie utkwiło w pamięci. Miałem jeszcze takiego wspaniałego profesora od matematyki, profesora Ścisłowskiego. Już po wojnie zginął podczas wichury przywalony ścianą wypalonego budynku na Puławskiej przy Placu Unii. Takie mam wspomnienia z tej szkoły. Tam się zdarzyła jeszcze taka sytuacja, że przez bardzo krótki okres, może dwa, trzy miesiące, uczył nas fizyki inżynier Mejer, imienia nie pamiętam. Jak do nas doszło później, był przed wojną dyrektorem w PZINSUR Ursus, w zakładzie, który budował przed wojną nasze czołgi 7TP. Przypuszczam, takie jest moje zdanie, nie mam potwierdzenia, że on, żeby nas chronić przed wywiezieniem na roboty do Niemiec, po trzecim roku nauki w gimnazjum, po zdaniu egzaminu czeladniczego ślusarskiego, załatwił nam praktykę w przedwojennych Zakładach Mechanicznych w Ursusie. Dlatego znalazłem się w Ursusie. W Ursusie w 1943 roku mój kolega, z którym siedziałem w jednej ławce w gimnazjum, Bogdan Waszkiewicz, pseudonim „Szymon”, po prostu wciągnął mnie do konspiracji, bo on pierwszy się znalazł w tym oddziale, w komórce na terenie Zakładów Ursus. [Fabryka] miała wtedy niemiecka nazwę „Waverma”, czyli Warschauer Vereinigten Maschinenfabriken. Dyrekcja naczelna była we Wrocławiu, a tutaj była filia. Montowałem niemieckie czołgi w Ursusie. Pracowałem na montażu, potem zmieniłem ten dział pracy. Tam na montażu zawiązała się komórka III Batalionu Pancernego. Kierownikiem polskich szoferów, jak się wtedy mówiło, kierowców, był przedwojenny sierżant zawodowy III Batalionu Pancernego z Modlina. Był szefem polskich kierowców, którzy objeżdżali i przyjmowali po montażu te niemieckie wozy pancerne. On był inspiratorem tej komórki. Moi koledzy, bo ja nie trafiłem do tej sekcji w pierwszym momencie, zostali wysłani przez dyrekcję niemiecką na kurs kierowców samochodowych do Warszawy do prywatnej szkoły, której nazwy nie pamiętam. Było ich siedmiu czy ośmiu. Po skończeniu tego kursu, ze starymi kierowcami zatrudnionymi w poprzednich latach, objeżdżali, jak to się wtedy mówiło, te wozy pancerne. Wyjeżdżali na próby wodne, sprawności silnika. Potem odprowadzali te wozy z Ursusa, Wolską do Młynarskiej, Powązkowską na Fort Wola na Bema. I nawet jest taki dość interesujący, trochę humorystyczny na swój sposób przypadek, że jeden z kolegów Jurek Cieślak, też z naszej konspiracyjnej komórki, jak jechał, odprowadzając ten wóz, zderzył się z tramwajem nadjeżdżającym z Bema. Oczywiście wszyscy pasażerowie zwiali natychmiast. Motorniczy tramwaju blady, przestraszony został. Kolega był wtedy wyposażony przez administrację fabryczną w taki czarny kombinezon, więc zwrócił się po polsku do tego motorniczego i mówi: „Niech pan jedzie dalej.” Myślał, że to Niemiec jest i że w tym momencie to byłby sabotaż i naturalnie koniec życia. Została uszkodzona gąsienica, a on jechał jak w sam raz ostatni, więc któryś z kolegów potem się wrócił do niego i pomógł mu tą gąsienicę usprawnić, po prostu wymienić jeden segment i pojechali dalej. Ale pozostał mu w pamięci właśnie obraz tego tramwaju i tego wystraszonego, przestraszonego ogromnie motorniczego. Tak to wyglądało.
- Na czym polegały pana zadania w konspiracji?
W konspiracji przechodziłem w zasadzie szkolenia, nie mówiąc o jakichś drobnych sabotażach przy tych wozach. Sabotaż głównie polegał na tym, że jak uszkodzony był któryś segment gąsienicy, to myśmy go nie wycofywali, bo w normalnych warunkach mógł działać jeszcze, ale w warunkach bojowych, gdzieś na froncie już, to ta gąsienica po prostu spadała i łamała się, trzpień trzymający gąsienicę spadał z napędu. Na tym polegał sabotaż. Z tym, że nie bardzo mogliśmy wielkich spraw robić, bo to przecież kilkuset, chyba powyżej tysiąca pracowników było w Ursusie w tym czasie. Zapamiętałem w pracy w Ursusie jeszcze takie dwa zdarzenia dosyć charakterystyczne. Jeszcze podczas nauki w gimnazjum, jeden z kolegów podczas łapanki dostał się do Majdanka i to trafiło do dyrektora, do Niemca, który, nawiasem mówiąc, chodził ze znaczkiem NSDAP w klapie. Ten dyrektor Josef Marks, o charakterystycznym nazwisku zresztą, osobiście pojechał do Majdanka i tego chłopaka, naszego kolegę z tego Majdanka wyciągnął. Osobiście go przywiózł do Warszawy. Drugi taki wypadek był jeszcze, związany prawdopodobnie także z dyrektorem. Była placówka gestapo na terenie Zakładów. Zapamiętałem nazwisko gestapowca, [to był] prawdopodobnie jakiś folksdojcz, Korcz, nazwisko było dosyć typowe dla Niemców. Były przecież kłopoty z obuwiem w kraju w tym czasie, w hali montażowej była taka stara, przedwojenna frezarka z bardzo szerokim pasem skórzanym. Dwóch pracowników z wydziału mechanicznego przyszło i podczas nocnej zmiany ten pas zdjęło, pocięło, owinęło się tą skórą. Ten pas miał gdzieś około trzydziestu centymetrów szerokości, [to była] czysta skóra, więc doskonale nadawała się na zelówki. Dlatego po prostu trzeba było go jakoś spożytkować w tym czasie.
