Witold Grzybowski, pseudonim okupacyjny „Kot”. Urodziłem się 4 kwietnia 1928 roku w Moskorzewie (powiat Włoszczowa, przed wojną to było województwo kieleckie). Tamtej miejscowości praktycznie nie znam, bo gdy miałem trzy lata, ojciec dostał pracę w Miastkowie Kościelnym w powiecie Garwolin (województwo lubelskie, w tej chwili mazowieckie).
W 1937 roku ojciec ponownie zmienił pracę i pojechaliśmy do Pomorszczyzny położonej o kilometr od miasteczka kresowego Raków, w powiecie Mołodeczno (województwo wileńskie). Dom, w którym mieszkaliśmy, położony był dokładnie pięćset metrów od przedwojennej granicy polsko-sowieckiej. Tam zastała nas wojna. W 1939 roku, 17 września wkraczały do Polski wojska sowieckie. Widzieliśmy, jak przechodziły przez granicę. Padło kilkanaście strzałów w związku z tym, że niedaleko, około pół kilometra od granicy, była również strażnica KOP-u (Korpusu Ochrony Pogranicza), tam jakiś żołnierz wystrzelił, w związku z tym Rosjanie ostrzelali strażnicę, zabili jednego żołnierza, jednego ranili.
Mój ojciec był kierownikiem gorzelni. Mama nie pracowała, wychowywała [nas]. Miałem starszą o cztery lata siostrę, więc mama prowadziła gospodarstwo domowe.
Pierwszą okupację sowiecką, która zaczęła się 17 września 1939 roku, szczęśliwie przeżyliśmy na miejscu. Wprawdzie z Pomorszczyzny nas wysiedlono po niecałym roku, więc żeśmy się przenieśli do Rakowa. Tam mieszkaliśmy też przez około rok. W momencie, kiedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, 22 czerwca 1941 roku, ojciec dostał pracę w leśnictwie i wyprowadziliśmy się sześć kilometrów od Rakowa, do miejscowości Michałów. Pierwszą okupację sowiecką wspominam bardzo źle. Mimo że przeżyliśmy, to jednak były ciężkie czasy dla ludności tamtych terenów.
Między innymi wspomnienia z tego okresu (nieco dłuższego niż półtora roku), spowodowały, że kiedy w 1944 roku polski oddział partyzancki Zgrupowania Stołpeckiego (w tej chwili ono ma nazwę Stołpecko-Nalibockie) wycofywał się stamtąd do centralnej Polski, dołączyłem do tego oddziału. Od tej pory byłem już w konspiracji jako żołnierz, ułan w 2. szwadronie kawalerii.
29 czerwca 1944 roku.
W pierwszym okresie sowieckiej okupacji chodziłem jeszcze do szkoły. Była polska szkoła w Rakowie. Została zamieniona na szkołę białoruską, z tym że w zasadzie podstawowym językiem wykładowym w szkole był język rosyjski. Poza podręcznikami do gramatyki i literatury białoruskiej, wszystkie pozostałe podręczniki były po rosyjsku, a więc: gramatyka języka rosyjskiego, literatura rosyjska, historia, zoologia, biologia, matematyka, fizyka. To wszystko były podręczniki po rosyjsku. Skończyłem tam szóstą klasę i na tym w zasadzie moja edukacja w okresie wojny się skończyła. W 1941 roku, kiedy przyszli Niemcy, mieszkaliśmy już w Michałowie. Stamtąd do szkoły było daleko, zresztą szkoła już nie miała wyższej klasy, bo to była szkoła powszechna sześcioklasowa. Już więc nie chodziłem do szkoły. Zajmowałem się pomaganiem rodzicom, ojcu w domu. Mieliśmy jedną krowę, więc pasłem krowę a przy okazji czytałem sporo książek Kraszewskiego, Sienkiewicza, to co było dostępne w tamtym czasie.
W miasteczku Raków, które liczyło około pięciu-sześciu tysięcy mieszkańców, została utworzona organizacja Młodych Orląt. Obejmowała młodzież od lat dziesięciu do szesnastu. Głównym celem tej organizacji było propagowanie czytelnictwa polskich książek i zaznajamianie się z polską historią. To była działalność propolska, żeby zachować patriotyzm na tym terenie.
Rosjanie, kiedy wkroczyli w 1939 roku do Polski, to przede wszystkim oczyścili wszystkie sklepy, więc niemalże niemożliwe było kupienie czegokolwiek. W pierwszym okresie rubel i złotówka miały taką samą wartość. Oni mieli rubli sporo, więc rzucali się na sklepy, wszystko wykupywali.
Następną niedogodnością były aresztowania i wywożenie na Syberię, w głąb Rosji. Mojego ojca wielokrotnie straszono: „Już jesteście na liście i będziecie wywiezieni”. W związku z tym mama przygotowała cztery worki, w których był suszony chleb razowy, suchary, trochę cukru, trochę słoniny, trochę odzieży, bo jak przychodzili, żeby wywozić, to dawali piętnaście minut (pół godziny, niektórzy dawali dwie godziny), żeby zabrać [coś] z domu i wyjść z tym. Mieliśmy więc to przygotowane i czekaliśmy, kiedy nas wreszcie wywiozą. Na szczęście ojciec był im potrzebny jako fachowiec w gorzelni. Najpierw pracował w gorzelni w Pomorszczyźnie, a kiedy kampania się skończyła przenieśli ojca do Berezy Kartuskiej, i pracował w Berezie Kartuskiej, też jako kierownik gorzelni. Kiedy tam się skończyło wszystko, skierowali ojca do pracy przy budowie drogi strategicznej między Mińskiem a Grodnem, ale to trwało już stosunkowo krótko. Z tym, że na liście do wywiezienia w lipcu 1941 roku już byliśmy. Kiedy Niemcy weszli i zapoznano się z listami, które były w miejskiej radzie (gosowiet to się po rosyjsku nazywało), to na liście już byliśmy. Tak że wybuch wojny sowiecko-niemieckiej uratował nas przed wywiezieniem.
Oczywiście zaopatrzenie było bardzo trudne. Po chleb trzeba było stać w kolejce kilka godzin. Z rana, zanim otworzyli sklep, trzeba było tam stać, a potem w wielkim tłoku, ścisku czekać, żeby kupić bochenek chleba. To były trudne czasy. Na szczęście, chyba złe rzeczy szybciej zapominamy niż dobre. Dłużej się pamięta przyjemne, dobre rzeczy, niż złe. I to jest może całe szczęście, że możemy zapominać.
Tak się złożyło, że 29 czerwca 1944r. byliśmy z rodzicami nie w Michałowie, tylko w Rakowie, w miasteczku. Z miasteczka wycofywała się kompania żołnierzy Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego. Do kompanii dołączało wielu młodych ludzi. Ja również dołączyłem. Motywem głównym była niechęć pozostania pod okupacją sowiecką. Nie znałem ludzi w tym oddziale, bo z nimi nie miałem wcześniej kontaktu, ale jeden z podoficerów z 2. szwadronu mnie niejako przyhołubił, zaproponował, że mnie weźmie do kawalerii. Dali mi konia, kazali zrobić siodło. Oczywiście pomagali mi w tym, bo mając wówczas szesnaście lat, nie umiałem tego zrobić, nie byłem z tym w ogóle zaznajomiony.
Dostałem część, tak zwany łęk, który trzeba było pokryć jakimś materiałem. Nie miałem skóry, więc z materiału zrobiłem siodło. Pod spodem trzeba było podbić wojłok, żeby konia nie odgniatać, przybić popręg, przyczepić do tego strzemiona. Dali mi te elementy, ale musiałem siodło zrobić sam. Zresztą nie ja pierwszy i chyba nie ostatni byłem w takiej sytuacji. Wcześniej na ogół przyjmowano do tego oddziału, do kawalerii, tych, którzy przyszli ze swoimi końmi, z siodłami; bardzo wielu nawet przychodziło z bronią. Ja broni nie miałem, ale przyjęli mnie, dali karabin.
Potem już wędrowałem razem z całym oddziałem. Przez cały lipiec wędrowaliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Początek wymarszu był 29 czerwca, a 25 lipca znaleźliśmy się w Dziekanowie Polskim. Tam byliśmy przez trzy dni. 29 lipca dostaliśmy rozkaz przejścia do Puszczy Kampinoskiej i 2. szwadron, w którym byłem, został zakwaterowany w miejscowości Kiścinne. To było przy drodze z Leszna do Nowego Dworu. Tam staliśmy. W tej chwili tam jest bardzo ładna droga asfaltowa, przed wojną była byle jaka droga polna, ale komunikacja tam się odbywała, Niemcy tamtędy przepędzali stada krów, które myśmy potem zabierali i mieliśmy co jeść.
Oczywiście stamtąd wyjeżdżaliśmy na różne akcje, krótsze, dłuższe, na patrole, na ochronę otoczenia Puszczy. Pierwsza akcja, w jakiej brałem udział, miała miejsce 2 sierpnia, a więc już po wybuchu Powstania. Część żołnierzy, piechota, została skierowana do bitwy o lotnisko bielańskie. Bitwa zaczęła się 2 sierpnia wcześnie rano, tuż po wschodzie słońca. Natomiast nasz szwadron kawalerii został skierowany na szosę modlińską, do Pieńkowa. Tam mieliśmy zrobić zasadzkę, żeby w razie czego zatrzymać wojska niemieckie, które z twierdzy modlińskiej chciałyby dojść do Warszawy. Rzeczywiście, udało się oddział niemiecki zatrzymać. Kilkanaście samochodów ciężarowych zostało tam rozbitych, zginęło dwudziestu paru Niemców. Z naszej strony zginął jeden kolega i jeden był ranny. Wycofaliśmy się stamtąd dopiero, kiedy przyszła niemiecka broń pancerna, z którą nie mieliśmy możliwości walczyć. Nie mieliśmy broni przeciwpancernej. Niemniej jednak to był duży sukces, że Niemcy nie przedostali się wtedy tamtą szosą do Warszawy. Natomiast na lotnisku bielańskim bitwa skończyła się niepowodzeniem. Zginęło kilkudziesięciu naszych kolegów, wielu było rannych.
Nasz oddział był już wcześniej bardzo dobrze uzbrojony, mówię o całym zgrupowaniu…
Zgrupowanie miało około dziewięciuset żołnierzy. Ponad trzysta pięćdziesiąt ludzi tworzyło kawalerię, a reszta to była piechota i szpital, żandarmeria, służby kwatermistrzowskie. Pierwsza bitwa z Niemcami miała miejsce w przeddzień wybuchu Powstania, bo już 31 lipca 1944 roku w Aleksandrowie. Została rozbita kompania Niemców, zginęło wtedy około pięćdziesięciu Niemców, z naszej strony był jeden zabity, też jeden ranny.
Myśmy wiedzieli, kiedy wybuchło Powstanie. Dlatego między innymi 8. rejon konspiracyjny, który miał za zadanie zdobycie lotniska, już 1 sierpnia po południu, o godzinie siedemnastej zaatakował lotnisko zgodnie z rozkazem, ponieważ Powstanie miało wybuchnąć o godzinie siedemnastej. Dowódca rejonu, kapitan Krzyczkowski, pseudonim „Szymon”, dostał rozkaz dopiero o godzinie piętnastej. Zastanawiał się, czy lotnisko atakować, czy nie. Wiedział, że lotnisko jest bronione przez ponad siedmiuset Niemców, natomiast on do dyspozycji wtedy miał uzbrojonych tylko około stu dziewięćdziesięciu żołnierzy. Mimo wszystko zdecydował się, że zaatakuje, ponieważ chciał wykonać polecenie, rozkaz. Zdecydował, że rozpoczynamy walkę, żeby ewentualnie odciążyć Żoliborz i Bielany, bo tam też będzie przecież Powstanie. Chodziło o to, żeby Niemcy z lotniska nie szli pomagać tamtym, żeby [ich] tu zatrzymać. „Szymon” zdawał sobie sprawę z tego, że chyba nie osiągnie sukcesu. W tej chwili, jak się patrzy na to na trzeźwo, zdobywanie lotniska od strony pola… idąc po równym polu, przeciwko bunkrom i niemieckim karabinom maszynowym… Nie było możliwości zdobycia lotniska w ten sposób. Zresztą, bitwa następnego dnia wykazała, że rzeczywiście niemożliwe jest zdobycie lotniska. Wprawdzie lotnisko zostało przez Niemców wyłączone z ruchu, ale straty żeśmy ponieśli spore.
Później do Puszczy zaczęło przychodzić sporo oddziałów wycofujących się z Warszawy i z okolic Warszawy. Ponieważ myśmy stanowili dużą siłę, oni do nas przychodzili. Zwiększali tę siłę. Sam 8. rejon VII Obwodu Armii Krajowej miał około tysiąca czterystu żołnierzy, więc w sumie to było sporo, a kiedy drobne oddziały przyszły w połowie sierpnia, w Puszczy Kampinoskiej było już około dwóch tysięcy siedmiuset żołnierzy. Najpierw z połączenia Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego z żołnierzami 8. rejonu stworzono Pułk Palmiry-Młociny, który był dowodzony przez naszego dowódcę, porucznika Adolfa Pilcha, pseudonim „Góra”. W momencie, kiedy przejął dowodzenie Pułkiem Palmiry-Młociny, zmienił swój pseudonim na „Dolina”. To potem miało swoje reperkusje w niemieckich materiałach. Kiedy oceniali ilość partyzantów w Puszczy Kampinoskiej, mówili: „»Góra« ma trzy tysiące, »Dolina« ma trzy tysiące”, więc się doliczali do piętnastu tysięcy, a nawet więcej, mimo że nas było niepełne trzy tysiące.
Jakie były ważniejsze bitwy? Jedną z ważniejszych, zresztą połączoną z olbrzymimi wręcz stratami, była pomoc udzielona Powstaniu. Z Warszawy, od Kwatery Głównej Armii Krajowej, przyszedł rozkaz, aby otworzyć przejście przez Dworzec Gdański z Żoliborza na Stare Miasto. Zostało wysłanych z Puszczy około tysiąca stu żołnierzy. Pierwsza bitwa rozegrała się w nocy z 21 na 22 sierpnia, niestety bez powodzenia…
Nie, nie byłem, ponieważ kawaleria została w Puszczy. Do Warszawy została skierowana piechota, a kawaleria miała za zadanie utrzymanie Puszczy.
Ci, którzy poszli na Warszawę?
W czasie dwóch natarć na Dworzec Gdański, a więc z 21 na 22 sierpnia, zginęło około stu żołnierzy i było sporo rannych. Atak ponowiono następnego dnia rano, 22 sierpnia, i straty były jeszcze większe. Ocenia się, że zginęło wtedy trzystu pięćdziesięciu. W sumie straty są oceniane na około czterystu pięćdziesięciu żołnierzy. Niestety, dowodzący atakiem major „Okoń”, który potem został dowódcą całej grupy „Kampinos”, nie sporządził żadnego dokumentu dotyczącego strat. Nie wiemy, kto poległ. Mamy pewne informacje, że polegli… Parę nazwisk koledzy zachowali w pamięci, przekazali nam. Niestety, nie udaje się w tej chwili odtworzyć pełnej listy czterystu pięćdziesięciu poległych. Z Warszawy do Puszczy wróciło około stu pięćdziesięciu, stu siedemdziesięciu żołnierzy.
Część została i walczyła do końca Powstania już na Żoliborzu, broniąc „Poniatówki”, szkoły imienia Poniatowskiego. Tam też jeszcze zginęło kilkunastu żołnierzy.
Co opowiadali ci, co wrócili? Nie miałem z nimi kontaktu, nie wiem. W każdym razie, rozczarowanie przeprowadzeniem bitwy i sposobem dowodzenia było ogólnie odczuwalne. Nowy dowódca, którym został major „Okoń” wyznaczony przez Komendę Główną Armii Krajowej, niestety nie miał miru wśród żołnierzy. Nie mieliśmy do niego zaufania, jego stosunek do żołnierzy nie był przyjemny.
Jeżeli dowodził pierwszą bitwą, w której tylu ludzi poginęło i dowodził źle (bo nie zrobiono rozpoznania, nie zachowano wszystkich warunków, jakie powinny być dochowane przy prowadzeniu ataku i wycofywaniu się ewentualnie), to żołnierze nie mieli zaufania do niego. Niestety, rozpoznanie i prowadzenie walki, sposób wprowadzenia żołnierzy, przygotowanie terenu do bitwy – [to] jest bardzo istotne. Później czytałem wspomnienia zawarte w maszynopisie profesora Bonarowskiego. Opisywał, że żołnierze, aby dotrzeć do Dworca Gdańskiego, do torów, musieli przejść najpierw przez ogródki działkowe podzielone siatkami, drutami kolczastymi. Nie mogli nawet dobrze przejść. To nie było przygotowane; a przecież można było wcześniej pójść, noc wcześniej porozcinać druty, umożliwić dojście żołnierzom. Tego wszystkiego nie było. Nie było rozpoznania, ludzie poruszali się po omacku. Niektóre grupy poszły zupełnie w inną stronę, niż powinny były pójść.
Mój pluton, bo szwadron składał się z trzech plutonów, kwaterował przy gospodarstwie państwa Wieczorków. Spaliśmy w stodole, właściwie nad oborą na strychu, tam było siano. Jedzenie, zaopatrzenie było zupełnie znośne, głodni nie byliśmy. Ponieważ przejęto sporą liczbę krów, krowy zostały rozdane mieszkańcom, żeby je paśli, doili i tak dalej; a jak była potrzeba, to zabierano jedną, dwie czy trzy krowy do rzeźni, dzielono, potem do kotła wkładano. Do tego były ziemniaki. Była zupa, było mięso, była porcja do zjedzenia.
Byliśmy kierowani na patrole. Objeżdżaliśmy teren wokół Puszczy, żeby sprawdzić, czy gdzieś Niemcy nie podchodzą. Przy drogach prowadzących do Puszczy były stałe placówki, na które też byliśmy wysyłani i tam pełniliśmy wartę. Sprawdzaliśmy, kto porusza się na drodze. Jeżeli był jakiś polski oddział partyzancki, który przychodził, to przepuszczaliśmy.
Oczywiście jak [przechodzili] Niemcy, to się ich zatrzymywało. Dawało się sygnały i były potyczki. Niezależnie od tego, były dalsze wypady. Między innymi do Leoncina. Tam był tartak, zniszczono ten tartak. Bardzo intensywnie była broniona Pociecha. To było niedaleko wsi Truskaw, obrona drogi prowadzącej z Truskawia na Palmiry… Niemcy koniecznie chcieli tę drogę utrzymać (była brukowana, kocie łby). Mieli utrudnione połączenie. Z Leszna przez Warszawę do Nowego Dworu nie mogli się dostać, ponieważ trwały walki. Chcieli więc tędy mieć przejście. Myśmy tego bronili. Ciężkie walki były w końcu sierpnia i w połowie września. Mój szwadron brał dwa razy udział w walkach, ja nie byłem tam wtedy, nie brałem udziału, zostałem na miejscu. Ale główne straty ponosiliśmy na skutek działania artylerii niemieckiej, która była w Truskawiu. Ostrzeliwali nasze stanowiska na Pociesze. Inne ich ataki, jak podchodzili, kończyły się niepowodzeniem, ginęło sporo Niemców i wojsk z nimi sprzymierzonych. Tam byli głównie żołnierze Kamińskiego.
Na Pociesze bezpośrednio nie byłem. Tam na zmianę był 2. szwadron i 3. szwadron, jeździli tam. Niestety, w tym czasie byłem chory i w związku z tym mnie tam nie wysłano. Pełniłem służbę wartowniczą na miejscu, gdzie kwaterowaliśmy.
Nie miałem bliskiego kontaktu z tymi, którzy wyszli z Powstania, bo kwaterowali w innych wsiach. Kwaterowali w Janówku, w Brzozówce… W Wierszach część kwaterowała, tak że z nimi kontaktu bezpośredniego nie miałem.
Rano się wstawało, trzeba było oporządzić konia, napoić, dać zjeść. Zjadało się śniadanie. Jeżeli był rozkaz, to się wyjeżdżało na jakąś placówkę albo na objazd terenu. Wyjeżdżaliśmy większą grupą. Kiedyś dostałem polecenie, żeby zawieźć meldunek. Polecenie zostało wydane, żeby meldunek zawieźć na Pociechę. Już był wieczór, ciemno. Ruszyłem koniem. W pewnym momencie, jakieś dwa kilometry od miejsca zakwaterowania, koń mi stanął na drodze i nie chciał jechać dalej. Piaszczysta droga, polanka piaszczysta. Myślę: „Co robić?”. W żaden sposób koń nie chce iść do przodu. Skręciłem w prawo, objechałem to miejsce, dojechałem, gdzie powinienem był. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego koń tam stanął i nie chciał przejść. Nie wiem, co tam było.
Myśmy wiedzieli dymy Warszawy, wiedzieliśmy, że toczy się ciężka, trudna walka. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że tam jest naprawdę źle, ale byliśmy w jakiś sposób bezradni.
Oczywiście! Oczywiście, że rozumieliśmy walkę, ponieważ oddział, Zgrupowanie Stołpeckie, toczył walkę od 3 czerwca 1943 roku. To byli więc żołnierze ostrzelani. Przyszedłem do nich po roku ich działalności, w momencie kiedy się wycofywali. Ale to była grupa ludzi doskonale przygotowanych do walki, ostrzelanych, znających taktykę wojny partyzanckiej. Oczywiście, gdyby do miasta skierowano tych żołnierzy, może byłyby jakieś trudności, bo walka w mieście wymaga… To jest inna walka niż w polu czy w lesie, ale przypuszczam, że koledzy moi spisaliby się zupełnie dobrze, gdyby mieli warunki, gdyby było właściwe dowodzenie. W walkach, jakie grupa stoczyła na terenie Puszczy Kampinoskiej – tych walk było około pięćdziesięciu – stosunek zabitych Niemców do poległych żołnierzy grupy „Kampinos” był jak osiem do jednego, czyli grupa miała duże sukcesy.
Ważną bitwą była akcja przeprowadzona w Truskawiu. Z inicjatywy porucznika „Doliny” w dniu 3 sierpnia zrobiono wypad na Truskaw. Tam stacjonowali żołnierze Kamińskiego, którzy atakowali Pociechę. „Dolina” zdecydował, że trzeba zniszczyć artylerię, która tam stacjonuje. Wybrał sobie osiemdziesięciu ochotników i poszli na Truskaw, przeprowadzili rozpoznanie. Tam było około 500 żołnierzy Kamińskiego. Kiedy dotarli do Truskawia, zaczęli rozmawiać z jednym z mieszkańców. Ten powiedział, że w dniu bezpośrednio poprzedzającym noc, kiedy atak miał być przeprowadzany, przybył następny batalion, znowu około pięciuset żołnierzy. Na szczęście, żołnierze Kamińskiego spali, byli pijani. Oni tam byli bardzo pewni siebie. Wypad zakończył się dużym sukcesem. Wprawdzie poległo około dziesięciu kolegów, żołnierzy grupy „Kampinos”, ale według tego, jakie otrzymaliśmy informacje, około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy Kamińskiego wtedy zginęło. Żołnierze Kamińskiego zostali później stamtąd wycofani.
Następnej nocy była przeprowadzona akcja na miejscowość Marianów. Tam też stacjonowały wojska Kamińskiego. Tam w walce brał udział mój szwadron, byliśmy na tej akcji. Zginęło około stu Niemców, żołnierzy Kamińskiego. Z naszej strony był jeden poległy i trzech rannych. Tak że sukcesy mieliśmy, oczywiście, w tych starciach, kiedy [to] my narzucaliśmy sposób walki.
Mieliśmy szkolenia z obsługi broni, z czyszczenia broni, mieliśmy nawet przeprowadzone kiedyś strzelanie. Była tarcza i każdy musiał parę strzałów do tarczy oddać, żeby było wiadomo, że umie strzelać.
W akcjach nie walczyłem, bezpośrednio w boju nie byłem, bo w kawalerii jest taki system, że żołnierze poruszają się na koniach w trzech rzędach. Tak jak piechota chodzi czwórkami, to kawaleria jeździ trójkami. W momencie, kiedy jest akcja, żołnierze z rzędów zewnętrznych spieszają się, a ten rząd, który jest w środku, przejmuje ich konie, opiekuje się tymi końmi, kiedy oni idą do walki (bo kawaleria nie atakuje konno). Kiedyś były słynne szarże, w tej chwili, od momentu kiedy powstała broń maszynowa, w zasadzie szarża już nie ma żadnych szans powodzenia. Szarża miała powodzenie wtedy, kiedy walczyło się białą bronią albo zwykłymi karabinami jednostrzałowymi. Było więc tak, że do walki kawaleria zawsze się spieszała i ci, którzy byli spieszeni, szli do akcji; natomiast pozostali koniowodni zostawali. Każdy miał swojego konia i dwa zewnętrzne konie, trzeba było tych koni pilnować w bezpiecznym miejscu. Kiedy koledzy wracali z akcji, mogli wsiąść na swoje konie. To była jedna z istotnych rzeczy. Ponieważ byłem jednym z najmłodszych chyba żołnierzy w plutonie, mnie powierzano funkcję koniowodnego.
Grupa „Kampinos” była dla Niemców dużą przeszkodą w dotarciu do Warszawy w czasie Powstania, bo myśmy całą północno-zachodnią część Warszawy osłaniali. Ponieśli spore straty. Działanie grupy „Kampinos” spowodowało, że zginęło ponad tysiąc Niemców. Kiedy Powstanie kończyło się, zorganizowali dwie specjalne grupy pod kryptonimem Sternschnuppe (Spadająca Gwiazda), żeby oczyścić Puszczę. Grupa północna przechodziła od strony Modlina, od Kazunia; a południowa szła wzdłuż szosy prowadzącej do Leszna. Niemcy zaczęli atak od sfotografowania naszego rozmieszczenia. Już 25, 26 września latał samolot, robił zdjęcia naszych terenów. 27 września została zbombardowana wieś Wiersze i wieś Janówek. Przyleciały samoloty, zbombardowały dowództwo. 27 września został wydany rozkaz: „Wycofujemy się z Puszczy, idziemy na zachód” – z nastawieniem, że będziemy szli w Góry Świętokrzyskie. Rzeczywiście, 27 września wycofaliśmy się. Doszliśmy lasami Puszczy Kampinoskiej do miejscowości Zamczysko. Tam żeśmy przeczekali dzień i następnego dnia, w okolicy Wiejcy, przeszliśmy przez szosę Warszawa-Leszno-Sochaczew, na południe. Doszliśmy do Jaktorowa. Tam dowodzący grupą major „Okoń” wydał polecenie zatrzymania się i zebrania całej grupy, bo grupa była w czasie marszu nocnego rozciągnięta. Maszerowało około dwóch tysięcy żołnierzy, tabory były.
Na rzece Utrata zarwał się most, więc tam spiętrzyły się tabory. Były tam czołgi niemieckie, ostrzelali ich, więc w zasadzie końcówka kolumny wycofała się już w walce. Byłem z naszym szwadronem. Nasz szwadron szedł jako jeden z pierwszych, w czołówce. Doszliśmy do Jaktorowa i tam zastał nas rozkaz, żeby teraz czekać na całą grupę. Wprawdzie oficerowie Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego nalegali na majora „Okonia”, żeby przejść przez tory Warszawa-Żyrardów i po drugiej stronie zatrzymać się w Puszczy Mariańskiej, ale on powiedział: „Nie, zatrzymamy się tutaj”. Zatrzymaliśmy się, Niemcy nas okrążyli i grupę rozbili. Kiedy później, koło południa, „Okoń” dał rozkaz do przebijania się przez tory, na tory wjechały dwa pociągi pancerne. Jeden pociąg pseudopancerny – na lorach były czołgi – przyjechał od strony Żyrardowa, drugi od strony Grodziska. To już typowy pociąg pancerny. Nie było możliwości przedarcia się przez tory.
Odbieraliśmy w Puszczy również zrzuty, broń zrzutową. Między innymi były tam Piaty przeznaczone do niszczenia broni pancernej. Skuteczność takiego Piata sięgała pięćdziesiąt, może osiemdziesiąt, sto metrów. Pociski wystrzeliwało się… Rzeczywiście były bardzo skuteczne, dobre, bo to były kumulacyjne pociski. Ale myśmy mieli mało amunicji. Piatów mieliśmy niewiele, bo większość broni była przeniesiona do Warszawy, powstańcy otrzymali tą broń [i] amunicję. Wszystko było przekazywane do Warszawy.
Zrzuty zaczęły się w momencie, kiedy myśmy już opanowali Puszczę. Pierwszy zrzut nastąpił 10 sierpnia 1944 roku. Zrzutów było około trzydziestu, tak że odebrano sporo. Jeden zrzut był w innym miejscu niż ustalone, przejęli to mieszkańcy jakiejś wsi. Potem część tego wróciła do nas, bo niektóre rzeczy zabierali sobie gospodarze. Spadochrony były bardzo poszukiwane, jako materiał na koszule, na sukienki, bluzki. Ale większość zrzutów żeśmy odebrali. Część wykorzystaliśmy sami, a znakomita część była przekazana, zaniesiona do Warszawy.
Podwoziło się jeszcze na furmankach tam, gdzie było można, a tam, gdzie już były linie niemieckie, to w nocy koledzy przenosili na plecach (niektórzy po trzydzieści kilogramów), amunicję i żywność. To było transportowane do Warszawy. Tym się zajmowała nie kawaleria tylko piechota, oni byli przy tym zajęci.
Pod Jaktorowem zostaliśmy okrążeni, oczywiście zgrupowanie zostało rozbite. Mnie się udało wyjść zupełnie bezproblemowo, bo w pewnym momencie na polu walki zobaczyłem, że jest porucznik „Dolina”. Pierwszą myślą, kiedy go zobaczyłem, było, że już teraz ocaleję. Myśmy do niego mieli absolutne zaufanie, znaliśmy go doskonale, on nigdy nie zawiódł żołnierzy. Dowodził zawsze tak, żeby walkę wygrać. Jeżeli nie widział szansy wygrania, nie podejmował walki. Żeśmy się wycofywali, omijali punkty niemieckie i zawsze wygrywaliśmy. Z nim razem (w grupie około trzydziestu, czterdziestu żołnierzy) wyszliśmy, obchodząc Żyrardów dookoła. W nocy przeszliśmy przez tory, a potem przez Lasy Mariańskie i dalej. Stopniowo zbierali się pozostali żołnierze, którzy stamtąd wyszli, tak że w grupie około dwustu przekroczyliśmy w pierwszych dniach października Pilicę. Przeszliśmy w Lasy Opoczyńsko-Koneckie. Było ciemno, zimno, mokro i głodno. Jak w nocy maszerowaliśmy, to oczywiście musiał nas prowadzić przewodnik, ktoś miejscowy, bo myśmy tych terenów nie znali. Idąc za nim, jeden żołnierz drugiego trzymał za pas, bo jakby się puścił, to koniec. Nie widać było na wyciągniętą dłoń, co się dalej dzieje, tak ciemno było. Maszerowaliśmy, wciąż zmienialiśmy miejsce postoju. Na jesieni 1944 roku tamte tereny były nasycone wojskami niemieckimi. Wiadomo, że istniał już przyczółek magnuszewski, wiadomo, że istniał przyczółek sandomierski na terenie kielecczyzny. Było sporo oddziałów niemieckich: i tych frontowych, na pierwszej linii, i oddziałów patrolowych, które utrzymywały tam porządek, zaopatrzenie i tak dalej; więc myśmy wciąż musieli zmieniać miejsce pobytu.
Stoczono kilka niewielkich potyczek i – trudno mi powiedzieć – gdzieś w połowie października zostałem skierowany… Nie tylko zresztą ja, koledzy, którzy stracili konie – ja konia straciłem już pod Jaktorowem i dalej byłem piechocińcem – wszyscy zostali skierowani częściowo na meliny. Zresztą fajnie wyszło, bo jak pierwsza partia szła na meliny, to chcieli mieć jakieś cywilne ubrania, żeby się nie wyróżniać, że są w wojskowych mundurach. Miałem ciepłą, granatową, cywilną kurtkę, więc dałem ją koledze. On dał mi długi płaszcz wojskowy, wełniany, przedwojenny. W tym płaszczu, a nie w jakiejś cywilnej kurtce, urzędowałem sobie jak naprawdę żołnierz. Miałem zielone spodnie, takie jak żołnierskie, miałem kurtkę mundurową; tylko ta kurtka była [cywilna], więc oddałem. Okazuje się, że po dwóch dniach mnie też kierują na melinę. No i co teraz? W tym płaszczu poszedłem. Doszliśmy, zachodzimy do jakiegoś domu, żeby dali cywilne ubrania. Dostałem byle jaką kurteczkę, cieniutką. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, tak się mówi. Poszliśmy do następnej wsi, do której nas skierowano, trafiliśmy do sołtysa. Dwóch nas było. Sołtys kazał nam oddać broń. Wtedy naprawdę było mi bardzo przykro i łzy mi się w oczach zakręciły, bo partyzant bez broni to już naprawdę nie jest partyzant. Ale nie było innego wyjścia, musieliśmy oddać. Skierowano nas do gospodarza, ten zaprowadził nas do stodoły. W stodole żeśmy się przespali. Z rana gospodyni przyniosła nam talerz kaszy manny na mleku. Dwie łyżki i jeden talerz. Nas było dwóch. Myśmy ledwo, ledwo tę kaszę zjedli, ten jeden talerz kaszy. Myśmy mieli tak pokurczone żołądki, bo w końcu głodni byliśmy, dużego jedzenia nigdy nie było.
Odpoczęliśmy tam około dziesięciu dni i ponownie przyszedł rozkaz, żebyśmy wrócili do oddziału. Oczywiście broni nam nie oddano i poszliśmy bez broni. Trafiliśmy w przeddzień bitwy koło leśniczówki Huta. Cały dzień trwała bitwa, Niemcy okrążali nasz oddział. Na szczęście myśmy przy taborach jakoś ocaleli. W głębokiej nocy żeśmy się z tamtego lasu wycofali do wsi Boków. Ponieważ myśmy z kolegą nie mieli broni, to przy taborach żeśmy sobie w dzień przespali. Następnego dnia rano, jak przyszliśmy do Bokowa, to większość kolegów poszła spać, a mnie się spać nie chciało. Wyszedłem za stodołę i myślę: „Popatrzę sobie, co się tu dzieje”. Patrzę, od lasu idzie kolumienka żołnierzy równo ubranych, więc wróciłem do chaty i mówię do podoficera, który miał lornetkę: „Słuchaj, tam chyba idą Niemcy”. Wyszedł i rzeczywiście Niemcy szli do wsi. Szło ich, w tej chwili oceniam, około dwunastu, może czternastu. W międzyczasie jeszcze wybiegłem na wieś, krzyknąłem, że Niemcy idą od lasu. Kiedy wróciłem za stodołę, to okazało się, że już ze wsi sporo żołnierzy biegło w kierunku Niemców, a Niemcy przeszli połowę odległości między lasem a wsią i leżeli jeden za drugim, już nie żyli. Podobno jeden z Niemców uciekł, a reszta została zabita. Dobiegłem tam i zobaczyłem leżący karabin, więc zabrałem. Zabrałem pas z amunicją, zabrałem taki płaszcz, jaki Niemcy mieli. [Mieli] indywidualne płachty namiotowe, więc zabrałem mu tę płachtę namiotową. Myślę sobie: „ Już teraz mam karabin, mam amunicję, to już jestem partyzant”.
Wróciliśmy do wsi. Rozkaz wycofania się do lasu. Po drugiej stronie wsi las, żeśmy na brzegu lasu zalegli. Niemcy nas ostrzelali. Kolega, który leżał jakieś trzy metry ode mnie w lewo i troszkę z tyłu, został ciężko ranny. Żeśmy go z drugim kolegą wyprowadzili w głąb lasu, do taborów. Miał strzaskaną zupełnie rękę, na płacie skóry tylko mu wisiała. Dowiedziałem się po wojnie, że rękę mu amputowano, skierowano go na melinę. Po kilku dniach przyszli Niemcy, aresztowali go, wyprowadzili i rozstrzelali gdzieś w nieznanym miejscu. Rodzina go po wojnie szukała, miałem nawet kontakt z tą rodziną. Powiedziałem im to, co zdołałem ustalić.
Później jeszcze przez kilkanaście dni wędrowaliśmy, uciekając przed okrążeniami. Ostatecznie w połowie listopada zostałem skierowany ponownie na melinę, razem z dwoma kolegami żeśmy trafili do Miedzny Bankowej. Tam byliśmy koło miesiąca. Lokalna organizacja zaproponowała nam, że nam wyrobią kenkarty, niemieckie dowody osobiste. Odchodząc z oddziału, otrzymaliśmy po dwa „górale”, to był banknot pięciusetzłotowy. Żeśmy po te dwa górale dali na zrobienie zdjęcia i opłacenie kenkart. Zaprowadzono nas do Żarnowa, do fotografa. Zrobił zdjęcia i wróciliśmy. Czekamy na kenkarty. W jakiś dzień, poniedziałek przed południem, przychodzi wiadomość, że mamy we wtorek rano pójść do sołtysa, odebrać kenkarty. Ale w poniedziałek po południu, przed wieczorem, przyszła kompania wojska niemieckiego i nas wszystkich trzech wyciągnęli. Najpierw przez trzy dni trzymali na mrozie. W dzień rąbaliśmy drewno, w nocy spaliśmy na klatce schodowej, gdzie były wybite okna. Mróz, zimno było. Na szczęście było nas trzech, więc żeśmy się tulili do siebie. Po trzech dniach zawieźli nas do gestapo, do Opoczna. Tam w piwnicy o powierzchni jakiś osiem metrów kwadratowych siedziało nas piętnastu. Pamiętam, jak Niemcy się bawili bardzo ładnie, strzelali rakiety, witali Nowy Rok 1945. Jeden z Niemców, pijany, przyszedł do nas do piwnicy, życzył nam szczęśliwego Nowego Roku.
Na początku stycznia przewieziono nas do więzienia, do Tomaszowa Mazowieckiego. Tam w celi było nas czterdziestu. Na pryczy jak żeśmy się położyli, jeden obok drugiego, to się wszyscy nie mieścili. Nie było mowy o tym, żeby się przekręcić. Jak już się położył na prawym boku, tak do rana musiał być na prawym boku.
Ludzie z konspiracji, których Niemcy aresztowali.
Kiedy rozpoczęła się 12 stycznia zimowa ofensywa sowiecka (znad Wisły ruszyła), to żeśmy obserwowali przez okienko, które wychodziło na jedną z głównych ulic Tomaszowa… Widzieliśmy, jak ze wschodu na zachód tabory jadą, jeden za drugim: i samochody, i konie, i masa oddziałów niemieckich. Wszystko szło na zachód i tak przez parę dni pod rząd. Pewnej pięknej nocy zrobiła się cisza. Już przestali maszerować, nie idą. Nad ranem okazuje się, że otwierają nam celę. Niemcy, obsługa więzienia uciekła. Z miasta, z organizacji przyszli konspiratorzy, otworzyli celę, wypuścili nas. Tak zostaliśmy uwolnieni. Po południu widziałem pierwszego sowieckiego żołnierza, który wyszedł na zachodnie rubieże Tomaszowa Mazowieckiego, i pyta się: „Którędy na Berlin?”. Jakieś dwieście, trzysta metrów dalej, z prawej strony stoi następny żołnierz; dwieście, trzysta metrów dalej – następny. I poszedł ten żołnierz w kierunku na zachód, na Berlin, z karabinem i z tobołkiem, woreczkiem na sznurku. Następnego dnia już tabory ruszyły i lotnictwo sowieckie, i artyleria, czołgi. Masa wojska już się tamtędy przewalała.
Wróciłem do wsi, do Miedzy Bankowej. Tam zamieszkałem u tego samego gospodarza. W początkach sierpnia, około 10 sierpnia to chyba było (nie pamiętam już dokładnej daty), doszła do mnie wiadomość, że moi rodzice przyjechali z Wileńszczyzny transportem repatriacyjnym i osiedlili się w miejscowości Kolsko na ziemiach odzyskanych. To jest w powiecie Wolsztyn. Zdecydowałem, że trzeba do Kolska dotrzeć. Nie miałem pieniędzy, więc przez tydzień chodziłem do chłopa, kosiłem owies, żeby zarobić parę złotych i żeby w niedzielę wyruszyć do Opoczna, tam kupić bilet i pociągiem dojechać do Kolska. Wracam w sobotę po południu do chałupy, a w chałupie na taborecie siedzi mój ojciec. Okazuje się, że, będąc w Kolsku, dowiedział się, że legiony, które walczyły na Nowogródczyźnie, są gdzieś koło Końskich. Przyjechał do Końskich i, idąc od Końskich około trzydzieści kilometrów (od wsi do wsi), trafił i znalazł mnie. Nie bardzo rozumiem, jak to się działo, to było niezwykłe szczęście, że myśmy się w ten sposób spotkali, że ojciec mnie znalazł. W końcu ludzie mnie tam przecież nie znali, powszechnie nie byłem znany, nie znali mojego nazwiska, a jednak ojciec dotarł i znaleźliśmy się.
Z ojcem razem wróciłem do Kolska, do mamy. Ojciec potem pracował koło Zielonej Góry w gorzelni. Tam przez dwa miesiące z ojcem pracowałem. Zapisałem się do szkoły w Zielonej Górze, do gimnazjum. Jako kwalifikację musiałem napisać wypracowanie. Na tej podstawie przyjęto mnie od razu do drugiej klasy. Były semestralne szkoły, w przeciągu roku szkolnego robiło się dwie klasy. Skończyłem trzecią klasę. Niestety, w 1946 roku już musiałem zacząć pracę. Ojciec pracował w jednym miejscu, mama mieszkała w drugim, ja mieszkałem w trzecim, a siostra, która się odnalazła, była na robotach w Niemczech, mieszkała w czwartym miejscu. Ojciec ze swojej pensji nie mógł zarobić na utrzymanie czterech domów, więc zacząłem pracować u ojca, jako robotnik w gorzelni w Sławie Śląskiej. Czwartą klasę gimnazjum skończyłem jako eksternista. Pojechałem do Zielonej Góry, zdałem egzamin. Na zrobienie liceum nie starczyło mi czasu, bo w międzyczasie wyruszyłem i zrobiłem kurs kierowników gorzelń w Poznaniu (był roczny kurs). Wróciłem, przez rok pracowałem jako kierownik gorzelni i zacząłem chodzić do liceum, ale na jesieni powołali mnie do wojska. Ponieważ jednocześnie działałem w klubie żeglarskim, to w Wojskowej Komendzie Uzupełnień stwierdzono, że mnie trzeba skierować do marynarki, bo „pije i się wody nie boi”. Trafiłem zatem do marynarki. W 1950 roku do Polski trafił marszałek Rokossowski. Został tutaj Ministrem Obrony Narodowej i zmienił nam czas służby. Mianowicie, wszystkie wojska techniczne miały służyć nie dwa lata, a trzy. Dla kolegów, którzy mieli wyjść w 1950 roku do cywila, to była tragedia i wielu wtedy popełniło niestety samobójstwa. Nie chcieli służyć w wojsku, ale większość jednak została.
Trzy lata spędziłem w wojsku. Tam miałem nienajgorzej, bo przez pewien czas grałem w szachy, więc miałem rozrywkę. Rozgrywki były na terenie jednostki, później na terenie dowództwa marynarki wojennej. Zacząłem strzelać, w strzelaniu też miałem dobre wyniki, więc bawiłem się sportem strzeleckim. W związku z tym prawie cały ostatni rok służby, rok trzeci, spędziłem na sportowych obozach szkoleniowych.
Pracowałem potem. Jak wróciłem z wojska, to już w gorzelni nie pracowałem. Trafiłem do Łodzi, tam skończyłem liceum wieczorowe. W 1954 roku podjąłem studia na Politechnice Warszawskiej, skończyłem wydział łączności. Nie spotkałem się z represjami z racji przynależności do Armii Krajowej, bo nikomu nie mówiłem, że należałem… Poza najbliższą rodziną nikt nie wiedział, że byłem w partyzantce.