Andrzej Czaja
Nazywam się Andrzej Czaja. Urodziłem się 16 września 1939 [1932 roku? – red.] roku, a więc w roku wybuchu II wojny światowej. Może zacznę od swoich wspomnień… Ostatnie wakacje tuż przed wojną spędziłem z rodzicami w Lidzbarku koło Działdowa. Miejscowość ta leżała wówczas kilka kilometrów od granicy z Prusami Wschodnimi. Pamiętam, jeszcze o napięciach, mówiło się o możliwym wybuchu wojny. Stacjonował tam też oddział łączności, chyba akademicki, jakiś… nie wiem dokładnie, jaki to był oddział. Taka śmieszna sytuacja, kiedy przemaszerowali koło naszego domu, przyłączałem się do ostatniej [niezrozumiałe] i dumnie maszerowałem z nimi.
Po powrocie do domu, w chwili wybuchu [wojny]… A może jeszcze powiem – uczestniczyłem w zbieraniu złomu tuż przed wybuchem wojny, bardzo byłem tym przejęty i ściągałem wszystkie możliwe żelastwa. Tuż przed wybuchem wojny wszyscy obawiali się ataków gazowych. Dla mnie, dla dzieci nie było już specjalnych masek, takich wojskowych, tylko rodzaj tamponu. Ojciec mój wyruszył, tak jak wielu mężczyzn, na wschód, a matka zdecydowała, że bezpieczniej będzie spędzić [wojnę 1939 roku] w Śródmieściu, tak że wyjechaliśmy i [wojnę 1939 roku] spędziłem na Czerniakowie czy Powiślu na ulicy Szarej 14 róg Rozbrat.
- A jeszcze zanim dojdziemy do Powstania…
A, ja jeszcze powiem, bo dopiero jestem w 1939 roku. Pamiętam tak zwany czarny poniedziałek, okropne bombardowanie niemieckie i ostrzał artyleryjski tuż przed zdobyciem Warszawy. Pamiętam, że jedliśmy mięso końskie. Dużo koni padało zabitych na ulicach.
W październiku poszedłem po raz pierwszy do szkoły, do pierwszej klasy szkoły podstawowej, wtedy się nazywało szkoła powszechna. Budynek szkoły jest niedaleko naszego domu, przy ulicy Boremlowskiej. Niedługo cieszyliśmy się nauką w tym nowym budynku, bo zostało zajęte przez kompanię SS. Lekcje odbywały się w domu prywatnym przy ulicy Grochowskiej. Ławki były wtłoczone w pokoju. Temperatura była tak niska, wtedy używało się atramentu, były kałamarze z atramentem, tak że atrament zamarzał w tych kałamarzach. Niedługo niepodobieństwem była dłużej nauka w tym lokalu i przez pewien czas uczyliśmy się, przyjął nas ksiądz proboszcz na ulicę Chłopickiego, a później w dworku na ulicy Kwatery Głównej. Moja matka była nauczycielką, brała udział w tajnym nauczaniu. Często lekcje odbywały się w naszym domu. Było to trochę niebezpieczne, bo było tuż pomiędzy koszarami na ulicy Boremlowskiej a tak zwanym domkiem oficerskim, w którym mieszkali oficerowie niemieccy, którzy przechodzili koło naszego domu bardzo często, tak że pamiętam, że ojciec bardzo często pilnował w ogrodzie lub patrzył przez okno, czy nie ma niebezpieczeństwa, bo w razie rewizji wszyscy mieli oczywiście schować książki tak, żeby nikt nie został rozpoznany.
- To czym zajmował się pana ojciec?
Ojciec był urzędnikiem. Nazywało się to Komisariat Rządu. To było chyba po prostu starostwo. Oczywiście w czasie okupacji już sam nie pracował, były bardzo chude lata. Pamiętam, kiedy ojciec wrócił ze wschodu, nawet trochę głodowaliśmy. Później ojcu udało się, już nie pamiętam w jaki sposób, zdobył, był współwłaścicielem sklepu monopolowego przy ulicy Śmiałej na Żoliborzu. Tam prawdopodobnie była później skrzynka kontaktowa Armii Krajowej. Nie mam na to dowodów, ale tak mi się wydaje, bo został później aresztowany.
A powracając jeszcze do Grochowa. W tej szkole, gdzie była zakwaterowana kompania SS, a często się tu odbywały ćwiczenia, maszerowali naszą ulicą, nawet kiedyś strzelnicę tutaj zrobiono… Były sytuacje przygnębiające. Powszechnie wiadomo, że był głód i dzieci wystawały często przed oknami i wołały po niemiecku:
Herr, bitte Brot!, na co czasami niektórzy żołnierze rzucali, nie wiem, kawałki chleba. Dowódcą tej kompanii był kapitan przezywany „sucha łapa”. Kiedyś zabił dwóch młodych mężczyzn, którzy szli w kilka minut po godzinie policyjnej. Zostali zakopani, kazał wykopać dół tutaj, na ulicy Saszerów. Później przyjechała nawet żandarmeria niemiecka, bo chciała… Okazuje się, że zakopali ich żywcem, że oni jeszcze żyli. Były też różne [wydarzenia] w domu przy pobliskiej ulicy Zana. Kiedyś wybiegł jakiś mężczyzna w kajdankach, został zastrzelony. Okropne sytuacje.
W roku 1943 mój ojciec został aresztowany i zabrany na gestapo (niestety nie mogłem się [dowiedzieć]) i w czterdziestym trzecim roku, w masowej egzekucji, 29 maja, został rozstrzelany w ruinach getta. W żadnej z książek o Pawiaku nie mogłem trafić na nazwisko ojca, ale gdzieś w latach chyba siedemdziesiątych dowiedziałem się właśnie o tej egzekucji i już stwierdzono, tak że nazwisko ojca wisi na tym drzewie przed Pawiakiem.
W roku czterdziestym trzecim, jak wiadomo, wybuchło powstanie w getcie. Pamiętam, oczywiście w naszym domu wszyscy bardzo współczuli, ale różne były nastroje. Wśród kolegów, pamiętam, były też opinie: „O, zobacz, jak Hitler… Zobacz na ten dym, tam się smażą żydki”. Tak że niestety w niektórych domach i takie były opinie. W tymże powstaniu zginął, ku powszechnemu zadowoleniu, właśnie ten kapitan „sucha łapa”, został rozerwany granatami, tak że wszyscy odetchnęli. Ten oddział później, w ostatnim roku, czterdziestym czwartym były już inne oddziały, między innymi byli Włosi, którzy chyba przynieśli ze sobą epidemię malarii, bo ja w czterdziestym piątym roku zachorowałem na malarię. Lekarze nie mogli w ogóle, nikt się nie spodziewał takiej choroby w Polsce. Tuż przed Powstaniem, w czasie ostatków w tym domu, w tym pokoju odbywała się impreza młodzieży. Tam był u nas… ojciec był melomanem, to znaczy mieliśmy elektryczny adapter, to się wtedy nazywał gramofon, to było rzadkością jeszcze wtedy, i dużą płytotekę, tak że odbywały się tu tańce, było bardzo wesoło. Moja babcia, która była wielką patriotką, właśnie to przeżywała na taki sposób, jak po powstaniu czy przed powstaniem styczniowym, więc pomstowała, że na ulicach egzekucje, a młodzież tutaj się tak bawi beztrosko, nie wiedząc, że przeważająca część tej młodzieży to byli chłopcy z AK, którzy już po kilku miesiącach… Między innymi syn mojego chrzestnego zginął na Woli w pierwszych dniach Powstania.
- Pan się właśnie z konspiracją zetknął w domu?
Tak, a rzeczywiście, dobrze, że mi pani przypomniała. Moja siostra wstąpiła do AK, była bardzo przejęta, wstąpiła chyba właśnie w 1943 chyba roku. Tu, w tym pokoju odbywały się ćwiczenia z samarytanki, więc ja służyłem jako manekin do bandażowania.
- Siostra była sanitariuszką?
Siostra była sanitariuszką, tak.
- Pan wiedział jeszcze przed wybuchem Powstania, czym się zajmuje, co robi?
Domyślałem się, [służąc] jako manekin, ale byłem zaprzysiężony, żebym nie powiedział ani słowa, ani nikomu, ani kolegom, tak że dotrzymałem obietnicy.
Teraz tuż przed Powstaniem, w lipcu, zaczął się odwrót wojsk niemieckich, więc z przyjemnością pamiętam, że chodziłem na ulicę Grochowską, patrząc na te „tygrysy” i wycofujące się oddziały. Tuż przed Powstaniem, w ostatnich dniach lipca, był tutaj nalot sowieckich samolotów. Pamiętam, siedzieliśmy na werandzie tutaj i był taki upalny, późny wieczór. Matka powiedziała: „No to już idziemy spać”. Poszliśmy na górę i ja spojrzałem przez okno i zobaczyłem wielkie lampiony spadające w tak zwane flary, oświetlające ten teren. Zeszliśmy na dół i na sąsiedniej ulicy spadły trzy bomby, które zawaliły najwyższe piętro, a jedna bomba spadła o metr od naszego domu (mniej więcej w tym rogu), tak że weranda była prawie cała zrujnowana. Matka moja została przewrócona pędem i pokaleczona szkłem z drzwi kredensu. Bardzo żeśmy się przestraszyli, ale okazało się, że to były tylko powierzchowne skaleczenia. Tak że dom nie nadawał się do mieszkania – nie było dachu, nie było szyb. Pamiętam (to było w nocy), rano przyszedł rosyjski oficer i wyraził wielki żal, że taki piękny dom został przez tych Sowietów zniszczony, jakby zapominając o strasznych zbrodniach, które sami popełniali. Matka moja zdecydowała, że przeniesiemy się na ulicę Szarą 14, tam, gdzie spędziliśmy wrzesień 1939 roku.
W dniu Powstania byłem na ulicy Szarej. Siostra… właśnie nie jestem pewien tego, czy siostra… właśnie nie rozmawiałem. O ile wiem, to siostra nie dostała zawiadomienia o Powstaniu i nie znalazła swojego oddziału. Nie jestem na sto procent pewien, ale tak mi się wydaje, że spędziła na Mokotowskiej, w domu swojej przyjaciółki, [to znaczy] zastało ją tam Powstanie. Natomiast matka przewoziła żywność mostem Poniatowskiego i w chwili wybuchu Powstania była na rondzie Waszyngtona, tak że już nie zdołała dostać się do lewobrzeżnej Warszawy. Zostaliśmy rozdzieleni. Każde z nas, matka na Grochowie, ja na Powiślu czy Czerniakowie, siostra w Śródmieściu.
- Jak pan zapamiętam dzień wybuchu Powstania? Jakie nastroje były wtedy w Warszawie?
Wie pani, tak się złożyło, że ja chyba nie wychodziłem tego dnia wybuchu Powstania, siedziałem cały czas w domu. Tylko pamiętam, że okna naszego mieszkania wychodziły na ulicę Rozbrat, skąd widać było lufy czołgów skierowanych, które były w ogrodzie przed sejmem, były skierowane w tę stronę, na przeciwną stronę ulicy Rozbrat, tak jakby Niemcy już orientowali się, że Powstanie wybuchnie. Tego dnia pamiętam strzelaninę, nie wychodziłem. Natomiast następnego dnia, 2 sierpnia, to był deszczowy dzień, i pamiętam, że rano wyjrzałem przez okno i zobaczyłem żołnierza w hełmie z biało-czerwoną opaską. Pamiętam, że mi tak serce poszło do gardła. To było wielkie wzruszenie, wielkie wzruszenie po tych sześciu latach okropnej okupacji. Niedługo byliśmy na ulicy Szarej, dlatego że tam była pierwsza linia. Po drugiej stronie Rozbrat, właśnie w sejmie, byli Niemcy, tak że po kilku dniach, chyba po trzech dniach, wszyscy mieszkańcy tego domu zostali przeniesieni na ulicę Okrąg. Zamieszkaliśmy w jakimś innym mieszkaniu, chyba po jakichś folksdojczach.
Pierwsze dni Powstania – euforia. Pamiętam te niezliczone tytuły gazet, które wychodziły, które skwapliwie czytałem. Pamiętam zdobycie PAST-y. Stopniowo ten nastroje zmieniały się, z każdym dniem, z każdym tygodniem. Na tym terenie sierpień był stosunkowo spokojny. Skończyło się to z chwilą upadku Starego Miasta, kiedy Czerniaków był właściwie ostatnim takim przedmościem, ostatnim punktem, gdzie jeszcze można się spodziewać desantu.
- Czy miał pan bezpośredni kontakt z Niemcami, z żołnierzami niemieckimi?
Na początku jeszcze nie. Pamiętam dzień, w którym przyszły niedobitki Batalionów „Parasol” i „Zośka”. Właśnie kwaterowali tuż koło naszych domów. Zresztą było źle z żywnością, tak że czasami chodziłem do nich po zupę na obiad. Pamiętam, że z kolegą oglądaliśmy z wielkim przejęciem, jak tam czyścili broń. Zapisałem się do harcerstwa, ale właściwie to się skończyło na dwóch zbiórkach. Niewielki ze mnie były pożytek, bo nie znałem w ogóle Warszawy, wychowałem się na Grochowie. Czy miałem kontakt? Wrzesień się zaczął. Zaczęły się ciężkie czasy dla Czerniakowa. Padały… tam działał Batalion „Kryska”. Na ulicy Okrąg, właśnie nie pamiętam numeru, to jest Okrąg róg Czerniakowskiej. Tam mieściło się dowództwo, no właśnie tam też były te dwie zbiórki, na których uczestniczyłem. Zaczęły się trudności z wodą. Moja chrzestna matka, w której mieszkaniu byliśmy, była bardzo przezorna, tak że już w dniu wybuchu Powstania pełna wanna nalana wody i to do pewnego czasu wystarczało. Syn mojej chrzestnej matki został ranny. Ona była lekarką, więc poszła go ratować, no i trochę zało mądrej głowie. Byliśmy wraz z młodszym synem mojej chrzestnej matki, jej siostrą i babcią. We wrześniu były trudności właśnie z wodą. Wysyłano mnie po wodę z wiadrem, co było często niebezpieczne, bo pamiętam, że kiedyś trzeba było przebiegać przez ulicę Solec, która był pod ostrzałem. We wrześniu zaczęło się bombardowanie Czerniakowa przez artylerię kolejową. To były pociski ważące tysiąc kilogramów, które niszczyły czteropiętrowy dom. Wszyscy ci mieszkańcy z ulicy Szarej 14 zdecydowali, ponieważ niesłychanie celnie te pociski padały… Dosłownie dom po domu, planowo, codziennie dwa czy trzy takie domy były burzone. To były straszne eksplozje. Pamiętam, jak się siedziało w piwnicy, to się robiło biało od tynku, od wstrząsów. Ci mieszkańcy zdecydowali, że bezpieczniej będzie przejść z powrotem na ulicę, bo tam nie ma niebezpieczeństwa nalotów ani ostrzałów ciężkiej artylerii, bo często były też naloty sztukasów. A, jeszcze muszę się pochwalić, że bardzo czynnie budowałem dwie barykady. Jedną od strony Czerniakowskiej, drugą po stronie Okrąg. Jaka to była ulica? Nie pamiętam już.
- A jak doszło do tego, że pan brał udział w budowie barykad?
Wszyscy chętni byli potrzebni. Każde ręce były potrzebne.
Głównie z płyt chodnikowych. Ciężkie, pamiętam, były te płyty.
- Ile trwało zbudowanie takiej jednej barykady?
Myślę, że tak kilka, kilka godzin.
- Proszę mi powiedzieć, czy miał pan kontakt ze swoją siostrą w czasie Powstania?
Żadnego, ale to powiem za chwilę. W przeddzień, właściwie tego samego dnia, kiedy większość, prawie wszyscy ci mieszkańcy Szarej 14 zdecydowali się opuścić dom, przyszła moja siostra ze Śródmieścia. Przeszła wykopem przez plac Trzech Krzyży. Na ulicy Książęcej był wykop, że można były przejść tam na… Przyszła się dowiedzieć, co się ze mną dzieje, no i niestety była ze mną tylko jeden wieczór. Byliśmy w takiej sytuacji, że nie mieliśmy po prostu środków na to, jednak ta siostra i matka mojej chrzestnej matki miały trochę żywności i nie mieliśmy właściwie możliwości. Wiedzieliśmy, że jest tu niebezpiecznie, że nie powinniśmy zostawać, ale jednak zostaliśmy. Następnego dnia rano padł właśnie taki pocisk w ten nasz dom. W piwnicy było szesnaście osób. Nie pamiętam momentu wybuchu, to jest takie zjawisko amnezji wstecznej, że nie pamięta się pewnych chwil tuż przed tym, tak że momentu tego wybuchu nie pamiętam. Później pamiętam jakiś... Pamiętam, że byłem w takiej pozycji zasłaniającej rękami oczy, pamiętam jakieś takie osuwanie się gruzów. Później, okazuje się, że mnie tam wyciągnięto [jako] jedynego. Jeszcze był dozorca tego domu, ale był przywalony nogami, tak że go tam jakoś karmili przez rurkę, ale… Później nas… tragedia, bo nadleciały sztukasy i zniszczyły znowu bombę na te ruiny i odkupujących ludzi, więc tam zginęło jeszcze więcej osób, tak że to wielkie cmentarzysko się zrobiło.
Mnie przeniesiono do szpitala na drugą stronę ulicy Okrąg róg Czerniakowskiej. To jest taki dom róg Okrąg, Czerniakowskiej i Wilanowskiej. Ten dom w dalszym ciągu jest, tylko jest jakby ścięty, bo tam właśnie padł, tam uderzył „goliat” od drugiej strony Czerniakowskiej, później. Tak że tam mnie przeniesiono i odzyskałem przytomność, kiedy w ten dom trafiły trzy bomby, ale na szczęście tylko najwyższe piętro się zawaliło, i dowiedziałem się, że mam bandaż na głowie. Byłem ciężko ranny, operację mi tam robili, wyciągano mi cegły z głowy. Tak że byłem w tym [szpitalu], nie pamiętam dokładnie, określano, że to 12 września ten pocisk padł, gdzie zginęło tyle osób w piwnicy. Dowiedziałem się wtedy, że zginęła moja siostra, wśród tych szesnastu osób.
Mama odchodziła od zmysłów. Była po drugiej stronie, była tutaj [na Grochowie]. Próbowała gdzieś tam przepływać Wisłę, jakieś cuda, nie udało się. Ale podziwiam mamę, bo mimo takiej tragedii – straciła męża, została oddzielona od dwojga dzieci – mama w październiku, kiedy jeszcze trwało Powstanie, [właściwie] w końcu września, kiedy jeszcze było Powstanie, zorganizowała tutaj pierwsze gimnazjum i liceum po tej stronie, tak żeby zapomnieć o tym wszystkim. Była bezsilna, nie mogła nic zrobić, rzuciła się w wir pracy. Podziwiam to, że tak się zachowała.
A co się ze mną dalej działo? Pamiętam, w czasie pobytu w szpitalu, to był chyba 16 września, kiedy wreszcie Stalin zgodził się na przelot samolotów, wachlarzowy, i te tysiące samolotów lecących wysoko i rozwijające się spadochrony. Ludzie krzyczeli, że to desant, a to były zrzuty, z których jak wiadomo, w ręce Powstańców wpadło nikły procent, bo większość wpadło w ręce niemieckie.
- Pan widział takie zrzuty?
Widziałem to, tak, oczywiście. A, jeszcze chciałem powiedzieć – to było w pierwszych dniach Powstania, właśnie z okien domu, okna wychodziły tak na Wisłę, i widziałem tak nisko lecący samolot i koraliki czerwone tych przeciwlotniczych pocisków, rozbłysk, i ten samolot zaczął się palić. Jak się później dowiedziałem, on wylądował w parku Paderewskiego, w parku Skaryszewskim, tam takie jeziorko jest. To chyba było w latach osiemdziesiątych… Okazuje się, że jeden z załogi tego samolotu, jakiś tam strzelec pokładowy nie zginął, bym gdzieś w ogonie samolotu i przyjechał, mając już tam osiemdziesiąt kilka lat. I to był chyba ten samolot, który widziałem w pierwszych dniach Powstania. A wtedy [we wrześniu] widziałem [zrzuty], tak imponująco to wyglądało – całe niebo pełne tych spadochronów.
- Kiedy pan opuścił szpital?
Niemcy posunęli się już do ulicy Czerniakowskiej i próbowali zdobyć właśnie ten dom.
- Pan był właściwie cały czas sam tam?
Byłem cały czas sam, tak. W piwnicy byłem sam. Pamiętam jeszcze, to chyba było właśnie w dzień, kiedy odzyskałem [przytomność] po operacji, czyli to był 13 września, zobaczyłem żołnierza polskiego z armii Berlinga. On był oszołomiony zupełnie, ktoś tam krzyczał: „Czy gdzieś jest tutaj pięść przeciwpancerna?”. Tak, tak…
Więc Niemcy próbowali natarcia, kilka natarć zostało odpartych. Wtedy puścili dwa „goliaty”. Jeden na barykadę, na ulicy Okrąg, a drugi na sam ten budynek. Tak jak powiedziałem front tego domu jest jakby ścięty. Ten szpital się mieścił w piwnicy, byłem właśnie tuż przy ulicy Czerniakowskiej, więc oczywiście jak krzyknęli, że „goliat”, to panicznie wszyscy zaczęli uciekać w drugą stronę domu. Byłem chyba jednym z ostatnich, ale chyba nie ostatni, bo jeszcze po tym wybuchu pędem powietrza jeszcze się na mnie jacyś ludzie zwalili, ale ja nawet wtedy nie wyczułem, że zostałem ranny w pośladek i udo. Prawdopodobnie to były to tylko odpryski trotylu, które mnie… Więc jeszcze jedno natarcie zostało odparte, ale w nocy już krzyknęli lekarze, że lekko ranni przechodzą dalej, a ciężko ranni zostają. Byłem zakwalifikowany jako ciężko ranny. Byłem po trepanacji czaszki, mam w dalszym ciągu dziurę w głowie. Ale wydawało mi się, że wpaść w ręce Niemców to pewna śmierć i mimo tego uciekłem. Gdzieś przez podwórze tego domu jakimiś [otworami], w murach były różne dziury, przebiegłem na ulicę Wilanowską i tam była pełna piwnica ludności cywilnej. I pamiętam taki wzruszający moment. Koło mnie siedziała kobieta z małym dzieckiem i z butelki dawała temu dziecku jakąś kawę zbożową i widocznie zobaczyła w moim wzroku straszne pragnienie, bo dała mi się też napić, więc to było coś wzruszającego, że swojemu dziecku odjęła, żeby cudzemu dać.
Rano następnego dnia niemieckie wołanie: „Wychodzić, będziemy rzucać granaty”. Wyszliśmy. Prowadzili nas żołnierze, ci „własowcy”, mieli takie czapki z… I prowadzili nas chyba na drugim czy trzecim piętrze z tego domu na Wilanowskiej (bo jakoś, nie wiem, jakoś żeśmy widocznie weszli z tej piwnicy na górę) do tego domu, który się tak bronił. Pamiętam straszny widok, kiedy schodziliśmy na dół, na klatce schodowej było tyle trupów, że człowiek musiał uważnie [przechodzić], żeby nie nadepnąć na nich. Pamiętam tylko moje zadowolenie, że tych trupów w mundurach
feldgrau było więcej niż powstańczych. Zeszliśmy już na pierwsze piętro i spojrzałem na podwórze, i zobaczyłem tych moich współtowarzyszy rannych, stojących z rękami pod murem, i innych kopiących dół na środku tego. Pamiętam paniczny strach. Chwyciłem się balustrady i dostałem kolbą od tego żołnierza. Myślałem, że nas też tam prowadzą, ale na szczęście nie. Przeszliśmy ulicą Czerniakowską koło rozbitej barykady, którą kiedyś budowałem. Byłem w krótkich spodenkach, miałem taki dzieciny płaszczyk z kotwicą, taka modna była, taka marynarska. Miałem już co prawda dwanaście lat, ale z ubraniem było ciężko, tak że trochę dziecinny był ten płaszczyk, i boso, w skarpetkach, po tych cegłach, to było takie straszne, [iść] po tych [cegłach]. Pamiętam, że jakiś mężczyzna zdjął z jakiegoś trupa buty, oczywiście były dużo za duże dla mnie, ale już była pewna ulga. Poprowadzili nas aż właśnie do Rozbrat i w górę, pamiętam, że trzeba było podejść w górę, do ulicy Frascati. Tam jakiś Niemiec… straszną miał twarz. Tam między innymi była dywizja Dirlewangera. To byli tacy przestępcy, którzy zostali przez Hitlera zwolnieni z więzienia. Taka straszna twarz i on do mnie… zobaczył moją obwiązaną głowę i jeszcze tę kotwicę, więc przystawił mi pistolet maszynowy i spytał:
Banditen?!. Nawet nie wiedziałem, że oni wtedy nazywali Powstańców bandytami, dopiero później sobie uświadamiałem. Jakoś dziwnie się nie przestraszyłem. Nawet się do niego – taki widocznie odruch samoobrony – uśmiechnąłem się. Oczywiście on mnie chciał tylko zastraszyć, [właściwie] nie wiem, czy oczywiście, ale nic mi nie zrobił.
Wieczorem tego dnia poprowadzono nas konwojem. Pamiętam palące się domy. Szliśmy chyba ulicą Wiejską (ja niedobrze znałem jeszcze wtedy Warszawę) i doprowadzili nas do alei Szucha. Jakąś noc całą tam spędziliśmy, w tej alei Szucha. Oczywiście te wspomnienia to takie wycinki są w tej chwili. Tylko pamiętam, że chciałem siusiu i to był problem. Nie wiedziałem i gdzieś znalazłem butelkę.
Rano, ku memu zdziwieniu, zaprowadzono nas do lekarza niemieckiego i ten lekarz zmienił mi opatrunek. Zerwał mi – to było bardzo bolesne, bo to były ropiejące rany – zerwał to tak silnie, ale założył mi ten opatrunek. I dał mnie i kobiecie, która miała przestrzał przez usta, skierowanie do szpitala Dzieciątka Jezus, które się mieści tak jak teraz szpital Akademii Medycznej na Oczki. Ja nie znałem Warszawy. Ta kobieta widocznie też była ze wsi… Przeszliśmy przez plac Unii Wolności, na środku stał tam pomnik Lotnika, który teraz jest przy Żwirki i Wigury. Pusto było. Warszawa już była wyludniona, wysiedlona. Tak jak teraz to sobie uświadamiam, to poszliśmy ulicą Rakowiecką szukać tego [szpitala]. Nikogo nie można było spytać o drogę, nikogo nie było. Wróciliśmy z powrotem na ten plac Unii i ja zobaczyłem tych moich współtowarzyszy, kolumnę całą, która idzie w kierunku placu Unii. Ja się do nich przyłączyłem. Zostawiłem tą kobietę. Z tą grupą mężczyzn i kobiet.
I znowu nas prowadzą ulicą Rakowiecką. Nagle zniża się samolot radziecki i strzela. Ja w tej chwili nie wiem… Wszyscy się pokładli. Mam nadzieję, że on nie strzelał do ludzi, tylko chciał może dać szansę ucieczki, nie wiem. A może i to najgorsze, może do kogoś strzelał, nie wiem. Poprowadzili nas przez Pole Mokotowskie. W tej chwili ta część Warszawy jest już zabudowana, ale wtedy tam jeszcze były pola. I ja znalazłem dwa pomidory. Nie jadłem od dwóch dni nic. Nie wiem, co ja piłem. Widocznie musiałem coś pić, bo bym nie przeżył. I prowadził nas stary żołnierz, Niemiec. Myślę, że miał już dobrze po pięćdziesiątce, a może i starszy był. I ten żołnierz dał mi kawałek chleba z margaryną. Tak że – na to pytanie odpowiadam – czy miałem kontakt. No, ja podziwiam siebie, bo po tej trepanacji czaszki i na pewne wielkim upływie krwi ja miałem siłę, żeby razem z tymi [ludźmi] dojść do Dworca Zachodniego.
- A jak pan to znosił fizycznie?
No nie pamiętam. Jakoś nie odczuwałem wielkiego zmęczenia.
- Bo to przecież była bardzo poważna operacja.
Tak, tak. Widocznie te przeżycia jakoś tak człowieka mobilizowały do silnych wysiłków. Doprowadzono nas do Dworca Zachodniego. Ja byłem w tych krótkich spodenkach. Nadchodziła noc, zimno było strasznie. Aha, pamiętam jeszcze taki moment – ostrzał artylerii sowieckiej. Znowu miałem szczęście, bo koło mnie w odległości ośmiu może dziesięciu metrów wybuchł pocisk. Poczułem takie gorąco i zostałem przewrócony podmuchem, ale nic mi się nie stało. No i tam, w tym przejściu pod torami, spędziłem noc na asfalcie. Strasznie mi było zimno. Rano zaprowadzono nas do pociągu elektrycznego i zawieziono do Pruszkowa.
- Jak wyglądała ta podróż w pociągu?
Nie pamiętam, żeby było to coś makabrycznego.
- Czy pan nie wiedział, gdzie jedzie, dokąd?
Ja nic nie wiedziałem. W Pruszkowie na tej wielkiej hali się znalazłem. Ktoś tam mnie zobaczył. Znalazłem się w grupie rannych. Zakwalifikowano mnie do szpitala w Milanówku. Trochę miałem szczęście, bo spotkałem naszego lokatora z ulicy Płowce, który dał mi taką wielką krakowską bułkę. Całą ją oczywiście spałaszowałem. Wsadzono nas na furmankę, tych rannych, i zawieziono do szpitala w Milanówku.
- To ile czasu pan był w Pruszkowie?
Jeden niecały dzień. Tego samego dnia, pierwszego [wyszedłem]. Także byłem krótko.
- Jak pan zapamiętał to miejsce? Było coś charakterystycznego?
No, pamiętam tłumy ludzi. Bardzo mało jakoś pamiętam z tego. W czasie przejazdu do Milanówka byłem świadkiem zastrzelenia jakiegoś chłopca żydowskiego przez Niemca. W szpitalu w Milanówku… Ten szpital wydawał mi się duży. Kiedyś, kilka lat temu pojechałem do Milanówka na rowerze, żeby go odnaleźć. Okazuje się, że to była willa, jednopiętrowa willa zaadoptowana na szpital. Ona była niezamieszkała, w stanie ruiny, tak że przez okno przeszedłem. Znalazłem tę salę, w której mieszkałem, i salę operacyjną. No, jak się jest małym, to wszystko się wydaje większym. Straszny był ten szpital. Dla mnie może nie, ale dla współtowarzyszy… Ranni chłopcy, nie było dnia, żeby ktoś nie umarł. Na zgorzel gazową, nie było jeszcze penicyliny. Umierali bardzo. Głód był tam. Zupki takie, bardzo nędzne. Były tam siostry szarytki z takimi kapeluszami białymi. I z jedną z sióstr wpadłem w konflikt, bo chciałem książkę do czytania, na ona powiedziała, że jestem chory na głowę i nie mogę.
- A jaka pan chciał książkę?
Jakakolwiek. Jakąkolwiek, bardzo lubiłem czytać.
Leżałem w łóżku ze swoim rówieśnikiem, chyba o rok młodszym. Pamiętam taki moment. On miał taki przestrzał, chyba gdzieś tu, koło arterii. I kiedyś się zrywa i dostał krwotoku. Sikała mu ta krew niesamowicie. Ale wzięli go tam, na salę operacyjną i odratowali.
Byłem trochę sprytny. Od kogoś pożyczyłem jakieś grosze na znaczek pocztowy i napisałem kartkę do przyjaciela rodziców, który mieszkał w Lesznie koło Błonia. On miał jakieś zobowiązania, ponieważ jego córki mieszkały w naszym domu w czasie okupacji na tak zwanej stancji. Gdzieś tam chodziły do gimnazjum. Niemcy zgodzili się na szkoły handlowe. I taka Szkoła handlowa była tuż przed przejazdem kolejowym, gdzieś koło Kijowskiej. I oczywiście w tych handlówkach odbywały się potajemnie komplety gimnazjów i liceów też. No w każdym razie ten ojciec tych dziewcząt, czyli przyjaciel nasz, moich rodziców, przywiózł mi… Ja do niego napisałem kartkę. On mi przywiózł na rowerze całą walizkę z żywnością. Tam były powidła, i czego tam nie było. No niedługo się cieszyłem, bo ta zgraja zgłodniałych ludzi – no trzeba się było podzielić. Potem jeszcze drugi raz mi przywiózł. Pamiętam, jak tam prosili go, żeby przywiózł cebuli trochę.
- Czy on poinformował pana mamę, co się z panem dzieje?
Nie mógł, bo my byliśmy po zachodniej [stronie], byliśmy po drugiej stronie Wisły – Błonie, Leszno jest po tamtej stronie. Natomiast po tej samej stronie, w Częstochowie, mieszkała ciotka moja, siostra matki. I ja drugą kartkę napisałem do Częstochowy. I ciotka przyjechała. Mówiła, że miała straszne przeżycia, bo ten pociąg bombardowano w czasie przejazdu, i zabrała mnie do Częstochowy. W tym szpitalu w Milanówku byłem dokładnie mniej niż dwa tygodnie. Koniec października, listopad, grudzień i styczeń, do tak zwanego wyzwolenia spędziłem w Częstochowie.
- I mama cały czas nie wiedziała, co się z panem dzieje?
Mama cały czas nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Kiedy tak zwane wyzwolenie nastąpiło, mama oczywiście od razu przeszła przez Wisłę po lodzie. Tam dowiedziała się, że ja nie żyję, a siostra moja żyje. I mama poszła prawie że z pierwszą linią frontu, bo dowiedziała się… Nie wiem, skąd się dowiedziała o tej Częstochowie. Czy może przypuszczała. Muszę to dokładnie przeczytać w wspomnieniach mamy. Opowiadała, że miała straszne przeżycia, bo tam kiedyś wsiadła do bryczki, gdzie jakiś generał radziecki… No i widziała, jak tam niemieckich żołnierzy bagnetami, w stogach ukrytych, zabijano. No w każdym bądź razie dostała się do tej Częstochowy,
Jadąc po córkę. I zobaczyła mnie w momencie, kiedy ciotka moja, która była dentystką, bardzo się mną opiekowała, zmieniała mi opatrunek. Akurat wtedy matka przyjechała. A nie. Matka dowiedziała się w Kamieńsku, to jest koło Radomska, że ja żyję. Ta przyjaciółka mamy była tam w Częstochowie i zobaczyła mnie. Tak że matka wiedziała, że to ja. Ja żyję. Opowiadać jeszcze?
- Proszę opowiedzieć spotkanie z mamą.
Spotkanie z mamą było bardzo wzruszające, bardzo wzruszające. Po kilku dniach, ponieważ matka pracowała, trzeba było wracać. Wracaliśmy, pamiętam, taką platformą, taki wagon odkryty, z Częstochowy do Radomska. Później z Radomska do Kamieńska, do właśnie tej przyjaciółki. Przeszliśmy, nie pamiętam, koło dwudziestu kilometrów piechotą. Zima była wtedy bardzo śnieżna. Następny etap pieszy to był Kamieńsk – Piotrków. To było chyba około trzydziestu kilometrów. Ja byłem trochę sprytny, bo się przysiadłem na jakieś sanie i dojechałem nawet do tego Piotrkowa. Bo szliśmy z matką i moją siostrą cioteczną, która chciała studiować medycynę w Warszawie. Tam było trochę niebezpieczeństwo, bo koło Piotrkowa był kocioł, jakieś oddziały niemieckie były otoczone. I później z Piotrkowa chyba… Ostatni etap to jakąś ciężarówką dojechaliśmy do Warszawy.
Strasznie. Strasznie. No jeszcze przez rok czy dwa to się chodziło po gruzach na Nowym Świecie, w Alejach Jerozolimskich. Takie ścieżki po gruzach były. Jak w górach się chodziło.
- Co się stało z waszym mieszkaniem?
Tutaj została moja babcia, która była bardzo dzielna. Akurat tutaj stacjonowały oddziały polskie, ale byli też i radzieccy żołnierze i babcia moja, która przeżyła rewolucję październikową, dobrze mówiła po rosyjsku, więc tam dawała sobie z nimi radę, z tymi żołnierzami. Była bardzo energiczna.
No, może ciekawa jest praca mojej mamy, bo jak powiedziałem, była współorganizatorką XIX Liceum. Zresztą między innymi dzięki staraniom mojej mamy przybrało imię Powstańców Warszawy.
Znowu, w tym domu, gdzie ja zaczynałem szkołę i gdzie stacjonowała ta kompania SS, w tej chwili był szpital, ten szpital Dzieciątka Jezus z Warszawy. Tak że kątem tam jakieś klasy były też w tym budynku. Część była na ulicy Kordeckiego, a moja mama… A ten dom, jak wyglądał… [Okna] były zabite deskami. Ciężko było ze szkłem, tak że w niektórych oknach były jakieś błony z celuloidu (tak to się nazywało wtedy). I tu, w tym pokoju, tu była klasa. Tutaj, pamiętam, była taka duża tablica oddzielająca. I w tej klasie było bardzo dużo wybitnych ludzi. Był wspaniały historyk Jan Baszkiewicz, był słynny rysownik Szymon Kobyliński, był Zbyszek Woliński, żyjący jeszcze, który był dyrektorem zoo warszawskiego. Oni wydawali… To był rok czterdziesty piąty, czterdziesty szósty, było wtedy takie pisemko naukowe „Problemy”. A oni wydawali pisemko, które się nazywało „Problemiki”. Wspaniałe artykuły, niestety się nie zachowały.
Ja poszedłem do szkoły. Byłem cały czas w bandażu, bo wychodziły mi odłamki kostne, tak że gdzieś jeszcze do kwietnia miałem bandaż. Zakończyłem szkołę podstawową.
Co by tu jeszcze powiedzieć? Jak się odbywały te lekcje. Były takie klepki do podłogi, paki klepek. Na tych pakach były deski i to były ławki. Nie było kanalizacji, w ogrodzie była sławojka. Ale na wiosnę czterdziestego piątego roku już z powrotem była możliwość używania ubikacji normalnej i jeden z uczniów, pirotechnik amator, postanowił wysadzić w powietrze tę sławojkę. Miał jakąś kostkę trotylu odłożoną i miał partyzancką metodą taki odpalacz i eksplozja. Tylko niestety pani, która przechodziła w białej sukni, po tym wybuchu miała suknię białą w brązowe cętki, kropki.
- A proszę powiedzieć, czy pana rodzina miała jakieś problemy z powodu tego, co się działo podczas Powstania z pana siostrą? Że była w konspiracji. Czy mama miała jakieś problemy z tego powodu, czy pan doświadczał jakichś represji?
Nie. Natomiast… Nie wiem, jakie były powody. Ojciec oczywiście nie chciał mówić, starał się mamę przekonać, że to nie miało nic wspólnego z podziemiem, że to ktoś zawistny, kto zazdrościł, że nie dostał udziału w tym sklepie monopolowym. Wiem, że matka pokazywała mi jakiś list, [który] przyszedł, jakiś anonim adresowany na ojca, tak że ta osoba nie wiedziała, że ojciec zginął. Było napisane: „Zginiesz”. Nie, matka nie miała kłopotów żadnych. Nie. Natomiast w mojej rodzinie – tak. Mąż mojej siostry ciotecznej, który mieszkał u nas przez pewien czas, został aresztowany w czterdziestym ósmym roku i dostał wyrok dwunastu lat. Przesiedział chyba sześć lat, tak że wzięli ślub ze sobą w więzieniu. Siostra wzięła, kiedy już był aresztowany. Czy były jakieś w stosunku do najbliższych… Nie. To znaczy ja miałem kłopot z dostaniem się na uczelnię później. Ktoś powiedział, że mój ojciec był w AK.
- Udało się panu dostać na uczelnię?
Dopiero po śmierci Stalina, w pięćdziesiątym trzecim roku.
- Proszę jeszcze powiedzieć na koniec, takie najbardziej żywe wspomnienia z Powstania.
Najbardziej żywe wspomnienia z Powstania…
- Co panu najbardziej zapadło w pamięć?
Najbardziej to pobyt w tym szpitalu. Tak jak powiedziałem, kiedy Batalion „Zośka” i „Parasol” przyszedł stacjonować w naszym domu, pamiętam, po raz pierwszy usłyszałem piosenkę „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. No, chyba największe to jak zobaczyłem tego żołnierza z biało-czerwoną opaską. To było największe wspomnienie, chyba porównywalne z tym jak zaśpiewaliśmy na zebraniu założycielskim Solidarności, jak zaśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”.
- A ten ostatni wieczór z siostrą. O czym rozmawialiście?
Nie bardzo to pamiętam, nie bardzo pamiętam. Pamiętam, jak siostra mówiła mi, że powinniśmy [wyjść], że to jest pewna śmierć, tu zostawanie, ale co możemy zrobić innego. Mało pamiętam, rzeczywiście. Bardzo żałuje, bardzo żałuje, że tak mało pamiętam, chociaż bardzo siostrę kochałem, ona mnie też. Uczyła mnie muzyki. W tym roku zdała maturę i skończyła średnią szkołę muzyczną.
Warszawa, 23 maja 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek