Hanna Odorkiewicz-Sikocińska „Pszczoła”
Nazywam się Hanna Odorkiewicz-Sikocińska. Przed Powstaniem wstąpiłam w lutym do 41. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej imienia Sikorskiego na Powiślu. Później byłam łączniczką, trudno mi powiedzieć jakiej formacji. Moją komendantką była pani Zosia, mieszkająca na Krakowskim Przedmieściu.
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłam uczennicą, skończyłam pierwszą klasę szkoły podstawowej w Katowicach. Urodziłam się w Warszawie, w alei 3 Maja,
vis-à-vis Muzeum Narodowego. Mój ojciec był prawnikiem z wykształcenia, niemniej pracował jako dziennikarz. Pracując, najpierw w Kurierze Porannym, a potem w Polskim Radio, w trzydziestym siódmym został zaproszony przez profesora Stanisława Ligonia, dyrektora Radia Katowice, do Katowic, tutaj do pracy. Wtedy profesor Ligoń tutaj organizował radio i chciał mieć najrozmaitszych współpracowników. Bardzo wielu przyjechało też ze Lwowa, z Wilna, z Krakowa. Właśnie między innymi my w grudniu przyjechaliśmy do Katowic. Tak że w Katowicach chodziłam do pierwszej klasy szkoły podstawowej i w trzydziestym dziewiątym roku, ojciec był zorientowany oczywiście, że prawdopodobnie wybuchnie wojna, w związku z tym na wakacje wysłał nas do swego dalekiego kuzyna, który był kapitanem w KOP-ie, za Krzemieńcem, siedem kilometrów od dawnej granicy polsko-radzieckiej. Tam spędzaliśmy wakacje.
Mój tata miał na imię Edmund.
- Jak nazywał się kuzyn, u którego była pani przed wybuchem wojny?
Wuj Włodzimierz Skibiński. Zginął w Starobielsku, tak że dowiedzieliśmy się o tym w czterdziestym trzecim roku z list, które drukowały gazety wydawane przez okupanta, przez Niemców. Z tym że uciekliśmy stamtąd.
Taka może historia, że tam haftowano krzyżykami najrozmaitsze wzory w kolorze czarno-czerwonym i moja mama chodziła po wsi, ta wieś nazywała się Bykowce, gdzie właśnie była ta stanica KOP-u, i odhaftowywała. W jednej z chat spotkała chłopca mającego szesnaście, siedemnaście lat, z którym zaczęła rozmawiać. To była wieś prawosławna i była cerkiew we wsi, a do kościoła trzeba było jechać do Dederkał bryczką. Chłopak mówi, że był kiedyś w kościele katolickim i bardzo mu się podoba łacina, bo dopiero od Soboru Watykańskiego II msze są odprawiane w językach danej narodowości. Mamusia znała dobrze łacinę, mówi: „To będę cię uczyć”. Wydawało się, że tylko wakacje, tymczasem przedłużyło się. Dawała w dalszym ciągu mu lekcje. Wtedy już matka po wejściu Rosjan płaciła chlebem, smalcem, produktami, żeby można było jakoś żyć. I któregoś dnia, w pierwszych dniach lutego czy w końcu stycznia, chłopak przyszedł i powiedział, że jego mama prosi, żeby moja tam przyszła. Okazało się, że ostrzegła nas, że 10 lutego będzie pierwsza wywózka. Miała być na Syberię i tak się zresztą stało. [Wywożono] zwłaszcza bieżeńców z zachodu, no i my jesteśmy na liście. Nie wiem, czy ojciec tego chłopaka był w NKWD, byłam za mała, żeby się tym interesować. W każdym razie on nas wywiózł. Ciocia z dziećmi nie chciała, bo moje kuzynostwo było bardzo jeszcze wtedy małymi dziećmi. Twierdziła, że na pewno tutaj nikt nie ruszy.
On nas wywiózł do Krzemieńca i potem myśmy od drugiego czy 3 lutego w 1940 roku jechali do Zambrowa gdzieś do dwudziestego trzeciego marca, tak długo trwała podróż. W Zambrowie mieli być przewodnicy, żeby nas przez granicę przeprowadzić do Warszawy, żeby wrócić do Warszawy. Tymczasem przewodników wyaresztowano. Podwieziono nas pod granicę, w jakiejś chatce owiązano nam buty szmatami nasączonymi naftą, bo to podobno psy traciły węch. Powiedziano, że: „Od północy na drzewach jest mech. Mamy iść na zachód i wyjdziemy na Ostrów Mazowiecką”. Tak się stało, całą noc szliśmy. Rano dotarliśmy do Ostrowa Mazowieckiego. Tam zaopiekowali się [nami] kolejarze. Zresztą po drodze ciągle też się nami kolejarze opiekowali. Kupili bilet do Warszawy, bo nie mieliśmy pieniędzy. Tak dotarliśmy 27 marca - tę datę pamiętam, do Warszawy. Właśnie do brata mojego ojca, Cypriana Odorkiewicza, który później przybrał od imion córek pseudonim „Krybar”. Też mieszkała mama mojego taty z nimi razem. Tak się znaleźliśmy w Warszawie.
- Jak miała na imię pani mama? Miała pani rodzeństwo?
Helena. Tak, mam brata Andrzeja, który zresztą, jak to chłopcy, jest młodszy ode mnie. Tak że jak oddziały chciały uzupełnić zapasy żywności, były magazyny, to między innymi mój brat prowadził. Niestety jest bardzo chory, od czterech lat jest porażony, bez kontaktu.
- Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do września trzydziestego dziewiątego roku. Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Właśnie pierwszego wuj… zresztą i radio [przekazało], i wuj przyszedł i powiedział, że wybuchła wojna, że zaczyna się mobilizacja. Organizował wyjście oddziału. Myśmy w dalszym ciągu się trochę bawili, wtedy miałam osiem lat. Natomiast 17 września w nocy, ponieważ jak mówiłam, to była wieś, która była siedem kilometrów od granicy dawnej rosyjskiej, tak że w nocy walenie w drzwi i wejście żołnierzy rosyjskich. Wszystkich nas ustawili, to już pamiętam, bo to bardzo mocne przeżycie. Ustawili nas pod ścianą, kazali trzymać ręce w górę i tak się zaczynała okupacja radziecka.
- Dla was wojna właściwie zaczęła się 17 września?
Właściwie 17 września, tak. Potem, właśnie tak gdzieś na początku, daty dokładnie nie pamiętam, jak stamtąd wyjechaliśmy.
- Czy w międzyczasie odczuwaliście jakieś nieprzyjemności ze strony Sowietów? Czuć było okupację?
Po prostu wycofano złotówki. Nie było żadnej wymiany, tak że były bardzo trudne warunki. Myśmy tylko byli z rzeczami letnimi. Wojsko wychodząc, zostawiło kożuchy, koce. Rodzice buty dostali. Krawiec wiejski szył mnie sukienkę, mamusi kostium, bratu jakąś marynarkę. Nam jeszcze, ponieważ kożuchy były duże, to nam uszyto z obciętych kożuchów buty, bo była bardzo sroga zimna. Były bardzo srogie mrozy, a śnieg, to pamiętam, jak się jeździło w lecie do Krzemieńca, no to drzewa na szosie były dość wysokie, a jak nas wieziono wtedy saniami, już na początku lutego, to były tylko czubki drzew widoczne ze śniegu – było tak dużo śniegu. Chodziło się tunelami, jakieś chustki na głowach, w ten sposób. Letnie rzeczy były na wymianę na jedzenie.
- Jak wspomina pani już pobyt w Warszawie i okupację? Czym się państwo zajmowaliście?
Po powrocie, po dwóch tygodniach, kiedy w coś musiano nas ubrać, bo nie mieliśmy w czym porządnym chodzić, bo to co przywieźliśmy, to zostało natychmiast wyrzucone, bo wiadomo, jakie to były warunki podróży. Ruszało się nasze odzienie. Tak że musiano nas ubrać i do szkoły. Poszliśmy do szkoły, właśnie na Powiśle. Stryjostwo mieszkało na ulicy Miodowej. Wtedy nasza szkoła najpierw była na Smulikowskiego, stamtąd Niemcy [nas] wyrzucili, bo założyli szpital, na Drewnianą, a z Drewnianej na Sewerynów. Tam już chodziłam do okresu przed Powstaniem, skończyłam szóstą klasę szkoły podstawowej. To była dawna szkoła ćwiczeń, która mieściła się koło kościoła Wizytek, teraz jest pomnik Prusa, na gruzach szkoły, która została w trzydziestym dziewiątym roku zbombardowana. [Mieściła się] między Karową a kościołem Wizytek.
- Czym zajmowali się w czasie okupacji pani rodzice?
Ojciec był poszukiwany. Na ojca został w Katowicach w ogóle wydany wyrok śmierci, tak że ojciec miał za zadanie niszczyć aparaturę. Po zniszczeniu aparatury tu, w Katowicach, wyjechał na Wschód, niszczył aparaturę, ostatnią w radiostacji w Baranowiczach. Z Baranowicz (w tej chwili Baranowicze są na terenie Białorusi) przyjechał tam do Krzemieńca, do nas. Sądził, że my jesteśmy, bo moja mama jeszcze chciała do Warszawy wrócić, w związku z tym myśmy jeszcze odbyli tygodniową podróż, ale przez Bug nie przepuszczano, bo z dziećmi, [więc] absolutnie [nie, bo] jest duży ostrzał. Ale się spotkaliśmy.
Tak że ojciec w Warszawie był przez pewien okres wykwalifikowanym robotnikiem w Ogrodzie Saskim, gdzie zresztą było bardzo wiele osób, które mogły mieć nieprzyjemności, jeśli chodzi nawet o swoją wolność – mogły być prześladowane. Potem pracował w Szpitalu Zakaźnym na Woli jako sanitariusz, a później był inspektorem targowisk z ramienia Urzędu Miasta. To była najbardziej bezpieczna legitymacja, którą się otrzymywało.
- Czy bywały jakieś niebezpieczne momenty, że pani tata mógł zostać zdekonspirowany przez Niemców?
Tak. Był taki moment, kiedy z tramwaju „zero”… „Zero” było tylko i wyłącznie dla Niemców, bo w każdym tramwaju pierwszy przedział… bo to były przedziały, gdzie się siedziało naprzeciwko siebie, tak chyba trzy czy cztery były w wagonie, więc pierwszy zaraz za motorniczym był tylko dla Niemców, dalsze dla Polaków. Natomiast tramwaje „zero” były tylko dla Niemców. Z tego tramwaju wyskoczył ubrany w mundur niemiecki mężczyzna, jak się okazało pracownik Radia Katowice. Zobaczył mamusię, zaczął się bardzo wypytywać o tatę. Mamusia mówi: „Nie wiem, nie wiem, z mężem się nie spotkałam. Nie wiem, co się z nim dzieje”. Usilnie chciał się dowiedzieć o ojcu.
- Co wówczas robiła pani mama?
Mamusia była w domu. Później, kiedy pensje były bardzo mizerne, z moją chrzestną mamą otworzyły sklep papierniczy. To dawało troszkę lepsze utrzymanie.
Stryj [Cyprian Odorkiewicz] pracował w urzędzie miejskim razem ze Starzyńskim, póki [ten] nie został aresztowany, i był odpowiedzialny w trzydziestym dziewiątym roku za obronę północnych części Warszawy. Potem w dalszym ciągu pracował w urzędzie miejskim. Organizował, od razu zgłosił się… Najpierw to był [u] syndykalistów… Zresztą pan Andrzej Kunert opisał całą działalność stryja w słowniku uczestników walki zbrojnej. Tak że najpierw była Unia, potem coś jeszcze, w każdym razie [stryj] produkował przy ulicy Królewskiej 16 (jest nawet książka), stworzył wytwórnię broni, granatów. Tak że stryj bardzo intensywnie udzielał się w czasie jeszcze przed Powstaniem.
- Jak go pani zapamiętała? Jakie miała pani relacje ze stryjem?
Oj, mieliśmy bardzo bliskie [relacje], bardzo często się spotykaliśmy. Zresztą babcia była raz pół roku u stryjostwa, raz była pół roku u nas. Moje stryjeczne siostry były moim rówieśniczkami. Między nami jest niewielka różnica wieku. Chodziłyśmy zresztą z młodszą, z Krystyną do jednej klasy, Basia była rok wyżej, tak że były bardzo bliskie relacje.
- Jakie cechy przypisałaby pani stryjowi? Jakieś charakterystyczne, wyróżniające go?
Był bardzo energicznym człowiekiem, ale właśnie otwartym, lubił grać na pianinie.
- Pani była wtedy bardzo młoda, czy wiedziała pani, czym zajmuje się tata i stryj?
To znaczy w domu nie za bardzo mówiono, bo jednak byliśmy dziećmi, zwłaszcza na początku. Później, kiedy dowódcę mojego ojca, pana Bolesława Kozubowskiego, zaaresztowano, myśmy musieli w ogóle na dwa miesiące opuścić mieszkanie, bo nie było wiadomo, jak będzie. Wiadomo było, że jest przesłuchiwany na Szucha. Czy wytrzyma śledztwo? Jak to będzie? Tak że myśmy dwa miesiące nie mieszkali. Wtedy wiedziałam, że nie wolno było mówić, że nie jesteśmy w domu, gdzie jesteśmy.
To był czerwiec i jakieś dwa tygodnie lipca w czterdziestym czwartym roku.
- Kiedy pani, tak bezpośrednio i świadomie, zetknęła się z konspiracją?
Właściwie właśnie z rozmów. Były gazetki. Ojciec przynosił gazetki, które czytało się wieczorem przy lampie karbidowej, bo nie było elektryczności. Później pakował w czarny papier, bo w piecach się nie paliło, bo nie było czym. Natomiast był piecyk na trociny, tym się paliło. W związku z tym tata pakował potem „Biuletyny…” w czarny papier i chował je w piecach. Tak że myśmy to wiedzieli, że… A poza tym były rozstrzeliwania na ulicach. Wiadomo było, że to byli zaaresztowani ludzie, którzy byli złapani z bronią. Wiedziało się o tym, że przy pomniku Kopernika był złożony wieniec. Mój ojciec 3 maja z łączniczką i jeszcze z jakimś panem składał wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza, chociaż była warta niemiecka, ale jakoś podeszli od Ogrodu Saskiego i złożyli. Wtedy tam jeszcze był oczywiście gmach, który został zniszczony dopiero w czasie okupacji. Gmach związany z wojskiem, ale nie powiem dokładnie, co to było wtedy, chyba Ministerstwo Spraw Wojskowych.
- Czy była pani wtedy świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?
Tak jak mówiłam, chodziłam do szkoły na Sewerynowie. To jest ulica za Teatrem Polskim. Tak że ze szkoły wychodziliśmy z Sewerynowa na Oboźną i Krakowskim Przedmieściem, później Królewską wracało się do domu. Kiedyś, wychodząc ze szkoły, zobaczyliśmy kordon niemiecki, to był czterdziesty drugi rok. Nim się zorientowaliśmy, już byliśmy, my dzieci, poza tym kordonem, w środku. Takie przerażenie, co to będzie. Okazało się, że – jak teraz to mówię, to mam gęsią skórę – będzie rozstrzelanie na Nowym Świecie, u wylotu ulicy Świętokrzyskiej. To było ostatnie rozstrzelanie jeszcze bez zalewania rozstrzeliwanym ust gipsem. Tak że oni jeszcze śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ksiądz stał z monstrancją na stopniach Kościoła Świętego Krzyża i błogosławił. Myśmy płakali i było słychać strzały. To był czterdziesty drugi rok.
- Czy w szkole zetknęła się również pani z konspiracją?
Do naszej klasy, wtedy to była klasa szósta, w lutym przyszła młoda osoba i opowiadała o harcerstwie sprzed wojny, jak to było w harcerstwie. Potem: „Czy ktoś byłby zainteresowany”. Widocznie tak przez nauczycielkę, wychowawczynię. Właśnie nie bardzo się orientuję, jak do tego doszło. Tak że zachęcała, żeby może też… że są możliwości wstąpienia. Z naszej klasy nas się zgłosiło (bo to wtedy rozdział był, chłopcy osobno, dziewczęta osobno) osiem koleżanek, w tym ja.
- Jak się nazywała pani, która wyszła z tą propozycją?
Właśnie, ona była początkowo naszą zastępową, ale to już mi wyleciało z pamięci. Później nam się zmieniła zastępowa, była od nas troszkę starsza.
- Jeszcze mam ostatnie pytanie dotyczące szkoły. Czy może zapamiętała pani wyjątkowych nauczycieli?
W szkole mieliśmy świetnych nauczycieli, bo to była przedwojenna szkoła ćwiczeń, gdzie studenci pedagogiki odbywali ćwiczenia w szkole. Tak że cały czas moją wychowawczynią była pani Maria Rostkowska, mieszkająca na Żoliborzu, właśnie niedaleko mojej z kolei [cioci], ojca ciotecznej siostry, z córką, która wtedy robiła maturę, Jagusią. Dostały się po Powstaniu do Ravensbrück i potem z Ravensbrück Szwedzi, więźniarki wzięli na leczenie, na dożywienie do Szwecji. Jagusia była bardzo ładną dziewczyną, wyszła za mąż za Szweda, mieszka do dzisiaj w Szwecji. Była ta pani Eugenia Dudkówna, która uczyła matematyki. Pan Wiaderny uczył nas matematyki. Pan Wiaderny później był, jak się okazało, działaczem PZPR po wojnie, ale z nim się już nie spotkałam. Z panią Rostkowską się spotkałam, była właściwie sąsiadką cioci. Natomiast jego nie, tylko imię i nazwisko się pojawiało. [Była jeszcze] pani Kazimierczakowa, która nas uczyła śpiewu, tańca, rytmiki. Już pamięć nie taka.
- Jak pani wspomina harcerstwo?
Miałyśmy zbiórki naszego zastępu, właśnie na ogół przy ulicy Kapucyńskiej, bo wychodziło się, można było wejść od Kapucyńskiej i Bonifraterskiej. Parę razy były zbiórki u nas w domu. Zbiórki drużyny odbywały się w szkole przy ulicy Bednarskiej. Ta szkoła do dnia dzisiejszego jest pod tym adresem, tak jak zresztą przy ulicy Drewnianej. Zresztą szkoła przy ulicy Drewnianej jest imienia „Krybara” i nawet nas kiedyś z bratem, [kiedy] był zdrowy, zaproszono do szkoły. Moje kuzynki mieszkają w Stanach, Krystyna i Barbara, do dzisiaj zresztą. Poza tym były właśnie zbiórki też w lasach stefanowskich, na południu Warszawy, za Piasecznem. Jeździliśmy kolejką na te zbiórki. Tam był też bieg, były zajęcia sanitarne, uczyliśmy i tak jak w harcerstwie, piosenki, alfabet Morse’a.
- Jak rodzice czy stryjostwo zareagowali na to, że chce pani urządzić zbiórkę w domu?
To znaczy stryjostwo nie wiem, czy wiedzieli o tym, może tata powiedział czy mama. Natomiast, no… zgodzili się.
- Obawiała się pani, że może będą się bali?
Moi rodzice nie byli tacy strachliwi.
- Jak pani wspomina koleżanki? Z kim się pani wtedy przyjaźniła?
Proszę pani, właśnie. Moja bardzo bliska koleżanka zmarła mi teraz, 22 marca. Znałyśmy się od drugiej klasy szkoły podstawowej i utrzymywałyśmy do samego końca, bardzo bliskie miałyśmy kontakty. Bardzo ciężko chorowała, zmarła na chorobę nowotworową, bardzo się już pogorszyło w grudniu. Od grudnia, dwa dni, przed swoją śmiercią już była bez kontaktu, ale do 20 marca codziennie rozmawiałyśmy.
Alina Karwowska-Lamparska. Była panią docent w Instytucie Telekomunikacji w Międzylesiu.
- To była wtedy pani najlepsza przyjaciółka?
To była jedna z moich najlepszych przyjaciółek z czasów warszawskich. Była jeszcze Ala Kiełbiewska-Otto, ale Ala już nie żyje jakieś trzydzieści lat. Właśnie na odklejenie siatkówki leżałam w Warszawie przy ulicy Oczki i też mnie przychodziły odwiedzać.
- Czyli przetrwały te przyjaźnie?
Tak. Z Alą Karwowską-Lamparską, miesiąc niedługo będzie, jak zmarła. Byłyśmy w bardzo bliskim kontakcie.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania? Gdzie pani była 1 sierpnia?
U pani Zosi, mieszkała na Krakowskim Przedmieściu. Mieszkała lub nie mieszkała na Krakowskim Przedmieściu, w każdym razie co wtorek się u niej meldowałam. Na tydzień przed Powstaniem, jak się u niej zameldowałam, pamiętam do dzisiaj, że miałam przesyłkę na ulicę Lwowską, tylko już nie pamiętam, który numer, i mi powiedziała, że jest alert, że ma być spakowany plecak, trochę sucharów, na pierwszy rzut, żeby były w plecaku i jeżeli nie będzie do końca tygodnia żadnej wiadomości, to oczywiście w następny wtorek mam się zgłosić. Ponieważ nie było żadnej wiadomości, wobec tego 1 sierpnia o godzinie jedenastej zgłosiłam się u niej. Otworzył mi pan i powiedział: „O nie, już nie ma. Proszę wykonać rozkaz”. Miałam przydział do szpitala na Mokotowie, do sióstr elżbietanek, wobec tego starałam się przedostać do domu, pójść do domu po ten plecak, ale na placu Dąbrowskiego już były pierwsze strzały. Tak że poszłam na plac Teatralny, żeby z tamtej strony dojść do nas do domu, ale na placu Teatralnym też już były strzały. Może nie na samym, tylko gdzieś w okolicy. Cofnęłam się znowu, przez plac, ówczesny Adolfa Hitlera, później Stalina, a teraz Piłsudskiego, koło Grobu Nieznanego Żołnierza przeszłam do Królewskiej. Stała nas grupka osób, a tam żołnierze niemieccy, bo oni tam stacjonowali. Właściwie sytuacja była bardzo trudna. Zawsze chodziłam w płaszczu, takim popielatym prochowcu, jak się zgłaszałam do pani, miałam kieszenie, żeby można jakieś rzeczy przechować. Taki pan koło mnie stał i mówi: „Gdzie ty chcesz, dziewczyno, iść?”. Mówię: „Chcę iść do domu, mieszkamy za placem Grzybowskim, tak że muszę tam się dostać jakoś”. On mówi: „Ja też się muszę stąd wydostać”. W rezultacie powiedział, tak: „Wiesz co, ja teraz tutaj będę czołgał się, koło muru Ogrodu Saskiego, a ty za mną. Też masz taki płaszcz ochronny, może nic się nie stanie”. Tak się działo, bo to trzeba było [przedostać się] kawałek, żeby [znaleźć się] naprzeciwko domów, gdzie była brama. Tam stali już ludzie, w pewnym momencie zaczęli pokazywać, że jest ciszej, bo mieli większą możliwość obserwacji, że możemy spróbować przebiec. On mówi: „No to teraz kucamy”. Złapał mnie za rękę i myśmy przez Królewską przebiegli do pierwszej bramy. Potem od bramy do bramy, od bramy do bramy, doszłam do domu. W domu była mama z bratem. Mama mówi: „Słuchaj, strzały są wszędzie dookoła, ja cię nigdzie nie puszczę. Absolutnie nie ma mowy”.
Po kilku dniach nie wyobrażałam sobie, że mam siedzieć w piwnicy, bo od razu zaczęło się urządzać piwnice, żeby można było zamieszkać. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze, tak że wysoko, niebezpiecznie. Po kilku dniach okazało się, że przy ulicy Mariańskiej jest szpital, zgłosiłam się. Stworzono punkt sanitarny. Później na Twardej byłam na punkcie sanitarnym. Na punkcie był student z ostatnich lat medycyny i nas było kilka dziewczyn, jeszcze jakiś chłopak i pomagaliśmy.
- Jakie warunki panowały na tych punktach?
To było w mieszkaniach. Do jakiegoś pokoju wtedy różne [meble], jakieś szafy, się pozsuwało, tutaj [w jednym miejscu [ustawiono] jak najwięcej łóżek, [wiec] przynosili lokatorzy łóżka. Panie gotowały z kaszy zupy, póki można było. Gdzieś niedaleko była fabryka budyniów i cukru waniliowego, to potem budyń się rozgotowywało, żeby był do picia. Po pewnym czasie już nie było wody, były wykopane studnie.
- Kiedy zaczęły się problemy z wodą?
Tego pani dokładnie nie powiem. Już gdzieś pod koniec sierpnia, ale chyba jeszcze kapała, a może już nie. Może już była studnia.
- Wtedy też pojawiły się większe problemy z dostępem do żywności?
Żywność to od samego początku [była problemem]. Trochę w domach było, ale to były też przecież kartki. Na kartki się dostawało żywność, sklepy momentalnie opustoszały, tak że z jedzeniem było trudno.
- Jeśli chodzi o wyposażenie tych punktów sanitarnych, opatrunki, leki, jak to wyglądało?
Ludność znosiła. Początkowo jakieś bandaże, coś jeszcze było. Potem to się już skończyło, tak że darło się prześcieradła, kroiło bieliznę pościelową. Były spore zapasy alkoholu, to był środek dezynfekujący. Polewało się czy spirytusem, czy spirytus się rozcieńczało, albo alkoholem. Były problemy ogromne.
De facto nie było czym leczyć.
Początkowo było niewielu, ale potem, w miarę walk, zwłaszcza że jak później padła Wola, to oddziały wycofywały się do Śródmieścia, częściowo przechodziły na Stare Miasto, potem ze Starego Miasta, też przed Śródmieście (powiedzmy Batalion „Zośka” czy „Parasol”), potem przechodziły na Mokotów. Tak że częściowo niektórzy też tu trafiali. Lżej ranni byli na punkcie sanitarnym, a ciężej rannych się przenosiło na noszach, na drzwiach do szpitala na Mariańską.
- Jak zapamiętała pani Powstańców?
Wszyscy byli wtedy w euforii. Wywieszało się chorągwie biało-czerwone, śpiewało pieśni. Przez pierwsze dwa, trzy tygodnie to była euforia. Wszyscy byli przekonani, że jednak uda się Powstanie, że Warszawa będzie wolna.
Później coraz większe zniszczenia, coraz więcej rannych. Chociaż w dalszym ciągu jak była chwila wolna, to nawet z chłopakami rannymi, z dziewczynami śpiewało się piosenki wojskowe, harcerskie. Starsi to znali kabaretowe, tak że właściwie to długo to trwało. Zwłaszcza jak potem jeszcze przyleciały samoloty i były zrzuty broni, to też wszyscy byli [podniesieni na duchu], że jest pomoc. Potem ciągle dochodziły, bo przecież były wydawane, gazetki, że coraz któraś dzielnica pada, że się zawęża części miasta, które były jeszcze w rękach Powstańców. Tak że później były różne nastroje. Głód panował.
- Wiedziała pani, co się wówczas dzieje z pani stryjem?
To znaczy ojciec nas od czasu do czasu odwiedzał. Poza tym były gazetki, były komunikaty, ale ze stryjem się nie widziałam. Jak się z nim widziałam gdzieś w lipcu, to już się więcej z nim w życiu nie spotkałam. Stryj zmarł dokładnie 9 lipca w 1966 roku, w Monachium, pracując w rozgłośni Wolna Europa.
- Jak długo była pani na punktach sanitarnych?
Praktycznie prawie do końca.
- Jak zapamiętała pani koniec Powstania?
To były bardzo trudne chwile, bo nas już ojciec nie odwiedzał. Nie wiedzieliśmy, że był ranny, że leżał w szpitalu na Hożej. Nic o tym nie wiedzieliśmy, bo tak to mniej więcej raz w tygodniu był. Wtedy już jakieś dwa tygodnie do nas nie przychodził. Nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje, więc też było duże napięcie wśród nas. W naszym gronie ubywało sporo osób i wśród mieszkańców, i wśród obsługi szpitala, tak że nastroje były różne, ale raczej już nie było radości, bo było widać, że niestety [Powstanie] skończy się kapitulacją. Coraz więcej zburzonych domów. W sąsiednim domu naszego punktu bomba spadła ukośnie, wbiła się w parter czy w pierwsze piętro, zasypała piwnice. Słyszeliśmy jęki ludzi zasypanych i nie można było pomóc, bo jak dwa piętra zwaliły się, tak spadła. W naszym domu, gdzie z kolei mieszkałam, padła pionowo, tak że [kamienica się] zawaliła, ale nie do piwnic. Do parteru się zawalił dom. Tam było skośnie, to było straszne.
- Czy pani również znalazła się w jakiejś niebezpiecznej, ryzykownej sytuacji?
Bo ja wiem.
- Nie było takiego bezpośredniego zagrożenia?
Bezpośredniego zagrożenia może nie było. Nawet jeszcze pamiętam, że przez sierpień chodziłam do kościoła Wszystkich Świętych, na plac Grzybowski na przykład się chodziło (tak, bo potem był zbombardowany). Zginęło trzy tysiące osób w kościele Wszystkich Świętych, a ksiądz został tak ciężko zraniony w głowę, że padł przy ołtarzu. Tak że w sierpniu byłam jeszcze parę razy w kościele Wszystkich Świętych. To też się tak przemykało. Potem nabieraliśmy trochę wprawy, póki nie padła PAST-a. PAST-a padła pod koniec sierpnia, wtedy już było troszeczkę łatwiej chodzić. Ale tak to snajperzy z PAST-y ostrzeliwali tutaj tę część Warszawy.
- Jak sobie państwo radziliście w wolnych chwilach? Jak to wyglądało z życiem kulturalnym czy religijnym?
No, chodziło się do tego kościoła. Na podwórkach kamienic były robione ołtarzyki. Teraz niedawno czytałam, że jeszcze na Pradze są zachowane [ołtarzyki], bo Praga nie została aż tak zniszczona. W związku z tym ołtarzyki, które były w czasie okupacji, bo była godzina policyjna, tak że nabożeństwa majowe, czerwcowe, różańcowe, odbywały się na podwórzach… Ktoś z mieszkańców prowadził, no i… Tak że też w dalszym ciągu tak było, dopóki jakoś jeszcze te domy jakoś stały. No a tak, jak właśnie mówię, śpiewało się, grało w jakieś tam gry, opowiadało różne rzeczy, wspominało.
- A z kim wówczas pani się najlepiej tak trzymała? Z kim się pani przyjaźniła? Pamięta pani jakieś koleżanki, może kolegów z tego punktu sanitarnego?
No specjalnie nie, bo jednak też była taka trochę fluktuacja, przechodzili do następnych, zostawali niektórzy w szpitalu. Tak że specjalnie... Oczywiście, że byliśmy bardzo zżyci, ale to był jednak trochę krótki czas.
- A mieliście wówczas kontakt bezpośredni z nieprzyjacielem? Czy to z Niemcami, czy na przykład z tak zwanymi ukraińcami?
To znaczy, tam nie. Akurat tutaj u nas – nie. Do kapitulacji nie.
- Czyli było tak względnie bezpiecznie?
No, powiedzmy, że względnie bezpiecznie.
No, wie pani, przede wszystkim te bombardowania, pociski, tak zwane szafy. No to jak się słyszało ten taki odgłos, no to już nie wiadomo było, gdzie ten pocisk uderzy. W naszym domu – to jest czwarte piętro – nasze mieszkanie zostało, powiedzmy, zupełnie zniszczone. Potem był taki pocisk „gruba berta”, tak metr chyba wysokości i ileś szerokości, no to też w sąsiedztwie uderzyła. Te bombardowania – Niemcy latali i bombardowali… No to były te wszystkie takie [główne] zagrożenia. Nigdy nie wiadomo było, co się stanie.
- A w jakich okolicznościach został ranny pani ojciec?
Ojciec przechodził przez Aleje Jerozolimskie i już wychodził z barykady i tam został trafiony w brzuch. Leżał kilka godzin, bez żadnej pomocy. Potem dopiero go jakoś ściągnięto, bo był ostrzał.
No i... My po Powstaniu, po dojściu na Dworzec Zachodni, zostaliśmy wywiezieni do Pruszkowa, do obozu. Tam, w Pruszkowie, byliśmy trzy dni i po segregacji w pawilonie piątym… Zresztą do dzisiaj jak jadę do Warszawy, to tak przyglądam się tym halom, w których się wtedy było. Ten dom, taki czerwony, stoi, obok którego się przechodziło. I przed pierwszą halę, która dotykała do torów, z której były wysyłane transporty. I mama się dowiedziała… Mamusia zachorowała na tak zwaną wtedy grypę jelitową. Tak to się wtedy nazywało, a to była chyba czerwonka, leczona spirytusem. Dostawało się kieliszek spirytusu i to było lekarstwo na to. Ale mamusia była bardzo osłabiona, tak że jak... A trzeba było iść piechotą też ładnych parę kilometrów. Akurat było gorąco, no ale wzięliśmy zimowe palta, więc [szliśmy] w zimowych paltach, ale w sandałach. Zachowania były takie czasem nieadekwatne do sytuacji, no ale tak to się wtedy działo. I mamusia zemdlała, tak że nas Niemcy chcieli z bratem od mamy odgonić, ale myśmy krzyczeli, płakali, mamę szarpali. Tak że jakoś się podniosła i dowlekliśmy się do tego Dworca Zachodniego, no ale tam podtrzymywaliśmy mamusię, jak tam stanęliśmy przed tymi panami z gestapo, przed tą komisją złożoną z żołnierzy niemieckich. I potem się okazało, że to był transport do Oświęcimia. Jak się mamusia dowiedziała – mamusia też dobrze znała język niemiecki – przekupiła żandarma, który stał przy wejściu do hali pierwszej, miała tam jeszcze jakoś trochę biżuterii. Tak że on nas... Jakaś była pani z dwojgiem dzieci. Jak się jakoś zorientowała, malutkie dzieci, też jedno na ręku, takie omdlewające, no to też… Byliśmy w tym transporcie przyszłym do tego Oświęcimia, no i ona z nami razem. On nas przepuścił i przez tą halę przebiegliśmy, tak że jeszcze upchnęli nas w wagonach. To były wagony towarowe, otwarte.
Zamknęli te wagony. Jechaliśmy trzy dni. Jeszcze przed Końskimi był dawny obóz żydowski, tak że jak zobaczyło się zasieki, wieżyczki, no to [obawialiśmy się], że [trafimy] znowu do obozu. No ale okazało się, że ten obóz był pusty, dalej były Końskie i nas wywieziono do Końskich. Stamtąd, z Pruszkowa...
No, ja w związku z tym, że tak się jechało te trzy dni i trzy noce, było dosyć zimno, padał deszcz, zachorowałam na zapalenie ucha środkowego, tak że leżałam z wysoką temperaturą. Lekarze powiedzieli, że nie mogą [pomóc, wykonują] tylko jakieś ratujące życie operacje, bo są tak zmęczeni, bo transporty szły. Bardzo dużo było chorych. Tak że ja leżałam. Mamusia poszła do pracy, zbierała kukurydzę, a mój brat wylatywał na pociągi i nawoływał rodzinę, właśnie tatę, babcię, wszystkich po kolei. No i po kilku dniach ktoś się wychylił z wagonu i powiedział: „Och, chłopczyku, a kto to dla ciebie Edmund Odorkiewicz?”. – „No tata”. – „No to ci muszę powiedzieć, że twój tata nie żyje, był bardzo ciężko ranny i nie żyje”. Widocznie może koło ojca przechodził, jak tam leżał, no trudno powiedzieć, bo się tego brat nie dopytał. Tak że myśmy byli przekonani, że tata nasz zginął. Tymczasem ojciec właśnie był… Dopiero ten szpital był ewakuowany pod koniec października przez Ożarów i wieźli ich potem też otwartymi wagonami gdzieś na Zachód. I, o dziwo, stanął pociąg w lesie, co się nie zdarzało. U nas, jak stawał, to stawał w szczerym polu po to, żeby się można było załatwić. Początkowo to się wszyscy ochraniali, rozkładali płaszcze, a potem to już na to nikt nie zwracał w ogóle uwagi. A wtedy taty pociąg stanął w lesie i jeszcze dwóch innych z nim mężczyzn wyskoczyli. No Niemcy strzelali za nimi, bo to jakiś tam ruch jednak był, no ale w lesie ciemno, tak że udało im się uciec. Powiedział, że zsiadłe mleko z kartoflami jak tam dotarli do jakiejś chaty i dostali, to był najwspanialszy obiad życia. A mieliśmy... Taty stryjeczny brat mieszkał w Piotrkowie Trybunalskim i tata tam do nich pojechał, nie wiedząc o tym… Dopiero się dowiedzieliśmy w dziewięćdziesiątym roku, bo był policjantem – w dziewięćdziesiątym roku, jak Andrzej Przewoźnik (świętej pamięci zginął w Smoleńsku, w Miednoje) budował cmentarz wojenny. No i się okazało, że stryj jest na tej liście, bo nawet na wcześniejszych listach go nie było. Tak że Leonard Odorkiewicz zginął z kolei w Miednoje, dopiero się wtedy dowiedzieliśmy.
Ale właśnie tata był u stryjenki, ona go tam trochę odkarmiła, tak tam tego, no i tata wsiadł do pociągu, jechał, bo wiedział, że sztab, przynajmniej niektórzy członkowie sztabu, będzie odtworzony w Częstochowie, że tam się ma zgłosić. No i wsiadł do pociągu do Częstochowy. No, poza tym, może tak jeszcze [pomodlił się] do Matki Boskiej, że może odszuka rodzinę, no bo nie wiedział, co się z nami dzieje. I będąc już w pociągu, nie wie dlaczego, wychylił się jeszcze. I zobaczył dwie nasze znajome panie. One: „To pan żyje!?”. – „No żyję, no właśnie jadę...” – „No gdzie pan jedzie?” – „Jadę do Częstochowy, no szukam rodziny”. – „Żona z dziećmi jest w Końskich!” No i w ten sposób się dowiedział, gdzie my jesteśmy. Wysiadł z tego pociągu, pojechał do Koluszek, z Koluszek do Końskich, no i powiedziano mu (bo wszyscy musieliśmy się meldować w Radzie Głównej Opiekuńczej, w związku z tym dostawało się jakieś jedzenie albo też nie było pieniędzy), że to jest na rynku. No i tata szedł z dworca na rynek ulicą dworcową, a tam była duża łąka. Na tej łące się chłopcy bawili oczywiście w Powstanie. No i zobaczył mojego brata wśród tych bawiących się. Stanął tam jak wryty, chyba wzorkiem ściągnął brata. Ten się odwrócił, też stanął jak wryty i przyprowadził go, bo ja jeszcze wtedy leżałam. Dostaliśmy tam wtedy słomę, słoma leżała na podłodze, gospodyni jakieś tam dała prześcieradła. W tym pokoju jeszcze mieszkały trzy nauczycielki, trzy panie. No i tata przyszedł.
- Długo tam państwo byliście?
W Końskich byliśmy do początku marca czterdziestego piątego roku.
- A potem gdzie się udaliście?
A potem, no tata w związku z tym, że pracował przed wojną w tych Katowicach półtora roku, a wiadomo było, że profesor Ligoń jest w Palestynie, bo też musiał uciekać, bo też był na tych listach, więc tata piechotą poszedł do Warszawy. Zgłosił się w Warszawie i tam jak dowiedzieli się, że z Katowic, no to wobec tego dostał skierowanie do pracy w Katowicach, tutaj do radia. No i później, jak już tak było trochę i bezpieczniej, i już zaczęło się tutaj trochę tak życie organizować, no to tata ściągnął nas. W węglarce przyjechaliśmy do Katowic, tak że byliśmy umorusani.
- Czy państwo mieli po wojnie jakieś nieprzyjemności w związku z działalnością wojenną?
No, to znaczy, ojciec... Chyba czterdziestym szóstym roku wydał „Radosław” rozkaz, żeby się ujawniać. Tata się ujawnił, no i wtedy tak: rok pracował, został zwolniony; rok popracował, został zwolniony. Ciągle były kłopoty z pracą, no bo stryj przypuszczał, że tata wróci do Katowic, bo stryj wyszedł, poszedł do niewoli ze swoim oddziałem. Tak że tutaj, w Katowicach, tatę znalazł. No i potem korespondencja z Zachodem. Najbliższa rodzina, już zaczęła się publikacja jakichś książek, jakichś wspomnień, tak że się nazwisko powtarzało. No właśnie. Był tata inwigilowany, tak że nie było najłatwiej.
- Czy panią również dotknęły te represje?
No mnie trochę dotknęło, bo ja chciałam studiować tą medycynę, chciałam koniecznie w Warszawie. Pojechałam do Warszawy, zdawałam egzaminy, wydawało się mi, że poszły mi dobrze, a potem się okazało, że nie zdałam biologii, ale nie było mnie na listach poprawkowych. Właśnie te moje dwie koleżanki Aliny sprawdzały, czy jestem na listach poprawkowych – nie było mnie. Przyjechałam do Warszawy pewna, że na pewno będę przyjęta. A tymczasem okazało się w rezultacie, że ten egzamin z biologii został sfałszowany, dano mi niedostateczny, nie byłam na listach poprawkowych. Wtedy dziekanem był pan profesor Kasprzak, zresztą pochowany jest właśnie przed „Zośką”, i biolog. Sekretarka nie chciała mnie pokazać tych list, bo ja powiedziałam, że mnie na listach nie było. Jak dostałam zaświadczenie, że z dwóch przedmiotów miałam bardzo dobry i ten niedostateczny. No więc do dziekana, [sekretarka] nie chciała mnie do tego dziekana wpuścić. W rezultacie ja się uparłam, przedstawiłam sytuację, pan dziekan zażądał list poprawkowych, nie było mnie. Następnego dnia wyznaczył termin egzaminu komisyjnego. Ja byłam zrozpaczona, że pewno go nie zdam, bo trzy miesiące nie miałam podręczników żadnych w ręku, ale go zdałam bardzo dobrze, tyle tylko, że nieprzyjęta z powodu u miejsc, nie było takich możliwości. No i zawiadomiłam ojca. Ojciec przyjechał do Warszawy i chodziliśmy do ministerstwa zdrowia, [właściwie] do ministerstwa szkolnictwa, bo wtedy jeszcze to był uniwersytet, Wydział Lekarski uniwersytetu, dopiero później powstały akademie medyczne. No ale zbywano nas przez kilka dni, aż wreszcie pewnego dnia jak tam wchodziliśmy, wychodził pan profesor Kulczyński, który jak się okazało, był rektorem uniwersytetu we Wrocławiu. Ze Lwowa biolog, który z moim ojcem przed wojną działał w Związku Młodzieży Demokratycznej, stąd się znali. No więc [zapytał], co [ojciec] tutaj robi. Ojciec opowiedział, jakie mam problemy z tym dostaniem się. Zresztą miałam przy sobie maturę, miałam dosyć niezłe stopnie. Powiedział, że zobaczy. Musi pojechać do Wrocławia, no i jak będzie coś można załatwić, to da znać. No i na... Tam zresztą we Wrocławiu chyba nawet cztery piąte profesorów to byli ze Lwowa. Tak że też było takie inne nastawienie. No i pan profesor Marciniak, który był wtedy dziekanem Wydziału Lekarskiego, zgodził się z całą radą wydziału, że będę przyjęta warunkowo, jeżeli zdam z pierwszego egzaminu wszystkie kolokwia. I był jeden egzamin z fizyki. Ponieważ to był uniwerek i politechnika, więc się go zdawało na politechnice, tak jak i chemię później, po drugim roku. No to wtedy będę przyjęta w poczet studentów. Tak że dostałam kartkę papieru ze stempelkiem dziekanatu, no i jak przyszłam na pierwsze ćwiczenia z osteologii, z kości, to już moi koledzy zdawali kolokwium, a ja byłam po raz pierwszy na tych zajęciach. No ale zaliczyłam te wszystkie kolokwia, zaliczyłam egzamin z fizyki, tak że mam indeks wydamy dopiero w lutym następnego roku.
- A jakie były powojenne dzieje pani stryja?
Stryj dostał się do niewoli w Lubece. Potem był tam jakimś komendantem obwodu na terenie Niemiec, już po zakończeniu wojny. Potem był krótko w Anglii, a w międzyczasie, kiedy był już na terenie Niemiec, nawiązał jakoś kontakt – też już takich szczegółów nie znam – ze stryjenką i z córkami. Tak że w czterdziestym chyba ósmym czy siódmym roku sprowadził je do Niemiec. No później byli krótko w Anglii, byli we Francji. We Francji moje kuzynki chodziły do szkoły, skończyły studia. I potem wyjechali do Stanów. A w międzyczasie stryj przez pana Jana Nowaka Jeziorańskiego został sprowadzony do Radia Wolna Europa, do Monachium. Tak że pracował w Monachium aż do swojej śmierci. To była sytuacja bardzo trudna, mianowicie – ja akurat miałam trzymiesięczne dziecko, mój ojciec w poniedziałek wrócił po drugim, bardzo ciężkim zawale serca do domu, a ponieważ myśmy z mężem mieszali w garsonierze mającej dwadzieścia jeden metrów, wobec tego tata, jak się syn urodził – to już zresztą było to przygotowywane – [przenieśliśmy się] do ojca, bo ojca mieszkanie było wyższe. Mamusia już nie żyła, mamusia zmarła bardzo wcześnie. A Wolna Europa szła dwadzieścia cztery godziny w domu. No i jest właśnie ranek, sobota, do dziś pamiętam dzień tygodnia. Ja małego karmię, tacie przygotowałam śniadanie. No i nagle: „Proszę państwa, przerywamy nadawanie wiadomości, żeby podać, że dziś w nocy zmarł nasz długotrwały współpracownik, na zawał serca, Cyprian Odorkiewicz »Krybar«”. Ja zdrętwiałam. Widzę, że ojciec blady, siedzi na tym właśnie fotelu, bo to jeszcze mojego taty fotel, no i rozpacz straszna. No i tak się dowiedzieliśmy właśnie, że stryj zmarł.
- Mieliście wcześniej państwo kontakt listowny, tak?
O, oczywiście, stały. Z tym że mojego brata... Brat starał się wyjechać na pogrzeb. Pogrzeb się dopiero odbył w dwa tygodnie po śmierci, bo ciągle liczyli, stryjenka i rodzina, że się może bratu uda, ale nie puszczali.
- Nie było takiej możliwości?
Nie było możliwości.
Katowice, 19 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak