Zbigniew Forin „Lwów”
Nazywam się Zbigniew Forin.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Byłem uczniem. Chodziłem do prywatnej szkoły na ulicy Czerniakowskiej, róg Łazienkowskiej. Jak była wojna, to już miałem cztery klasy skończone szkoły podstawowej. Niemcy przyszli, to skasowali wszystkie szkoły prywatne, no i przenieśli nas dalej, na Czerniakowską. Duży budynek, była tam szkoła imienia Józefa Piłsudskiego. Ale też za jakieś parę miesięcy zajęli ją Niemcy i nas ulokowali w szkole pożydowskiej na ulicy Podchorążych, no bo Żydów już dali do getta. No i tak... Skończyłem szkołę powszechną i rok przed Powstaniem zostałem przyjęty do 2. Miejskiej Szkoły Mechanicznej na ulicy Sandomierskiej, którą też Niemcy zajęli, ten budynek, i przenieśli nas na ulicę Śliską. No i tak było aż do Powstania, moją edukację przerwało Powstanie Warszawskie.
- A czym zajmowali się pana rodzice przed wojną?
Ojciec był handlowcem w branży poligraficznej, a matka miała pralnię na Czerniakowskiej pod 205, bo to już była tradycja, bo dziadek też miał pralnię, ale to było jeszcze za cara, na Wąskim Dunaju. Dziadek w dwudziestym roku umarł i to się wszystko przeniosło tutaj, ze Starówki [na ulicę Czerniakowską].
- I państwo mieszkali na Czerniakowie?
Myśmy mieszkali na ulicy Przemysłowej. To jest na Czerniakowie. Podziwiam ten...
- A jaki wpływ na pana ogólnie miała szkoła? Jaka atmosfera panowała w szkole?
W szkole? W zawodowej szkole to byli chłopcy już doroślejsi, no to byliśmy zapraszani do takiego żeńskiego gimnazjum na takie... jak to powiedzieć... podwieczorki. Tylko to nie były wieczorki taneczne, ale to było deklamowanie wierszy, jak „Serce w plecaku” i tak dalej. Widać było, że to wszystko żyje walką, przyszłą walką zbrojną z Niemcami, żeby się zemścić za to, co oni nam dokonywali w Warszawie.
- Czy w czasie okupacji był pan świadkiem zbrodni albo represji popełnionych przez Niemców?
Pamiętam, jak było pierwsze rozstrzelanie na Piusa, bo to teraz jest Piękna, przedtem była Piusa. Przy tej stacji telefonów był taki murek i było pierwsze rozstrzelanie Polaków w Warszawie, to żeśmy jako młodzi chłopcy polecieli tam i widzieliśmy ślady kul oraz co tam jeszcze w tych dziurach w murze było, jakieś ludzkie mózgi czy coś... Tak to wyglądało. No i potem były jeszcze rozstrzeliwania na Solcu. Cała Warszawa żyła [wiadomością], jak Rataja, Kusocińskiego w Palmirach rozstrzelali. Tak że tworzył się pewien klimat do Niemców, że trzeba kiedyś im to oddać.
- A czy pamięta pan Żydów z okresu okupacji?
Pamiętam, bo w tym domu, co mama miała sklep, to był fryzjer. Moryc się nazywał, miał żonę z dzieckiem, ostatnio mu się urodziło w 1939 roku. Bardzo fajny gość. No i musiał iść do getta. Choć przyjeżdżał do niego taki gestapowiec, chyba z Szucha, w czarnym ubraniu, eleganckim samochodzie, [więc] myślał, że go wybroni, jak go strzygł za darmo, ale to nic z tego nie było. A Żydów to się [znało]. Na Przemysłowej to też Żyd miał sklep spożywczy, w podwórzu zawsze w kucki to tak robili takie swoje [kucki]. Bo on na parterze mieszkał, a sklep miał od ulicy, to robili swoje takie [ceremonie], modły odprawiali w takim, jak to powiedzieć, z desek pomieszczeniu. I w ogóle stosunki z Żydami, można powiedzieć, że były dobre. Tylko jak szedł taki w pejsach, w takim chałacie i tak dalej, to trochę to budziło zdziwienie, że się wyróżniał od otoczenia. Ale stosunki z Żydami były bardzo dobre. Zresztą w tamtym domu na Czerniakowskiej pod [numerem] 205 to na czwartym piętrze mieszkał jakiś Żyd bogaty z córką. Zawsze jak był nalot, to do piwnicy schodził z taką walizeczką, gdzie miał jakieś swoje dobra, akcje czy coś. No i też poszedł do getta. Pamiętam, już była okupacja, to ta córka, no, chyba tęskniła za tym mieszkaniem, bo przyszła i popatrzyła na to czwarte piętro i odeszła. Ona nie była podobna do Żydówki i on też.
- A czy w czasie okupacji zetknął się pan z życiem konspiracyjnym?
Tak, bo ja 14 stycznia 1944 roku z kolegą, który mieszkał na Czerniakowskiej pod 207 – miał na imię Lolek – on miał jakieś dojście do kogoś w AK no i zorganizował, że nas przyjęto do Armii Krajowej. Do tego domu na Cecylii Śniegockiej 1 (on był częściowo zburzony) Lolek przyniósł jakiś kawałek flagi biało-czerwonej, no i załatwił, że przyszedł kapral podchorąży Sapuła, [(o stopniu dowiedziałem się później)]. Położyliśmy rękę na fladze, ale przed tym kazał nam się zastanowić i powiedział nam, czym to grozi; że to obowiązki, to tego, i tak dalej, i tak dalej, że to nie jest taka prosta sprawa wstąpić do Armii Krajowej. No i jak myśmy się zgodzili, to kazał się jeszcze zastanowić, jakie chcemy przyjąć pseudonimy. Ja przyjąłem „Lwów”, on przyjął „Pantera”. No i przysięgę złożyliśmy żołnierza Armii Krajowej. Trochę pamiętam jeszcze do dzisiaj: „W imię Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Polski...” i tak dalej, i tak dalej. A na końcu: „Tak mi dopomóż Bóg”. No i od tego czasu był spokój. Aha, jeszcze po zakończeniu przysięgi uświadomił nas, co to jest konspiracja, że należy tak działać, żeby nie narazić nikogo. No i ustaliliśmy, że ja będę powiadomiony o różnych akcjach przez „Panterę”, jakby mnie zapotrzebowali. No i tak było.
Z tym że był spokój. Latem to tylko wyjechaliśmy coś dwa razy do Józefowa na linii otwockiej. Tam miejscowy oddział zorganizował jakiegoś instruktora, było rozebranie i składanie visa i parabellum za pierwszym razem, za drugim razem stena i „Błyskawicę”. I za drugim razem sanitariuszki uczyły się, jak bandażować rannego – nogę, twarz, rękę. I oprócz tego dwa czy trzy razy... był taki zespół budynków na Czerniakowskiej, za Górnośląską, zwany bazarem, gdzie byłem powiadomiony przez „Panterę”, że mamy tam pójść, wziąć jakieś paczki i dostarczyć na ulicę Mokotowską, do takiej hurtowni papierosów. No i to robiliśmy ze trzy razy w odstępach, ja wiem, dwu-trzytygodniowych. W czasie... O Powstaniu, o terminie Powstania [nie] zostałem [powiadomiony]. Nie o Powstaniu, tylko o koncentracji oddziałów, bo jest taki – jak to powiedzieć – alarmowy stan [czuwania], zostałem powiadomiony przez „Panterę”.
- A czy oprócz „Pantery” miał pan kontakt z innymi koleżankami i kolegami z konspiracji?
Z konspiracji to tyle, co żeśmy się spotykali na tym wyjeździe do Józefowa. A tak – nie. No i dwudziestego szóstego na Wilanowskiej była zbiórka 4. kompanii. Bo ja jeszcze w ogóle nie wiedziałem, gdzie jaki mam przydział, gdzie, jak i co, która – to wszystko było tak trochę na luz. No i tam 4. kompania dwudziestego szóstego zebrała się cała. To był jeden pluton, drugi i trzeci. To było w szkole na Wilanowskiej. Częściowo tam... Tylko nie pamiętam, czy tam [była] 2. kompania... Bo to zgrupowanie, to było zgrupowanie porucznika „Tuma”, to była 2. i 4. kompania. Nie wiem, czy tam przyszła 2. Kompania, czy nie, bo wiem, że albo tam przyszła i odeszła na Przemysłową, albo to było u głuchoniemych i ociemniałych. Bo żeśmy potem, pod koniec [lipca], przed 1 sierpnia, dwa dni chyba przed, przeszli do ociemniałych i głuchoniemych. Tylko nie do tych czołowych budynków, co tam jest taka czołowa litera „U”, tylko za tym budynkiem,
à la pałacykiem, były budynki gospodarcze czy coś, dwupiętrowe. I tam się ulokowała nasza kompania. I tam się dowiedziałem, że jesteśmy przydzieleni do sekcji wartowniczej. No to nam za bardzo to się nie podobało, bo mieliśmy inne aspiracje, a nie do stróżowania. No i tak się dotrwało do Powstania.
- Ale pan w międzyczasie wracał do domu?
Nie.
- Czyli pan tam cały czas był?
Cały czas. Zresztą tam nawet był rygor, na Wilanowskiej. Nie wolno było wnosić papierosów, nie wolno było wnosić alkoholi. Każdy, który wchodził, to był kontrolowany. Był starszy ze mną i ja też tam byłem na warcie, no i kazali nam penetrować ich te małe bagażyki, które mieli. Niektórym to się za bardzo nie podobało, ale trudno.
- A powiedział pan rodzicom, gdzie pan idzie?
No, powiedziałem. Bo tak to rodzice nie wiedzieli. Ponieważ ja tylko matkę miałem, bo ojciec był na Zachodzie. Potem powiem, jak i co, bo był w armii tam. No i stamtąd 4. kompania miała za zadanie uderzyć 1 sierpnia na budynek „Akademiczek”, który był na ulicy Górnośląskiej. To tam, jak się idzie pod górę, po schodkach, to zaraz na początku tego wzniesienia zaczyna się ten budynek. I to był budynek trzy- czy czteropiętrowy, rozległy i tam, jak to powiedzieć, była feldżandarmeria – żandarmeria polowa niemiecka. Potem jeszcze po drugiej stronie Górnośląskiej, bardzo blisko, tylko troszeczkę w dół, przed Rozbrat, był budynek gimnazjum, tam też stali Niemcy. A na rogu Górnośląskiej i Rozbrat Niemcy mieli taki swój bunkier i tam ta feldżandarmeria też miała swoje posterunki. I u nas wyszła grupa pierwsza, pod dowództwem porucznika Sapuły, który był dowódcą 4. kompanii. Mój dowódca, który mnie przyjmował (to był kapral podchorąży „Leszczyc”), też poszedł, tylko nie wiem, w której grupie, bo wyszły dwie grupy. Pierwsza miała wysadzić ten budynek, ścianę szczytową od strony ogrodów sejmowych, no a druga zaatakować i po zajęciu tego budynku mieli zaatakować budynki sejmowe. Oni szli u podnóża tej skarpy Frascati, ale dostali taki ogień zmasowany z sejmu... Bo w ogrodach sejmowych Niemcy mieli bunkry. [Strzelali także] z tego budynku właśnie na Górnośląskiej i jeszcze od góry, na Frascati, od ambasady francuskiej, która była zburzona w 1939 roku, zbombardowana. Tam też się usadowili Niemcy, bo tam dalej był taki budyneczek, willa architekta Pniewskiego, i oni też tam byli. No i wyszło trzydziestu siedmiu, a zostało dwudziestu czterech, zginęło na polu walki, trzynaście osób wróciło. To był szok w ogóle dla kompanii. Bo w ogóle nie było broni! Myśmy mieli cztery karabiny kbk, ze dwanaście pistolecików, dwadzieścia granatów i kilkanaście butelek benzyny czy kilkadziesiąt, [ale raczej] kilkanaście. A był skład osobowy sto siedemdziesiąt osób, to widać było, że tutaj coś nie grało.
W międzyczasie, już nie pamiętam za bardzo, ale na placu Trzech Krzyży Niemcy byli jeszcze w kinie „Apollo” i w budynku, takim gimnazjum Świętej Jadwigi czy coś, gdzie był w czasie okupacji
Soldatenheim, taki swój obóz, raczej dom, gdzie mieli jakieś kantyny i tak dalej. No i Niemcy byli w „Imce” [budynku YMCA]. Nasi atakowali to. Bardzo możliwe, że od nas jakieś tam pododdziały brały udział, ale już sobie nie przypominam. Z tym żeśmy około 7 sierpnia przeszli na Okrąg 2.
- A do tego czasu jak wyglądało pana zaangażowanie?
Wartownicze służby. Tak, jak byłem w tej sekcji wartowniczej, to [dalej] to robiłem.
- A ile pan godzin dziennie na to poświęcał? Czy w nocy miał pan dyżury?
No, osiem godzin. Były zmiany. Dopiero na Okrąg 2 dowiedziałem się od porucznika „Lecha”, że ma się tworzyć czwarty pluton, od początku. No i spytałem się, czy tam widzi dla mnie jakieś miejsce. Mówi, że jak najbardziej. No to już zupełnie troszeczkę życie wstąpiło, że się od tej służby wartowniczej, od pilnowania dobytku kompanii, uwolnię.
Tak przez parę dni pełniliśmy tam [służbę] na placówce na Okrąg 2 w tej Wyższej Szkole Dziennikarskiej, bo tam Niemcy zachodzili do budynku, który był
vis-à-vis tej szkoły. Mieliśmy butelki z benzyną, trochę granatów już, bo zrzut nastąpił z 12 na 13 sierpnia. Parę zasobników takich, po ileś tam, po trzysta czy po czterysta kilogramów spadło. Była bogata ilość broni – stenów, [środki] opatrunkowe, jakieś mundury, dużo amunicji, szmajsery. Bo to było z 2 Korpusu, co tam Niemcy się poddawali 2 Korpusowi, to też zdawali broń i oni to wszystko, co mogli, to nam przysyłali. Jakoś się dozbroili koledzy, z tym że to trzeba było dużą część oddać na Śródmieście, do ogólnej puli. Ale tutaj zrobili tak troszeczkę coś na lewo, bo stamtąd nam nic nie dali później, i okazało się, że to był dobry krok.
Potem objęliśmy placówkę na Solec 20A, gdzie na strychu wybito dziurę i był rkm za workami z piaskiem i miał ostrzał na most Poniatowskiego. Stamtąd były robione patrole na most Poniatowskiego, na wejście (ale to było zabarykadowane), na ulicę Wioślarską, do tego klubu sportowego, który tam był, no i żeśmy tam byli dosyć długo. Z tym że w międzyczasie Niemcy zaatakowali od ulicy Wioślarskiej, wywiązała się strzelanina. Myśmy już mieli granaty i tak dalej, tak że było się czym bronić. No, zostawili paru zabitych, z bronią. Żeśmy się trochę dozbroili, z tym że ja granaty to miałem, butelki z benzyną też. Broni to nie było, dużo starsi ode mnie nie mieli broni, to kto by chłopcu dawał, łącznikowi broń. No i prowadziłem prace łącznikowe między naszym plutonem a innymi oddziałami, między innymi z kapitanem „Kryską”, porucznikiem „Tumem”.
I tam byliśmy do jakiegoś 9 września. W międzyczasie wykopaliśmy rów łącznikowy przez Solec, bo Niemcy położyli taki ogień z ckm-ów, że nie sposób było przeskoczyć z tego budynku na drugą stronę, żeby się dostać tam na Okrąg. No i żeśmy stamtąd [przeszli na ulicę Zagórną. Zluzował] nas „Parasol”, który przeszedł ze Śródmieścia już do nas. Spotkałem tam swego kuzyna, Pawła Orzechowskiego pseudonim „Bars”, potem i wujka tam spotkałem, jego ojca, który był prokuratorem, jak się okazuje, z takim wilczurem. Że nie zjedli [psa] na Starówce, to też się dziwię, bo tam był też głód. A myśmy mieli warunki żywnościowe dosyć dobre, bo było Społem, takie wielkie magazyny, gdzie były makarony, sosy pomidorowe, marmolada i kostki cukru. Jeszcze nie powiedziałem, że u nas, jak tam się zadomowiliśmy na Solcu 20A, to nasze sanitariuszki zaczęły nam gotować obiady i to było nie do zjedzenia. Ale jak byłem u matki w domu, to spotkałem [tam mieszkającego przy ulicy Czerniakowskiej], nie wiem, czy to był Ormianin, czy Gruzin, [o nazwisku Czagacbanian], który był ożeniony z Polką, i on się podjął nam gotować. No i go zarekomendowałem i nam gotował bardzo świetnie. (Tutaj jest na zdjęciu jako członek plutonu, [pseudonim „Wartan”]).
Przeszliśmy na Zagórną, pod czternastką, jak się nie mylę. Zaraz zbudowali stanowiska w oknach, worki z piaskiem, cegły... Tylko takie strzelnicze były te szpary. Myśmy w odwodzie tam, w pokojach od strony podwórka granatami z butelki i z butelkami z benzyną.
Vis-à-vis był szpital powstańczy, bo tam była szkoła przed Powstaniem i przed wojną. Atakowali nas Niemcy, ale żeśmy ich odparli. Później, w międzyczasie, ten kucharz właśnie mówi: „Idę sobie postrzelać, wezmę kbk” i poszedł tam obok, na Zagórną 16, na strych. No i w międzyczasie słyszymy nurkowanie samolotu z syreną – sztukasy zrzuciły bomby. Ten budynek przez ścianę obok, [Zagórna] 16, się zawalił i on zginął. A u nas strzelec „Mały”, nawet w chwili takiej, co był chwilowo spokój, był na stanowisku z kbk. Jednak strzelec wyborowy w te maleńkie okienko strzelił, że zginął na miejscu. To był dzień taki dla nas nieprzychylny. Na podwórzu też leżał od nas „Zabawa”, kolega, co stał tam przed wejściem. W podwórzu były jeszcze inne budynki, nie te, co stoją od ulic. I on był tam w sieni tego budynku, padł pocisk od granatnika i mu urwało całą szczękę. Zginął na miejscu. Ale to tak... Aha! I jeszcze tam na Solcu 20A porucznik „Lech” został wymieniony na podporucznika „Namurę”, który dowodził naszym plutonem, i razem przeszliśmy na Zagórną. Na Zagórnej porucznik „Namura” został ranny i w międzyczasie wylądowali „berlingowcy” i ukazali się w tym domu na ulicy Idźkowskiego, który przylegał do Zagórnej. Porucznik „Namura” oddał swój pistolet – miał parabellum – jednemu z naszych kolegów, ja dostałem od niego taką lornetkę artyleryjską; no i porucznik „Namura” miał się ewakuować na drugą stronę, do tej armii polskiej, która zajęła Pragę.
- A jak wyglądało pierwsze spotkanie z „berlingowcami”? Czy był pan przy tym?
Byłem, proszę panią. To znaczy jak tutaj Niemcy zajęli te budynki od Czerniakowskiej przy Zagórnej i zaczęli nas tak mocno cisnąć, że po prostu wystrzelaliśmy się z granatów i ze wszystkiego, nie było czym walczyć. I traktowaliśmy to [przybycie „berlingowców”], że nareszcie przyjdzie prawdziwa armia, prawdziwie uzbrojona, weźmie na swoje barki walkę z Niemcami i wyswobodzi Warszawę. No i z „berlingowcami” się spotkałem tak, że jak przeszliśmy, wycofaliśmy się do tych budynków przy Idźkowskiego, to patrzę: „berlingowcy” są. W tych rogatywkach, z tym orzełkiem takim piastowskim – nam się to za bardzo nie podobało, ten orzełek piastowski, bo to pachniało za bardzo Sowietami. A myśmy do nich byli nastawieni niezbyt, bo byłem młodym chłopcem w Powstaniu i wiedziałem, kto zrobił Katyń. Wiedziałem, co Rosjanie wyprawiali we Lwowie, gdy się wycofywali, ile tam rozstrzelali ludzi w więzieniu i tak dalej. Miałem określony już stosunek do tamtych. Ale w tej armii byli wielcy patrioci, wszyscy byli z tamtych terenów, ze Lwowa i [Wołynia]. Ale oni nie umieli walczyć. On stanął w oknie i z pepeszą strzelał, a Niemcy, specjaliści, wojska frontowe, zawodowcy –przyłożył i tego. A tam się tylko walczyło, że był obserwator nasz jeden w takim miejscu niedostępnym, że go nie widzieli, i nami komenderował, kiedy rzucać granaty, a kiedy nie, kiedy Niemcy są blisko i tak dalej. Bo tylko można było rękę wystawić im, a nie wystawiać się w oknie na pokaz.
Wtedy „Pantera” poszedł z jakimś tam meldunkiem, gdzieś na Wilanowską poleciał [z meldunkiem] i przylatuje, mówi: „Zbyszek, twoja mama jest przysypana i leżu tutaj, do połowy”. Bo tam była fabryka Plewkiewicza, fabryka drutów i gwoździ. To jest, proszę panią, na Czerniakowskiej,
vis-à-vis Śniegockiej, w stronę Zagórnej. I tam były takie hale i miała wielkie sklepienia, bo to stare budynki, że tam się ta ludność miejscowa uważała, że będzie im bezpiecznie się schować przed bombami niż w tych budyneczkach, które tam były. I tam ludzie z tych okolicznych budynków przyszli i się tam rozlokowali w tych podziemnych halach. I ten samolot, co zrzucił bomby na nas, na budynek Zagórna 16, to [po nim] drugi jeszcze przyleciał, no i poprawił, ale tamte bomby właśnie padły na fabrykę Plewkiewicza. I te sklepienia tam się wszystkie zawaliły i ci ludzie zginęli. Mama potem, jak mówiła, to tylko charkot taki było słychać spod tego gruzu. A mama stała w takim przejściu z jednej hali do drugiej. Było takie łukowate, kleinowskie sklepienie, ono jest bardzo wytrzymałe, no i wytrzymało to, ale ten gruz z boku to ją przysypał. To wziąłem... Ponieważ teren był już pod ostrzałem, to wziąłem czterech kolegów, dwóch z obstawy, z bronią, nosze i polecieliśmy mamę odkopywać. Miała nogę złamaną, ale z takim [złamaniem], że na zewnątrz kość wyszła w dwóch miejscach. Tam były takie sutereny. Mamę położyliśmy na stole, sanitariuszki zorganizowały. Wzięli nogi w łupki, obandażowali, no i tak było. A tu, naraz słyszę, „Pantera” przylatuje: „Zbyszek, wycofujemy się na drugą stronę, do Idźkowskiego”. Ja w mundurze, bez broni, to Niemcy [gdyby mnie złapali], to od razu czapa. To tylko mogłem to zrobić, że mamę ze stołem podsunęliśmy pod same okno, że jak będzie tam ostrzał szedł, to żeby szedł na pokój, a nie tutaj. Że będzie ochroniona od tego ostrzału. No i na drugą stronę przeszliśmy.
A tam byli już „berlingowcy” z tymi rusznicami przeciwpancernymi na stanowiskach ogniowych, kapitan „Motyl” dowodził tą całą sprawą z oddziałów Starówki, i dużo Powstańców z bronią, bez broni. A w dole przyległym do tego domu było takie przejście obok pałacyku, bo tam był taki pałacyk po lewej stronie. I była tam żandarmeria, bo ludzie się pchali nad Wisłę. Każdy chciał się przedostać na drugą stronę. A potem trzy czołgi stanęły, była salwa i cała ściana runęła od strony wodociągów. Całe wnętrze zostało udostępnione do ostrzału dla Niemców, ale pokoje były jeszcze, takie miały ścianki działowe, że jeszcze stanowiska mieli „berlingowcy” i się jeszcze bronili. Nasi też. Podobno nawet odbili tamten budynek, ale ja nie byłem tego świadkiem.
Bo ja nie wiedziałem za bardzo, co mam z sobą zrobić, bo pluton się rozsypał. [Myślałem, że] na drugą stronę może się przeprawię. Miałem rodzinę na Pradze. Ale noc była, puścili mnie żandarmi na taki plac, który łączył się z Solcem. Obok płonęła fabryka farb i to było oświetlone. Trzeba się było czołgać, bo Niemcy mieli to pod obstrzałem. Tam się przedostałem na Solec, a tam trup gęsto zalegał wszędzie, aż do Wisły. Bo Niemcy bili i z wodociągów, i z mostu, i waliły te ich „krowy” z ogrodów sejmowych. Był taki „dom flisaków”. To tam [wszedłem] do tego domu, dużo rannych „berlingowców” leżało. Jak się tam przespałem, [to widzę, że] „Pantera” wziął karabinek i mówi: „Idę tam postrzelać do Niemców”. Poszedł postrzelać, no i zginął. Ktoś mnie dał znać, że „Pantera” został zabity. Wziąłem pepeszę leżącego „berlingowca”, który był już ranny, nie była mu ona już potrzebna. I poszedłem wzdłuż Solca szukać jakichś zorganizowanych oddziałów, do których się mogę przyłączyć. Po drodze, na rogu „Magaju”. „Magaj” to był taki plac, którym się łączyła ulica Czerniakowska z Solcem. Był taki drewniany budyneczek. Na rogu była mydlarnia i jeszcze taki sklep, gdzie w czasie okupacji było pieczywo do kupna, i tam znalazłem parę takich zeschniętych bułek. Idąc dalej, przeszedłem przez Solec 53 aż do Wilanowskiej 1 i tam właśnie zostałem oddziały „Zośki”, do których się przyłączyłem. Z tym że to przyłączenie wyglądało bardzo dziwnie, bo wyjąłem te bułki, te suchary i zacząłem jeść i ich poczęstowałem. No to się zrobiłem dla nich bardzo cenną osobą, bo oni już tam nie jedli, ja wiem, bardzo długo. Powiedziałem: „Chcecie jeszcze, to wam przyniosę”. Jeszcze się wróciłem tam, wziąłem resztki tego i zostałem, jak to powiedzieć, do „Zośki” przyjęty i byłem na pierwszym piętrze [przydzielony do obsługi CKM-u].
Był tam lkm, to jest lotniczy karabin maszynowy, który został wymontowany z „Liberatora”, który spadł w okolicy placu Krasińskiego. I tu w ścianie szczytowej był utwór... No i oni mieli mało ludzi, mieli inne stanowiska obsadzone. Pokazali mi, tam były takie bębny po bokach, dwa komplety bębnów były zapasowe z amunicją. Kazali mi się przy nim [zostać] i strzelać, jak będą Niemcy atakowali. Pokazali, co i jak. Dziwny był celownik, bo taki lotniczy. To były takie kwadraciki, niteczki, od małego kwadraciku do dużego i szczerbinka, gdzie trzeba było nacelować. Stąd było ostrzał na Społem, gdzie już byli Niemcy. A nasi byli jeszcze na Wilanowskiej pod piątką. Tam była ta radiostacja „berlingowska”, gdzie obserwator artyleryjski kierował ogniem artylerii, jak pokazały się czołgi niemieckie, żeby do nas nie strzelały. No i Niemcy atakowali od strony Społem. Tutaj na podwórku były czy to garaże, czy to stajnie kiedyś. Tam się przedostali, to żeśmy musieli ich stamtąd wykurzyć. Miałem duże pole do ostrzału, karabin pięknie się spisywał, no i odparliśmy ten atak.
W międzyczasie przyszedł jakiś porucznik z „Zośki”, w pełnym rynsztunku, tutaj zapasowe magazynki na szelkach, ze szmajserem i z lornetką. I tam w ścianie szczytowej była taka jedna cegiełka, otwór był, i zaczął lornetować w stronę Społem. No i dostał kulkę. Strzelec wyborowy strzelił – koniec. Leżał tu, koło mnie. Jak miałem zmianę przy lkm-ie, to nawet o niego oparłem głowę, bo nie było na czym, bo to była goła ziemia. Człowiek był wtedy, bo ja wiem, półprzytomny. Nie było, co jeść. Za jedzenie to było kostki cukru z kroplami inoziemcowymi, żeby ugasić pragnienie. Dwa razy sanitariuszki czy łączniczki „Zośki” przyniosły gulasz z takiego konia, który tam padł, nie wiem ile czasu temu. Ale tak to człowiek był już otępiały, zmęczony i głodny do upadłego, że mu było wszystko jedno, czy go rozstrzelają, czy nie. Robił wszystko machinalnie.
- Miał pan świadomość tej śmierci, która może za chwilę się zjawić, że można umrzeć. Był pan młody.
Ale to już nie robi różnicy, to już jest człowiekowi wszystko jedno. W takim jest stanie, bo to za długo trwało, to człowiek był już był otępiały na śmierć i na wszystko.
No i co tam jest jeszcze ciekawego. Aha. Niemcy zaatakowali i mimo naszego ognia zdobyli Wilanowską 5. Bo ta Wilanowska 1 częściowo góra była zburzona, że pod parter była taka sterta gruzu. I tam z Wilanowskiej 5 wybiegła łączniczka czy sanitariuszka, w panterce. Biegła w naszą stronę. Piękna dziewczyna, takie miała rude, kasztanowe włosy, tak jej się rozsypało po tej czapce. Biegła i już była blisko, żeby przez parter wejść na tej górze gruzu i Niemiec strzelił i po dziewczynie.
Potem było zawieszenie broni. Cywile zaczęli wychodzić do Niemców, żeby wyszli. Jak spojrzałem oknem na ulice, to i „berlingowcy” też się tam załapywali w mundurach. A u nas w piwnicach to było pełno rannych „berlingowców”, Powstańców. No i po zawieszeniu broni znów nastąpił atak Niemców i podpalili nasz budynek Wilanowska 1. Aha, jeszcze w międzyczasie, jak kolega był przy lkm-ie, to stanąłem na klatce schodowej, tak tyłem do ściany szczytowej, to miałem schody na dół, schody na górę. Palto miałem takie z domu porządne, obok położyłem. I naraz jak nie gruchnie coś. Byłem bez hełmu. Cegły mnie walą całe [po głowie]. Czołg strzelił w tą ścianę szczytową i dziura taka [całą ścianę, że] ten gruz, te palto moje [pokryło]. Miałem dużo szczęścia, że [wybuch] był z mojej strony, tylko z tamtej strony, tylko wywalił dziurę. No i dostałem rozkaz. Była taka dziura nas oddzielająca w murze od Solca 53, żeby tam zająć stanowiska i mieć ostrzał na tych w stronę Społem. Ale to już noc się zbliżała, to był chyba 22 września, już opuszczali nasi ten budynek Wilanowska 1.
- To już było po tym, jak Niemcy podpalili go?
Tak, tak. No i nie wiem, co robić. Poszedłem znów w strony tego placu, „Magaju”. Tam był taki rów łącznikowy. Patrzę, w tym rowie taki był karabin, leżał bezpański, „samozariadka”, taki wielostrzałowy, rosyjski. Przedtem patrzę tam w stronę Czerniakowskiej – ogień taki, pali się tam wszystko. I naraz jakieś sylwetki ludzkie skaczą przez ten ogień. Tylko oni [skaczą] w stronę Niemców. Niemcy tego... i strzeliłem do nich. Był pocisk taki zapalający, ale nie nastawiłem celownika na właściwą [odległość, tak] że kula poszła panu Bogu w okno. No i bardzo dobrze, bo jak się potem okazało, to kapitan Białous z „Zośki” przebijał się do Śródmieścia. Z majorem Łotyszonkiem, który był od armii Berlinga, iluś tam „berlingowców”, napotkali jakiś okopy, to niemieckie, dostali ostrzał. Tam był jeszcze ksiądz Paweł z nimi ze Starówki. Dostali ostrzał, no i „berlingowcy” się wycofali, część naszych [też], a tam z pięć osób poszło dalej z kapitanem Białousem. Jakoś się przedostali do „Imki”. A ja tutaj usnąłem w tym okopie, nie chciałem iść w stronę Wisły, bo tam była rzeź. Biły granatniki i tak dalej.
Potem poszedłem rano na Solec 53, a tam się okazuje, że ksiądz nasz, który był na Czerniakowie, ksiądz Stanek, poszedł pertraktować z Niemcami o kapitulacji. No i żeśmy wyszli z rękami podniesionymi. Część „berlingowców”, „Zośka”, część Powstańców. Nie było nas dużo z Czerniakowa. Ja miałem taki niemiecki [płaszcz]. Zrzuciłem niemiecki mundur, pod spodem miałem cywilne ubranie. Chciałem udawać cywila, ale człowiek był taki otępiały, bo miałem taki płaszcz sanitarny, […] taki z kapturem, a w kieszeni miałem kulki od pepeszy. No i Niemiec mnie rewiduje i zobaczył te kulki, i jak mnie rąbnie. A tych od „Zośki”, co mieli przy hełmach orzełki, brali tak na smycze jak psy i ganiali przed tym naszym szeregiem. Myśmy myśleli, że nas rozwalą, bo to było dwudziestego trzeciego. Uformowali szereg, pognali w stronę Czerniakowskiej, ustawili nas pod Czerniakowską 205, karabin maszynowy postawili przed nami i mieli nas rozwalać. Ale spod Cecylii Śniegockiej 3, gdzie był sztab niemiecki, wyszedł jakiś oficer i im zabronił im tego. I nas prowadzili tam na podwórze, na Śniegocką 3. „Berlingowców” kazali [ustawić] osobno, nas osobno. „Berlingowcom” dawali nawet bochenki chleba, a nam nie, bo myśmy [byli bandytami]. Potem nas uformowali w czwórki i [skierowali] do Rozbrat. Rozbrat do Górnośląskiej, Górnośląską to Wrońskiego, Wrońskiego do Myśliwieckiej i tam przez Agrykolę do tej ulicy, co tam stoi pomnik Sobieskiego, górą i na aleję Szucha. Na alei Szucha ja do cywili się od razu wpakowałem. Ci, co mieli ze Starówki panterki, to nie mogli. Ale chodził taki Niemiec i patrzył na buty. Kto miał wojskowe buty, a ja miałem z Africa Corps buty, to od razu:
Komm, komm, tutaj do wojskowych przesunął. Uformowali nasz pochód i tam do placu Unii, Rakowiecką do końca, tam jakimiś ogródkami działkowymi przez Ochotę do tego kościoła [z czerwonej cegły] na Woli, tutaj na Wolskiej. Zamknęli nas w takiej jednej nawie bocznej. Ulokowałem się od razu w konfesjonale, żeby się można było przespać, i tam spędziłem noc.
Rano uformowali nas i jazda. Razem z „berlingowcami” szliśmy drogą do Szymanowa. Z tym że łączniczki i sanitariuszki z „Parasola” wszystkie zostały. Jak później czytałem i [się dowiedziałem], to wszystkie został rozstrzelane. I tu leżą właśnie – „Polegli Niepokonani”. Ludność to tam szpalerem stała. Rzucali w nas pomidorami. Wóz taki przejechał, miał z lewej strony, jak żeśmy szli, pomidory i tak dalej. Nasi to już byli tacy umordowani, że nawet nie brali tego, tylko żeśmy szli, bo to ileś, kawał drogi.
W Szymanowie były trzy baraczki. Jakieś ruskie tam byli czy coś. My spaliśmy tam trzy czy cztery dni no i potem na stację kolejową, gdzie stały wagony, a w wagonach towarowych już czekał Mokotów. Oni się poddali dwudziestego siódmego. W międzyczasie taki chłopiec ośmio- czy dziewięcioletni, co dwa czołgi spalił (był mianowany na kaprala, miał Krzyż Walecznych), jakaś furmanka przyjechała z woźnicą, coś tam przywieźli, on obok usiadł i go wywieźli do księży. A my w tym pociągu zatrzymaliśmy się aż w Bremervörde.
- Ale zatrzymajmy się z tym momencie. Jeszcze kilka rzeczy à propos Powstania chciałam się dopytać. Jak przyjmowała ludność cywilna walki?
Dobrze. Nie spotkałem się z tym, żeby ludność cywilna była źle nastawiona do Powstańców. Choć miała straty w ludziach, w rodzinie, najbliższych, ale taki był pęd do wolności, że to głuszyło wszystkie inne uczucia. Flagi polskie, wszędzie barykady budowali samorzutnie cywile pod dowództwem wojskowych. [Ci] tylko przychodzili, pokazywali, jak i co, i gdzie. Był entuzjazm niebywały. Może gdzieniegdzie ludzie mieli dość i może wyrażali swoją opinię, ale ja się z tym nie spotkałem. W Bremervörde wygruzili nas z tych wagonów...
- Przepraszam, wspominał pan o u broni, zwłaszcza w początkowym okresie Powstania. Czy zdarzały się jakieś nieporozumienia na tym tle? Na przykład wiedzieli, że ten atak może się nie udać, bo nie ma czym walczyć. Czy były jakieś uwagi na ten temat?
Nie, bo była wzajemna pomoc miedzy różnymi kompaniami. Od tego byli łącznicy, że jak tutaj był atak czy coś, nie dawali rady, to łącznik biegł do innej kompanii i wiedział, gdzie lokalizacja, i tam momentalnie szły plutony z bronią na wsparcie. Tak było od strony Filtrów, od strony Rozbrat.
- Czy w czasie Powstania miał pan dostęp do prasy powstańczej?
Było „Czerniaków w walce”. Była taka wydawana gazetka na Czerniakowie
- Czy pamięta pan jakieś artykuły z tych gazetek?
Nie, tyle lat upłynęło, że…
- A czy rozmawiało się o tych gazetach czy o treści?
O gazetkach się nie rozmawiało. Tylko jak ja podsłuchiwałem rozmowy starszych kolegów, to obawiali się przyjścia Rosjan do nas. Wiedzieli, że oni przyjdą, ale się obawiali tego. Z tym że te oddziały „berlingowskie”, które przyszły, to byli bardzo pozytywni ludzie, odważni do szaleństwa. Major Łotyszonek to też [był] z tamtej strony [Wisły].
- A jak wspomina pan „Kryskę”?
To był oficer zawodowy, kierował całością. Ja tam nie miałem kontaktu, bo miał własne sztabowe łączniczki, którymi załatwiał temat, a ja tylko byłem na szczeblu drużyny, w plutonie IV. Nie miałem wglądu. A oprócz pana kolegi Lolka to był jeszcze ktoś, z kim pan się przyjaźnić czy trzymał blisko?
W czasie Powstania „Pantera” to na pewno, bo to był mój kolega. Tutaj z Tadeuszem Grigo „Kurem” to żeśmy sobie przypadli do gustu, choć on był w zgrupowaniu „Tura”, ale nieraz się spotykaliśmy i żeśmy pogadali trochę. Ale po prostu byłem za młody dla żołnierzy z plutonów na partnera do jakichkolwiek... jak to powiedzieć... żeby się kolegować, bo to nie byli moi rówieśnicy.
- A czy śpiewano wspólnie piosenki powstańcze?
Nie
- A co się robiło w czasie wolnym? Jak się nie walczyło?
W czasie wolnym. Jak to powiedzieć? Ciągle były jakieś zajęcia, na przykład wykopanie takiego rowu łącznikowego przez cały Solec pod obstrzałem. To to wszyscy robili i też musiałem kopać. Żeby wywalić tam dziurę w murze dla rkm-u od strony mostu, to też trzeba to było zrobić. Żeby stanowiska zrobić dla strzelców na parterze na pierwszym piętrze, to trzeba było worki z piaskiem, cegły nosić. To była praca, a to nie były takie okresy wolne, żeby człowiek miał tyle czasu, żeby się czym innym zajmował. Trzeba było doprowiantować, chodzić po prowiant i tak dalej. To były różnego rodzaju [zajęcia], bo było trzydzieści osób w plutonie i pięć sanitariuszek. Tak to wyglądało
- Wspominał pan o księdzu Stanku. Jak wyglądało to życie religijne w pana oddziale?
Były nieraz na Okrąg 2 msze polowe, które prowadził ksiądz Stanek. Uczestniczyliśmy w nich. Ale to było dwa czy trzy razy, dwa razy chyba. Nie było często, bo żeśmy tam nie bywali, bośmy byli na placówce. Tak to wyglądało.
- Czyli nie było oprócz tych mszy innych form życia religijnego. Wspólnych modlitw czy pogrzebów, ślubów?
Nie. Ja się nie spotkałem u nas. Może gdzieś indziej tak.
- Wspomina pan o Gruzinie, który był kucharzem. A czy spotkał się pan podczas Powstania z osobami innych mniejszości narodowych w Polsce?
U nas tam był pluton Słowaków nawet, porucznik Iringh. Miał potem zakład fotograficzny. Tam był pluton Słowaków, byli Francuzi u nas też, pięciu Francuzów w plutonach. Były u nas dwa oddziały z AL-u. Jeden AL Starówka, drugi AL Blaszanka. Były jeszcze inne kompanie.
- A czy pan się osobiście z obcokrajowcami spotykał?
Nie.
- A jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Wyśmienita. Tylko wyśmienita do czasu, jak został ranny porucznik „Namura”. Jak wylądowały szesnastego oddziały „berlingowskie”, że ludzie już myśleli, że przejmą walkę. Bo byśmy nie mieli czym walczyć. Oddziały, które przyszły ze Starówki, to były uzbrojone. Jak poszedłem do kuzyna tam, Barsa [z „Parasola”], to każdy miał po parę pistoletów, broń, automaty i tak dalej. A u nas to było [krótko] mówiąc „duch i pituch”. Nie mieliśmy broni. Bo jak się okazuje, to te Zgrupowanie „Narew” to było przeznaczone do WSOP, to jest Wojskowa Służba Ochrony Powstania. To były oddziały mające utrzymywać porządek, służby wartownicze, chronić magazyny i tak dalej. To one nie były dozbrajane przez górę. Były dozbrajane oddziały [takie] jak „Zośka”, te oddziały harcerskie, te oddziały, co były na Mokotowie, prawda, które miały stanowić ochronę dowódcy Powstania na Mokotowie, [na przykład „Baszta”], tylko w ostatniej chwili przejęło to zgrupowanie „Radosława” [na Woli].
- Czy w czasie Powstania wiedział pan, co się dzieje w innych dzielnicach miasta? Jak przebiega Powstanie?
Były jakieś wiadomości powtarzane od ucha do ucha, bo się cieszyliśmy każdym domem, który został zdobyty przez naszych, niezależnie gdzie by to było. Ale nie było dużo takich wiadomości. Może góra wiedziała, bo była w kontakcie ze Śródmieściem i tak dalej, ale my na placówkach to byliśmy odosobnieni od tych spraw.
- A czy był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania?
Nie, nie byłem. Z tym że spotkałem po Powstaniu sanitariuszkę „Dudę”, która [się z tym zetknęła].
Tak, tą aktorkę. Która była stawiana pod murem z porucznikiem „Łuszczycem” i księdzem Stankiem. I ona opowiadała, że „Łuszczycowi” esesman strzelił w brzuch i patrzył, jak umiera. A [co do] księdza Stanka, to wziął jego szalik, powiesił go na szynie. A ją miał zastrzelić, tylko zerwał jej łańcuszek i się odwrócił, bo tam coś odwróciło jego uwagę, a cywile wychodzili ze Społem i ona do nich dołączyła, no i cudem uniknęła śmierci. Tylko z jej relacji to to wiem, a tak to nie. Z tym że słyszałem, że Niemcy dobijali rannych, że jak weszli do tego szpitala, który był na Zagórnej, to wyciągali Powstańców i [zabijali], że to było wiadome, ale nie widziałem tego.
Moją matkę, to zresztą tu jest w książce – [„Powiśle Czerniakowskie 1944” Tadeusza Grigo], bo jest wykaz, bo po drugiej stronie Czerniakowskiej były zakłady Citroena i tam nasi zrobili szpital polowy. I tych wszystkich naszych, to znaczy cywili i tak dalej, Powstańców, którzy się ukrywali, tam nasi opatrywali i tak dalej. Zresztą mam tam matkę, [która] jest tam w spisie pacjentów szpitala, […] [polowego, do którego ją wzięli]. Bo matka dziwnym trafem ocalała, bo chodził Niemiec, chyba Ślązak, i się pyta i pytał: „Czy jest tu kto?”. A matka mówi: „No, Bóg mnie pana zesłał, bo ja tu leżę. Nogę mam [złamaną]”, to i to, to i to. Niech pani sobie wyobrazić, że ten Ślązak sprowadził czterech Polaków, na drzwiach matkę przetransportowali do tego szpitala, tam do „Citroenki”. Stamtąd na stację gdzieś i do pociągu i do szpitala w Krakowie. Leżała z nogą na wyciągu sześć miesięcy.
- A jak pana losy potoczyły się już w momencie wywiezienia do Niemiec?
Wywieźli nas do Niemiec. Na stacji Bremervörde patrzymy, a tutaj eskadry, całe niebo zakryte amerykańskimi bombowcami. W powietrzu się unosi takie sreberko, które oni puszczali, żeby zagłuszyć radary niemieckie. Strzelała artyleria.
I na piechotę, piętnaście kilometrów do obozu jenieckiego Sandbostel Stalag XB. No i tam mykwa, odebrali nam nasze rzeczy, dali niemieckie mundury z I wojny światowej i rozlokowani po barakach. Z czasem oddzielili nas, tych młodocianych, skupili nas razem. No i oficerowie, bo część takich była, [że] zaczęli troszeczkę dalej myśleć i zaczęli organizować kursy angielskiego dla tych [młodocianych jeńców]. Były zeszyty, były tego, ale... Z jedzeniem było krucho bardzo, brukiew, a myśmy już byli wyczerpani tutaj po tych walkach. No i koledzy doszli do wniosku, że pojedziemy do bauera na komenderówkę, to ukradniemy marchew, kartofle, poddoimy krowę i jakoś się podciągniemy zdrowotnie. No i się zgłosiliśmy. Zamiast do bauera, to nas wysłali do Hamburga na karne komando dla Powstańców w Gross Borstel. Tam nas było, ja wiem... bardzo dużo.
I to tak, rano o godzinie piątej czy czwartej apel. Przyjeżdżali Niemcy z miasta, kupcy, i nas brali do odgruzowania portu, bombardowanych domów. I tak dzień w dzień, dzień w dzień. A jeszcze były naloty dywanowe, tak że prosto z Warszawy jeszcze tam się znaleźliśmy. Znów było kiepsko. Ci, co zostali w obozie [jenieckim], to z czasem przyszły paczki amerykańskie, Czerwonego Krzyża, już jakoś mieli wsparcie, a myśmy [nie dostawali] nic, bo zawsze byliśmy w ruchu, nie mogło to do nas dość.
I [w pewnym momencie mówią, że] potrzebują stu spawaczy. No to ja się zgłosiłem, bo chodziłem do zawodówki, miałem pojęcie o tym. Mówię: „Może tam będzie lepiej”. No i nas, pięćdziesięciu podoficerów i trzydziestu młodocianych, maszerujemy do Harburga. Hamburg to jak Warszawa, a Harburg to jak Praga, tylko tu Wisła, a tam Elba. No idziemy. Patrzeć, jakiś taki jakiś obóz, druty, dookoła, ale wokół obozu, z takimi barankowymi czapami, czerwone denka, tutaj SS – Ukraińcy. Ukraińskie SS pilnowało. To był obóz koncentracyjny. Komenderówka Neuengamme, duża. Nam tam wydzielili pół baraku jednego i pół baraku drugiego. Pilnował nas Wehrmacht, ale mieliśmy styczność w myjni z tymi kacetowcami. Tam i Polki były z Powstania. Przez okno żeśmy rozmawiali z nimi, bo tam okno było przy oknie, tylko drutem nas oddzielili. No i nas gnali codziennie na nocną zmianę, też pięć kilometrów w jedną, do Howaldtswerke, fabryki łodzi podwodnych, gdzie nas poduczali spawania i mieliśmy tam spawać przy łodziach podwodnych. Tam produkowali łodzie podwodne. To były takie bunkry, takie sztolnie, przepaść, woda i tam na takich rusztowaniach stały łodzie, te takie koła, i to wszystko łączyli, oprzyrządowywali. To było bezpieczne, bo tam było żelbet, takie bunkry, bomba tego nie rozbiła. Rano wracaliśmy, to jak wracaliśmy, to widzieliśmy, jak tych kacetowców tam już dalej gnają z psami esesmani w drugą stronę. Ledwo się rozgościliśmy, dają jakieś tam coś do jedzenia. a tu
Fliegeralarm. I nas znów półtora kilometra [prowadzą] do takich kół w ziemi i [potem] w drugą stronę... Człowiek już tam był, bo ja wiem, miesiąc, to już nie miał siły na nic. Do tego stopnia, że jak to mówią, był już alarm, to nie zrywaliśmy się z łóżek. Wachmani z korbami nas tego, nie zerwaliśmy się. Ale wtedy był nalot i zbombardowali to wszystko przez pomyłkę, ten obóz. I naszych zginęło z dziewięćdziesiąt procent chłopców, i tych podoficerów, i naszych.
Ja byłem kontuzjowany, nawet nie wiedziałem jak i co. Obudziłem się w szpitalu jenieckim. Francuzi tam byli, prawda, lekarze. Ale po dwóch dniach doszedłem do siebie i wachman mnie wziął, dostałem pół bochenka chleba, no i zawiózł do obozu pociągiem [do Stalagu] XA Szlezwik-Holsztyn. Nas było dwóch. Poszliśmy... tam, w tym obozie, był trzydziesty dziewiąty rok. To był taki obóz przejściowy, gdzie były magazyny, gdzie były warsztaty szewskie, krawieckie, i stamtąd ich brali na komenderówki do bauera. To byli zażyci ludzie, którzy mieli matki chrzestne w Stanach, przysyłali im paczki. Paczki dostawali z Czerwonego Krzyża. Tam im się dobrze działo. Jak na zobaczyli w tych mundurkach niemieckich, mówili: „Ruskie?”. – „Nie – mówię – z Powstania Warszawskiego”. Myśleli, że my ruskie jesteśmy. No to jak się nami zajęli, to tak, dostałem sorty amerykańskie, angielskie. [Trafiłem] na taką izbę chorych. Kucharz przyszedł i mnie przynosił takie jedzenie. Bo ja ważyłem wtedy około pięćdziesiąt kilo, byłem dosyć wysoki, a byłem taki chodzący trupek. No i doprowadzili mnie przez tydzień do tego, a potem przyszło normalne jedzenie, to nawet taką puszkę mnie dali, gdzie mówią, że to małpie szynki. Koło mego łóżka stała czekolada, że miałem jedzenia w bród. Wzięli mnie na rentgen, zobaczyli, że mam naciek i mówią: „W normalnych warunkach to sanatorium. Musisz jechać do szpitala, gdzie jest opieka, bo my tutaj mamy tylko izbę chorych. Mamy sanitariusza, ale nie ma lekarza ani nic”. Dostałem od męża zaufania [pana] Strzałko takie trzy paczki amerykańskie. Opisał to z pieczęcią i tak dalej, żeby mnie Niemcy nie drapnęli tego. No i wachman dostał paczkę papierosów. Wziął te paczki i na stację. I jedziemy do macierzystego obozu, do szpitala. A tam był szpital z prawdziwego zdarzenia, z rentgenami, ze wszystkim. [Zlokalizowany] około półtora kilometra od właściwego obozu, Stalagu X B.
Tam, jak mnie zobaczyli, mówią: „O zobaczcie, tylko trzeba było pojechać na komenderówkę. Jak przyjeżdża, elegancko umundurowany w amerykański mundur, płaszcz, tego buty, to wszystko...”. Jeszcze trzy paczki amerykańskie. Niemcy to chwilowo zatrzymali, ale potem mi wrócili. No i tam doktór Naumann, kapitan z trzydziestego dziewiątego roku, zrobił mnie rentgena, i kazał pomodlić się do takiego świętego opiekuna. I zrobił mi odmę, żeby uścisnąć płucko. „W normalnych warunkach – mówi – to sanatorium, jedzenie, a tu tego nie ma”. On potem się ożenił z dziewczyną z Armii Krajowej. Bo w tym szpitalu to leżały też dziewczyny z Armii Krajowej, miały swoją salę. Mam zdjęcie kolegów z tego szpitala. No i tam leżałem, leżałem. Raz ostrzelał ten nasz szpital nas samolot amerykański. Kolega leżał na pryczy, to mu przez kolano przyszły te kule. Jak Anglicy weszli, to go od razu do Londynu wzięli na leczenie. I patrzymy, że to stanął czołg (tam taka była rzeczka) angielski, akurat
vis-à-vis okopu, gdzie siedział [Niemiec] z pancerfaustem. Dostał spod spodu i się zapalił. Około obozu broniło się SS, młode chłopaki. Ale patrzymy, z takiego lasku wychodzi pluton Anglików. Z przodu idzie z radiostacją, talerzykowe hełmy, i kieruje ogniem artylerii, a ona bije po Niemcach. Oni leżą w kartoflach, [wystawiają] bagneciki, a na nich już chusteczki, że się poddają. No i wyzwoli nas Anglicy. Pojechaliśmy, to byliśmy parę dni. A jeszcze przedtem przepuścili u nas esesmanów przez taką „ścieżkę zdrowia”.
Nasi. Bo przylecieli chłopcy z obozu, przeważnie ci młodzi, moi koledzy, i wyłapywali tych esesmanów i przez „ścieżkę zdrowia” przepuszczali.
- A jak ci Niemcy wcześniej traktowali Polaków?
Niemcy cywile?
- Nie. Ci esesmani, którzy pilnowali obozu.
Nie, Esesmani tu nie pilnowali. Esesmani tylko bronili tego terenu, a pilnował Wehrmacht.
- To w takim razie jak Wehrmacht traktował Polaków?
No, Wehrmacht był w porządku. To byli starsi ludzie, przeważnie inwalidzi, niezdatni do służby wojskowej, tylko pełnili taką służbę wartowniczą na wieży i chodzili wokół obozu. No i tu Anglicy przyszli i nas wywieźli do takiego szpitala, niby polowego. Sami Polacy go zorganizowali. Było takie osiedle przemysłu zbrojeniowego. Bo tam pięć kilometrów w kwadrat to była fabryka materiałów wybuchowych pod ziemią. Były takie murki, na tym był las, rósł, a [widoczne były] tylko takie ścieżki na wózek akumulatorowy, [koło naszych domków, w niedużej odległości, były na terenie, takie sto metrów na sto metrów [instalacje] przeciwpiorunochrony, żeby to ściągały, żeby nie waliło gdzieś, jak wiozą [materiały wybuchowe], bo to by wszystko poszło w powietrze. To był Bomlitz. Tam po drugiej stronie też byli Jugosłowianie. Ale to każdy miał gwiazdę przy tej swojej furażerce. Nasi, jak tam zobaczyli, jak oni tą swoją gwiazdę z tą flagą na maszt wyciągają, to poszli w nocy i im tą gwiazdę wycięli. Takie żarty.
I stamtąd [trafiłem] do sanatorium z prawdziwego zdarzenia. Bad Rehburg. Tam już było takie życie kulturalne, przyjeżdżały siostry Lody Halama, były występy i tak dalej. Bo tam Niemców wysiedlili, przywieźli włoskich oficerów, którzy byli w niewoli, którzy jak odjeżdżali do Włoch, to Niemców wygnali z kuchni i sami zrobili te makarony spaghetti i nas uraczyli. Dwóch żydków, takich młodych chłopaków, z obozu koncentracyjnego też przywieźli. Byli około tydzień. Z jednym z nich się zaprzyjaźniłem. Do Szwecji ich brali. Dostali dwa nowe garnitury każdy, amerykańskie, i po dziesięć tysięcy dolarów, wtedy, na zagospodarowanie. Wyjeżdżali do Szwecji. I tam w Bad Rehburg były angielski siostry, było sanatorium z prawdziwego zdarzenia.
Byliśmy tam miesiąc czy półtora i wywieźli nas stamtąd do Bad Münder. To było takie wielkie sanatorium, duże sanatorium pod Hanowerem. Cywile byli w tym sanatorium, a nas ulokowali w takiej willi, wojskowych osobno. I tam były siostry angielskie. Tam poszukałem ojca, bo wiem, że był we Francji czy w Anglii. Mam nawet te [dokumenty], dostałem to z Londynu od Czerwonego Krzyża, że [ojciec] mnie poszukuje i ojciec też dostał. Mam to wszystko zachowane tutaj, później państwu pokażę. No i tam leżałem do czterdziestego siódmego roku włącznie. No i przed świętami, przed Zielonymi Świątkami to tam przyjeżdżali z misji repatriacyjnej oficerowie niby tego rządu i nas namawiali, żeby tutaj jeszcze zostać, bo tutaj w Polsce nie ma, jak to powiedzieć, czym się za bardzo leczyć. Dlatego tam byliśmy aż do czterdziestego siódmego roku no i transportem sanitarnym z Lubeki do Szczecina, statkiem dopłynęliśmy. Potem do tego całego... po rejestracji do Warszawy. Zobaczyłem się z matką. Brałem odmę w dalszym ciągu, wyrobiłem sobie inwalidztwo. Miałem stuprocentowe inwalidztwa, z tym że lekarze przyznali sto procent inwalidztwa, ale czynnik społeczny nie zezwolił na to, tylko mówili, że pięćdziesiąt procent musi być, tylko na służbę wojskową. To była jedyna, jak to powiedzieć, dla mnie, taka z ich strony szykana.
- Czyli później nie miał pan problemów z Urzędem Bezpieczeństwa ze względu na swój udział w Powstaniu Warszawskim?
Szukali mnie, ale w czterdziestym szóstym roku. Byli u matki i pytali, gdzie ja jestem, jak i co. Ale już w czterdziestym siódmym to nie miałem takich spraw. Trochę się to wszystko rozładowało. Z tym że miałem wujka, znaczy żony wujek, to go (on był w „Obroży”) ściągnęli i do Rosji go wysłali, do kopalni węgla. Napisał taką książkę, żona to pokaże, wspomnienia swoje. Okupacja, walki w czasie Powstania po drugiej stronie Wisły, jak ich aresztowali, gdzie, gdzie ich wywieźli, jak tam było, kiedy było, kiedy wrócili i tak dalej. Bardzo ciekawe, bardzo ciekawy opis.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienia z Powstania Warszawskiego?
Że ta wolność nareszcie przyszła, że Powstanie się zaczęło. Z tym że jak potem człowiek tak głębiej sięgnął i był starszy, to zaczął różnie na ten temat myśleć. Że można robić Powstanie, ale musi być czym walczyć. A tak, jak nie ma czym, no to się nie robi Powstania. Z tym że gdyby tu weszli Rosjanie, to by to samo było, tylko z tymi młodymi. To by wszystko wywieźli. Bo to była młodzież bardzo patriotyczna, wychowana w duchu patriotycznym, że sobie by nie pozwolili tak grać na nosie, jak tamci by chcieli.
- A jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze, no to wtedy co w tym jednym dniu, jak strzelec „Mały” zginął na stanowisku, nasz kucharz „Wartan” [Czagacbannian], co w tym samym dniu wziął karabin i poszedł na strych, i bomba padła, i cały budynek został zgruzowany, oraz „Zabawa”, któremu granatnik rozwalił szczęki i kapitan „Namura” został ranny. I nasz pluton zaczął się sypać, jak wylądowali ci... To było przykre. [Oraz jak moja mama została ranna].
- Ale wtedy miał już pan takie wrażenie, że nie ma sensu dalsza walka, czy to po prostu było jakieś przygnębienie?
Nie. To człowiek był już w takim stanie umysłowym, że za bardzo nie czaszkował, tylko miał już [taki stan nieważkości]. Normalne oddziały, normalne wojsko, normalna broń, normalne wyposażenie – przyjdą i nareszcie dadzą Niemcom łupnia. A my tutaj z pustymi rękami. U nas w plutonie był [kolega] „Roch tak zwany, miał pseudonim, nazwisko Umiastowski, syn tego pułkownika Umiastowskiego, co w trzydziestym dziewiątym roku kazał mężczyznom opuścić Warszawę. Napisał książkę „Tysiąc walecznych z kamieniami w ręku”. Chciałem tą książkę kiedyś dorwać, bo ja mam dużo książek o Powstaniu, ale nie mogłem jej zdobyć.
Warszawa, 25 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadzi Urszula Adamowicz