Werkschutz pilnujący magazynu broni na piętrze, zauważył je. Podczas wychodzenia z zakładu z nocnej zmiany, zostali wyłuskani z kolumny pracowników Polacy i aresztowani oczywiście. Pracowałem wtedy na pierwszą zmianę. Jak wychodziliśmy, to przy bramie wyjściowej z zakładu, Niemcy zaczęli stawiać rusztowania, myśleliśmy, że będzie wyrok śmierci. Okazało się, że codziennie w momencie, kiedy zmiany pracowników, nocnej i dziennej, mijały się, tych dwóch pracowników z tymi pasami w ręku było wsadzanych na rusztowanie i stali na tym rusztowaniu przez kilka dni. Po tym pokazie szli do pracy normalnie, pod opieką jakiegoś
Oberschutza i na noc zamykani byli w bunkrze. Gdzieś po miesiącu zostali normalnie wypuszczeni. Ta sytuacja była, jak na Niemców w tym momencie, w tym zakładzie ogromnie nietypowa.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało przygotowanie do Powstania?
Może jeszcze jedna [historia], bo to prawdopodobnie moim kolegom, nawet piszącym o tym, uszło z pamięci. Na jesieni 1943 roku trafił do nas czołg polski, który wyszedł z zakładów w Ursusie 4 września 1939 roku i Niemcy go używali do 1943 roku do walk z partyzantami na wschodzie. Ponieważ skrzynia biegów w tych warunkach polowych wyeksploatowała się, przyszedł do remontu do swojego macierzystego Zakładu. Ta skrzynia biegów została tutaj wyremontowana i potem wyjechała. Czołg 7TP wyjechał z Ursusa, odebrali go, nie wiem, czy to byli esesmani, czy to był Wehrmacht. Ale ten czołg to było cacko. Z całego Zakładu były wycieczki, procesja, żeby obejrzeć, dotknąć tego wozu pancernego, który tyle czasu wytrzymał. Był moment właśnie, to była raczej już wiosna 1944 roku na nocnej zmianie, został do remontu przyprowadzony czołg produkcji niemieckiej, ale ten lżejszy, to nie był „Tygrys” tylko któryś z tych lżejszych czołgów, nie pamiętam nazwy w tej chwili. Załoga tego czołgu pozostawiła broń i amunicję w tym czołgu, wśród tego naszego środowiska, wrogów przecież, trzeba o tym pamiętać. Nie wiem czy to byli esesmani, czy Wehrmacht, nie potrafię tego sobie przypomnieć. Koledzy podprowadzili, mówiąc żargonem fabrycznym, tę pozostawioną broń, pistolety maszynowe i amunicję. Był taki przypadek, że spłoszył ich jakiś patrol. W nocy czasem chodzili
Werkschutz po tych halach produkcyjnych i jeden chlebak z amunicją po prostu zgubili podczas wycofywania się od tego czołgu. Reszta ocalała przerzucona przez płot i była spożytkowana później w Powstaniu. Z tym, że jednym z kolegów, którzy brali w tym udział, był Stanisław Walis, z Batalionu „Odwet”, z którym się później spotkałem w Powstaniu. Znałem go jeszcze sprzed Powstania. To były takie wspomnienia. Jeśli chodzi o moją konspirację, to szczerze się przyznam, że znałem lepiej manipulowanie działem, armatą, niż karabinem. Znałem się coś niecoś, ale nigdy z karabinu nie strzelałem. Zresztą z armaty też nie, ale tymi pokrętłami kierunku, wysokości i skrętu nauczyłem się bardzo szybko operować, bo były możliwości. W konspiracji byliśmy zorganizowani. Było kilka załóg czołgowych, bo wszyscy znaliśmy się na obsłudze czołgów. W mojej załodze czołgowej był przedwojenny pancerniak, kapral, pseudonim „Wolski”, nazwiska nie pamiętam w tej chwili. U niego w mieszkaniu na Jelonkach mieliśmy taktyczne szkolenia. W załodze mojej był właśnie kapral dowódca tego przyszłego czołgu, kierowcą był Jerzy Gałązka, radiotelegrafistą był przesiedleniec gdzieś z Kresów Wschodnich, nie wiem czy Podolski to było jego nazwisko czy pseudonim, już tego nie pamiętam. Byłem w tej załodze. Miałem być właśnie strzelcem. I na całe Powstanie ta funkcja przylgnęła do mnie. Jeszcze była taka dosyć oryginalna sytuacja, że przed samym Powstaniem nie mieliśmy ćwiczeń z bronią, w sensie broni krótkiej czy karabinu, czy pistoletu maszynowego. To nas ominęło w tym czasie. Natomiast przed samym Powstaniem podczas tego pierwszego alarmu, mieszkałem na Mokotowie, na Misyjnej właśnie, i znalazłem się w sytuacji w pierwszym momencie niezrozumiałej dla mnie, bo do mieszkania, mieszkaliśmy na parterze, do mieszkania wszedł młody chłopiec, nawiasem mówiąc ja byłem w pokoju, więc go osobiście przez uchylone drzwi zobaczyłem. Jak się później okazało był z „Baszty”. „Baszta” miała, dosłownie za ścianą mojego domu, swoją bazę wypadową, podczas tego pierwszego alarmu przed 1 sierpnia i nie pozwoliła nikomu z budynku wychodzić. Mnie to zaskoczyło ogromnie, myślałem, że Armia Ludowa szykuje jakąś większą rozróbę. Ponieważ mieszkałem wtedy na parterze, wyszedłem przez okno, nikt się nie zorientował, do Śródmieścia Warszawy pojechałem, żeby ostrzec kolegów i zawiadomić naszych dowódców, że coś tam jest nie w porządku. Bo do mnie nie przyszedł żaden łącznik, nie zostałem zawiadomiony o alarmie, a byłem przecież w konspiracji już od września 1943 roku. Udało mi się wykonać. Dobrnąłem na Żurawią do mojego kolegi jeszcze z gimnazjum, który mnie wprowadzał w tą działalność konspiracyjną, ale on już był zawiadomiony, że był alarm na Powstanie. Ten alarm został odwołany i wróciłem do domu. To był piątek jak dobrze pamiętam. We wtorek rano następnego tygodnia, właśnie ten „Szymon”, Bogdan Waszkiewicz, przyszedł do mnie gdzieś koło godziny pierwszej po południu. On też jeszcze nie wiedział, co to jest, tylko że mamy mieć jakąś odprawę, tak nam powiedział. Wierzył w tę odprawę, tak jak ja. Ta odprawa miała być u niego w mieszkaniu na Żurawiej. Czekaliśmy tam do pewnego czasu, kilku nas tam było, właśnie Jerzy Gałązka, pseudonim „Gałązowski”, Podolski, Bogdan Waszkiewicz, kapral Wolski i plutonowy Cichalewski, pseudonim „Cichy”, też przedwojenny żołnierz broni pancernej. Około godziny czwartej przyszedł łącznik, podchorąży Zawirski, i zabrał nas na teren Szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie była zbiórka 1. i 2. kompanii. Gdzieś za piętnaście piąta dostaliśmy opaski i po jednym opakowaniu opatrunku osobistego, przedwojennego jeszcze. Gdzieś się uchowały te opatrunki wszystkie na wyposażenie osobiste. Czekaliśmy na jakąś broń. Nie było w zasadzie na co czekać. Żaden transport do nas nie dotarł, ani do 1. kompanii, ani do naszej, drugiej. Ten alarm był przekazywany dosyć na chybcika, tak że zebrało się nas trzydzieści chyba osób w kompanii, także tylko jeden pluton. Spotkałem tam kilku kolegów z Ursusa, z tej naszej komórki, o których nie wiedziałem. Broni nie było. Dowódcą naszego plutonu był zastępca dowódcy kompanii, przedwojenny porucznik broni pancernej „Stanisławski”, nazwisko Czarnecki. Dostałem opaskę plutonu numer 154 łącznie z osobistym opatrunkiem. Zgłosiłem się właśnie z Bogdanem Waszkiewiczem „Szymonem” na czujkę zabezpieczającą od strony Chałubińskiego. Wtedy było jeszcze spokojnie naokoło. Jeszcze strzały i wybuchy były w dalszej odległości. U nas na terenie Szpitala Dzieciątka Jezus od strony Placu Starynkiewicza był względny spokój. Będąc na czujce od strony Chałubińskiego zaobserwowaliśmy kilkunastu
Bahnschutzów, to była uzbrojona ochrona kolei. Szli wzdłuż ulicy Chałubińskiego w stronę ulicy Oczki. Doszli do krawędzi tego narożnego budynku [na rogu] ulicy Oczki i Chałubińskiego. Już spostrzegli, że na terenie szpitala jest za duży ruch młodych ludzi. W międzyczasie był ostrzał terenu szpitala z górnego piętra Wojskowego Instytutu Geograficznego w Alejach Jerozolimskich i prawdopodobnie dlatego ten patrol
Bahnschutzów został wtedy wysłany ulicą Chałubińskiego. Granatem wyważyli narożne drzwi, próbowali wejść. Oczywiście chorzy uciekli na teren szpitala, a oni dalej nie weszli. Doszli do ulicy Oczki i wycofali się z powrotem w stronę Alei Jerozolimskich. „Szymon” został, a ja pobiegłem do dowódcy, do porucznika Franiciszewskiego z meldunkiem, że taka była sytuacja. Jak biegłem, trafiłem w sam raz pod obstrzał z Instytutu Geograficznego. Na górnym piętrze stał karabin maszynowy, więc szukałem jakiegoś bezpiecznego przejścia pomiędzy blokami szpitalnymi. Próbowałem, czołgając się za żywopłotem przy ulicy Szpitalnej na terenie szpitala, przeskoczyć, żeby się dostać. No, ale patrzę, że tam jeszcze krew płynie z leżącego cywila. Więc wycofałem się z powrotem, wróciłem za ten blok, który mnie tam jeszcze ubezpieczał przed ostrzałem z Alei Jerozolimskich i zdecydowałem się na taki skok. Z tym, że tam, między blokami było troszkę wysokich krzewów posadzonych, więc jak przeskakiwałem zza tego bloku, to Niemiec pociągnął serię z karabinu maszynowego. On miał już ustawiony, bo zza tego bloku ciągle ktoś się próbował przedostać na drugą stronę. Zarobiłem tylko odpryskiem cegły, odłamek cegły przeciął mi na głowie skórę, padłem na chodnik i oczywiście bez specjalnych kłopotów dobrnąłem do dowódcy i złożyłem mu meldunek. Potem odkryłem taką drogę, że zabezpieczony już byłem przed tym ostrzałem. Wróciłem na to stanowisko. Ściągnęli nas z tego stanowiska z Chałubińskiego z powrotem przed wieczorem i trafiliśmy na drugą stronę do bramy na Plac Starynkiewicza do obserwowania Filtrów, które były zajęte przez Niemców w tym czasie. Podczas tego pierwszego dnia spotkałem jednego stena, który się przez krótki moment odgryzał temu karabinowi maszynowemu w Alejach Jerozolimskich. Miał go w posiadaniu podchorąży „Jaskier”, Majewski, chyba Wojciech, imienia na sto procent nie pamiętam, z 2. kompanii. Do zaatakowania budynku, w którym przed wojną był chyba Sztab Generalny na Chałubińskiego przy przedwojennym pomniku sapera był jeden sten i jeden pistolet 9-tka. Byliśmy w ogóle bez broni. Dowódcy 1. i 2. kompani uznali, że nie ma co tutaj działać. W nocy dotarł do nas łącznik. Gdzieś około jedenastej zaczął padać solidny deszcz. Z terenu szpitala wywędrowaliśmy jeszcze 1 sierpnia bramą i furtką na rogu Chałubińskiego i Nowogrodzkiej. Nowogrodzką dobrnęliśmy wzdłuż Ogrodu Pomologicznego, który jeszcze tam wtedy istniał, do Emilii Plater, i Emilii Plater do Wspólnej. Przy Wspólnej spotkaliśmy pierwszych żołnierzy Armii Krajowej jako tako wyposażonych w broń. Pamiętam, że pierwszy szedł łącznik, drugi szedł porucznik Gebetner, pseudonim „Gustaw”, potem szedł mój dowódca czołgu kapral „Wolski”. Ja trzymałem się swojego dowódcy i szedłem razem z nim. Jakoś się nam udało przebrnąć bez kłopotów, mimo, że tutaj Poczta Główna była wtedy obsadzona przez Niemców. Od Alej Jerozolimskich, ulica Emilii Plater była ostrzeliwana przez Niemców. Dobrnęliśmy tutaj jakoś spokojnie. Zatrzymaliśmy się potem na krótki moment w Architekturze na rogu Lwowskiej i Piusa. Stamtąd przeskoczyliśmy przez Śniadeckich, bo na Śniadeckich w takim szpitaliku był bunkier przed szpitalem i była placówka Niemców. Udało nam się też to jakoś spokojnie przejść. Niezauważeni w nocy trafiliśmy na Polną, nie pamiętam na które piętro. To chyba była Polna 50, w pobliżu Placu Politechniki. Tam spotkałem pierwszy rozbity oddział, który atakował koszary dawnego 1. Pułku Lotniczego na Rakowieckiej. Bardzo sponiewierani ci żołnierze byli. Niedużo ich tam było, większość pozostała na Polu Mokotowskim, po prostu zginęła. Jeszcze tej samej nocy wróciliśmy do Architektury. W Architekturze z bronią było jeszcze stosunkowo kiepsko. Po wybudowaniu barykad otaczających plac przed Politechniką, obstawiliśmy je i mieliśmy służbę na barykadach. Potem po wygonieniu Niemców trafiłem z Architektury na Śniadeckich. Tutaj byłem świadkiem jak podjechał pod naszą barykadę łazik niemiecki, opancerzony trochę. Przypominam sobie, że było trzech tych żołnierzy, ale to nie byli Niemcy, tylko to była pomocnicza armia ruska. Nie wiem czy to były oddziały z Kamińskiego. One jednocześnie obsadzały szpital Józefa Piłsudskiego na 6 Sierpnia, obecnej Nowowiejskiej. Tam jest ten szpital w dalszym ciągu na krawędzi Pola Mokotowskiego. Tutaj z barykady padły strzały, więc ten łazik niemiecki zatrzymał się tuż przed Polną, gdzie był taki schron przeciwlotniczy. Zatrzymał się i ci, nazwijmy ich własowcy, wyskoczyli z tego samochodu, wpadli do tego schronu. Schron był przykryty ziemią z taki otworami odpowietrzającymi. Wyskoczył do nich zza barykady dowódca naszej kompanii porucznik Stanisławski, kapral Balcerzak i ktoś trzeci z barykady, jakiś kapral, ale to był już chyba nie z naszej Kompanii, tylko z innej. Balcerzak przez ten wywietrznik wrzucił sidolkę. Jeden z tych żołnierzy, prawdopodobnie to byli Ukraińcy, wyskoczył w stronę naszych barykad, bo jeden został ranny, czy zabity wtedy, jeszcze przed ucieczką do tego schronu, a drugi wyskoczył w Pole Mokotowskie drugim wyjściem w stronę Szpitala. I temu Ukraińcowi udało się uciec. Natomiast ten jeden dostał się do niewoli. Ale podczas trochę przesadnego zachowania się mojego dowódcy, który chyba zbyt szarżował, został ranny w szyję prawdopodobnie w tchawicę i sanitariuszki go ściągnęły na naszą kwaterę na Śniadeckich i tutaj, mimo starania udzielenia mu pomocy, zmarł. Widziałem z okna naszych kwater przebieg tej akcji. Tak ta sprawa wyglądała.
- Jak długo był pan na Śniadeckich?
Tam byliśmy chyba do dwunastego albo trzynastego i przenieśli nas na kwatery na Jaworzyńską. Z tym, że ze Śniadeckich chodziliśmy na czujkę na wylot ulicy Jaworzyńskiej tuż przy kościele na Mokotowską. Teren był jeszcze przez nas nie zajęty, był tylko przez nas patrolowany.
- Tam mieszkali Niemcy, to była dzielnica Niemców.
Właśnie, ale oni dali dęba, mówiąc żargonem okupacyjnym, nawet się poniewierały szczątki umundurowania niemieckiego w tych naszych kwaterach. To była Jaworzyńska 11. Potem cały teren do Mokotowskiej został zajęty przez naszą kompanię – Polna, Mokotowska do Placu Zbawiciela. Z tym, że dowiedzieliśmy się od proboszcza ówczesnego Kościoła Zbawiciela, że jak my zajmiemy Kościół i postawimy tam placówki, to Niemcy Kościół zniszczą, spalą. Więc ten kościół był w tym czasie takim terenem neutralnym. Potem zajęliśmy ten teren na stałe już od Kościoła, Marszałkowską do Alei Piłsudskiego, obecnej Trasy Łazienkowskiej, do Polnej i Mokotowskiej, taki trójkąt. Na rogu były przedwojenne zabudowania Szkoły Wawelberga. Ten cały teren był wtedy zajęty przez nas. Była taka historia. Budynek Lardellego i budynki w stronę Placu Unii były w zasadzie wszystkie wypalone. W cukierni Lardellego był Ukrainiec, dyrygent Brandareszewski, który potem dostał wyrok za szpiegostwo, wykonany na nim przez Armię Krajową. To był epizod dosyć istotny dla nas w tamtym okresie czasu. Odkryliśmy, że tam są po prostu świnie. W magazynie w piwnicy był miód w bańkach, wiaderkach po dziesięć kilogramów. Została zorganizowana wyprawa po ten miód i po te świnie. W sensie zaopatrzenia trochę się podratowaliśmy. Inna rzecz, że niezupełnie wszystko zostało przez nas zużyte, bo poszło do intendentury w Architekturze i potem rozdzielone. Z tym, że jak dobrze pamiętam to wtedy został ranny porucznik „Gustaw”, bo cała ta wyprawa została, jak sobie przypominam jednak ostrzelana. Ale nie pamiętam, żeby ktoś tam został zabity. Udało się jakoś, poza tym rannym porucznikiem. Jeszcze może dość ciekawy moment, nie mówię już oczywiście, o tym, że ciągle te nasze placówki były ostrzeliwane z dział, czy karabinów maszynowych. To było życie codzienne, więc trzeba było na to uważać. Podczas ataku na Politechnikę, jak Politechnika padała, to zostałem wysłany z kilkunastoma kolegami na pomoc oddziałom na Politechnice. Ale tego samego dnia nas potem wycofali, bo trochę się tam uspokoiło, więc z powrotem zostaliśmy wycofani z terenu Politechniki na Jaworzyńską. Folksdojcze budowali nam barykady na Polnej, na Jaworzyńskiej, na Mokotowskiej. Mieli wymalowane na plecach swastyki, także trochę nas oszczędzali. W pierwszej fazie barykady przy Architekturze ludność budowała. Brałem udział w gaszeniu Architektury, skrzydła od strony ulicy Piusa. Jeszcze na początku w pierwszych dniach Powstania, to był może trzeci dzień, jak bombowiec niemiecki Henkel w ucieczce przed myśliwcem sowieckim rzucił na nas bomby zapalające. Te bomby zapalające spadły częściowo na krawędź Architektury i częściowo na dwie kamienice na wprost Architektury na ulicy Lwowskiej. Potem tam też gasiliśmy, bo jeszcze woda była w piwnicy. Natomiast strych Architektury był przygotowany na taką sytuację, był tam piasek, szufle. Bomby pryskające jeszcze ogniem na zewnątrz zdążyliśmy zrzucić jeszcze na ulicę Piusa i na teren pomiędzy budynkami Architektury. Także Architekturze się „upiekło”, natomiast spłonęły tylko dwa strychy i dachy w tych kamienicach. Jak wróciłem po wojnie, to w pierwszym odruchu sprawdziłem czy te kamienice tam stoją. Jeszcze jedna ciekawostka. Tutaj od strony Placu Unii na Marszałkowskiej, na dawnym terenie Ministerstwa Spraw Wojskowych, teren przylegał częściowo do ulicy Marszałkowskiej od Placu Zbawiciela. Tutaj były stanowiska karabinów maszynowych i na wprost bunkier z karabinem maszynowym, – teraz w tym miejscu jest Trasa Łazienkowska – była barykada przez Niemców postawiona za Litewską w stronę Placu Zbawiciela i było stanowisko karabinów maszynowych na Polu Mokotowskim, w zasadzie na wprost ulicy Mokotowskiej. Tak że ten karabin maszynowy miał wgląd na Aleję Piłsudskiego i na Mokotowską. Często byliśmy pod obstrzałem z tych wszystkich miejsc. Na rogu Alei Piłsudskiego i Marszałkowskiej, w pobliżu Marszałkowskiej, stała grusza. Nie wypaliła się, mimo że sam budynek był spalony, ale nie było, na tę stroną okien, była tylko taka pusta ściana. […] Mieliśmy w kompanii żołnierza, który miał chyba ze trzynaście lat, przyszedł do nas ze Starówki, bo właśnie tutaj szukał brata swojego. To był już wrzesień, druga połowa września i on się zdecydował podczas rozejmu na te gruszki tam pójść. Udało mu się, Niemcy nie strzelali. Jak wyszedł to któryś z naszych kolegów, nie będących na służbie, też zdecydował się. Głodówka była, więc na te gruszki wyszedł. Jak nasi wyszli, to myśmy nie strzelali i kilku Niemców pod tą gruszę trafiło. I fakt taki oryginalny, że za naszą wódkę od Niemców dostaliśmy amerykańskie papierosy ze zrzutów. Taka była wymiana. Ostrzegli jednocześnie naszych cywilów, którzy chodzili nocami na Pole Mokotowskie po warzywa, pomidory, czy ziemniaki, żeby nie wychodzili w stronę szpitala imienia Józefa Piłsudskiego na 6-go Sierpnia, bo tam są właśnie Ukraińcy, wojska rosyjskie współpracujące z Niemcami. Oni ten szpital zajmowali. Oni mówili: „Będą do was strzelać, a my, jak będzie rozejm, z całą pewnością – ci Niemcy nas zapewnili – nie będziemy do cywilów strzelać, jak wyjdą po te warzywa.” Tak, że niech nie chodzą w stronę szpitala, tylko w stronę Alei Piłsudskiego. Takie mam wspomnienia. Trudno powiedzieć co czuli inni pod koniec Powstania. Ja byłem załamany w sensie takim, że zrozumiałem osobiście, że czeka nas śmierć. O kapitulacji wtedy jeszcze, na kilka dni przed kapitulacją, nikt z nas nie myślał. Liczyliśmy, że po prostu polegniemy, bo nikt z nas o kapitulacji w tym czasie nie myślał, przynajmniej moi koledzy wszyscy tak samo jak i ja. Gdy kapitulacja została ogłoszona, mieliśmy ostatnią odprawę na Jaworzyńskiej, bo przez cały ten okres gdzieś od 13 sierpnia do końca Powstania nasza 1. i 2. kompania byliśmy na Jaworzyńskiej. Na odprawie, po odczytaniu tego rozkazu, śpiewaliśmy „Rotę”. Automatycznie wszyscy zaczęli śpiewać: „Nie będzie Moskal pluł nam w twarz.” To zapamiętałem do dzisiaj, to mi w uszach brzmi dalej. I rozeszliśmy się do swoich poszczególnych kwater. Potem trafiliśmy oczywiście przez Filtrową, jeszcze ciała spalone naszych cywilów leżały pod domami, Bema do Wolskiej, Wolską do Ożarowa. Z tym, że można było uciec z kolumny na upartego. Miałem kolegę, pseudonim „Hrabia”, który właśnie uciekł przed Ożarowem. Nie wiem, co się z nim później stało. Tak że można było uciec. Część ludzi po drodze nas wspomagała jakimś jabłkiem, czy kawałkiem chleba. Nasz batalion szedł przez Filtrową przez Ochotę do Dworca Zachodniego i Bema do Wolskiej. W Ożarowie [byliśmy] dwa dni, dostaliśmy trochę chleba i czarną kawę. Taka przygoda niektórych spotkała, mnie to ominęło. Spaliśmy w hali fabrycznej na wolinie, na wełnie drzewnej, która była czymś zanieczyszczona w jednej z tych hal. Koledzy obudzili się z czerwonymi rękami i twarzami, zafarbowała ich ta wełna drzewna. Trudno to było domyć, nie pamiętam, jaki to środek był, niektórzy to określali. Potem piątego wyruszyliśmy w podróż do Niemiec. Jechaliśmy gdzieś koło tygodnia. Z wodą na tych naszych kwaterach na Jaworzyńskiej nie było tak źle. Nie uległem zawszeniu, bo tej wody trochę było, można się było jakoś umyć. Nawet mój mistrz, który mnie uczył zawodu ślusarza, uruchomił na podwórzu na Mokotowskiej pod numerem 1 studnię głębinową i właśnie tutaj okoliczna ludność i nasza kompania zaopatrywały się w wodę. Tak że pod tym kątem było nie najgorzej. Dopiero podczas tego transportu dotknęła mnie ta „przyjemność” w wagonie towarowym. Było nas kilkudziesięciu, dokładnej liczby nie pamiętam, tak że jak się położyliśmy wszyscy do spania w tym wagonie, to jak się któryś chciał przekręcić, to musieliśmy wszyscy się przekręcać jednocześnie na komendę. W Kostrzyniu był pierwszy większy postój. Lało w nocy nieprzeciętnie, a my na placu odkrytym, i tutaj nas dotknęła pierwsza mykwa. Ale to już było po drugiej stronie Odry. Też taki humorystyczny moment był. Kocami się przykrywaliśmy. Koc rozwinięty i tam czterech czy pięciu siedziało pod tym kocem. W tym deszczu koc w ostateczności przemókł zupełnie, więc lało się na nas. Dopiero troszkę odżyliśmy w dzień, jak nas wzięli do kąpieli, do odkażania, te nasze ubrania cywilne przykryte tylko kombinezonami, w które nas wyposażyli w pierwszych dniach Powstania. To były kombinezony koloru szarego, a na prawych rękach mieliśmy opaski. Służby cywilne nosiły opaski na lewych rękach. Nam tylko został ten przywilej, żeśmy na prawych rękach nosili opaski biało-czerwone. Z Kostrzynia z powrotem do wagonów po tej mykwie, jak to wtedy mówiliśmy. Trafiliśmy do Bremervörde. Jechaliśmy, chyba ominęliśmy Berlin w tej drodze. Ta droga trwała długo, nie pamiętam dokładnie, ile dni, ale dosyć długo to trwało. Już w Bremervörde wysiadka przed wieczorem z tych wagonów i kolumna do Sandbostel. Pogonili nas główną bramą, zarejestrowali, tak że to trwało dość długo to wszystko. Do dzisiaj pamiętam mój numer 222810. Z kolegami zatrzymaliśmy się w baraku, to był barak 3A, nosił taką naszą polską nazwę, to było stosunkowo niedaleko bramy. Przed nami był barak z małolatami, którzy nie mieli skończonych szesnastu lat. Byli tam i tacy czternastolatkowie, nawet był tam dwunastoletni chłopak. Ten barak dla tych małolatów był przed naszym barakiem i potem były dwa nasze baraki. Nasi oficerowie zostali oddzieleni, łączniczki i sanitariuszki zostały oddzielone, a tutaj w barakach 3A i 3B zostaliśmy tylko. Spaliśmy na podłodze. To było jakieś torfowisko. Jak na apel nas wyganiali rano, to wychodziliśmy, teren był suchy, a jak postaliśmy dłużej to woda wyłaziła na tym placu apelowym. Trzymali nas na tych wszystkich apelach oczywiście dość długo, żeby nas mocno zmęczyć. Baraki stały na takich palach. To był październik, listopad, więc było nieprzeciętne zimno. Mieliśmy po kocu, ja zostałem wyposażony w pierwszych dniach Powstania jeszcze w koc wojskowy, przedwojenny, solidny, gruby, więc można było to zimno jakoś troszeczkę przetrzymać. Część kolegów, pierwszy transport jeńców z Powstania, w którym między innymi miałem się znaleźć, wyjeżdżał do Karyntii do Austrii na granicę włoską z Austrią. Transport był trudny. W międzyczasie jeden z kolegów Niewiadomski, nie pamiętam pseudonimu, zmarł na skutek warunków, jakie panowały podczas tego transportu w wagonie. To nie było nic przyjemnego. Ale większość dotarła, nawet część z kolegów trafiło potem do partyzantki do generała, późniejszego marszałka Tity. Nawet Jerzy Gałązka właśnie trafił do partyzantki jugosłowiańskiej. Uciekł z obozu. Potem wrócił do tego obozu, bo partyzantka się rozwiązała, więc wrócił do obozu. Była taka sytuacja, że włoski lekarz w obozie w Karyntii, umożliwił mu powrót do tego obozu, tak że Niemcy się nie zorientowali, że przez jakiś czas wojował u Jugosłowian. Wrócił tutaj do kraju, właśnie na tych miejscach, gdzie wojował, na Politechnice był później asystentem, a potem przeniósł się do Instytutu Atomowego na prawym brzegu Wisły. Tak to wyglądało. Ja zostałem wycofany z tego transportu i zostałem w obozie Sandbostel. Potem, gdzieś około tysiąca dwustu nas trafiło do transportu i zostaliśmy wywiezieni do Hamburga. Ponieważ ciągle głodni byliśmy przecież, więc marzyliśmy u pracy u
Bauera. Wachmani, którzy nas transportowali do tego Hamburga, pokpiwali sobie z nas, że jedziemy do
Bauera. Wysadzili nas na krawędzi Hamburga, było masę drzew, nie było widać żadnych zabudowań. Gdzie będziemy rozdzielani do
Bauerów? Trafiliśmy za druty w [niezrozumiałe], to jest dzielnica od strony wschodniej Hamburga, jak dobrze się orientowałem. Tutaj do czasu ewakuacji, to było na początku kwietnia, dokładnie nie pamiętam tej daty, odgruzowywaliśmy Hamburg. Wozili nas tramwajami często na drugi koniec Hamburga, bo to rozległe miasto przecież. Była głodówka nieprzeciętna: dwadzieścia dekagramów chleba, zupa z brukwi albo z jarmużu i to nie z jakiegoś młodego, tylko brukiew i jarmuż były tak ościste, że kaleczyły dziąsła. To było zupełnie nie do zjedzenia. Ale byliśmy wśród ludzi, w mieście, więc można było coś tam gdzieś w piwnicy rozbitego domu znaleźć, jakieś ziemniaki, czy słoiki z jakimś kompotem. Tak że było troszkę łatwiej. Część kolegów pracowała w porcie. Tam było łatwiej o śledzie, czy coś takiego. Jak się zorientowali, że my mamy jakieś możliwości, to rewidowali nas codziennie, tysiąc chłopów. Zawsze można było coś tam, jak to Polak potrafi, […] więc często się tą rewizję omijało. Zresztą mieliśmy jednego wachmana bardzo nam przychylnego. To był młody człowiek, miał wilczura, z którym zawsze chodził po obozie i przy bramie na teren naszego obozu. Puszczał. Jemu samemu przykrzyły się te służby beznadziejne, to komenderował, że piątka, co kto miał do wniesienia, najczęściej coś tam było z żywności, pryska do naszych baraków do siedziby przez tę bramę na nasz teren odgrodzony od wachmanów, a ci, co nic nie wnosili – tak się ustawialiśmy zresztą – szli na rewizję. Więc to się szło bez rewizji. Przynajmniej ja w grupie, w której pracowałem tego doświadczałem kilkakrotnie. A ten żołnierz niemiecki, wehrmachtowiec, na foncie wschodnim był ranny, miał plecy wyszarpane jakimś pociskiem artyleryjskim, tak że się nie nadawał na front i skierowali go do nas na wachmana. Był wyjątkowo dla nas życzliwy. Był drugi feldfebel, nauczyciel z Pomorza Zachodniego, który miał do nas młodych taki ojcowski stosunek. Pierwszy raz do nas przyszedł w styczniu 1945 roku. Byliśmy sponiewierani, bo zimy nie było, ale codziennie padał deszcz. Wyposażyli nas w przefarbowane na zgniły zielony kolor płaszcze i kurtki mundurowe niemieckie, które popularnie nazywaliśmy „mantle”. Powiedział, że nie musimy wstawać z naszych prycz, że on nas policzy bez niczego. Tak że jemu złośliwości nigdy nie robiliśmy. Bo nas stać było na złośliwości, jak był jakiś wachman w stosunku do nas złośliwy, to my mu tym samym odpłacaliśmy w taki czy inny sposób. Tak że on nigdy nie miał z nami żadnych kłopotów. […] Po ewakuacji obozu trafiłem do komenderówki mniejszej nad samą duńską granicą. Nas pogonili właśnie po Półwyspie Jutlandzkim aż pod duńską granicę za kanał Kiloński. Tutaj ta sprawa wyglądała dosyć oryginalnie. Jak przyszły paczki Czerwonego Krzyża Amerykańskiego, gdzieś w połowie stycznia 1945 roku, to myśmy zupełnie odżyli już. Bo było czym z Niemcami zahandlować, bo była kawa prawdziwa Nesca i były papierosy. Ja niepalący, dostawałem miesięcznie dwieście papierosów. Bochenek chleba, kilogram czterdzieści, kosztował pięć, sześć papierosów amerykańskich i był na kartki. To już było pół biedy. Nie zawsze można było gdzieś te papierosy wymienić na te kartki chlebowe, ale od czasu do czasu można to było załatwić. Te sprawy wyglądały już dosyć optymistycznie. Wiedzieliśmy, że się ta wojna do końca zbliża. Jak nasza kolumna szła za ten kanał Kiloński, to trafiłem na taki moment, że trzy Spitfire’y angielskie ostrzeliwały, to było chyba przed Itzehoe jeszcze, polowały na transport niemiecki z lokomotywą parową. To było przed wieczorem, widziałem jak ostrzeliwują ten transport, to na takim wysokim nasypie było. Ten transport jechał po torze i wracali, runda kilkakrotnie, aż poszła para z tego parowozu, dopiero zostawili spokojnie. Oczywiście obsługa tych sprzężonych działek przeciwlotniczych na tej lorze, jak zobaczyła samoloty, to sturlała się z tego nasypu, obsługa parowozu także uciekła, zostawiła to i jak Anglicy uszkodzili lokomotywę i ostrzelali te wagony, nie wiem co tam było oczywiście, dopiero odleciały te samoloty. Tysiąc naszych powstańców w Husum reperowało bombardowane ciągle lotnisko i tam się koledzy zetknęli z niemieckimi myśliwcami, które chyba miały symbol M-262. To były Messerschmitty, pierwsze odrzutowe samoloty. [Koledzy] zasypywali leje, tak że mogły te samoloty z tego lotniska jeszcze startować. Ja trafiłem potem do
Bauera, w takim miasteczku nad granicą duńską. Pracowałem tam tylko jeden dzień. Jako warszawiak nie nadawałem się zupełnie. Kazali mi konia czyścić. Koń do mnie zęby szczerzył, czerwona wstążeczka, uszy tulił, z nogi na nogę przestępował. Jak mi kazali zgrzebłem czyścić tego konia, to nie umiałem się do tego zabrać oczywiście. Teraz opowiadam to z humorem, ale przecież to nie było nic przyjemnego dla mnie w tamtym momencie. Następnego dnia już żaden wachman mnie nie pilnował, odwiózł mnie do mleczarni Polak z siedleckiego, który trafił tam na roboty. Jechałem bez wachmana. W mleczarni przepracowałem do końca wojny. 8 maja sam się wyzwoliłem.
Wyglądało w ten sposób, że wachmani pozostali u siebie, bo już wiedzieli, że jest zawieszenie broni. To też już tylko dziadki były. To był
Volksturm, jak to Niemcy nazywali. Już nie przyszli do nas, więc sami się otworzyliśmy, wyrwaliśmy furtkę, na którą nas tam zamykali za tymi drutami. I wyzwoliłem się sam.
- Od razu pan wrócił do Warszawy?
Nie. Potem nas wszystkich zgrupowali w oddziały wojskowe do obozu. Było tam trochę wrześniowców. Trafiłem na komenderówkę do mleczarni, gdzie było kilku Francuzów z 1940 roku, kilku Polaków ochotników od generała Sikorskiego, którzy się dostali do niewoli w 1940 roku i było kilku wrześniowców i ja jeden z Powstania. Trafiłem na Polaka z Francji, którego nazwisko do dzisiaj pamiętam, Franciszek Stopa, który pracował w Paryżu i traktował mnie jak syna, więc do końca miałem opiekuna. Potem Polaków z Francji i Francuzów wycofali w ciągu maja do Lubeki i samolotami wrócili do Francji. A myśmy tu zostali. Zebrali nas wszystkich, zgromadzili w poniemieckich barakach, gdzie Sowietów trzymali. Odkazili te wszystkie baraki. W Leku podzielili nas na kompanie. Była nas cała kompania, około stu pięćdziesięciu powstańców. To była 5. kompania w Leku. Trochę rozrabialiśmy jak młodzi, zresztą nieprzyzwyczajeni do dyscypliny wojskowej, tak że tam różnie bywało. Potem bractwo się rozjechało, odszukało swoich kolegów, którzy zostali w Sandbostel, którzy zostali w Husum na lotnisku, a potem stamtąd zostali przeniesieni na wyspę Sylt. Okazało się, że tam był Reinhartd, generał niemiecki z Woli, o czym nie wiedzieliśmy, bo byłby prawdopodobnie nie przeżył, gdyby się dostał w ręce powstańców. Ale nie wiedzieliśmy, ukrywał się tam. Dopiero po wojnie go odkryli. Trafiliśmy do 5. kompanii, którą potem rozwiązali, poprzydzielali nas do innych kompanii. Razem było siedem kompanii. Myśmy byli w podobozie Warszawa, a trafiliśmy potem w kilkunastu na ochotnika do 7. kompanii, do której mieliśmy największy szacunek. To byli jeńcy z obozów w Prusach Wschodnich, którzy na piechotę przeszli przez Lubek aż pod duńską granicę. Ci nie podpisali deklaracji, że przechodzą z jeńca wojennego na cywila, dlatego mieliśmy dla nich olbrzymi szacunek i dlatego do nich się przenieśliśmy. W Leku uzyskaliśmy zwolnienie na własną prośbę z kompanii i na ochotnika próbowaliśmy dostać się do Włoch. Ze strefy amerykańskiej było bliżej do Włoch niż ze strefy angielskiej. Zresztą darliśmy koty z kotami, jak nazywaliśmy Anglików. Powiem szczerze, byliśmy z nimi na stopie wojennej. Przez nich dwa tygodnie miałem ścisłego, tak że wspominam ich z przygodami. Byliśmy wszyscy okropnie zniechęceni do Anglików. Potem poznaliśmy Amerykanów, bośmy trzy, cztery miesiące u nich służyli w kompanii wartowniczej. Jak poznaliśmy Anglików od podszewki, jak poznaliśmy Amerykanów od podszewki, naszych najlepszych sojuszników i poznaliśmy także z autopsji wspaniałych sojuszników Francuzów, zdecydowaliśmy się na powrót do kraju. Po zwolnieniu się kompanii wartowniczej u Amerykanów kolega pojechał na teren Dywizji Maczka, gdzie mieliśmy przyjaciół w Papenburgu, i zrobił tam wywiad. Dołączyłem do niego po miesiącu. Z naszej placówki Schönau pod Monheim. Transportem kolejowym 20 sierpnia 1946 roku wylądowaliśmy w Legnicy. Po kilku dniach pobytu w Legnicy trafiliśmy transportem do Warszawy.
- Czy po wojnie miał pan jakieś nieprzyjemności z racji tego, że brał pan udział w Powstaniu?
Ujawniłem się, że byłem w AK od razu w Legnicy. Tam mnie opisali. Zresztą nie było sensu [ukrywać się]. Wracałem w mundurze przecież, mój przyjaciel także. To był transport wojskowo-cywilny. Przez cała strefę angielską jechaliśmy pulmanami. W strefie radzieckiej trafiliśmy oczywiście do wagonów bydlęcych. Nie było specjalnie ciasno. Transport pilotowali już nasi żołnierze, co prawda w nowych mundurach, co prawda drelichowych, ale czyściutkich, byli zadbani. I dojechaliśmy do Legnicy. Tutaj ciekawostka. Legnica była już zajęta przez Sowietów. To, czego dowiedziałem się od cywilów, będąc w Legnicy na peronach, gdzie przez pewien czas czekaliśmy na wagony, to że ci ruscy sołdaci, bo trudno ich nazwać żołnierzami, bo to byłby szacunek, rabowali na dworcu naszych repatriantów. Jak zobaczyli jakąś kobietę z małym dzieckiem i z jakimiś walizkami czy tobołkami, obskurnie, zabierał tobołki, bo przecież matka nie zostawi dziecka. Jak nasz transport przyjechał, to z nami w tym samym transporcie jechało około pięćdziesięciu spadochroniarzy od Sosabowskiego. Cywile skarżyli się naszym spadochroniarzom. Spadochroniarze postawili warty na każdym peronie, przy wejściach i wyjściach. Jak ta brygada Ruskich przyszła, najczęściej przychodziło dwóch czy trzech, taki dostali wycisk, ze jeden z nich skończył żywot. Oczywiście doniosło się do NKWD, które postawiło swoje warty i zabroniło sołdatom wchodzenia na peron. Tak że w ten sposób jeszcze nasi spadochroniarze po wojnie pomogli naszym cywilom w kraju. Zresztą śmieliśmy się jeszcze w dzień odjazdu do Warszawy, bo czekało się na pociąg dość długo, nim podstawią i zorganizują transport, bo przejeżdżał obok dworca samochód z honorową wartą, trumna przykryta czerwoną płachtą, a cywile, mieszkańcy Legnicy, pokpiwali, że prawdopodobnie tego sołdata będą chować. Tak to wyglądało. Przyjechałem do Warszawy. Przez przypadek odnalazłem rodzinę. Tata wrócił z obozu, ze Stutthofu do Warszawy, mama zmarła 12 maja 1945 roku, dwa dni po wojnie. Tak że nie zdarzyło mi się matki przywitać… Trafiłem w taką sytuację, że w 1950 roku przyjechał do mnie z Elbląga mój przyjaciel, z którym wróciłem do kraju i mówi: „Janek, uważaj, bo mnie aresztowali.” Oczywiście zabronili mu informować o tym. Wypuścili go potem. W Olsztynie był zatrzymany. Przyjechał do mnie z ostrzeżeniem: „Uważaj Janek, bo jesteś pod obserwacją.”. Mieliśmy jeszcze jednego przyjaciela, mieszkającego w Warszawie. Ja w tym czasie mieszkałem już w Pruszkowie, bo się ożeniłem. Warszawskiego [przyjaciela] też aresztowali, ale krótko go trzymali. Łazili za mną. Wiedziałem, ile kroków jest od Alej Jerozolimskich do Placu Zbawiciela. Pracowałem na Chocimskiej, jak szedłem, to wiedziałem, ile kroków jest do zakładu pracy na Chocimską. Nie skręcałem w żadną inną ulicę, żeby nie dać powodów do jakichś komplikacji. Wiem, że łazili za mną, pilnowali mnie gdzieś do maja 1950 roku. W tym czasie mieszkałem z żoną u teściów w Pruszkowie. Wiem, że męczyli moją teściową, sąsiadów o mnie pytali. Dopiero w maju 1950 roku dali mi spokój.
Nie, badania i aresztowanie ominęły mnie.
- Jak pan teraz, po tych wszystkich doświadczeniach, mając tę wiedzę i z perspektywy czasu, wspomina Powstanie i co pan myśli o Powstaniu?
Ogromnie mi żal cywilów. Nas, żołnierzy nie, ale cywilów mi ogromnie żal. Szczególnie utkwił mi [w pamięci] jeden moment. Szedłem po pszenicę na Prostą, zresztą na ochotnika. Na obecnej ulicy Skorupki na moich oczach wybuchł pocisk kolejowy. Oczywiście kamienica częściowo poleciała do góry. Z piwnicy wyszła matka z najwyżej dwuletnim maluchem na ręku i za rękę prowadziła chłopczyka, cztero-, może pięcioletniego. Szarzy, w sadzach, zapyleni, oczy tylko [było widać]. Temu chłopczykowi, którego prowadziła za rękę jeszcze krew z głowy kapała, ranny był. To nie była jakaś ciężka rana, ale jednak ta krew temu dziecku kapała… Powstania nie żałuję, uważam, że miało sens, jakąś logikę, bo legenda Powstania jednak przetrwała w narodzie i dała rodakom siłę do przetrwania okupacji sowieckiej. To byłoby tyle.
Warszawa, 15 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek