Stanisław Fibich „Wacek”
Nazywam się Stanisław Fibich, urodziłem się 7 marca 1929 roku, a więc w tej chwili już mam zacny wiek osiemdziesięciu czterech lat. Urodziłem się w Warszawie. W czasie okupacji i w czasie Powstania miałem pseudonim ,,Wacek”.
- Jaka była pana przynależność do oddziału?
W czasie Powstania byłem żołnierzem Armii Krajowej, główną część Powstania w Pułku „Baszta” na Mokotowie, w kompanii K-4, w III plutonie kompanii K-4. To była kompania łączności. Ostatnie dni Powstania w oddziale „Radosława” „Czata 49”, ale potem opiszę to szczegółowo.
- A zatrzymując się chwilę na latach przedwojennych. Pamięta pan zapewne czas wybuchu wojny.
Tak, to pamiętam bardzo dobrze. 1 września 1939 roku wypadał w piątek. Takie rzeczy się pamięta. Tak samo, że 1 sierpnia wypadał we wtorek. Więc wypadał w piątek i ja jako dziecko miałem wtedy dziesięć lat. Przebywałem w Podkowie Leśnej, gdzie moi rodzice mieli domek letniskowy. Psychoza wojenna była bardzo duża, było bardzo wiele informacji dotyczących wojny, na przykład niebezpieczeństwa wojny gazowej. To była taka charakterystyczna rzecz, którą zapamiętałem. Oczywiście były rozdawane maski, były rozdawane tampony przeciwko wojnie gazowej. W momencie 1 [września], kiedy przez radio usłyszeliśmy, że rozpoczęła się wojna i charakterystyczne zupełnie komunikaty na przykład takie: „Koma 42 przeszedł – albo – nadchodzi”, to były informacje o nalotach niemieckich samolotów. Po południu 1 września samoloty niemieckie zbombardowały w Brwinowie, czyli w odległości jakiejś półtora kilometra od tego domku, gdzie przebywałem, taki czerwony budynek, który może wyglądał na koszary. Jak wyszedłem z domu, zobaczyłem ciemny dym nad lasem. I wtedy przypomniały mnie się te wszystkie zalecenia, które można było usłyszeć przez radio albo przeczytać w gazetach, co należy robić, bo na pewno to jest gaz. Pamiętam, że wszedłem do domu, a byłem wtedy tylko z młodszym o cztery lata bratem i z moją babcią, i podszedłem, zamknąłem wszystkie okna w domu, zamknąłem – to też charakterystyczne – i zakręciłem w piecu kaflowym, nie wiem, jak to nazwać, te wejście, żeby gaz ewentualnie, który się już odpowietrza, się nie dostał do pomieszczeń domowych. Taki obrazek, który pozostał mi w pamięci.
- Pan był wtedy z babcią i z bratem.
Tak.
- A rodzice byli w Warszawie?
Nie. Ojciec mój już wtedy nie żył, umarł przed wojną, w 1935 roku, natomiast mama była w Warszawie. I mama 4 września przyjechała po nas (zresztą przyjeżdżała codziennie) i zabrała nas już wszystkich do Warszawy. Zlikwidowaliśmy ten pobyt w Podkowie Leśnej. A mieszkaliśmy w Warszawie w Alejach Jerozolimskich 20. To jest ten odcinek pomiędzy ulicą Marszałkowską a Bracką, a Kruczą – tam myśmy mieszkali. Rodzice prowadzili duży magazyn konfekcji męskiej w Alejach Jerozolimskich. W tym miejscu po przeciwnej stronie ulicy, po przeciwnej stronie Alei Jerozolimskich, na wysokości mniej więcej „Orbisu” przy Brackiej, tam był ich magazyn. Myśmy wrócili do Warszawy z Podkowy Leśnej i przebywaliśmy już cały czas aż do końca… aż do wybuchu Powstania właśnie w tym domu w Alejach Jerozolimskich 20.
- Co było źródłem utrzymania dla rodziny?
Moja mama prowadziła po ojcu ten magazyn, ten sklep w Alejach Jerozolimskich. Potem miała jeszcze drugi
vis-à-vis Uniwersytetu Warszawskiego i z tego się utrzymywała. Ja chodziłem wtedy do czwartej klasy, skończyłem czwartą klasę szkoły podstawowej, szkoły powszechnej, jak się wtedy mówiło. To była prywatna szkoła pani Anders-Puchaczewskiej, która mieściła się na Nowym Świecie, Nowy Świat 49 przy ulicy Wareckiej. Tak że codziennie rano wędrowałem Alejami Jerozolimskimi, Bracką, Chmielną do Nowego Światu, do szkoły na ulicę Nowy Świat.
- I ta czwarta klasa to była kiedy?
To był rok 1939. Ja skończyłem wtedy czwartą klasę.
- A jak wyglądała nauka w szkole…
Przed wojną…
Zawsze rozpoczynała się pieśnią. Wszystkie klasy zbierały się w jednej sali, odśpiewywana była „Kiedy ranne wstają zorze”, jeśli ja pamiętam dobrze. Potem się wszyscy rozchodzili do klasy.
- A jak wyglądała szkoła w czasie okupacji?
To już odrębny wielki temat rzeka.
- Proszę pokrótce go podać.
Ja po skończeniu czwartej klasy piątą klasę kończyłem w Alejach Ujazdowskich, w szkole blisko obecnej ambasady amerykańskiej. Chodziłem do normalnej szkoły.
- Legalna powszechna szkoła.
Legalna, to była legalna szkoła. To był ostatni legalny rok, kiedy ja chodziłem do legalnej szkoły, przepraszam, potem jeszcze jeden rok na Hożą. Natomiast następny rok, czyli rok 1942/1943, to chodziłem na tak zwane komplety. Czyli z moim przyjacielem chodziliśmy do nauczycielki, która nas uczyła wielu przedmiotów. Z tym że to było zorganizowane w ten sposób, że po roku szkolnym trzeba było zdać egzamin przed komisją. Oczywiście komisja była nieoficjalna, tylko była w tym szkolnictwie podziemnym. I otrzymywało się wtedy promocje do klasy następnej, czyli zaklepana została i pozytywnie oceniona ta nauka na kompletach.
- Jaka to była szkoła, pod jakim szyldem?
Trudno powiedzieć. Z tym że – co ja się później zorientowałem na skutek po prostu jakichś kontaktów z nauczycielami – to chyba była szkoła Staszica późniejsza albo i wcześniejsza. Natomiast następny rok, czyli 1943/44, to była bardzo ciekawa szkoła, do której chodziłem. To była szkoła malarsko-lakiernicza na Ochocie, na ulicy Bałuckiego przy Wawelskiej [ulica Bałuckiego krzyżuje się z Wiktorską, mieści się na Mokotowie – red.]. To był ewenement. Prowadziła tę szkołę para sióstr Anna i nie pamiętam nazwiska… Nie pamiętam imienia siostry pani Anny Goldman. Te siostry prowadziły szkołę, która pod przykrywką szkoły zawodowej prowadziła normalne zajęcia gimnazjum. Tam były dwie klasy, trzecia i czwarta klasa gimnazjum. Ja chodziłem wtedy do trzeciej. Było nas wtedy w trzeciej klasie dwie grupy uczniów, mniej więcej około dwudziestu osób w każdej klasie. Szkoła to była jedna wielka konspiracja. Tam nie było ucznia, który nie byłby gdzieś zaangażowany.
Zaangażowanych było… Przebiegało to w ten sposób, że tam były dwie organizacje, „Szare Szeregi” i było Harcerstwo Polskie. Z tym że kto był w jakiej organizacji, to wbrew może temu, co obecnie się myśli, to nie polegało na wyborze ideologicznym, bo o tym nikt wtedy tak nie myślał. Harcerstwo Polskie było bardziej narodowe, sama nazwa trochę to mówi. Harcerstwo szaroszeregowe było trochę mniej narodowe. I właściwie przynależność do takiej organizacji zależała wyłącznie od kontaktów osobistych. Kto z kim się akurat przyjaźnił czy znał, to go wciągał do takiej organizacji.
- A na czym polegała działalność harcerska?
Ja byłem w „Szarych Szeregach”. Na czym polegała działalność? To była bardzo zróżnicowana działalność. Były różne akcje oprócz stałego szkolenia, które również się odbywało (za chwilę o tym powiem). Były akcje, na przykład była taka akcja ,,Oktober” w 1943 roku, gdzie myśmy dostawali na karteczkach jedno czy dwa zdania po niemiecku i trzeba było iść do rozmównicy telefonicznej albo do budki telefonicznej i pod wybrany numer, podany nam, dzwonić i odczytać te zdania po niemiecku, które miały spowodować zaniepokojenie u Niemców, że coś w tym październiku ma się zdarzyć.
To był 1943 rok. Nie pamiętam, to był chyba początek 1944 roku. Była taka duża akcja, myśmy przez wiele tygodni pilnowali, że się tak wyrażę, i zapisywali cały ruch samochodowy, który dążył lub wyjeżdżał z Warszawy. Myśmy mieli przydzielony teren Okęcie, tak że mniej więcej co dwie godziny zmieniała się grupa (właściwie [nie] grupa – tam służby mieli pojedynczo) i zapisywaliśmy wszystkie samochody niemieckie, które wjeżdżały do Warszawy, i wszystkie samochody niemieckie, które wyjeżdżały z Warszawy, z podaniem [dodatkowych informacji], na przykład na tablicach rejestracyjnych było WL, to było lotnictwo, czy WH to był Wermacht. Czasami się udało również zanotować te małe chorągiewki, które były na błotnikach samochodów, czasami się zdarzały. Potem przekazywaliśmy te informacje kolejnemu koledze, który przejmował po nas służbę, a on z kolei to przekazywał dalej i gdzieś tam się prawdopodobnie to wszystko zbiegało i kierownictwo miało obraz pełnego ruchu na wszystkich trasach wylotowych z Warszawy.
- To były zadania. A jakie szkolenia?
Szkolenia były różnego rodzaju. Było szkolenie takie jak uczenie się rozbierania i składania pistoletów. Więc przychodzili do nas starsi koledzy. Myśmy byli w tak zwanych „Szkołach Bojowych”, czyli w BS-ach. Przychodzili, przynosili i trzeba było pod ich nadzorem te pistolety składać, rozkładać. To było jednego rodzaju [szkolenie]. Drugi rodzaj był taki troszkę nawet śmieszny, taka szkoła celowania. Nie było oczywiście żadnej strzelnicy, tylko to było załatwiane w sposób taki, że przychodziło się do takiego lokalu i to może śmiesznie brzmi w tej chwili, był kij od szczotki, była zrobiona muszka i szczerbinka i trzeba było tak zgrać tę muszkę i szczerbinkę, ażeby na celu wyznaczyć punkty. Im kto miał mniejsze pole, to znaczy celował lepiej, tym był lepiej oceniany. Tak że to było szkolenie w celowaniu. Oczywiście uczono nas również zasad, podstaw udzielenia pierwszej pomocy, zakładania opatrunków, takich różnych rzeczy.
- A gdzie te zajęcia się odbywały?
W domach poszczególnych kolegów.
- A w plenerze gdzieś poza Warszawą?
Ja nie miałem w plenerze nigdy. Oczywiście wiem, że inne grupy miały jakieś [szkolenia] w plenerze, ale to głównie byli starsi. Natomiast ja nie miałem nigdzie. Niektóre takie spotkania kończyły się tragicznie. Myśmy mieli taki tragiczny przypadek, gdzie mieliśmy spotkanie na Opaczewskiej, w jakimś lokalu kilku chłopców, przyszli starsi, przynieśli pistolety, przeprowadziliśmy naukę rozkładania i składania broni. Potem myśmy opuścili ten lokal, natomiast w kilkadziesiąt może minut po nas, jak oni wychodzili, zostali gdzieś przez Niemców zatrzymani, zaczęła się strzelanina, Niemcy ich złapali i ten mój drużynowy czy sekcyjny, chyba tak to się nazywało wtedy, Andrzej Smoleński został osadzony na Pawiaku i potem rozstrzelany. A ja z kolei dowiedziałem się o tym… O godzinie siódmej wieczorem zatelefonował do mnie jeden z moich zwierzchników i powiedział mnie, że jest taka wsypa i że muszę opuścić mieszkanie. Znaczy on oczywiście tego nie powiedział przez telefon, ja źle to powiedziałem. On powiedział tylko mnie, że mamy się spotkać. I spotkaliśmy się na ulicy Filtrowej, właściwie w okolicy Filtrów, przy Raszyńskiej czy Racławickiej.
I to było tuż przed godziną policyjną, bo o godzinie dwudziestej była godzina policyjna. Tak że ja wracałem… On mnie powiedział, że: „Musisz opuścisz mieszkanie, bo możesz być wydany, że ty również jesteś zaangażowany”. Pamiętam, miałem ciężką noc, ponieważ tego dnia nie mogłem… Tej nocy nie mogłem się z domu ewakuować, bo obawiałem się, że mogą przyjść po mnie, ale niestety… Znaczy szczęśliwie udało się dotrwać do rana. Następnego dnia wyniosłem się do przyjaciół mojej mamy i tam mieszkałem przez kilka tygodni.
- A rodzice pana i pana kolegów wiedzieli o tym zaangażowaniu?
Mama wiedziała, mama wiedziała. Ja nawet przynosiłem do domu gazetki, głównie „Biuletyn Informacyjny”. Było takie pismo harcerskie ,,Brzask”. Zresztą nawet jakieś egzemplarze przekazałem do Muzeum. Robiłem głupotę dużą, jak teraz patrzę na to z perspektywy lat, ponieważ nie chciałem się pozbywać tych gazetek po przeczytaniu. I myślę sobie, jak je tu przechować, te gazetki. Wobec tego wpadłem na taki pomysł, że jak obrazy w domu wisiały…
Po przeciwnej stronie, tam jest
passe-partout, to ja odklejałem to, ładowałem te gazetki, przyklejałem z powrotem i wieszałem na ścianie. Wydawało mi się, że to jest dobry sposób zachowania.
- Czy pseudonim ,,Wacek” został przyjęty wtedy czy później? Czy były pseudonimy wśród pana kolegów w czasie tych działań w okresie okupacji?
Nie. To było już w czasie Powstania albo tuż przed Powstaniem.
- Proszę powiedzieć, czy te działania wszystkie zintensyfikowały się w miesiącach…
Poprzedzających Powstanie?
- Poprzedzających Powstanie. Czy już czuło się nastrój zbliżającej się…
Tu była może zupełnie inna sytuacja. Nastrój czuło się w ogóle w lipcu 1944 roku, pod koniec lipca, nastrój był wyraźny. Było wielkie podniecenie, było widać te wycofujące się wojska niemieckie, które zresztą wyglądały tak, że trudno było przewidzieć, że wojsko niemieckie może tak wyglądać, bo te oddziały jechały furmankami, obszarpane. To był właściwie obraz wycofującej się armii.
No tak, tak. [Wyglądało], że to już jest koniec za chwilę. Ja mieszkałem w Alejach Jerozolimskich, a to była jedna z głównych tras przelotowych przez Warszawę, bo most Poniatowskiego, Aleje Jerozolimskie i dalej na zachód. To wszystko wędrowało tamtędy.
Dwudziestego szóstego albo 27 lipca myśmy zostali zaalarmowani. Ja wtedy wróciłem, przyjechałem, pamiętam, z Podkowy (bo też byłem kilka dni w Podkowie) już na stałe do Warszawy. Byliśmy zaalarmowani i cały dzień na ulicy Fałata w Warszawie na Mokotowie mieliśmy dyżur. Potem nas zwolniono z tego dyżuru, rozpuszczono nas do domów i dopiero alarm nastąpił… Tego nie powiem dokładnie, czy pierwszego rano, czy też trzydziestego pierwszego wieczorem. Wydaje mi się, że trzydziestego pierwszego wieczorem, bo ja o ósmej rano mam notatki zrobione. O ósmej rano byłem ponownie na Fałata w tym lokalu i byłem pierwszym chłopcem, który przyszedł do tego lokalu.
- I tam zastał pana wybuch Powstania?
Stamtąd myśmy wyszli do Powstania. To znaczy po kilkunastu minutach zjawili się pozostali moi koledzy, była nas chyba siódemka, no i czekaliśmy tam, co było robić. Była wtedy wielka moda wśród młodzieży gry w brydża, więc myśmy grali w brydża, puszczaliśmy płyty, [właściwie] nie płyty, tylko jedną płytę. Była jedna płyta, był gramofon, więc puszczaliśmy bez przerwy tą jedną płytę w kółko i graliśmy w brydża. Koło godziny jedenastej pukanie do drzwi, przyszedł nasz dowódca.
Dowódcą był Leszek Typiak. Potem się dowiedziałem, jak się nazywał, oczywiście w czasie okupacji znałem tylko jego pseudonim ,,Thal” (t-h-a-l). I powiedział: „Słuchajcie, dzisiaj wybucha Powstanie. Teraz macie iść po odbiór sprzętu łącznościowego”. Myśmy byli drużyną, która zajmowała się łącznością. Jak mówiłem, ja chodziłem do szkoły na Ochocie, ale nasza drużyna szaroszeregowa została oddelegowana na Mokotów i przeniesiona na Mokotów. Wtedy polecono nam, dwójkami żebyśmy się udali. Ja ze swoim przyjacielem udaliśmy się w Aleje Ujazdowskie. Na rogu Ligockiej był sklep spożywczy i tam na jakieś hasło: „Proszę o marmoladę ananasową dla pana…” jakiegoś tam Wacława czy Franciszka, już nie pamiętam, wydano nam bębny duże, w których znajdowały się łącznica telefoniczna.
Pierwszego sierpnia około godziny trzynastej, trzynastej trzydzieści, coś takiego. Myśmy z tym wrócili. Inne pary z kolei dostawały polecenie ściągnięcia jakichś bębnów z kablami, innych aparatów telefonicznych i myśmy to wszystko przenieśli z powrotem na Fałata. Wtedy nas zwolniono do domu. Ja wtedy wsiadłem w tramwaj, przyjechałem w Aleje Jerozolimskie do domu, zabrałem niezbędne rzeczy, które już miałem przygotowane – wiatrówkę miałem jakąś, plecak, chlebak. Pamiętam, to jest charakterystyczne, pożegnałem się z mamą, ale mama powiedziała mi: „Nie, ja cię odwiozę”. Nie mogliśmy złapać tramwaju czy już nie chodziły, czy jakieś kłopoty i pamiętam, że myśmy we dwójkę, mama i ja, jechaliśmy rikszą Marszałkowską, potem przez plac Unii Lubelskiej w Rakowiecką aż na Fałata. Tam myśmy się z mamą pożegnali, mama wróciła do domu, do pracy. A ja zostałem na Fałata i potem z całą grupą i z tym sprzętem, który myśmy zgromadzili na miejscu, około godziny szesnastej udaliśmy się na ulicę Chocimską
vis-à-vis do domu położonego
vis-à-vis Instytutu Higieny.
- To było wszystko przed siedemnastą?
To było przed siedemnastą. I tam byliśmy, tam czekaliśmy na klatce schodowej domu po przeciwnej stronie Instytutu Higieny na Chocimskiej. W momencie kiedy wybiła godzina siedemnasta, myśmy z tym sprzętem przeskoczyli przez ulicę. Wbrew temu co czasami się znajduje, [to znaczy] jakieś opisy, dom czy Instytut Higieny nie był obsadzony przez Niemców, tylko tam znajdowało się dowództwo VIII Obwodu pułkownika „Przegoni” (jak się potem dowiedziałem, bo oczywiście nie wtedy). Myśmy przeskoczyli przez tą ulicę. Taki był jeden moment zawahania, potem dość śmieszny, ponieważ zobaczyliśmy osobę w mundurze niemieckim stojącą w bramie wjazdowej do tego Instytutu Higieny, więc w pierwszej chwili takie zdenerwowanie, bo myśmy nie byli uzbrojeni w ogóle, a potem się okazało, jak on się odwrócił, że on miał opaskę na lewej ręce.
- A ten sprzęt, który nieśliście, był ukryty?
To było w bębnach, w jakichś zasobnikach, żeby nie było tego widać. Myśmy weszli na teren Instytutu Higieny i w tym Instytucie Higieny przebywałem do 4 sierpnia. Ale tu kilka słów jeszcze o Instytucie Higieny, bo to istotne. Pierwszego sierpnia to był piękny, słoneczny dzień, mój dowódca kazał mnie iść na strych. Tam był taki właz na dach, dał mi lornetkę…
- Dowódca, którego imię i nazwisko…
To była godzina osiemnasta, dziewiętnasta pierwszego sierpnia.
- A jak się nazywał dowódca?
Nie wie, nie powiem w tej chwili. Być może to mój bezpośredni, może Leszek Typiak kazał mnie tam iść. Tego nie powiem, kto mnie kazał tam iść. Dał mi lornetkę i kazał mi obserwować i meldować, co ja widzę. Kazał mi obserwować praską stronę Warszawy. Ja widziałem rzeczywiście – to jest autentyczne – ja widziałem wybuchy, nie wiem, czy dział czołgowych, czy dział samobieżnych, czy innych, na dalekim Grochowie. To były wybuchy wojsk sowieckich, które zbliżały się do Warszawy.
- A świadomość tego, że wojska sowieckie były po drugiej stronie Wisły, oczywiście wśród was była.
Po drugiej stronie Wisły, ale one nie były w Warszawie, one były jeszcze z dala od Warszawy, ale były na przedpolach Warszawy, bo zajęty był już wtedy, jak się potem okazało, Wawer i te okolice. W każdym bądź razie wybuchy widziałem sam na Grochowie. Skończyłem tą obserwację, jak zapadł zmrok, i potem mnie pamiętam kazano iść… W Instytucie Higieny jest taki ogródek i mur, który to mur oddziela teren Instytutu od ulicy chyba Spacerowej. W tym murze był wybity otwór i tam był starszy już żołnierz, starszy ode mnie sporo, z pistoletem, a ja dostałem „filipinkę”. Tam mieliśmy po prostu w cudzysłowie bronić…
Pierwsza broń. Pierwszą broń, co dostałem, to tą „filipinkę”. Tu muszę powiedzieć, że pogoda się popsuła bardzo, bo zaczął padać deszcz, w nocy padał deszcz. Na dodatek zapomniano o mnie. O ile zmieniano mojego starszego kolegę, który stał z pistoletem i przychodził następny, o tyle o mnie zapomniano. Ja całą noc przestałem na deszczu z tą jedną „filipinką”.
- A ile was było w ogóle w tym Instytucie Higieny?
Trudno powiedzieć, ile było, bo tam było wiele oddziałów. Z tego co ja potem się zorientowałem, czytając różne wspomnienia i zapiski historyczne, tam suma summarum było około dwustu osób.
- Czy wszyscy byli z „Baszty”?
Nie, nie, nie. To wszystko były różne oddziały. „Baszta” była wtedy na Mokotowie, na Górnym Mokotowie daleko od… Tam był inny wielki problem. Tam problem polegał na tym, że pułkownik „Przegonia” (jak się potem zorientowałem, znaczy przeczytałem po wojnie, bo wtedy ja byłem za małym ogniwem, żeby cokolwiek wiedzieć na ten temat) nie miał najmniejszego kontaktu z „Basztą”, z oddziałami, które atakowały na Górnym Mokotowie. Zresztą w nocy z 3 na 4 sierpnia wyszedł z Instytutu Higieny i ze swoim sztabem opuścił nas. Nas, to znaczy wszystkich tych, którzy w Instytucie zostali, co zresztą zostało bardzo negatywnie później ocenione…
- Tych wszystkich szaroszeregowców?
Nie tylko szaroszeregowców. Wszystkich akowców, którzy tam byli z różnych oddziałów. Myśmy zostali tam. Tu jeszcze wspomnę o jednej rzeczy. Drugiego sierpnia wysłano nas, czyli kilku chłopców, z noszami na ulicę Flory (to jest taka boczna mała uliczka od Bagatela) po rannych. Otóż atakował oddział chyba porucznika „Jeżyckiego” (tak się nazywał ten dowódca), atakował Szucha i oni tam ponieśli bardzo duże straty, wycofali się na ulicę Flory i myśmy poszli do nich i przynieśli ich wszystkich rannych do Instytutu Higieny. Sytuacja była o tyle przykra, że w momencie kiedy myśmy szli w tamtą stronę po nich, to zostaliśmy ostrzelani przez karabin maszynowy z placu Unii Lubelskiej. Myśmy wpadli w jakieś pokrzywy, przeczołgaliśmy się dalej i potem oczywiście było w głowach pytanie, co będzie, jak będziemy wracali z nimi tą samą drogą. Pamiętam, że w bramie byli ci ranni, myśmy poukładali ich na noszach. Ja wziąłem, jeśli tak wolno powiedzieć, rannego, który nie jęczał. Wolałem mieć takiego rannego zupełnie nieodzywającego się. I potem tą samą drogą wróciliśmy do Instytutu Higieny. Szczęśliwie wtedy nas nie ostrzelano.
- A tam był jakiś personel medyczny, który się zajmował rannymi?
Nie wiem. Może ktoś ich opatrzył, może sami się opatrzyli. Ja nie widziałem. Myśmy mieli ich wziąć i zanieść z powrotem do Instytutu. W Instytucie było coś w rodzaju szpitala.
To był 2 sierpnia. Potem praktycznie biorąc 3 sierpnia, czwarty to się nic nie działo w Instytucie Higieny, ponieważ jednostki, które były, były słabo uzbrojone, nie atakowały nikogo, było
Flak-Kaserne na rogu Rakowieckiej i Puławskiej, bardzo silnie obsadzony niemiecki teren. Powiedziałem właśnie, że w nocy z trzeciego na czwartego opuściło nas dowództwo, natomiast w nocy z czwartego na piątego myśmy wszyscy opuścili Instytut Higieny.
Pamiętam, że kazano nam owinąć nogi jakimiś szmatami, tak że mieliśmy owinięte nogi szmatami, żeby cicho to się odbywało. Zeszliśmy na dół, to była godzina jakaś, nie wiem, dziesiąta. W każdym razie ciemno było już na pewno i paliły się domy. Widać było, paliły się domy. Znaczy tego nie było widać z tego miejsca, ale czuć było i [widać] łunę. Były palone domy tutaj przy Rakowieckiej i Puławskiej, ale myśmy szli w przeciwną stronę, bo szliśmy w stronę ulicy Belwederskiej.
Myśmy szli Belwederską, minęliśmy bunkier, który był zresztą nieobsadzony przez Niemców, minęliśmy ulicę Chełmską i potem szliśmy w stronę Wilanowa. Doszliśmy prawie do zakrętu wilanowskiego, kiedy nas zaatakowali Niemcy. Nie przepuścili nas dalej, tam była strzelanina, ja byłem bez broni, jak większość z nas.
- Ale zamiarem było wyjście.
Zamiarem było wyjście z miasta. I wróciliśmy wtedy tą samą drogą do ulicy Chełmskiej, skręciliśmy w prawo, w ulicę Chełmską i tam przebyliśmy resztę nocy w zakładzie sióstr, nie pamiętam jakiego zakonu. Po prawej stronie ulicy Chełmskiej był taki zakład sióstr i tam byliśmy całą noc i następny dzień również.
- A kto był dowódcą tej grupy?
Nie powiem. Ja byłem za mały, żeby cokolwiek wiedzieć, kto dowodził, jak się nazywał.
- A kontaktu z tym dowództwem, które odeszło, już nie było zupełnie?
Nie było. Oni się udali, jak potem przeczytałem, do Zalesia. Potem były jakieś kontrowersje duże, bo nie było w ogóle kontaktu z „Przegonią”, żądano jego powrotu do Warszawy.
- A wyście się znaleźli na Chełmskiej.
A myśmy się znaleźli na Chełmskiej. I wtedy nam powiedziano, że Powstanie upadło i że właściwie ci, którzy mają broń, to mają się grupą przebijać do lasów kabackich. Myśmy broni nie mieli i nam powiedziano, że według tego, co chodzą takie słuchy, jeszcze jest walka na Górnym Mokotowie. Ta część, która miała broń, wyszła w nocy.
- Jak liczna była ta grupa?
Tam było kilkadziesiąt osób, co najmniej kilkadziesiąt osób. Grupa udała się w stronę lasów kabackich i chyba doszli tam. A my w grupie około dziesięciu chłopców, mając jeden czy dwa granaty, dokładnie taka była, pamiętam, księżycowa noc, bardzo jasna, udaliśmy się z Chełmskiej na Mokotów i wyszliśmy w tym miejscu mniej więcej przy ulicy Malczewskiego, tam gdzie stacja benzynowa obecnie jest na Malczewskiego. Następne dwa dni naszą grupę skierowano do żandarmerii. Nie wiem dlaczego, tak na zapchajdziurę prawdopodobnie.
Z tym że tutaj jego wspomnienie króciutkie. Któregoś dnia wszedłem do jakiegoś lokalu, naszego już wtedy… Bo tu muszę powiedzieć, że rzeczywiście obszar Górnego Mokotowa był zajęty przez oddziały Pułku „Baszta” i to już był teren wyzwolony i teren przez nas obsadzony. Wracam do tego, co wtedy widziałem. Wtedy pamiętam, że musiałem kogoś doprowadzić czy coś takiego, do lokalu, gdzie były przesłuchania folksdojczów, których złapano. Pamiętam taką scenę, że na ziemi od wejścia w tym pokoju do stołu, za którym siedział oficer, który przesłuchiwał kogoś, leżała flaga hitlerowska ze swastyką na ziemi, że ci, co wchodzili, musieli po tej fladze maszerować. Taka drobna impresja.
Nie. To były dwa pierwsze dni sierpnia. [Teraz] jesteśmy koło 7–8 sierpnia. Tu jeszcze jedno wspomnienie. W szpitalu Elżbietanek…
Na Goszczyńskiego, tak, tam była kaplica. Ja pamiętam, że którejś niedzieli, tej pierwszej niedzieli służyłem do mszy. Nie byłoby to nic dziwnego, ale dziwne było co innego, że mszę odprawiał ksiądz, który był Chińczykiem. Jak się Chińczyk znalazł w Powstanie w Warszawie i odprawiał mszę, to dla mnie to była niezrozumiała rzecz. Kończył się siódmy czy 8 sierpnia i wtedy my jesteśmy całą grupą przydzieleni do III plutonu 4. Kompanii, czyli kompanii łączności, Pułku „Baszta”.
- Czy wtedy była ta świadomość, że ci szaroszeregowi harcerze są w strukturach „Baszty”?
Tak, tak. Myśmy byli wtedy grupą szaroszeregową. Zresztą później w drugiej połowie sierpnia przybył, nie pamiętam kto. Przybył chyba naczelnik harcerstwa czy ktoś na Mokotów kanałami i pamiętam, że myśmy jeszcze składali przysięgę na krzyż harcerski w jego obecności. Coś takiego było. Mieliśmy…
Oczywiście, mieliśmy opaski. Opaski oczywiście były (to wiadoma sprawa) najpierw noszone na innym ręku, potem na innym. Przez pierwszy dzień było noszone na innym ręku, potem było przeniesione. W każdym bądź razie myśmy mieli siedzibę na ulicy Pilickiej w takiej willi. Sąsiednie wille zajmowały inne plutony kompanii łączności. Dowódcą kompanii łączności był porucznik „Łącki”, później znany pisarz, twórca scenariusza do „Kanału”, czyli Jerzy Stawiński.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codziennie w czasie pobytu na Pilickiej, czy były jakieś zajęcia, jakieś zadania do wykonania?
Ja muszę powiedzieć pierwszą rzecz, że oczywiście zadania były do wykonania takie, żebyśmy byli gońcami. Dostawaliśmy polecenie, że mamy się udać tego dnia rano na przykład do takiej i takiej jednostki, być tam do dyspozycji dowódcy jednostki. I myśmy przenosili meldunki.
Na obszarze Górnego Mokotowa. Przenosiliśmy te meldunki. Ja potem byłem przez dwa tygodnie oddelegowany na ulicę Belgijską na skarpie, w dawnej fabryce Gąsowskiego, tak zwanych proszków z kogutkiem od bólu głowy. Tam stacjonował 1 Pułk Szwoleżerów, dowódcą był porucznik „Góral” Tyszkiewicz. Później się zresztą… znana postać była. Myśmy tam byli z kolegą oddelegowani z radiostacją UKF, wielką maszyną. Myśmy usiłowali – trzeba dokładnie podkreślić słowo „usiłowali”, bo bardzo rzadko udawało się nawiązać łączność radiową z innymi nadajnikami, odbiornikami.
- Z jakimi niebezpieczeństwami wiązała się ta służba łącznikowa? Przecież przemieszczaliście się.
Niebezpieczeństwa były różnego rodzaju. Mój przyjaciel Zdzisław Stańczak pseudonim „Onomastus” biegł z meldunkiem 15 sierpnia i to był pierwszy dzień, kiedy Mokotów został zaatakowany „krowami”, czyli tymi wyrzutniami rakietowymi. Nieszczęśliwie znalazł się w zasięgu wybuchu tego pocisku i został ranny w nogę, w kolano. Dostał się do szpitala, zabrano go do szpitala Elżbietanek. Potem były kłopoty, nie było elektryczności, więc nie można było zrobić rentgena. Potem został w czasie upadku Powstania wywieziony…
Wywieziony jako ranny z Warszawy do Skierniewic i w Skierniewicach umarł na gangrenę nogi. Tak że tam zginął. Tak że były takie historie. Były historie takie, że jeżeli człowiek biegł z meldunkiem blisko oddziału będącego na pierwszej linii, to zawsze był… lacznosc-END-->Z tym że od razu to trzeba powiedzieć i mocno zaakcentować, że w porównaniu z innymi dzielnicami Warszawy, zwłaszcza z Wolą i Starówką, to Mokotów był oazą spokoju. To znaczy po tych pierwszych kilku dniach, pierwszych dwóch dniach ataku, kiedy udało się zdobyć niektóre obiekty, to na tym terenie był spokój. Był jakiś ostrzał granatników i tak dalej, ale nie było chęci niemieckiej zniszczenia tego oporu.
- Ile czasu był pan tam w rejonie ulic Belgijskiej, Pilickiej?
Na ulicy Belgijskiej byłem dwa tygodnie. Tu jest charakterystyczna rzecz, jeszcze 15 sierpnia, pamiętam, że była msza święta, bo było święto Wojska Polskiego. Pamiętam, że porucznik „Góral” kazał przemaszerować na takim dziedzińcu wszystkim tym, którzy nie byli na placówce. I myśmy maszerowali przed nim.
- Czy był jakiś kontakt z matką w międzyczasie.
Ja o kontakcie z matką zaraz opowiem. Ale może wrócę jeszcze do tego, jak przebiegała dalej nasza służba. Myśmy po dwóch tygodniach wrócili z kolei tam… my, ja z kolegą na Pilicką.
Tam nas było wtedy kilkunastu. Nie pamiętam czternastu, piętnastu.
Na Pilickiej. Byliśmy dobrze zaopatrzeni. Na Mokotowie z jedzeniem nie było specjalnego kłopotu, ponieważ było dużo ogródków, więc były jakieś pomidory, była cebula, były ziemniaki. Tam się wchodziło wieczorami między polskie a niemieckie linie i tak się wyrywało te ziemniaki.
- Czy były jakieś kontakty z Niemcami?
Nie, nie, nie było. Raz była, pamiętam, taka historia. Poszliśmy po jakieś pomidory i do jakiegoś murku żeśmy się tak przyczołgali. I nagle usłyszeliśmy niemieckie głosy za tym murkiem. No, zaczęliśmy szybko się stamtąd wycofywać.
- Ale bezpośredniego kontaktu nie było?
Nie, nie. Nie było. I właściwie Mokotów to przez te pierwsze kilka dobrych tygodni to był taką trochę oazą spokoju. Potem nastąpił dopiero atak na Sielce.
Była prasa.
Była prasa, było radio.
- Jakieś życie kulturalne w tym wszystkim też?
Nie mogę sobie tego przypomnieć. Wiem, że w Warszawie, w Śródmieściu to Fogg występował, natomiast tu nie mogę sobie przypomnieć czegoś takiego.
Natomiast przypominam sobie coś innego, co chyba warto powiedzieć. Kiedyś biegłem z meldunkiem na jednej ulicy, chyba Tynieckiej, taki był placyk i tam zobaczyłem grupę oficerów (dystynkcje wszyscy mieli) i był tam pułkownik „Daniel”, dowódca Mokotowa, dowódca „Baszty”. I jemu zademonstrowano taką dziwną rzecz. Demonstrowano mu katapultę. Zrobiona została katapulta do wyrzucania butelek z benzyną. I demonstrowano jemu, jaki to ma zasięg, jak te butelki daleko lecą. Pamiętam, to widziałem, jak „strzelano” w cudzysłowie, czyli używano tej katapulty do wyrzucania…
- Ale nie wie pan, czy ona była rzeczywiście w użytku?
Nie wiem, czy była w użytku. Widziałem to, jak ona była tam demonstrowana dowództwu. Ktoś tam widocznie zrobił, czy jakiś oddział zrobił, chciał to zademonstrować dowództwu i ona była wtedy demonstrowana.
Pamiętam, że ja miałem jeszcze takie jedno przeżycie dość duże, ale to psychiczne przeżycie bardziej, a mianowicie też biegłem z meldunkiem gdzieś i nagle pokazały się samoloty niemieckie, sztukasy nad Mokotowem i zaczęły nurkować. Ja znajdowałem się… Człowiekowi się wydaje, że znajduje się bezpośrednio pod atakującym samolotem, bo one lecą lotem nurkowym, [lotnicy] zwalniają bomby, widzisz, jak lecą te bomby, i wydaje się, że te bomby lecą właściwie na ciebie. No, bo one są coraz bliżej, bliżej i bliżej, a upadły kilkaset metrów ode mnie. Ale takie psychiczne wrażenie, że to na mnie leci, jest duże.
- Ale jak łącznik biegał, czy łącznik się bał, czy nie myślał o tym wtedy?
Zawsze gdzieś tam, na plecach, jakiś strach był. Ale czasami trochę fanfaronady, no bo przecież byliśmy szczeniakami, po piętnaście lat mieliśmy.
- Jakie były cechy dobrego łącznika, poza szybkim bieganiem?
No, żeby to dostarczył. Żeby znalazł drogę i żeby pomimo wszystkich przeciwności ten meldunek doszedł do adresata.
Jeszcze jedna rzecz związana z samolotami. Samoloty sztukasy, które startowały z Okęcia, czyli miały tam kilka kilometrów bez mała na Mokotów, potrafiły latać na wysokości niewiele wyższej od dachów domów na Mokotowie. Ja pamiętam taką rzecz, że byliśmy w pokoju i leciał sztukas, który były dosłownie ode mnie o kilkadziesiąt metrów. Ja widziałem twarze i pilota, i strzelca, bo on leciał słownie kilkadziesiąt metrów ode mnie. Oczywiście myśmy się schowali zaraz za parapet, no bo on tam tym karabinem maszynowym w naszą stronę się kierował, ale to też było wrażenie, że samolot jest w zasięgu bez mała rzutu kamieniem.
- Jak długo byliście tam w tym rejonie?
Tam byliśmy od dwudziestego piątego. Ja mogę to dokładnie powiedzieć…
Sierpnia, lipca. Przepraszam, co ja mówię, przepraszam, do 25 września. Do 25 września. Ja mam dokładnie to opisane, ponieważ chyba od 4 września prowadziłem kalendarzyk i zapisywałem wszystko, co robiłem, kiedy miałem służbę. Mogę to pokazać. Oryginał jest w Muzeum Powstania, ja mam kopię tego, więc można to dokładnie przeanalizować, kiedy, o której godzinie, co było. Tam sobie zapisywałem to wszystko.
Pytała pani o kontakt z mamą. Otóż to była ciekawa rzecz, a mianowicie (też można ją znaleźć też w tym kalendarzu, ja nie powiem z pamięci, którego dnia) dostałem pierwszy list od mamy ze Śródmieścia. Może dwa słowa o mamie. Mama była w tym mieszkaniu naszym w Alejach Jerozolimskich pod numerem 20 i chyba trzeciego lub czwartego ten dom został spalony. Cała ludność została wyrzucona do Muzeum Narodowego i tam mama była przez dzień czy dwa czy tylko noc była. Tam ich wypuszczono wtedy. I mama miała swoich przyjaciół, państwa Żelisławskich, mieszkali na ulicy Wilczej. Mama poszła na ulicę Wilczą i tam się zatrzymała u nich. Z tej ulicy Wilczej wysłała do mnie list pocztą polową, malutki. Mam te listy, mogę pokazać. Wysłała listy, które zostały przeniesione kanałami na Mokotów i one dotarły do mnie. Dotarły do mnie w sposób dziwny, a mianowicie mama nie znała mojego pseudonimu. Ale nie wiem czemu, znała pseudonim – te pseudonimy musiały być znane przed Powstaniem – znała pseudonim „Onomastus”, dziwne takie, tego mojego przyjaciela Zdziśka Stańczaka, który został ranny potem, jak mówiłem. I na tym było zapisane „Onomastus”. I poprzez ten dziwny pseudonim [list] trafił do mnie, znaczy do niego, a potem przez niego do mnie. I takich listów ja dostałem pięć.
Tak
Tak. Ja mam te listy. Też ciekawa, charakterystyczna rzecz. Mam te listy. Część jest w muzeum, a kilka sobie zostawiłem. Te listy charakteryzują się tym, że chyba nie ma takich drugich (może są, ale ja o nich oczywiście nie wiem), które przeszły drogę kanałową dwukrotnie. Bo tu wybiegam trochę w przód, ponieważ ja te listy zabrałem, przechodząc z Mokotowa do Śródmieścia kanałami. Zabrałem te listy ze sobą. Ten list wędrował ze Śródmieścia na Mokotów do adresata, czyli do mnie. A potem, ja go miałem ze sobą, przechodząc z Mokotowa do Śródmieścia pod koniec Powstania. Czyli ten list wędrował dwukrotnie kanałami.
- Zatrzymał pan opowieść na dacie 25 września. Co się wtedy działo?
Niemcy najpierw zaatakowali wcześniej, w połowie września zaatakowali Sielce, cześć Warszawy bliżej Wisły, i wyparli wszystkie oddziały do skarpy wiślanej. Dwudziestego piątego zaatakowano nas od strony Pola Mokotowskiego, przepraszam od strony Okęcia, od strony Okęcia. Zaatakowały nas czołgi i za nimi biegła niemiecka piechota. Tu muszę taki obrazek przekazać charakterystyczny i, wydaje mi się, ciekawy. A mianowicie jechały niemieckie czołgi w naszą stronę. Z tym że trzeba powiedzieć, że ulica Aleja Niepodległości to był praktycznie koniec zabudowań Warszawy w stronę Okęcia. Tak że tam potem były pola i rosło zboże na tym polu. I te czołgi szły przez to zboże w naszą stronę, a w dali jakiś kilometr, dwa kilometry, za nimi, za tymi czołgami, ludzie zbierali zboże, cieli się zboże, i składali na furmanki i wywozili. Życie tam biegło innym trybem niż tutaj. I ten obraz. Te czołgi jadą w naszą stronę, a gdzieś tam w tle daleko, daleko, żyją normalni ludzie i zbierają zboże i ładują na furmanki. To był kontrast niesamowity.
- I to była taka pierwsza konfrontacja.
To była pierwsza konfrontacja z Niemcami, tak. Któryś z tych pocisków czołgowych trafił w nasz dom, w tą willę, w której żeśmy mieszkali, i zawaliła się jedna ściana cała i przywaliła kolegów, którzy tam byli. Myśmy ich wygrzebali. Ja jeszcze nie mówiłem wcześniej, ale myśmy oczywiście brali również udział w takich akcjach, jak wydobywanie zasypanych ludzi z domów, ponieważ zabudowa bliżej obecnej ulicy Dąbrowskiego czy Odyńca to tam była bardziej zwarta i tam jak były bombardowania, no to rzeczywiście ludzie [zostali zasypani] w piwnicach i trzeba było ich wydobywać. Więc myśmy chodzili tam również wydobywać tych ludzi. No i myśmy wtedy, pamiętam, wycofywali się z tej Pilickiej.
W kierunku Puławskiej, przez sąsiedni dom, gdzie stacjonowali saperzy, między innymi porucznik Markowski, który napisał „Sanitariuszkę Małgorzatkę” i „Marsz Mokotowa”. On był kompozytorem, był saperem, był jednym z zastępców dowódcy kompanii saperów.
I wtedy po przejściu przez park Dreszera, który wtedy był już całkowicie pozbawiony liści – wszystkie drzewa były pozbawione liści, bo tam był silny ostrzał granatników – pamiętam, że naszą grupę, nas tam było siedmiu czy sześciu, właśnie skierowano, przydzielono do „Czaty 49”, która właśnie przybyła kanałami z Czerniakowa na Mokotów. To była zaprawiona w boju jednostka.
- To było w rejonie parku Dreszera?
To było w rejonie parku Dreszera i Racławickiej.
- A jak wyglądała ta grupa „Czaty”?
To była świetnie uzbrojona [jednostka], wszyscy w panterkach. No bo to był cały szlak, od Woli poprzez Śródmieście, potem Powiśle, Czerniaków.
- Gdzie oni wyszli kanałem?
Nie pamiętam. Ja z nim spotkałem się [później], nie widziałem ich wyjścia, tylko wiem, że wyszli kanałami, ale gdzie to nie wiem. No i myśmy potem byli razem z nimi, z tą „Czatą 49”. Pamiętam, że z jednym z tych żołnierzy „Czaty” byłem razem w domu na drugim czy trzecim piętrze, takim domu, gdzie okna wychodziły na ulicę Puławską, w stronę Królikarni. Tam widzieliśmy, jak Niemcy atakują w stronę Królikarni nasze oddziały. Kolega z tej „Czaty” był uzbrojony w karabin, budzący zresztą wielką zazdrość, bo to był karabin…
- A wyście mieli jakąś broń?
Nie, nie mieliśmy żadnej broni wtedy. Nie, myślmy dostali chyba wtedy po pistolecie. Jeszcze ja bym chciał nie zapomnieć o jednej rzeczy. Może pani mi przypomni, żebym ja o tym powiedział, o zrzutach 18 września. To dość ciekawa rzecz.
- To było troszeczkę wcześniej.
To ja potem o tym powiem. Myśmy wtedy, pamiętam, on miał taki karabin samopowtarzalny, nie trzeba go było repetować, z takim dużym magazynkiem. Pamiętam, że on tam strzelał do tych Niemców, opierając karabin o stół i o jakieś takie krzesła, żeby to było bardziej stabilnie. Potem my żeśmy się stamtąd wycofali.
Dwudziestego szóstego września, o ile pamiętam, ale to można zaraz sprawdzić, razem z „Czatą” weszliśmy do kanału na ulicy Bałuckiego. Tutaj na rogu Bałuckiego weszliśmy do kanału. To była godzina około dziesiątej wieczorem.
- A jakie były nastroje wśród żołnierzy?
W ogóle nastroje to były takie: po pierwszej euforii, która była na początku Powstania, co jest oczywiste, te nastroje relatywnie stawały się coraz bardziej ponure.
- Długo na Mokotowie były niezłe?
Długo był niezły, ponieważ tam się niewiele działo. Natomiast potem były bardzo słabe. Potem nastąpi taki przypływ energii. Przypływ jakiejś nadziei, w momencie kiedy przyszła wiadomość, że Praga została zajęta przez wojska sowieckie.
- A kiedy ta wiadomość dotarła?
To było w drugiej połowie września. Potem pamiętam, już tuż przed wejściem do kanału, może to było dzień przed wejściem do kanału, nocowaliśmy w jakimś takim… w piwnicy. Sytuacja musiała już nie być dobra, ponieważ, pamiętam, przyszedł ksiądz i udzielał nam rozgrzeszenia
In artykulo mortis, więc musiało to być już jakoś bardzo nie tego.
- Czy ludność cywilna też tam była?
Też była ludność cywilna i żołnierze tam byli. I nagle przyszła jakaś taka wiadomość, że wylądował desant.
- To był ten zrzut, o którym pan mówił?
Wylądował desant wojskowy, żołnierzy. Ale to potem padło, ta wiadomość. I wtedy myśmy, pamiętam, weszli do kanału następnej nocy. Przy wejściu do kanału trzeba było mieć przepustkę, jakieś służby wydawały przepustki, no i myśmy do kanału weszli około godziny dziesiątej.
- A czy możemy się cofnąć o parę dni do tego zrzutu, o którym pan wspominał.
To była o tyle ciekawa rzecz, że… To był taki piękny, słoneczny dzień 18 września, myśmy siedzieli. Ja zresztą pani potem przekażę, mam taką spisaną na gorąco relację. Miałem jakieś takie [pragnienie], nie wiem, coś mnie natchnęło albo [mi] odbiło i sobie zapisałem w kalendarzyku to wszystko, swoimi słowami, piętnastoletniego chłopaka.
- Było na czym pisać i było czym pisać?
Miałem kalendarzyk taki mały i sobie wpisywałem tam to wszystko. I pamiętam, że w tym ogrodzie na ulicy Pilickiej, przy willi był taki ogród, tam było rozstawione radio. Była godzina pierwsza, coś takiego, mieliśmy nastawione na BBC. Skończyły się wiadomości po polsku w BBC i na zakończenie wszystkich wiadomości puszczona była melodia, zawsze. Albo puszczana była melodia jakaś właśnie „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”, albo melodie inne. Te melodie jak się potem dowiedziałem, były zaszyfrowanymi informacjami do przekazania do Warszawy. I tego dnia było puszczony: „Umarł Maciej, umarł”. I mój dowódca o tym coś wiedział, nagle podskoczył i gdzieś poleciał. Potem nas wezwał, myśmy poszli do dowództwa kompanii i dali nam… Mnie, pamiętam, dali pistolet jakiś i pokazała się w niebie rzeczywiście nieprzebrana armada samolotów. Huk, ostrzał niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i te majestatycznie lecące samoloty, od których odrywały się co chwila zasobniki. Myśmy nie wiedzieli, co to jest. W pierwszej chwili wydawało się, że to są żołnierze, że to jest desant.
A to były spadochrony z zasobnikami. Zasobniki są wysokości (takie, jakie tam były) około dwóch metrów, więc to wyglądało rzeczywiście jak [desant]. Całe niebo było zasłane tymi białymi spadochronami i wiszącymi pod nimi zasobnikami. Wiatr był niekorzystny i zwiewał te zasobniki w stronę niemiecką, głównie w stronę południa Warszawy. I potem myśmy zostali przerzuceni na skarpę wiślaną, żeby te zasobniki ściągnąć, bo część z nich spadła pomiędzy polskimi i niemiecki liniami.
Jeden udało się ściągnąć. Ktoś się podczołgał z linką z haczykiem, zaczepił i ściągnął, ale dwa tam zostały. To była taka historia, że myśmy przeszli wzdłuż takiego muru, który był na skarpie wiślanej, przy jakiejś tam posesji. W tym murku była wybita dziura, tam był nasz karabin maszynowy, z obsługą trzyosobową, a na dole, na ulicy Piaseczyńskiej, widać było między drzewami, stało jakieś niemieckie działo. Myśmy polecieli dwieście, trzysta metrów dalej, usiłując te zasobniki ściągnąć, i udało się. Działo w międzyczasie dwa czy trzy razy wystrzeliło. Jak żeśmy wracali, to zastaliśmy już nieżyjących, tę obsługę tego karabinu maszynowego i ten karabin rozbity. Niemcy się wstrzelili widocznie w to miejsce.
- A zasobnika nie udało się ściągnąć?
A zasobniki. Jeden, pamiętam, udało nam się ściągnąć. Część zasobników upadła, spadła na nasze tereny, ale siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent dostała się w ręce Niemców. No, w tych zasobnikach były piaty, czyli taka broń przeciwpancerna, cześć amunicja była. One były zawinięte jeszcze w mundury, w takie zawinięte bateldresy.
- To było 18 września. A wróćmy teraz do 26 września. Panowie wchodzili do kanałów.
To jest trudne do opowiadania…
- Wspomniał pan o przepustkach, które były sprawdzane przy wejściu.
Ja nie miałem przepustki, ale to była przepustka dla oddziału.
Nie wiem, trudno mi powiedzieć, ile osób miało wejść. Wiem, ilu nas weszło. Weszło siedmiu czy sześciu w tej grupie. Weszli ci żołnierze „Czaty”, nie wiem, ilu tam weszło do kanału. Pierwszy odcinek kanału, od Bałuckiego do Puławskiej, był bardzo niski, jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów. Szło się tak zgiętym.
Ja trzymałem się swojego poprzednika, a następca, ten, kto szedł za mną, trzymał się mnie. Tak że tam było bardzo ciężko i nisko i myśmy przeszli, to było jakieś dwieście metrów, może trzysta metrów, może czterysta metrów do Puławskiej, i weszliśmy do burzowca. W burzowcu było dużo więcej miejsca. Burzowiec był wysoki i szeroki, był szeroki taki, że nie sięgało się ręką ścian burzowca.
- Ale trudno było utrzymać równowagę?
Trudno było, ponieważ na dole było tak mniej więcej na dwie cegły równego, a potem była taka ściana burzowca. Charakterystyczna rzecz taka, że ja schodząc, wchodząc do burzowca, wychodząc do kanałów miałem na rękach rękawiczki, rękawiczki tekstylne, nie skórzane. I po przejściu kanału, po wyjściu w Warszawie, przez to, że musieliśmy się odpychać od tych ścian, a szliśmy – o tym nie mówiłem – szesnaście i pół godziny, koło siedemnastu godzin myśmy szli, to ja miałem rękawiczki pozbawione palców. Palce w rękawiczkach, ten materiał tekstylny był zupełnie ścięty.
- A ile czasu trzeba było iść tym niskim kanałem?
Zaraz pani powiem. To było tak, że żeśmy tym burzowcem szli. Potem ten burzowiec schodził w dół tak jak ze skarpy. W burzowcu były barykady. Była barykada spiętrzająca wodę, tak że myśmy szli do pasa wodzie, była barykada składająca się z belek i jakichś tam przeszkód, ale była już utorowana droga z boku, że można było się przecisnąć.
- Czy było jakieś światło z przodu?
Nie. Nie było. To było w ciemności wszystko. Z tym że ktoś oczywiście miał jakąś latarkę i co chwila zapalał.
Cisza musiała być. I tak myśmy szli na dół, trzymając się poprzednika za pasek. Doszliśmy do takiego miejsca, gdzie trzeba było zawrócić. I myśmy wrócili dobre dwa kilometry z powrotem na Mokotów. Oczywiście przez to, że żeśmy się wracali, a tam następni ludzie przychodzili, stworzył się w kanale…
- I wracaliście tą samą drogą?
Oczywiście, tą samą drogą. Stworzyła się sytuacja bardzo paskudna. Myśmy doszli z powrotem do pewnego miejsca, w którym myśmy znowu zawrócili i poszliśmy dalej w stronę naszego pierwotnego marszu. (Ja zresztą zaraz po Powstaniu, w kilka dni później, narysowałem sobie na pamiątkę, tak jak ja widziałem ten przemarsz kanałami. Ja to mam. Oryginał jest muzeum, a ja mam to tutaj, potem mogę pokazać. Zaznaczyłem, gdzie wracamy i tak dalej). No i odcinek tego następnego marszu w stronę wyjścia to był najtragiczniejszy. Raz, że był najdłuższy, a po drugie, był tragiczny, dlatego że na ziemi leżeli ludzie, po których my żeśmy szli, którzy żyli, którzy jeden bardziej, drugi mniej, ruszali się. Okrzyki, ktoś zwariował, ktoś tam dostał… No w ogóle makabryczne. To była gehenna. To było nie do opowiedzenia. Ktoś złapał za nogę. człowiek po twarzy szedł, po wszystkim, bo nie widział, po kim idzie. To było tragiczne. Myśmy wyszli dzięki temu, że ktoś z nas idący z przodu wiedział, że pomiędzy Mokotowem a Śródmieściem jest położona linia telefoniczna i że ta linia telefoniczna skręca w lewo, w tym miejscu, gdzie z burzowca trzeba było skręcić, żeby dostać się do Śródmieścia. No i my żeśmy doszli do takiego miejsca. Ktoś tam zapalił lampkę na chwileczkę i widać było nawet na ścianie, to pamiętam, białą farbą czy kredą, namalowana strzałka. Ci kanalarze, którzy chodzili kanałami Mokotów – Śródmieście, oni sobie zostawiali pewne ślady, żeby wiedzieć, gdzie skręcić, i tak dalej. Myśmy skręcili i przeszliśmy dobrych jeszcze kilkaset metrów tak jakby pod Alejami, pod Parkiem Ujazdowskim i doszliśmy tym kanałem do skrzyżowania ulicy Pięknej z Alejami Ujazdowskimi. I tam trzeba było się wdrapać na poziom wyższy, ponieważ tam dochodziły kanały niskie bardzo i wyżej położone. Tam była taka drabinka i myśmy się po tej drabince wspięli na ten wyższy poziom. Ja wtedy pamiętam, wcześniej wyłowiłem z kanału karabin i hełm. Miałem wyłowiony hełm na głowie i karabin, który miałem tak przewieszony na szyi. I wtedy na tym karabinie, z tym karabinem w ręku, wszedłem na górze po drabinie. I przeszliśmy ostatni odcinek – to było może jakieś dwieście, trzysta metrów pod Alejami Ujazdowskimi – do wylotu ulicy Wilczej. I tam już byłem tak zmęczony, że pamiętam, szedłem oparty na karabinie. Tam doszedłem do włazu, zobaczyłem właz otwarty na górze, zrobiłem pierwszy jeden czy dwa kroki, takie po tych stopniach, żeby wyjść. Nie miałem siły więcej i mnie tam wyciągnęli na górę.
- A ktoś przed panem szedł?
Tak, ktoś przede mną szedł, kogo też wyciągnęli. Przede mną szedł Andrzej Stypułkowski. O nim potem powiem może, bo to ciekawa dość postać. No i nas tam wyciągnęli stamtąd.
- Całą grupa pana kolegów, która weszła do kanałów, wyszli?
W kanale zostało nas czterech. Czterech zginęło w kanale.
- Czterech zginęło w kanale.
A trzech wyszło. Z siedmiu czterech zostało, trzech wyszło. Zginął taki kolega, który miał pseudonim „Joasia”, bo tak jak dziewczynka wyglądał, Dłużniakiewicz. Zginął Leszek Typiak, mój dowódca „Thal”. Zginął „Gruda” i „Jawor”, dwóch braci Gumińskich [Gumowskich? – red.], którzy tam mieszkali chyba z matką na Mokotowie i matka szła z nimi, jakoś tam się dostała. I oni razem zostali w kanale z tą matką. Tak że z tej siódemki czterech zostało na dole.
Wszyscy mieliśmy zapalenie spojówek. Nie wiem, w jakim stopniu to było na skutek rzucania karbidu, jak mówiono, do kanału, a [w jakim] na skutek wyziewów z tych fekaliów. Ale mieliśmy wszyscy zapalenie spojówek i przez dobrych półtora dnia mieliśmy takie piekące oczy i ciężko było patrzeć. Mieliśmy zupełnie zniszczone buty, ubrania.
Ja… może to się przykro przyznać do tego, ale jak byłem na tej Racławickiej z tym kolegą z „Czaty”, to był lokal, jak się okazało, gdzie stacjonowało dowództwo „Baszty” na Mokotowie. I pamiętam, że tam znalazłem kombinezon. Myśmy byli na Mokotowie wszyscy ubrani w kombinezony, w przeciwieństwie do Woli, gdzie wszyscy byli ubrani w panterki, bo oni tam zdobyli te magazyny i ubrali się w panterki. A myśmy mieli wszyscy szare kombinezony. I znalazłem taki kombinezon…
To były magazyny jakieś. Wszyscy czy prawie wszyscy byli ubrani w strój z dystynkcjami. Ja znalazłem taki kombinezon, gdzie były odznaki majora. Wziąłem te odznaki majora zerwałem i sobie ten kombinezon świeżutki, czysty, przymocowałem pod pasek. I całe kanały jak przeszedłem, to miałem ten kombinezon świeży, tutaj przy sobie. W związku z tym, że chodziliśmy w wodzie do pasa czy tam powyżej kolan, on był czysty. Ja miałem się w co przebrać na Śródmieściu, jak przyszliśmy do Śródmieścia. No ale ten Andrzej, mój kolega, nie miał w co, to myślimy tam szabrowali gdzieś po jakichś mieszkaniach. Pamiętam, bo ubrałem go najpierw w jakieś bambosze, które znalazłem…
- Ale zaopiekowali się wami?
Tak. Tam już była jakaś [pomoc]. Dostaliśmy tam jakieś drobne jedzenie, mieliśmy gdzie się zatrzymać. Tam spędziliśmy jedną noc, potem nas przyniesiono na ulicę Hożą, prawie przy Marszałkowskiej. Tam na pierwszym piętrze mieliśmy kwaterę do końca Powstania. Po przeciwnej stronie Hożej naprzeciwko naszej kwatery było niemieckie kino „Helgoland”, które zostało zbombardowane w czasie wojny, w czasie Powstania na Śródmieściu, ale w tym kinie trzymano niemieckich jeńców. Ostatnie dni Powstania były też bardzo ciepłe. I pamiętam, jak się patrzyło przez okno z naszej kwatery, to niemieccy jeńcy, którzy żyli, których przyprowadzono tam, wydobywali tych swoich zabitych kolegów, jeńców niemieckich, z tego kina „Helgoland”. Smród był bardzo przykry, bo to taki słodki smród jest, słodki zapach rozkładającego się ciała. I na tej Hożej był taki zapach bardzo paskudny. I jak ci Niemcy wyciągali tych swoich jeńców, tych swoich kolegów, z tego…
- To już były ostatnie dni.
To były ostatnie dni, to był dwudziesty dziewiąty, dwudziesty ósmy. Tu też mogę opowiedzieć o takiej scence, która też się przydarzyła. Siedzieliśmy tak pod ścianą, po lewej stronie, a po prawej stronie były okna. Przepraszam, siedzieliśmy pod ścianą, po lewej stronie były okna, po prawej stronie było wejście do tego pokoju. Myśmy tak siedzieli pod ścianą. Ja miałem stena, bo zamieniłem się z tym… Ten karabin oddałem komuś, a ten ktoś dał mi stena. Miałem stena na kolanach, a mój kolega Andrzej, który siedział obok, miał szmajsera niemieckiego, MP 40, którego też wyłowił w kanale. Siedzieliśmy tak sobie i gadamy coś, kręcimy się. W pewnym momencie przez te drzwi wszedł jeden żołnierz „Czaty”. Nie pamiętam jego pseudonimu, bo go nie znałem specjalnie, nie pamiętam, jak się nazywał. Podszedł do okna, patrzył przez to okno, przy framudze stanął, patrzył na dół, tam na tych Niemców, którzy wyciągają tych swoich trupów, i w tym momencie ten mój sąsiad Andrzej, nie wiem, z jakiego powodu ten jego szmajser… Aha, przepraszam, źle powiedziałem. I w tym momencie ktoś wszedł do pokoju jeszcze raz i zawołał tego kolegę, dosłownie to były sekundy. On odszedł od tego okna, a w okno z tego szmajsera poszła seria, w tym miejscu, gdzie stał tam ten chłopak, dosłownie przed trzema sekundami. Jak to się stało, nie mam pojęcia do dzisiaj, że poszła seria z tego szmajsera.
To widział. Zbladł niesamowicie, bo nie zdążył wyjść z pokoju. Zbladł. Koniec Powstania i taki…
- A jaka była reakcja na kapitulację?
Ja pani opowiem reakcję na kapitulację, ale jeszcze powiem o jeszcze jednej rzeczy, która jest chyba dość ciekawa. W tym domu, w Alejach Ujazdowskich, gdzie żeśmy wyszli, myśmy tam się przez jedną noc zatrzymali. To był dom, taka normalna kamienica, ona do dzisiaj stoi – taka secesyjna kamienica. I tam się zatrzymała, jak mówiłem, „Czata 49”. W „Czacie 49” taką postacią prawie legendarną był porucznik „Mały”. Po wojnie się dowiedziałem, że się nazywał Stolarski, w Internecie znalazłem. On z żoną przeszedł cały szlak – od Woli, przez Śródmieście, Powiśle, Czerniaków, Mokotów, kanały, wszystkimi kanałami przyszedł. I on przebywał, siedział, stał, w stróżówce takiej tego domu. Okno z tej stróżówki wychodziło na podwórze i w pewnym momencie padł granatnik niemiecki w to podwórze, wybuchł, odłamek jego uderzył w głowę i go zabił. Przyszedł całe Powstanie praktycznie, bo to było, nie pamiętam, dwudziestego siódmego (mam zapisane, kiedy to było) czy 28 września, i zabił go odłamek.
Który spadł. I pamiętam, że my żeśmy go chowali, byłem przy jego pogrzebie. Chowaliśmy go w takim ogródku, na podwórzu, mniej więcej na zapleczu tej ambasady, teraz bułgarskiej. Tam żeśmy pochowali porucznika „Małego”. Pytała się pani o upadek Powstania.
- Jak dotarła ta wiadomość o upadku Powstania?
Dotarła do mnie, kiedy ja byłem na wylocie, że się tak wyrażę, z oddziału. Dlaczego? Jak pani mówiłem, dowiedziałem się, gdzie mieszka moja mama, z listów. Andrzej, czyli ten mój przyjaciel Andrzej Stypułkowski, odnalazł od swojego ojca [Zbigniewa Stypułkowskiego], który był działaczem Stronnictwa Narodowego, który był dość wysoko w hierarchii kierownictwa Powstania, i on go odnalazł w Warszawie. Ja także spotkałem się z mamą. Dostałem przepustkę, poszedłem do mamy, on dostał przepustkę, poszedł do ojca, znalazł ojca. I nas wtedy ta informacja, że Powstanie upadło, że nastąpiło podpisanie kapitulacji, zastała w momencie, gdy znaleźliśmy części swojej rodziny. Tak się złożyło. O tym za chwileczkę, ale jeszcze powiem o jednej rzeczy, dość charakterystycznej. A mianowicie ja przyszedłem z Mokotowa z chlebakiem. Jak powiedziałem, na Mokotowie nie było kłopotów z jedzeniem, przynajmniej na początku. Do tego stopnia, że tam była wytwórnia jakiegoś sztucznego miodu. Cały Mokotów był zawalony sztucznym miodem. Wszystko się jadło z tym sztucznym miodem. Ale były cebule i tak dalej. Ja przyniosłem do Śródmieścia trzy cebule w plecaku. I ja te cebule, pamiętam, przehandlowałem, zamieniłem, za jakieś pajdy chleba, bo nie było co jeść, a tam cebuli nie widzieli od dwóch miesięcy w tym Śródmieściu. I któregoś dnia w nocy zerwano nas – to już mówiłem, 28–29 września – z Hożej właśnie. Tam mieszkaliśmy, tam siedzieliśmy na tej Hożej. Zerwano nas w nocy i przeprowadzono nas nieznanymi nam oczywiście podwórzami, piwnicami. Wszystkie piwnice w Śródmieściu były połączone ze sobą. Powybijane były ściany, były przejścia porobione. Zresztą ja dzięki hełmowi, który miałem, kiedyś uratowałem głowę, bo biegnąc, wyrżnąłem w głowę. Gdybym nie miał hełmu, to nie wiem, co by było. I nas tam zabrano do Haberbuscha, czyli gdzieś tam w okolice Żelaznej i tak dalej…
Czy tam na Prostej. Zabrano nas, żeby przynieść owies. Tam były jeszcze jakieś worki z owsem i z tego owsa potem robiono mąkę. Mąkę w cudzysłowie, to była kasza bardziej niż mąka. Zupę gotowano, taką „plujkę”, bo to trzeba było pluć tymi… I co charakterystyczne, bo o tym nie wiedziałem zupełnie. Myśmy przechodzili przez Aleje Jerozolimskie przekopem, w nocy. Ja nie widziałem, gdzie ja idę, dokąd ja idę. Okazuje się, ja się dowiedziałem o tym po wojnie, że ten przekop przechodził przez Aleje Jerozolimskie 20, przez dom w którym ja mieszkałem. Ja w nocy przyszedłem tym przekopałem przez dom, w którym mieszkałem od urodzenia, i wracałem tam z powrotem.
- Ale mamy już nie było w tym domu?
Nie. Dom był spalony, dom był spalony. Taka zupełnie dziwna… Jeszcze może jeden obrazek. Cofnę się jeszcze do Mokotowa. Kiedyś miałem służbę w dowództwie kompanii. Stało się na warcie przed wejściem do dowództwa kompanii na Malczewskiego. Ładny dzień, słońce świeci, idzie dwóch chłopaków ulicą Malczewskiego w naszą stronę i niosą wielki gar kawy. Wielki taki gar kawy, ugotowanej gdzieś tam, żeby rozdać na śniadanie, i pada granatnik. I odłamek tego granatnika wpada w usta tego niosącego kawę. On rzuca tą kawę oczywiście, krew mu leci z ust, ale chłopak miał nieprawdopodobne szczęście. Jak się potem dowiedziałem, ten odłamek przeszedł po jakichś miękkich częściach, nie uszkadzając kręgosłupa ani jakichś splotów nerwowych czy jakichś innych ważnych części ciała, tak że on wyszedł z tego. Ale obraz był niesamowity, jak on leciał i rzygał tą krwią.
- Kiedy dotarła do pana wiadomość o kapitulacji, o upadku Powstania?
Do mnie dotarła, kiedy byliśmy już na Hożej, jak żeśmy byli na Hożej, że nastąpiło podpisanie kapitulacji.
Właściwie to było spodziewane. To było spodziewane. Nie mogę powiedzieć, żeby była ulga, bo bym zgrzeszył, ale było [poczucie], że coś się kończy, że już tak dalej nie można. I wtedy pamiętam, wypłacano nam pieniądze. Myśmy mieli iść do obozów jenieckich. Wypłacono nam, nie pamiętam, po dwa czy po trzy tysiące ówczesnych złotych i jakieś dolary (nie pamiętam, ile dolarów) jako żołd, nazwijmy to. Pamiętam, te dolary oddałem komuś, bo tam był jakiś za duży banknot, nie można było podzielić, i wtedy powiedzieli nam w „Czacie” tak: „Jeżeli ktoś ma oparcie w okolicy Warszawy, ma rodzinę, to niech wychodzi z ludnością cywilną, a jak ktoś nie ma, to niech idzie z wojskiem”. I myśmy przez to, że ja znalazłem matkę i mieliśmy ten domek w Podkowie Leśnej letniskowy, gdzie był mój brat i babcia, a Andrzej spotkał ojca, odnalazł ojca, to myśmy postanowili wyjść z Warszawy z cywilami. I myśmy wyszli, nie pamiętam którego, 3 czy 4 października.
Ale przedtem powiedziałem, że nie oddam tego stena, co miałem. I w tym domu na Wilczej, w którym była moja mama, poszedłem na strych. I na tym strychu, na powale, z gliny była taka powała (to budynek cztero- czy pięciopiętrowy), ja wykopałem dziurę. Zakręciłem tego stena jakimiś szmatami, wykopałem dziurę w tej powale, wsadziłem tam tego stena, z nabojami, z magazynkiem, przysypałem gliną. I tu muszę powoli powiedzieć pani rzecz, o której się pamięta. W momencie kiedy ja zakopywałem tego stena, nagle odezwały się dźwięki „Etiudy Rewolucyjnej” Chopina. To już było po upadku, kapitulacja była. Ktoś grał w sąsiednim domu, otwarte okna były, powybijane wszystkie, ktoś grał „Etiudę Rewolucyjną”. I mi się to tak skojarzyło, ten moment, jak ja zakopuje tego stena, i tu ktoś gra „Etiudę Rewolucyjną”.
Wie pani, nie wiem, co mogę powiedzieć. Wiem tylko jedną rzecz. Może niespecjalnie, ale może charakteryzuje… Jak przyszedłem pierwszy raz w hełmie do mamy, zdjąłem ten hełm i okazało się, że ja mam takie wszy, że coś okropnego. Ja pamiętam, że na gotowaną wtedy w domu wodę gorącą, pamiętam, że zalewano mi tę głowę gorącą wodą. Znaleziono jeszcze jakąś naftę i naftą mi tę głowę [myto], żeby mi [usunąć] te wszy. A wszy były takie, że mogłem trącić włosy i one spadały na ziemię [śmiech]. To takie skojarzenie poprzez hełm. A co się stało z hełmem, nie pamiętam, nie mogę sobie skojarzyć, co ja zrobiłem. Nie zakopałem go przecież.
- A jak pan patrzy na swoje przeżycia z tych dni z Powstania, to które kadry byłyby najtragiczniejsze? Chyba te kanały?
Te kanały, nie ma porównania. Zresztą każdy, kto widział film „Kanał” Wajdy… Nie wiem, czy pani wie o tym, ale jak „Kanał Wajdy” dostał w Cannes Grand Prix, to jeden z krytyków francuskich napisał, że reżyser miał bujną wyobraźnię, lokując treść filmu w kanale. Nie wierzyli, że to jest…
- Tym trudniejsze, że pan może przypomnieć sobie osoby, które pan znał, które tam zostały.
Tak, ja je pamiętam, ja je widzę. Ja widzę te osoby.
- A z przeżyć pozytywnych z tych czasów, to chyba to spotkanie z mamą byłoby?
To jest innego rodzaju, to jest innego rodzaju. Z przeżyć pozytywnych to chyba te pierwsze chwile, że jesteśmy oswobodzeni. Że się sami oswobodziliśmy, że nie ma Niemców, że możemy mieć opaskę, którą zaraz pokażę.
- Jak wyszedł pan z ulicy Hożej do Pruszkowa…
Nie, ja wyszedłem z Wilczej z mamą.
- Z mamą do Dworca Zachodniego, do Pruszkowa.
Nie doszedłem do Pruszkowa.
- Proszę powiedzieć, jak ten exodus z Warszawy pan pamięta.
Myśmy maszerowali ulicą Śniadeckich, przez plac przed politechniką.
Koło pomnika Sapera, tego, który wtedy stał w Alejach Niepodległości, na rogu Alei Niepodległości i 6 Sierpnia, po prawej stronie. I zawędrowaliśmy na Dworzec Zachodni. Szliśmy właśnie, jak mówiłem, Andrzej z ojcem i ja z matką, i ta ludność cywilna dookoła i tam sadzono nas do pociągu elektrycznego – do elektrycznego, nie do żadnych węglarek. I jak do tego pociągu nas wsadzono…
Takie normalne, jak do niedawna jeszcze kursowały, jak do niedawna jeszcze kursowały elektryczne. I ten pociąg jechał do Pruszkowa. Myśmy wiedzieli, że jedziemy do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Nie wiedzieliśmy, że on się nazywa Dulag 121. Pociąg zatrzymał się w Ursusie, w pewnym momencie otworzyły się drzwi i ktoś krzyknął: „Nie ma Niemców”. Myśmy wtedy zaczęli, [jako że] nie ma Niemców, uciekać. Uciekliśmy z tego wagonu, wyszliśmy na peron. Przebiegliśmy kilkadziesiąt metrów, zaczęły się jakieś strzały, widocznie Niemcy się znaleźli. Ale spora grupa osób uciekła. Nie wiem, ile z tego pociągu uciekło, bo tam nikt się nie oglądał. Każdy chciał jak najszybciej z tego peronu uciec. Wpadliśmy między domy po prawej strony torów, to już była taka szarówka, i potem przeskoczyliśmy na drugą stronę torów, na stronę Michałowic. W tych Michałowicach (już było ciemno) zapukaliśmy do jakiejś willi. Światło elektryczne, no w ogóle luksus. No i nas tam przyjęto, w tej willi, nakarmiono. Po raz pierwszy jadłem normalne jedzenie.
Kolację przy stole. Spałem, bo nas tam przenocowali. Było światło elektryczne, mogłem się umyć, od wielu dni. I przy tym stole – to też może charakterystyczna rzecz – jakieś opowiadania, tam się pytają ludzie, my się dziwimy, że normalnie ludzie żyją. Kilka kilometrów dalej gruzy i nic nie ma. I Andrzeja ojciec, który był adwokatem, mecenasem i był, jak mówiłem, działaczem Stronnictwa Narodowego w czasie okupacji, oczywiście ukrywał się… Cała jego rodzina, Andrzeja, była przez Niemców aresztowana. Matka była obozie w Ravensbrück, babka była w Ravensbrück, ojciec się ukrywał. Andrzej został też aresztowany, ale udało się go jakoś wyciągnąć z tego niemieckiego więzienia i potem przeszedł ze mną tą całą powstańczą drogę. Ale mecenas był mocno zakotwiczony w konspiracji i w pewnym momencie przy tej kolacji on ze swojego węzełka, który miał ze sobą, wyjął laurkę. Wyjście z Warszawy i on w tym swoim zawiniątku jako rzecz cholernie cenną, według niego, nie jakieś tam materialne dobra, dwa zegarki, czy ja wiem co, on wyciąga laurkę i pokazuje nam. Ta laurka to było ręcznie narysowane, taki stół, dookoła stołu siedzą jakieś postacie i każda z tych postaci ma w miejsce twarzy fotografię wklejoną, okrągłą i jakiś taki tekst pod tą laurką. Okazuje się, że jego współpracownicy konspiracyjni… Zresztą też nierozsądek duży, że on tak trzymał tę laurkę, z tymi zdjęciami, tych swoich konspiracyjnych kolegów. Ale on to trzymał jako pamiątkę, ponieważ jemu dedykowany był wiersz. Ja nie pamiętam tego wiersza całego, pamiętam ostatnią zwrotkę. Ta ostatnia zwrotka brzmiała w ten sposób: „A gdy chciałby ktoś ci zrobić krzywdę, od tego mu wara, bo my widzimy w tobie polskiego Salazara”. Więc widocznie uznali go za jakiegoś przywódcę, bardzo takiego… no wiadomo, kim był Salazar. I on to z Powstania wynosił jako rzecz cholernie cenną. A ja z Powstania wyniosłem swoją powstańczą opaskę, która pokażę, zawiniętą w bandaż. Rozwinąłem długi bandaż, zawinąłem ją, i wyniosłem jako zwinięty bandaż.
- Z Michałowic były już tylko dwa kroki do Podkowy Leśnej.
Z Michałowic to już kolejka EKD chodziła, kursowała. Tak że my następnego dnia rano doszliśmy do Michałowic, do stacji. Wsiedliśmy w pociąg. Andrzej z ojcem pojechali do Sochaczewa. Ja w jakichś relacjach innych pomyliłem się, i powiedziałem, że do Skierniewic, a on [pojechał] do Sochaczewa, bo mieszkali w Sochaczewie. A ja przyjechałem tutaj, do Podkowy Leśnej, do tego domku, gdzie była moja babka i jej matka.
Po pewnym czasie, po jakichś dwóch tygodniach, zjawił się w domu mojej mamy, w domu w Podkowie Leśnej, zjawił się ojciec Andrzeja, z nim, z Andrzejem i poprosili moją mamę, on poprosił moją mamę, czy mogę się zająć również jego synem, ponieważ on ma działalność konspiracyjną taką, że on nie chce narażać na to syna. I Andrzej wtedy został u mnie w domu. I myśmy tak mieszkali razem ponad pół roku. W marcu czterdziestego piątego roku jego ojciec został aresztowany przez NKWD, w grupie szesnastu, i wywieziony do Moskwy na proces moskiewski
I wrócił, wrócił. On wrócił w sierpniu. Dostał jeden z niższych wyroków. Mecenas Stypułkowski dostał cztery miesiące więzienia. Zaliczono mu ten pobyt w tym areszcie i puszczono go w sierpniu 1945 roku. On zamieszkał w Alejach Jerozolimskich, w tym miejscu, gdzie później był szpital Omega dla dzieci. I w listopadzie czterdziestego piątego roku oni przyszli z Andrzejem do mnie do domu, i zaproponowali mnie, żebym razem z nimi uciekł na Zachód.
- A oni wyjechali za granicę?
Właśnie chcę dalej o tym powiedzieć. Ja odmówiłem, powiedziałem, że zostaję tutaj, a oni wyjechali. On potem cały czas już był na Zachodzie. Andrzej skończył studia w Londynie. Potem był dużym, znaczącym wydawcą prasy i książek, takich tłumaczeń, na przykład dysydentów sowieckich.
- Czyli zakończenie wojny zastało pana tutaj.
Tu w Podkowie Leśnej.
- Jaka była reakcja na te wydarzenia?
Zakończenie wojny. Pamiętam, że szliśmy do szkoły wtedy, bo chodziłem do szkoły wtedy. Szliśmy razem i z tak zwanej szczekaczki żeśmy się dowiedzieli, z tego głośnika, które były w Podkowie na [stacji EKD] Głównej, że koniec wojny. Koniec wojny.
- A kiedy Warszawę zobaczył pan pierwszy raz po wojnie?
Myśmy pojechali do Warszawy, poszliśmy, bo tam nie można było dojechać, a potem na piechotę trzeba było iść, w kilka dni po… To chyba był marzec albo nawet luty. W lutym. Ja pamiętam, poszedłem do swojego domu w Alejach Jerozolimskich, tam gdzie mieszkałem, zobaczyć, co tam jest. Nic nie zostało, zostały wypalone ściany. Była jedyna rzecz, która się zachowała, którą ja zresztą wykręciłem i zabrałem do domu. Dawniej automaty schodowe do zapalania świateł na klatce schodowej to były zegary z takim wyłącznikiem rtęciowym wewnątrz i one były wmurowane w takiej wnęce, w ścianie klatki schodowej. I to urządzenie się zachowało. Ja pamiętam, że je wymontowałem i zabrałem do Podkowy na pamiątkę i nawet u mnie służyło jako wyłącznik.
- Proszę powiedzieć, czy potem, w latach komunizmu, fakt, że działał pan w Powstaniu, w jakiś sposób miał wpływ na pana życie?
Miał. Właściwie to dwie sprawy. Jedna sprawa to jest taka. Po wojnie myśmy tutaj, w grupie kolegów, tworzyli tak zwaną konspirację. Jaka ona była, to trudno powiedzieć dokładnie, ale jeden z kolegów miał pistolet.
- Ale były to jakieś zorganizowane struktury?
Przypuszczam, że były zorganizowane struktury. To było zaraz po wojnie. I ten pistolet, który miał mój kolega, tutaj podkowiański kolega, został okradziony przez kogoś tam. I ten ktoś z tym pistoletem wpadł w Gdańsku. I po nitce do kłębka doszło do naszego aresztowania w Podkowie.
To było dokładnie 16 grudnia 1945 roku. Zawieziono nas do Gdańska zimą, otwartym samochodem, przy wielkim mrozie, zabierając rękawiczki, zabierając nam szaliki, wszystko. Żeśmy tak siedzieli przez całą noc. Jeden w nogach drugiego, żeby nie uciec z ciężarówki. Jakimś takim zisem nas wieziono, nie wiem, osiem godzin czy siedem godzin. Przywieziono nas 24 grudnia, w Wigilię, bo przedtem byliśmy w Warszawie na Pradze w areszcie. No i siedzieliśmy tam w tym więzieniu gdańskim oskarżeni o przynależność do WiN-u. I tak siedzieliśmy do lipca czterdziestego szóstego roku. Ja siedziałem krótko, bo siedziałem dwieście dni.
Z rozprawą sądową przed sądem Marynarki Wojennej w Gdyni. I ten, kto miał pistolet, któremu ukradziono, to dostał wyrok, zresztą w zawieszeniu, a nas zwolniono. Jakoś udało nam się wybronić. Bo to było harcerstwo, oficjalne harcerstwo, było przysposobienie wojskowe. Zresztą między nami mówiąc, żeby taka sama historia była trzy lata później, to byłoby zupełnie co innego. Bo najgorsze lata stalinowskie to był ten czterdziesty ósmy, dziewiąty rok, pięćdziesiąty rok, pięćdziesiąty pierwszy. Tak że to tak było. Natomiast druga rzecz, o której chcę powiedzieć, to jak usiłowałem na ostatnim roku studiów dostać do pracy. Pisałem swoje Curriculum Vitae i wpisałem udział w Powstaniu Warszawskim. To miałem zawsze podkreślone na czerwono i odmówiono mnie przyjęcia do Polskiego Radia. Najpierw do „Kasprzaka” nie przyjęto mnie, potem do Polskiego Radia.
- To był zapewnie, koniec lat pięćdziesiątych?
To był dokładnie pięćdziesiąty pierwszy rok. Ale tu mi się udało. Udało mi się dlatego, że ja w swojej grupie studenckiej miałem trzech starszych kolegów. Ja byłem najmłodszy, miałem dwadzieścia kilka lat, a oni byli po trzydziestce. Jeden z nich był po Oświęcimiu, z tych moich kolegów. Ja miałem więcej czasu, oni pracowali już. Ja robiłem różne ćwiczenia za nich i tak dalej, byliśmy taką sztamą mocną. I jeden pracował w Polskim Radiu. A że on był jakimś działaczem w Polskim Radiu, to powiedział: „Ja postaram się, żeby cię przyjęli”. I rzeczywiście zrobił tak, że mnie przyjęto do radia. I w tym radiu i komitecie przepracowałem całe swoje życie zawodowe.
- Proszę powiedzieć, czy przetrwała wieź przyjaźni z pana kolegami z Powstania?
Przetrwała wieś przyjaźni z tymi kolegami, z którymi byliśmy razem zaraz po Powstaniu. Mamy codzienne kontakty, codzienne. Prawie codziennie do siebie telefonujemy, widujemy się, jesteśmy na swoich uroczystościach. Na moich osiemdziesiątych urodzinach była cała grupa.
Podkowa Leśna, 6 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska