Alina Szkudlarek-Sarnacka
Nazywam się Alina Szkudlarek-Sarnacka, urodziłam się 13 maja 1936 roku w Warszawie.
- Gdzie mieszkała pani rodzina przed wybuchem II wojny światowej?
W Warszawie, na placu Inwalidów.
- Czym zajmowali się rodzice?
Mama była w domu, tata mój pracował przed wojną w Polminie. To był odpowiednik dzisiejszego CPN-u. W czasie okupacji w dalszym ciągu [tam pracował], tylko to już była niemiecka firma, która nazywała się, o ile dobrze pamiętam, Monopol-Vertriebsgesellschaft. Tyle co pamiętam, ale tak mi się wydaje.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Brata starszego o trzy i pół roku.
- W 1939 roku wybuchła II wojna światowa i rodzina cały czas potem mieszkała…
Wybuchła II wojna światowa i myśmy w 1939 roku uciekali z Warszawy do Lwowa, bo mój tata dostał polecenie, żeby firmę zwinąć i wyjechać do Lwowa, bo we Lwowie była centrala, z tego co ja z opowiadania mamy pamiętam.
W 1939 roku, ale chyba przed samym wybuchem wojny. W każdym razie myśmy dotarli do Lwowa, wiem, że jakimś samochodem, autobusikiem żeśmy jechali, tego nie pamiętam, i we Lwowie byliśmy chyba do połowy września 1939 roku. Tego też nie pamiętam. Myśmy potem mieli, bo część pracowników Polminu… Tam był zorganizowany transport, nawet chyba jakiś autobus czy samochód, i myśmy mieli uciekać do Rumunii, jak część Polaków, ale moja mama w ostatniej chwili zrezygnowała, powiedziała, że z dwojgiem dzieci się nie będzie tułać i postanowili rodzice, że wrócą do Warszawy. Powrotu do Warszawy nie pamiętam dokładnie. Wiem, że gdzieś przez zieloną granicę, że jakiś Rosjanin nas przeprowadzał. Nawet była śmieszna historia. Mój tata miał srebrny czterokolorowy ołówek. Ten Rosjanin zobaczył u ojca ten ołówek i koniecznie chciał. Tata powiedział: „Dam ci ten ołówek, jak nas przeprowadzisz przez zieloną granicę”. Nie pamiętam momentu, jak wyglądało to przechodzenie do tego, gdzie myśmy potem do pociągu wsiedli. W każdym razie w tym całym zamieszaniu potem ten ołówek został i jeszcze po wojnie pamiętam, brat mój ten ołówek [miał]. Co się z nim w tej chwili dzieje, to nie potrafię powiedzieć. Pamiętam moment powrotu do Warszawy, jak żeśmy przyjechali, ponieważ myśmy mieszkali na placu Inwalidów, komunikacji pewno żadnej nie było i myśmy jechali dorożką konną. Jak z ulicy Mickiewicza dorożkarz skręcił na plac Inwalidów, to koń się spłoszył, też nie wiem dlaczego, wjechał na Planty i ta dorożka o mały włos by się nie przewróciła. To mi się utrwaliło jako dziecku w pamięci. Przecież ja byłam mała, miałam trzy lata wtedy, trzy i pół roku.
No więc właśnie mówię. Gdzieś chyba w połowie czy w końcu września. Wróciliśmy z powrotem do swojego mieszkania na plac Inwalidów.
- Dom nie poniósł żadnych strat?
Nie, nie, nie. Dom stał cały. Nie pamiętam, czy tam było coś rozgrabione, ale chyba nie, chyba nie, bośmy wrócili z powrotem do swojego mieszkania.
- Jak wyglądało życie w czasie okupacji pani rodziny?
Tata mój pracował właśnie w tym Polminie, natomiast mama była w domu i zajmowała się nami. Mama moja nie pracowała. Całą okupację jako dziecko pamiętam, że chodziłam do przedszkola, brat mój zaczął chodzić do szkoły i właśnie zaczął chodzić do sióstr zmartwychwstanek, bo one wtedy chłopców też miały na ulicy Krasińskiego. Specjalnie jakichś takich drastycznych wspomnień z okresu okupacji ja jako dziecko nie mam. Po prostu na wiele rzeczy pewno nie zwracałam uwagi, dzieckiem byłam małym, więc nie pamiętam. Rok przed wybuchem Powstania zaczęłam chodzić do szkoły, ale chodziłam na Śmiałą do takiej publicznej szkoły, ponieważ siostry nie bardzo chciały mnie przyjąć do pierwszej klasy, że byłam za mała, bo miałam sześć lat. I tam zaczęłam chodzić do szkoły. Tylko tyle pamiętam. I właśnie mówię, z okresu okupacji… Pamiętam jedną rewizję u nas w domu, ale to ja też [bez szczegółów]. Wiem, że gestapo przyszło i chodzili po pokojach i czy wywracali coś, czy przewracali, ja też tego sobie nie przypominam. A mamy jakoś, wie pani, matka ponad trzydzieści lat nie żyje i nie pamiętam tych rzeczy.
- Czy może pani słyszała, że ktoś w rodzinie zajmował się konspiracją?
Wiem, że mój tata był w AK, ale w jakiej formie, jak on działał, to ja tego nie wiem. Wiem, że potem w czasie Powstania pracował w nasłuchu radiowym i był współredaktorem „Nowin Żoliborskich”. Wiem na pewno, że z bronią w ręku w czasie Powstania nie występował.
- W takim razie przejdźmy do czasów Powstania. Gdzie panią zastało Powstanie?
Pamiętam moment wybuchu. Myśmy mieszkali na placu Inwalidów 4/6/8 w tym budynku i właśnie pamiętam… 1 sierpnia to już też tylko wiem, że tak powiem, z opowiadania. Po południu rozległy się strzały, myśmy doszli do okna i na przystanku tramwajowym, który tam jest, biegali młodzi, to co było z daleka widać. Pamiętam tylko, że z biało-czerwonymi opaskami. Zaczęła się strzelanina. Niemcy takimi „budami” wjechali na plac Inwalidów i jak to się potem zakończyło, to ja też nie pamiętam. Myśmy przez pierwszych parę dni Powstania (bo myśmy mieszkali na pierwszym piętrze) mieszkaliśmy w mieszkaniu. Ale potem trzeba było już się przeprowadzić do piwnicy i całe mieszkanie mieszkaliśmy w piwnicy, w naszym domu.
Plac Inwalidów 4/6/8. To taki półkolisty dom, jak się jedzie w stronę Żoliborza, po prawej stronie. I dlatego z tego okna przystanek było dokładnie widać. Z czasów Powstania Warszawskiego to właśnie mówię, pamiętam tylko tyle, że myśmy mieszkali w piwnicy.
- Jak wyglądało wtedy życie?
Jeśli chodzi o zaopatrzenie, to rodzice, mama pewno miała jakieś zapasy, tośmy jedli. A później, nie pamiętam tylko, od którego momentu… W czasie okupacji cała aleja Wojska Polskiego to były ogródki, działki ludzie mieli. Tam były pomidory i dynie. Dynie to sobie doskonale zapamiętałam, bo jak już potem nie było [jedzenia], to ludzie chodzili tam. Zresztą sporo osób straciło życie na tych działkach, bo Niemcy strzelali z jednej strony od strony Cytadeli, a z drugiej strony z tego Instytutu Chemicznego, który był w końcu alei Wojska, tak że tam parę osób chyba straciło życie. Najpóźniej właśnie to sobie zapamiętałam, jeśli chodzi o wyżywienie z okresu Powstania Warszawskiego, że myśmy jedli na okrągło dynię. Mama smażyła placki z dyni, zupę z dyni i na kolację placki z dyni. Tak że ja po wojnie przez kilkadziesiąt lat dyni w ogóle nie brałam do ust. Potem pamiętam moment, jak mój tata został ranny.
- Może pani jeszcze o swoim tacie powie w czasie Powstania.
No więc właśnie w czasie Powstania wiem, że on bardzo często wychodził, że go w ogóle nie było z nami. Czternastego września został ranny właśnie w szkole na ulicy Czarneckiego, [gdzie] była chyba ta cała radiostacja, bo tam on chodził do tego, jak się mówiło, nasłuchu radiowego.
- Jaka to była radiostacja?
Tego nie potrafię powiedzieć. W każdym bądź razie tam został ranny. I z tego, co wiem z opowiadania rodziców, to ponieważ po drugiej stronie Wisły stali Rosjanie i tymi katiuszami (na to mówili ,,krowy”) strzelali. Podobno na skutek ostrzału katiuszami z drugiej strony Wisły… W każdym razie ojciec mój został ranny, był ranny w głowę. Na ulicy Śmiałej na Żoliborzu był szpital polowy, w willi normalnej i tam leżał mój tata. Ja nie byłam tam. Mama chodziła. Ja nie byłam tam, bo to trzeba było też chyłkiem przez ogródki działkowe na Śmiałą się dostać. Nie pamiętam tylko, po ilu dniach ojciec był operowany. Był taki chirurg pan doktor Szawdyn na Żoliborzu i on, z tego co pamiętam z opowiadania ojca, operował. Po ilu dniach, nie wiem, w każdym razie mimo że tam były wywieszone flagi Czerwonego Krzyża, Niemcy bardzo tą willę ostrzeliwali i trzeba było wszystkich rannych zabrać stamtąd. Mojego tatę… to pamiętam, jak go na noszach przynosili do naszego domu, do piwnicy, w której myśmy mieszkali. To tylko to, co też sobie zapamiętałam, że sufit i ściany w tej piwnicy były wybite białymi prześcieradłami, żeby w miarę tam było tego. Ale niestety mój tata po dziewięciu dniach zmarł. Tak że był ranny czternastego, a 23 września u nas w piwnicy zmarł. Został pochowany na podwórku naszego domu, bo przecież nie było innej możliwości. Dopiero po wojnie jak mama wróciła, to został ekshumowany i leży na cmentarzu wojskowym na Powązkach w tej chwili.
- Czy pani może słyszała o kolegach taty, którzy pracowali?
Nie, nie, tego nie. W każdym bądź razie w końcu Powstania, jak mój ojciec był ranny, ze Starego Miasta przyszedł na Żoliborz brat mojej mamy, który był też w AK, ale już na Stare Miasto nie mógł wrócić, bo to już była prawie końcówka i został u nas.
- Jak się nazywał brat mamy?
Walenty Bogusiewicz. Ale on już nie żyje.
- Czy pani może słyszała, w jakim oddziale walczył?
Z tego nic nie wiem, nic na ten temat nie potrafię [powiedzieć]. Wiem, że był w AK i ze Starego Miasta przyszedł na Żoliborz i już u nas został. Nie wrócił na Stare Miasto.
Dwudziestego… tylko wie pani, nie pamiętam, ósmego czy dziewiątego września, Niemcy wpadli do nas na nasze podwórze. Pewno Powstańcy się wycofali, tego nie potrafię powiedzieć. Wpadli do piwnicy, pamiętam, z bronią w hełmach i krzyczeli:
Hände hoch, hände hoch! Tak że myśmy wyszli. Mama w ogóle była w szoku, bo po śmieci ojca została z dwojgiem dzieci, a wiem, że jakaś walizka była przygotowana i myśmy mieli… i wujek tę walizkę zabrał przy wychodzeniu z piwnicy, ponieważ ci krzyczeli:
Hände hoch, hände hoch! Mama do wujka mówi: „Rzuć tą walizkę, bo nie podniesiesz rąk do góry i cię zastrzelą”. I wujek tę walizkę zostawił. Tak że myśmy wyszli, tak jak żeśmy stali. Mama miała taką jakąś
à la gospodarczą torbę przy sobie i w tej torbie miała cukier w kostkach. Ten cukier nas może później trochę uratował. Mamusia mówiła mi, że nie wie, jakim cudem znalazły się w tej torbie jej pantofle z wężowej skórki. To tak powtarzam, bo to co pamiętam. Niestety potem, jak będę dalej opowiadać, jak żeśmy wylądowali w Pruszkowie, to jej te buty ukradli z tej torby.
Właśnie nie pamiętam, czy to był 28 czy 29 września, w każdym bądź razie na samej końcówce. Niemcy jak wpadli, pognali nas do gimnazjum Poniatowskiego na górce, tam taka była. Pamiętam, że nas zapędzili wszystkich… Tam była chyba sala, nie wiem, gimnastyczna, jakaś tego, ścisk był niesamowity – myśmy stali jak śledzie w beczce.
- Sąsiedzi również z panią…
Wszyscy, cały dom, oni z całego domu wszystkich ludzi zebrali i tam nas wypędzili. Tam, pamiętam, rozległ się straszny płacz, że oni nas wysadzą w powietrze w tej szkole. Nie pamiętam, po jakim czasie, w każdym razie z tej szkoły nas znowu wyprowadzili i poprowadzili nas na ulicę Powązkowską. Tam były jakieś baraki. Też nie wiem, czy to były magazyny, czy co, w każdym razie w tych barakach tam żeśmy, pamiętam, na takich deskach nocowali. I żeśmy spędzili noc w tych barakach. Następnego dnia popędzili nas na Wolską do kościoła, który zresztą stoi do dzisiejszego dnia.
- Jak zapamiętała pani ten pobyt?
W tym kościele to sobie… myśmy do środka, do kościoła nie chodzili. Podobno ktoś mówił, że na ołtarzu jest jakaś kuchnia polowa, oni podobno rozdawali [jedzenie]. Ale czy myśmy jakieś jedzenie dostali, to ja tego nie pamiętam. W każdym razie zapamiętałam sobie taką historię, że jak myśmy na placu wokół kościoła siedzieli, Niemcy chodzili i wybierali Żydów. Pamiętam jeden taki moment, że pod murem kościoła oni Żydom kazali wykopać doły i jednych rozstrzelali, a następni zasypywali to. Czy to się powtarzało, to ja tego też nie pamiętam. W każdym razie moment, że oni wybierali Żydów i tam ich rozstrzeliwali, to pamiętam. Nie pamiętam, jak myśmy długo w tym kościele byli. W każdym razie z tego kościoła pognali nas chyba na Dworzec Zachodni, bo tam nas wsadzili do wagonów towarowych i wywieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy z tych wagonów wysiedli i do hal nas zagnali, oczywiście na podłodze, na deskach.
Też tego nie pamiętam. Wiem tylko, że nas z jednej hali przepędzili do drugiej. Wujek cały czas był z nami. Pamiętam tylko moment, że od Niemca dostałam puszkę skondensowanego mleka. Oni dzieciom, nie wiem, czy wszystkim, wprawdzie dzieciom chyba coś tam rozdawali, czy jakieś inne jedzenie. Czy dorośli coś dostawali, to ja tego nie pamiętam. W każdym razie puszkę tego skondensowanego mleka pamiętam. Później, nie wiem, czy po dwóch to było dniach, czy po trzech, ja nie pamiętam, jak myśmy długo w tym Pruszkowie… Wprawdzie chyba parę nocy na pryczach, na deskach spędzili. Tam właśnie mamie ktoś ukradł z torby pantofle. Cukier w kostkach żeśmy jedli. Nie wiem, ile mamusia tego cukru w kostkach miała. Potem przyszedł moment, że nas z tego baraku ustawili w szpaler i do transportu. Mama moja do wujka mówi: „To ty weź Alinkę” czyli mnie, ja byłam młodsza, a mama wzięła brata. Mamę z bratem przepuścili Niemcy. Wujka ze mną zatrzymali i jego na jedną stronę do obozu, a mnie na drugą stronę do grupy dzieci. Uratowało mnie to, że moja mama znała bardzo dobrze niemiecki język i się zatrzymała i z tymi Niemcami rozmawiała, że ja jestem jej córką i mnie z tej grupy dzieci mamie oddali.
Wsadzili nas do towarowych wagonów odkrytych i jechaliśmy chyba dwie doby. Deszcz lał cały czas, a myśmy mieli tylko to, co na sobie, i mama tę torbę z cukrem w kostkach, który zresztą się chyba kończył. Pamiętam też moment, jak nas, nie wiem gdzie, wiem, że ten pociąg stał dosyć długo, potem żeśmy jechali, potem znowu. Deszcz lał cały czas, tak że myśmy mieli wszystko mokre na sobie. Pamiętam moment, jak nas… ja tego nie wiedziałam, co to jest, ale żeśmy wjechali do tego tunelu przed Krakowem i zaczął się, pamiętam, straszny lament i krzyk, że nas wwieźli do komory gazowej, bo jeszcze maszynista, który w lokomotywie (nie wiem, czy specjalnie, czy [przypadkowo]) puścił dym z komina, więc było tak zadymione. Pociąg nie wiem, czy nawet stanął w tym tunelu, czy bardzo powolutku jechał, w każdym razie wyjechał z tego tunelu. Myśmy znowu zobaczyli światło, żeśmy stamtąd wyjechali i taka była miejscowość Słomniki, zresztą jest do dzisiaj, ja tam byłam nawet niedawno. W tych Słomnikach pociąg się zatrzymał, Niemcy pootwierali wagony i kazali nam wysiadać. Prawdopodobnie, z tego co potem mama opowiadała, nas chyba wieźli do Oświęcimia, tylko że to transport za transportem jechał, bo tych ludzi z Warszawy wywozili. Może już nie mieli z nami co zrobić. W każdym bądź razie pootwierali te wagony i kazali nam wysiadać.
Myśmy wysiedli. Nie wiem, czy to było zorganizowane w jakiś sposób, w każdym razie pamiętam, że takie młode małżeństwo furmanką… bo tam ci ludzie okoliczni furmankami pozjeżdżali i zabrali nas na furmankę i właśnie do Słomnik. Zapamiętałam sobie taki moment, że jak ci ludzie nas zabrali do swojego domu, duża kuchnia była i oni na podłodze w tej kuchni rozłożyli sienniki. Myśmy się musieli rozebrać w ogóle. Ta kobieta nam posuszyła [ubrania], chyba nam dali coś do jedzenia i na tych siennikach żeśmy noc spędzili, nasze rzeczy się posuszyły. Mama moja miała (właściwie to nie była nasza rodzina) taką przyjaciółkę, która mieszkała w Wolbromiu. To było niedaleko i mama się chciała do tego Wolbromia dostać, no bo nie mieliśmy [nic] tutaj. Oni nas po prostu puścili. Był strach też, czy oni potem nie przyjdą i nie będą znowu gdzieś aresztować tych warszawiaków z Powstania. Jakimś takim cudem, też nie pamiętam, jak myśmy się dostali do stacji Tunel, bo tam jest stacja kolejowa, czy nas ci gospodarze zawieźli, tego nie pamiętam. W tym Tunelu żeśmy czekali na pociąg, żeby się dostać do Wolbromia. Oczywiście pociągi przejeżdżały, ale to było wszystko transporty z wojskiem niemieckim. Mama moja weszła do pomieszczenia, gdzie był zawiadowca stacji, i się pyta, czy jest jakaś możliwość, żebyśmy się dostali do Wolbromia. I u tego zawiadowcy stacji był starszy pan, to ja pamiętam, bo ja razem z mamusią weszłam do tego zawiadowcy. Ten zawiadowca chyba był Polakiem, bo mama, o ile pamiętam, rozmawiała z nim po polsku. I ten pan starszy się pyta: „A pani do Wolbromia do kogo chce jechać?”, a mama mówi: „Do państwa Trzeciaków”. – „A ja jestem teściem pani Trzeciakowej”. Tak że, wie pani, taki zbieg okoliczności. I on już się nami zajął. Ten pociąg tam pojechał, w każdym razie pamiętam, że myśmy do Wolbromia w nocy przyjechali, a ponieważ on był tam już miejscowym, tam go pewno znali i on nas [zabrał] do państwa Trzeciaków.
- Kiedy to się działo, w jakim miesiącu?
To było po Powstaniu, więc nie wiem, czy to był październik początek, czy to był jeszcze… Nie pamiętam, bo ja nie pamiętam, ile myśmy dni byli w Pruszkowie, ile myśmy [byli w Słomnikach]. W tych Słomnikach to myśmy [byli] krótko, tak że to musiał być początek października. Oni nas w tym Wolbromiu przyjęli, tam pamiętam, dostaliśmy pokój. Oni tam mieli dosyć duży dom i w tym Wolbromiu żeśmy byli do końca wojny. Jeszcze pamiętam moment, że mama moja robiła, nie wiem z czego,
à la truflowe kuleczki. Myśmy z bratem z celofanu lepili, sklejali torebki, bo z czegoś trzeba było żyć. Trudno było. Mama chyba żadnych pieniędzy ze sobą nie miała i pamiętam, że sprzedawała te kuleczki truflowe. Sprzedawała, bo ona dosyć dużo tego robiła.
W Wolbromiu żeśmy byli do momentu zakończenia wojny, a moi rodzice w ogóle pochodzili z Poznania, bo mój tata w 1935 roku z Poznania w ramach Polminu został przeniesiony do Warszawy. Cała rodzina została w Poznaniu. Mama nawiązała kontakt, nie wiem, czy telefoniczny, chyba nie, czy napisała. W każdym razie młodszy brat mojego ojca, który był w Poznaniu, przyjechał po nas i zabrał nas do Poznania. Brat mój był u dziadków, taty rodziców, a ja byłam u ojca brata młodszego, którego syn jako dziecko zginął w momencie wyzwalania Poznania. Tak że chłopczyk tam zginął, Włodziu, i wujostwo zabrało mnie do siebie i ja tam u nich byłam. W każdym razie byłam tam do wakacji, bo wiem, że nawet chyba chodziłam do szkoły w tym Poznaniu do jakiejś klasy, nie wiem. Mamusia w międzyczasie przyjechała do Warszawy, załatwiła ekshumację ojca z tego podwórka na cmentarz Wojskowy na Powązkach. Myśmy w lecie w czasie wakacji wrócili do Warszawy do swojego mieszkania. Z tym że…
Mieszkanie nie. Tylko jedna część od strony alei Wojska Polskiego, na ten dom bomba padła. Natomiast nasze mieszkanie… oczywiście szyby były powybijane. Myśmy wrócili do swojego mieszkania, z tym że to było takie czteropokojowe mieszkanie. Tam w dwóch pokojach już ktoś mieszkał. Jacyś tacy, jak to się mówiło, dzicy lokatorzy. Jeszcze
à propos mieszkania powiem, że babcia, mojej mamy mama, była na Okęciu. Na Okęciu mieszkał jej brat. Ona zresztą też była z Warszawy. Babcia to nawet jak Powstanie wybuchło, to nie była w Warszawie, tylko tam gdzieś była poza Warszawą, bo to był sierpień przecież i nie było jej. W każdym bądź razie nawet jak transporty z Warszawy wywozili do Pruszkowa, to babcia, nie wiem, jakim cudem, się w Pruszkowie dostała. I nawet się ludzi wypytywała i ktoś jej powiedział, że jest pani Szkudlarkowa z dziećmi, ale pan Szkudlarek nie żyje. Tego się dowiedziała tam od ludzi. I że jest jej syn również. Ale wiem, że część ludzi z tego Pruszkowa, im się udało jakimiś drogami wydostać. Nam się niestety nie udało.
- Jakie były losy pani wuja, który wtedy został odłączony?
On dostał się do obozu, do Niemiec, był w Mauthausen, potem tam mieszkał, ale wrócił. On po wojnie wrócił.
Tak, tak. Wrócił do Warszawy z powrotem i też nie pamiętam, po jakim czasie. W każdym razie po wojnie wujek wrócił do Warszawy. A babcia, jak się wojna skończyła, to na piechotę z Okęcia przyszła na plac Inwalidów po tych gruzach. Babcia chyba nawet miała klucze od naszego mieszkania, ale wszystko było pootwierane, oczywiście było wszystko rozszabrowane, nic nie było. Zabrała jakąś część zdjęć, które tam były porozrzucane, i zabrała cukierniczkę od serwisu, którzy moi rodzice dostali w 1935 roku jako prezent ślubny. Z tego serwisu została tylko cukierniczka, którą ja mam do dzisiaj. Hołubię ją prawie jako świętość. No i babcia wróciła z powrotem na Okęcie, bo tu było wszystko puste. Wprawdzie mówiła już wtedy… meble zostały. Meble zostały, natomiast wszystko inne było rozszabrowane. Potem jeszcze myśmy mieli w domu kredens mały i ten kredens, nie wiem, w czasie jak się Powstanie chyba zaczęło, był wyniesiony do piwnicy, żeby tam coś było. I też u nas w domu był duży bardzo wazon kryształowy. Opowiadam o tym, bo to też jest drobiazg, ale tego… Mama ten wazon kryształowy zawinęła w swoją sukienkę i w piwnicy pod tym kredensem ten wazon leżał. Jak myśmy wrócili potem już… Nie wiem, czy to babcia, czy jak myśmy wrócili, w każdym razie mama do piwnicy poszła i pod tym kredensem sukienki nie było, ale wazon leżał. I mam go też do dzisiejszego dnia. To takie drobiazgi. I to wszystko.
I potem po wojnie żeśmy wrócili z powrotem do… mama ojca ekshumowała, potem w czasie wakacji myśmy wrócili. Myśmy zajęli w końcu dwa pokoje w naszym mieszkaniu. Część mebli zostało, ale tylko meble. Stare takie, swarzędzkie, eleganckie meble. To ciężkie było, to nikt tego nie powynosił. Ale poza meblami nic się więcej… Żyrandol w jednym pokoju został. Też dziwnie, że ten żyrandol został. I później mamusia wróciła do pracy i ponieważ ojciec przed wojną z tym przemysłem naftowym był związany, część pracowników z Polminu wróciła z powrotem i oni otworzyli biuro na Hożej. Też nie wiem, po jakim czasie, od kiedy mamusia zaczęła pracować, tego nie potrafię powiedzieć. W każdym razie zaczęła w tym CPN-ie już potem pracować. Początkowo chodziła z placu Inwalidów na Hożą na piechotę, bo przecież komunikacji nie było, po gruzach się chodziło. Potem zaczęły chodzić wozy konne, potem samochody ciężarowe z poustawianymi ławkami, to jeździła.
A myśmy zaczęli chodzić do szkoły. Brat właśnie do Poniatówki, a ja już zaczęłam chodzić do szkoły, do sióstr zmartwychwstanek. Mamusia pracowała sama cały czas, babcia też wróciła, przyjechała. I babcia prowadziła dom, a mama pracowała, myśmy chodzili do szkoły. Na pewno było bardzo ciężko, ale muszę powiedzieć, że mama moja była naprawdę bardzo dzielna. Ja nie zaznałam głodu, ja nie chodziłam nigdy brudna ani obdarta, zawsze skromnie, ale czysto, porządnie, w domu był porządek. Matka starała nas się wychować. Nie wyszła za mąż po raz drugi i brat zdał maturę, mieliśmy problemy z dostaniem się na studia właśnie z tego względu, że ojciec był w AK. Brat mój chyba ze dwa lata, trzy lata, bo on na politechnikę się starał. Nawet w następnym roku pojechał do Szczecina, ale wie pani, wszędzie te papiery za nim szły. W końcu się dostał na SGPiS w Warszawie. Zresztą też przez jakieś mamy, o ile pamiętam, znajomości.
Ja natomiast jak zdałam maturę, starałam się na medycynę. W pierwszym roku się nie dostałam i taka charakterystyczna rzecz, którą pamiętam, jak po egzaminach wyszedł działacz… Ja twarzy jego w tej chwili nie pamiętam. W każdym razie taki działacz młodzieżowy w czerwonym krawacie. Skończyłam szkołę sióstr, więc do ZMP nie należałam przecież, nie tego, i wyszedł taki i mówi do mnie tak: „Koleżanko, egzamin może żeście zdali, ale na studia was nie przyjmiemy, bo się trzeba wciągnąć w wir życia socjalistycznego”. Wie pani, ja to mam w uszach do dzisiejszego dnia, ten „wir życia socjalistycznego”. „Trzeba się do ZMP zapisać, a wasz ojciec – oni wiedzieli nawet, gdzie ojciec jest pochowany, w której kwaterze i tego – był wrogiem Polski Ludowej”. Tak mi powiedział. Ja nie wiedziałam, czy odpowiedzieć, czy tego. Mówię: „Mój ojciec nie był wrogiem Polski Ludowej, bo walczył za ojczyznę, ale nie wiem, czy nie lepiej, że tej Polski ludowej nie dożył”. I wie pani, ja zaczęłam potem pracować w szpitalu na Oczki, najpierw na laryngologii jako pomoc, w następnym roku znowu się nie dostałam, bo do ZMP się nie zapisałam, więc byłam w dalszym ciągu… A maturę zdawałam w 1953, więc to był w ogóle najgorszy okres. 1954 rok to już tak było trochę [lepiej]. Dostałam się dopiero na medycynę za trzecim razem. Pracowałam przez cały czas, potem pracowałam na radiologii u profesora, taki był pan profesor Zawadowski, uroczy człowiek. On mi powiedział, kiedyś mnie wezwał do siebie i powiedział, że wie, że ja tak koniecznie chcę się na tą medycynę dostać, ale mówi: „Jak cię nie przyjmą, to ja ci załatwię, ja mam koleżankę, która jest dziekanem na farmacji”. Mnie ta farmacja specjalnie nie interesowała, ale myślałam, że może się przeniosę potem. Ale za tym trzecim razem już na farmację nie musiałam, bo zostałam przyjęta na Akademię Medyczną. No i tak się moje losy potoczyły.
- Wracając do Powstania, które wydarzenie najbardziej utrwaliło się w pani pamięci?
Najbardziej utrwaliło [się] w mojej pamięci, jak mój tata zmarł. To był, pamiętam, wrześniowy [dzień], nawet była bardzo ładna pogoda i brat mój wyleciał z piwnicy ze strasznym krzykiem i płaczem i podleciał, ja byłam na podwórku właśnie wtedy i podleciał do mnie i mówi: „Tatuś nasz nie żyje”. To był moment, który [najbardziej utkwił mi w pamięci].
Warszawa, 27 maja 2013 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska