Wiktoria Mrówczyńska „Wika”
Wiktoria Mrówczyńska, pseudonim „Wika”, w czasie Powstania nazwisko Wierchowicz, to jest moje rodowe nazwisko.
Niechętnie mówię o dacie urodzenia, podobno nie wyglądam, 5 sierpnia 1922.
- W jakim zgrupowaniu pani walczyła?
W czasie Powstania najpierw było zgrupowanie „Siekiera”, potem ten pan był ciężko ranny i zmienili nam dowódcę i był pan Neser Zygmunt, pseudonim „Kryska” i [zgrupowanie] było „Kryska”. To było na Powiślu Czerniakowskim.
- Zacznijmy od wybuchu wojny, pani mówiła, że konspiracja była od samego początku. Proszę powiedzieć jak pani zapamiętała 1 września, już miała pani jakieś zadania?
1 września zapamiętałam w sposób śmieszny, bo myśleliśmy, jak wszyscy, że to są ćwiczenia, latają samoloty. Mówimy: „To są przecież ćwiczenia, to jeszcze nie wojna.” Poszłam do swojej szkoły na Nowogrodzkiej, chodziłam do Jankowskiej, Statkowskiej. Byłam wtedy w liceum w pierwszej klasie i okazało się, że szkoła jest nieczynna. 1 września jeszcze ludzie byli zupełnie niezorientowani, a od 2 miałam przydział na Dworcu Głównym, który się mieścił przy Alejach Jerozolimskich, to był mały dworzec. Pogotowie harcerek polegało na tym, żeby pomagać ludziom, bo tam pociągi się zatrzymywały. Muszę zapytać męża skąd pociągi jechały, czy z zachodu na wschód, chyba z Poznania jechały.
- Jeszcze troszkę się cofnijmy, pogotowie harcerek, skąd to się wzięło?
Pogotowie harcerek polegało na pomocy doraźnej ludziom, którzy byli na siłę przewożeni. Byli ranni, byli pobici, głodni. Myśmy nosiły kawę, kanapki, żeby im pomóc materialnie, życiowo. To było nasze zadanie. Staliśmy na peronie i pomagaliśmy.
- Czy wcześniej was przyuczono do takich prac?
Specjalnie nie, to znaczy myśmy mieli, kurs to nie, ale w szkole nas poduczono jak mamy się zachowywać w takiej sytuacji. Myśmy z siostrą chodziły dzień w dzień, aż do 8 września, na szczęście 8 września nie poszłyśmy. Wtedy w nocy dworzec był zbombardowany, zniszczony kompletnie. Nie wiem dlaczego myśmy wtedy nie poszły. Coś było, że nas zwolniono, przypadek sprawił, że myśmy nie zginęły.
- Były tam grupy harcerek, które zginęły wtedy?
Grupy, które pomagały, trochę starsze grupy. Siostra miała trzynaście lat, czternaście, ja trochę więcej, ale jeszcze byłyśmy bardzo młode. Potem myśmy z siostrą – jeszcze nie było zorganizowane działanie harcerskie – poszłyśmy do komendy miasta i powiedziałyśmy: „Myśmy przyszły nosić broń i robić szarpie.” Tak nas nauczyli z powstania styczniowego, a ten do nas mówi tak: „Dziewczynki idźcie do domu, nie ma żadnej broni.” Oni się trochę śmiali, to nie było się z czego śmiać. My takie zdecydowane, żołnierki, siostra malutka była wtedy, poszłyśmy. Potem już zaczęła działać organizacja harcerska, jeszcze starszoharcerska, dopiero później było ZWZ AK. Myśmy były przydzielone do grupy starszoharcerskiej, znaczy ja, bo siostra była młodsza trochę ode mnie. Miałyśmy tam już ćwiczenia różne, ćwiczenia sanitarne, ćwiczenia nawet z bronią. Były małe „wisy”, nigdy się nie nauczyłam tego. Później była przysięga do ZWZ AK.
- Gdzie się odbywała ta uroczystość?
Nie pamiętam dokładnie gdzie to, przysięgi wszystkie to były w grupkach bardzo małych w prywatnych mieszkaniach.
Jacyś panowie, myśmy nie wiedzieli kto, myśmy się nie pytały, trzeba było się nie pytać. Jak później do Delegatury Rządu zgłosiłam się w 1942 roku, to miałam przykazane nie patrzeć na twarze. Patrzyłam, pamiętam na buty tych panów, było ich chyba dwóch czy trzech. Mieli długie buty wyglansowane, patrzyłam na buty i składałam przysięgę. Domyśliłam się dlaczego nie patrzeć na twarze, żeby w razie czego, gdy będziemy bite czy coś, to żebyśmy nie mogły rozpoznać. Zaczęła się nauka, liceum, tajne komplety – bardzo zresztą dobrze zorganizowane. Byłam bardzo dobrą polonistką i pisałam świetne wypracowania. Moja polonistka się bardzo obraziła na mnie, że poszłam na medycynę, ale chciałam być „Siłaczką”. Byłam wychowana w duchu Żeromskiego i chciałam być „Siłaczką”, leczyć ludzi za darmo i tak leczyliśmy za darmo mówiąc szczerze, prawie za darmo. Ojciec mówi: „Dobrze córeczko, ale kto ci buty kupi, jak ty będziesz [leczyć za darmo]?” Mówię: „Tatuś mi kupi buty.” Zaczęły się studia. Niektórzy [z] nas zapisali się do szkoły Zaorskiego, to były krótkie tak zwane kursy sanitarne, oczywiście pod kryptonimem. Niemcy nie połapali się. Niemców było łatwiej oszukać niż bolszewików, można było coś kombinować, łatwiej było ich oszukać. Nie chciałam do szkoły Zaorskiego, poszłam na tajne komplety Ziem Zachodnich, [tam] byli profesorowie i warszawscy i poznańscy, bo przecież z Poznania wszystkich ludzi wyrzucono, było bardzo dużo profesorów z Poznania. Jak profesorowie, organizatorzy, działali, że myśmy mogli ćwiczenia mieć z chemii – do tego trzeba było mieć przyrządy- nie mam pojęcia. Potem musieli nas wprowadzić do prosektorium, jak to organizowali, to nie wiem, w to nie wchodziłam. Wszystko było w porządku. Zdawaliśmy normalnie egzaminy, uczyliśmy się. Bardzo się wtedy młodzież uczyła, bardzo! Żeby się teraz tak młodzież uczyła, jak myśmy się uczyli…
Myśmy chcieli do czegoś dojść i chcieliśmy [coś] zmienić. Poza tym chciałam medycynę [skończyć], żeby ludzi leczyć, żeby ratować, żeby pomóc, byłam entuzjastka.
- W Powstaniu miała pani wiele okazji.
Później mieliśmy ćwiczenia sanitarne i nawet z bronią, małą bronią. Myśmy nie mieli nawet broni, prawie w ogóle nie było, dziewczyny by dostały akurat broń, chyba że łączniczki, to miały jeszcze. Nie wiem dlaczego nas przydzieli tak daleko, mieszkałam na Mokotowie, to na Czerniaków. Siostra miała przydział na Żoliborzu. Bardzo dużo młodzieży nie dotarło do swoich punktów, bo tutaj był błąd, że nie pomyślano o tym jak młodzież dotrze z dalszej dzielnicy do innej dzielnicy, nikt o tym nie pomyślał.
- Kiedy się pani dowiedziała, gdzie pani ma się stawić?
Nie pamiętam skąd.
To było wkrótce przed Powstaniem, to nie było wcześnie. Mamy się stawić tu i tu. Tak jak w wojsku, człowiek nie pytał się kiedy, kto wydawał rozkaz, mam się stawić i koniec, pieszo nawet, ale mam się stawić. Na Czerniaków odprowadzał mnie mój ojciec, nie chciałam, ale ojciec się uparł i odprowadzał mnie. Jeszcze mi buteleczkę koniaku włożył do plecaka. „Może ci się to przyda.” Nie piłam nigdy, harcerz nie pije nawet wina. Myślałam, że tam są sami harcerze, nie wiedziałam do jakiego punktu idę. Było rzeczywiście kilka, chyba, osiem dziewcząt z naszej drużyny. Pomyliłam ich i uważałam, że wszyscy są harcerzami, a to były dziewczyny z…
Tak, to była Wojskowa Służba Kobiet, WSK. Żadna z nas się nie pytała skąd przyszła, w ogóle ich nie znałam. Tak myśmy byli wyćwiczeni, że mowy nie było, żeby się w ogóle pytać. Nawet po wojnie myśmy się nie pytali skąd, kto był.
- Mówimy teraz o godzinie „W”. Jak pani ją zapamiętała?
Godzina „W” to był wtorek pamiętam 1 [sierpnia], a myśmy mieli się stawić chyba 30 [lipca]. Nas wtedy z powrotu do domu wysłali, że jeszcze nie i jeszcze raz było potem 1 [sierpnia]. Wtedy to już było trochę bałaganu, bo niektórzy się mylili, gdzie mają się stawić, kiedy się stawić. Stawiłam się na Czerniakowskiej, nie na Zagórnej, bo potem myśmy byli w szkole na Zagórnej, gdzie był zorganizowany szpital polowy. Przedtem myśmy mieli punkt w okropnych warunkach, to był dom starców na Czerniakowskiej, trochę zostało tam uładzone. Mówiąc szczerze, to tam dużo koleżanek wszy dostało, pchły, tam było okropnie, staruszkowie naprzynosili. To nie bardzo dobrze było zorganizowane, to było kilka dni, może kilkanaście dni. W każdym razie pierwsze nasze kroki to były w domu starców.
- Jakie były tam wasze zadania? Co mieliście robić?
Po pierwsze myśmy musieliśmy przyjmować pierwszych rannych, łóżka przygotowane. Pierwszy ranny był ranny w stopę. Myśmy się śmieli, że widocznie uciekał skoro w stopę. Pamiętam tego chłopaka doskonale, on był zachwycony, bo było biało, czysto. On przyszedł z terenu, gdzie oni stacjonowali, jemu się wydawało, że same anioły koło niego chodzą – tak opowiadał. Drugi to był „Sulima” pseudonim, Roman Gillof, który był bardzo ciężko ranny w lewą rękę i rękę trzeba było amputować, bo był taki stan. Jak to wyglądało? Była z nami koleżanka, która była chirurgiem w cudzysłowie, bo ona była ze szkoły Zaorskiego, bardzo zdolna była jako chirurg. Ona była bardziej zaawansowana niż ja. Co myśmy mieli? Nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, mieliśmy piłę normalną do drewna, ja polewałam spirytusem denaturowanym. Nie pamiętam czy mieliśmy morfinę czy chłopaka ogłupiliśmy, narkozy nie było. On nie krzyczał, nie wiem jak to było. Ona cięła piłą, nic się nie stało, żadnych zgorzeli nie było, żadnego zakażenia. On zapamiętał: „Boże kochany, jak to było, że miałem amputowaną rękę w takich warunkach.” Później coraz więcej było pacjentów, potem się schodzili, już wiedzieli, że jest punkt. Poczym koło 15 sierpnia przeszliśmy na Zagórną. Jeszcze na Czerniakowskiej mieliśmy chorego, który nie był ranny, tylko był ciężko chory na cukrzycę. Przywieźli go, przyprowadzili w śpiączce cukrzycowej, bo nie miał już insuliny. Myśmy na szczęście mieli, podaliśmy mu dożylnie i on ożył. To był dwudziestosześcioletni młody człowiek, który nie brał udziału w Powstaniu, po prostu to był chory człowiek. Poszedł od nas kanałami, w każdym razie nie wierzchem, może piwnicami przeszedł. Potem niestety wrócił, bo znów zało insuliny, ale myśmy już nie mieli i umarł przy nas. Strasznie przeżyłam tą śmierć, bo to było niesamowite, że człowiek, który nie ranny, musi niestety umrzeć. Tam leżał również w jednym pokoiku mój obecny mąż, był ciężko ranny w nogę, z kilku ciężko rannymi, żeby sobie dodać ducha, to czytali na głos „CK dezerterów”, czytali na głos i naśmiewali się. Naśmiewali się w takiej sytuacji, kiedy jeden miał nogę rozwaloną, tak że do amputacji prawie się nadawała, a drugi też był ciężko ranny. Nie wiem jak myśmy to psychicznie wytrzymywali. Potem przeszliśmy na Zagórną. Tam nam się wydawało, że jesteśmy w raju, bo tam było wszystko, klasy były specjalnie przygotowane, czysto było. Znów za nami [przyszedł] tłum ludzi, dużo cywilów tam było, ludzie z Czerniakowa potem się schodzili. Początkowo tak do 15 sierpnia mniej więcej, to było spokojnie u nas. Przychodzili do nas ludzie, mówili: „Jaki tu spokój.” Myśmy wtedy śpiewali, odbywała się piękna msza polowa z księdzem naszym kapelanem Stankiem, który został potem błogosławiony i śpiewaliśmy „Boże coś Polskę”. Wtedy była inna atmosfera. Dopiero pod koniec sierpnia jak przyszli do nas chłopcy ze Starego Miasta „zośkowcy” – miałam narzeczonego u „zośkowców” – opowiadali straszne rzeczy o Starym Mieście i o Woli, jak tam ludzi, rannych, Niemcy dobijali. Na łóżkach leżeli ranni, a oni przychodzili „trach, trach, trach” dobijali ich i dziewczyny ginęły.
- Czy nie mieliście wcześniej żadnych informacji, nie docierały do was?
Potem zaczęły docierać informacje, bo wychodziły specjalne „Biuletyny Informacyjne.” Korespondowałam jakiś czas z ojcem, ojciec był na Powiślu, ale tym Powiślu na Tamce, na Leszczyńskiej właściwie to było. Niestety urwało się wszystko 19 sierpnia, bo ojciec wtedy zginął. Korespondencja była, informacje były. Tam biegały chłopaczki, małe dziesięciolatki, pocztę roznosili, to też było niebezpieczne.
Potrzebnie niesłychanie. Taki malec mógł się schować do dziury, do szpary, wlazł gdzieś, wszędzie wszedł, bo mały to wszędzie dotarł. Była jedna rzecz bardzo ciężka, że nas gnębili gołębiarze tak zwani, wyborowi strzelcy, którzy z dachów [strzelali], oni się nie patyczkowali, czy ktoś miał czerwony krzyż na opasce czy coś, tylko we wszystkich walili. Wynoszenie rannych czasem było niesłychanie niebezpiecznie, bo w ogóle się z tym nie liczyli. A myśmy ciągle jeszcze nie byli uważani za kombatantów, dopiero pod sam koniec Powstania, to nas Niemcy uznali. Jak już przyszli „zośkowcy” zaczęła się makabra, bo nasz teren był najgorszy z całej Warszawy. Na Mokotowie było spokojnie, w Śródmieściu – myśmy uważali, że tam Powstania prawie że nie znali, bardzo minimalnie. W Czerniaków strasznie walili, bo wiedzieli, że ludzie będą uciekać przez Wisłę wpław albo łodziami i tak było. Oni wiedzieli, że nie ma tu wyjścia i trzeba wszystkich wyrżnąć. Czekaliśmy, nie wiem po co, na pomoc sowietów. Zastanawiam się po co myśmy na nich czekali, kiedy oni wcale nie chcieli nas ratować. Dowiadywaliśmy się, że byli już na Pradze, a potem się cofnęli.
- Był w końcu desant „berlingowców”.
Dopiero później „berlingowcy” pomagali, to już później było. Potem walili w nas, tak że jak się wyszło na podwórze, naokoło się patrzyło, to ruiny już były, coś strasznego jak Czerniaków był strzaskany, potwornie. Myśmy już nie śpiewali wtedy, już nie było śpiewów, bo było tak strasznie, że nie było mowy o śpiewie. Potem się zaczęły tak zwane „krowy”. Przychodzili, to sobie trudno wyobrazić, jak dziś widzę, ludzie poparzeni ziemią gorącą, która się w nich wybijała z rękami wyciągniętymi do nas – ratunku! Oni byli nie do uratowania, to było coś strasznego, do dzisiaj to mi się śni po nocach. Jak zjawy krzyczeli: „Ratunku!” Ale byli nie do uratowania, bo oni mieli wbitą gorącą ziemię w skórę, straszne to było, tego nie zapomnę. Pamiętam, że opowiadałam to w towarzystwie lekarskim, to zobaczyłam, że jeden z profesorów płakał, może akurat on miał inne przeżycia, płakali ludzie. Na początku [zastanawiałam się] jak tu zrobić, żeby się nie denerwować, do kogo mam mówić. Na początku się denerwowałam, a potem sobie wymyśliłam tak jak na scenie, że będę mówiła do jednej osoby. Mówiłam tylko do niego. Początkowo on się uśmiechał, profesor Wesołowski, słynny urolog, a potem widzę, że uśmiech ginie z jego twarzy i coraz bardziej jest przerażony, w końcu płacze. Zrozumiałam jak on płacze, bo tam inni płakali też, to widocznie było wstrząsające. Tak profesor potem powiedział, że to było niesamowicie wstrząsające. Dziwię się, że żadna z nas nie była ranna, jedna była, zdaje się, ranna, to przynieśli skądś. Nie wiem jak to było, że żadna z nas nie była ranna. Myśmy tam przecież musiały ciągle się poruszać, gdzieś chodzić.
- Zagrożenie było bardzo blisko.
Zagrożenie było, oczywiście że było. Czy człowiek się bał? Nawet nie wiem czy się bał. W końcu to myśmy byli znieczuleni. Pacjentów nie było gdzie kłaść. Początkowo były prycze, to dla pacjentów. Myśmy miały na początku swoje prycze, potem musiałyśmy oddać je rannym. Myśmy spały skulone w nogach rannych albo w ogóle nie spałyśmy. Ostatnie dni to już były straszne. Jak się zaczął wrzesień, to myśmy już nie mieli kompletnie co jeść, głód, wody, bo wodociągi już zostały strzaskane, do studni jak podchodziliśmy, to strzelali. Trzeba było być odważnym, żeby w ogóle podejść do studni. Myśmy w ogóle byli brudni. Początkowo tośmy prały sobie bielizną. Jeden z lekarzy, nie będę wymieniała jego nazwiska, on nie żyje, tak strasznie się bał, że on właził pod łóżko. My smarkate przy nim, to myśmy się z niego śmiały, jak on włazi pod łóżko, jak to jest, żeby lekarz właził pod łóżko ze strachu, on się tak bał. W końcu zginął, nie pamiętam w jaki sposób zginął ale wiedzieliśmy, że zginął. Był doktor Kubiak czy Kubik, który był chirurgiem, nie wiem czy on skończył specjalizację chirurgię czy nie, z Elżbietą, która była naszym naczelnym chirurgiem, bez przerwy operowali, dzień i noc.
- Czy mieliście środki opatrunkowe?
Nie, nie wiem jak to było, czy myśmy ukradli skądś… Dziewczyny chyba skądś przyniosły, ukradły, nie mam pojęcia. Na początku były środki czystościowe, dezynfekcyjne. Później to już tego owało też. Najpierw miałyśmy nawet surowicę przeciwtężcową, surowicę przeciwzgorzelinową, bo był też przypadek zgorzeli. Zaczęli nam przynosić coraz więcej rannych, właściwie to bez przerwy operujący byli zajęci przy rannych.
- Pani brała udział w operacjach?
Asystowałam, sama nie operowałam, za mało byłam wciągnięta do tego. W ogóle lubiłam chirurgię, chciałam zostać chirurgiem, ponieważ jestem okulistą z zawodu, to operowałam potem. Mąż strasznie się boi operacji, boi się krwi. Były też czasem dowcipne sytuacje. Koleżanki wyfasowały – bo tam były niemieckie magazyny z odzieżą, z żywnością też były… Była tak zwana, myśmy nazywały ją, „Czarna Mańka”, Marysia, która potem była stomatologiem, była bardzo dzielną dziewczyną, była starsza od nas. Ona wyfasowała długie majtki z koronkami i na stole operacyjnym, jak jeszcze był spokój, to ona taniec… Przerywniki nieraz były, młodzi ludzie, to jednak młodość zwyciężała, ale potem tak wesoło to już nie było. To już było koło 15 września, już zaczęły latać sowieckie samoloty.
- Kukuruźniki zrzucały pomoc.
Co oni zrzucali, to w imię ojca i syna, suchary które były ze słoniną, to wszystko spadało na ziemię, nie trafiali, to nic nie dawało. Weszła grupa Niemców, podawali się za Ślązaków, rzeczywiście pod spodem mieli ubrania cywilne. Oni powiedzieli częściowo po polsku, myśmy też po niemiecku trochę umiały: „Słuchajcie, my jesteśmy Ślązakami, pochowajcie wszystkie emblematy, wszystkie przepustki, opaski, wszystko co macie.” Miałam śliczną furażerkę. „Wszystko macie schować lub zakopać, bo zaraz przyjdą po nas tacy Niemcy, którzy jak znajdą, to zabiją.” Oni nas tym uratowali, bo myśmy zaczęli wszystko chować. Zakopałam swoją przepustkę i wszystko. W tym czasie przyszedł do nas ksiądz Stanek, było już bardzo źle, tak strasznie w nas walili, tak strasznie łupali, tylu było już rannych, że ksiądz mówi czy wy chcecie
absolucio in articulo mortis. Nie mogę mówić… Myśmy wszyscy na ziemi klęczeli i modliliśmy się razem z nim, a on z nami się modlił, za nas się modlił. Oczywiście to jest przed śmiercią. Już na podwórku szkoły stał karabin maszynowy na nas zwrócony. Tamci poszli, jeszcze zanim poszli, jeden mnie złapał, strasznie się bałam Ślązaków, nie Ślązaków, bo on tak: „Panienka, chodź pokaże ci coś, zabaweczki.” On zaczął mi turlać granaty po stole operacyjnym. On bawił się tak, zabawa była dla niego. Myśmy wszystkie się pochowały pod szafy, bo dziewczyny były młode, niebezpiecznie było. Potem, [to] opisuje koleżanka, miała takie doświadczenie, ona przygotowała zupę pomidorową dla wszystkich, weszli Niemcy głodni – oni też w końcu byli głodni – i kazali sobie po parę talerzy zupy dać i wszystko nam zjedli, już nikt nie dostał zupy. Było coraz głodniej, coraz biedniej było. Tam były punkty „Społem”, mieliśmy cukier w kostkach, początkowo tośmy mieli różne rzeczy, makaron, jedzenie, ale później było bardzo głodno.
- Kto się zajmował aprowizacją?
„Czarna Mańka” była od aprowizacji. Weszli ci nie wiem czy oni byli SS, nie wiem kto był, buciory straszne…
Okropny. Widzę ich, jak oni wchodzili. Myśmy nawet nie wiedzieli czy się boimy czy nie, nie czuliśmy w ogóle nic, znieczulenie kompletne. Akurat jedna z łączniczek, ale nie nasza, przyprowadziła, przyniosła, rannego chłopca, ślicznego chłopaka, który miał ciężką ranę w nodze i tam był już zgorzel. Nie mieliśmy surowicy, na progu szpitala umarł. Myśmy wszyscy okropnie rozpaczali, bo to było straszne. Ona przyszła w mundurze hitlerowskim, bo myśmy tam zdobywali mundury niemieckie. Niemiec do niej po niemiecku, ona rozumiała, mówi, żeby zdjęła mundur. Dał jej czarny fartuch szkolny i wyprowadził ją. Słyszymy z tyłu strzał i koniec. Myślimy, trudno, Hanka zginęła. Po latach, znaczy nie po latach, w 1945 roku, na ćwiczeniach z chemii, to było w instytucie na Pradze, ćwiczenia tam odrabialiśmy, patrzę, ona jest. Ja przerażona – myśmy per pani sobie mówiły, nie jak teraz się mówi per ty – ona mówi: „Pani chyba myśli, że zobaczyła ducha, opowiem pani jak było.” Jak ona poszła z nim za dom, on zegarek jej zabrał, ona się go pyta, która godzina. On mówi: „Po co ci godzina, przecież niepotrzebna.” „Bo bym chciała wiedzieć, o której godzinie się spotkam z moim narzeczonym, który zmarł dwie godziny wcześniej, został zabity.” Niemiec – tak jak ona mnie powiadała, potem jakaś inna wersja była – zbladł i mówi do niej: „Uciekaj, szybko uciekaj, gdzie tylko możesz to uciekaj, ja strzelę w powietrze.” Były takie przypadki. Ona wyżyła. Nie wiem, czy miał narzeczoną też, czy coś [nim] tknęło, coś takiego było, że coś mu tam się poruszyło. Czasem w Niemcach ludzkie uczucia się też zdarzały.
- Jak z całym szpitalem było jak przyszli Niemcy? Mówiła pani, że już wycelowane były w was karabiny.
Karabin jeden maszynowy stał przed gmachem, był wycelowany w nas, jak nie będziemy posłuszni, czy będziemy się bronić, czy nieodpowiednio zachowywać, to nas wszystkich rozstrzelają. To było celowe, [chcieli] nas postraszyć. Potem kazali wyjść dwóm sanitariuszkom, które mogłyby z nimi rozmawiać. Właśnie Elżbieta wyszła i jeszcze jedna sanitariuszka Basia Boracka, która potem była żoną mojego męża. Oni się z nimi porozumieli i powiedzieli, że zabierać ciężko rannych. Ale jak ciężko rannych zabierać – nie było tyle noszy, więc prycze, to muszą cztery osoby nieść, bo jak dwie osoby, nie wezmą. Oni tłukli części, rączki, odtłukiwali, żeby to można było złapać. Rannych w ogóle musieliśmy albo prowadzić, bo niektórzy poowijane mieli nogi kocami, ja prowadziłam takiego rannego, nie mógł iść normalnie, tylko kocami był poowijany, niektórzy dosłownie czołgali się przed nami, to było nie do zniesienia. „Zabierzcie nas, albo zabijcie, bo nas zabiją.” Nie zabili tam nikogo. Zostały tam trzy sanitariuszki Panitowska, Róża, Janka Paluchowska, „Sikora” miała pseudonim, one zostały z rannymi. Jakie ich losy, to już nie pamiętam. Część rannych była zabrana, tak jak mój mąż, do Dzieciątka Jezus. Najpierw nas prowadził Niemiec do Alei Szucha, myśmy nie wiedzieli co będą robić w Alei Szucha czy nas rozstrzelają tam, nie wiem. Przez wertepy [szliśmy]. Jak kulki świstały, to my: „E, co tam takie kulki, co to jest.” Taka kulka też może zabić. My: „To nic nie jest, krowy to były ważniejsze, ale kulki nie szkodzą.” Niemcy to się chowali, ale nam nie pozwolili. Myśmy pieszo szły przez wertepy do Agrykoli, Agrykolą do Alei Szucha. Kazali nam siedzieć na chodniku, na jezdni. Zabrali chyba dwie sanitariuszki, mąż mówił, że jedną chyba zgwałcili, ale nie wiem. Zobaczyli, że my mamy szare spódnice z niemieckiego materiału, niemieckie i wszystkie miały zielone skarpety wojskowe, a mówiliśmy cały czas, że to jest szpital cywilny. Niemiec podchodzi, mówi: „No AK
marschiert.” Poustawiali nas w ósemki i po Alei Szucha nam kazali maszerować. Znudziło mu się chyba to maszerowanie i rozpuścili nas. Puścili nas wolno, usiedliśmy znów na chodnikach. Kilka osób było przesłuchiwanych, zabranych na Szucha. Niestety był z nami Marian bardzo ciężko ranny, który przed wojną pracował w tajnej milicji czy coś. Niemcy chyba nie wiedzieli o tym, bo by czapa była absolutna. Myśmy po prostu zmartwieli ze strachu, że go zabiją. Strasznie go jeszcze pobili dodatkowo, mimo że był ciężko ranny. Myśmy prędko go do karetki schowali. Tam był pan Drejza, chyba ze szwajcarskiego punktu, to był lekarz i on był konsultantem z Niemcami, tłumaczem, chciał nam pomóc. Jego pierwszego, Marina, wsadziło się do karetki.
Nie wiem jaka to karetka była, karetka pogotowia.
- To nie były wasze karetki tylko niemieckie?
Chyba niemieckie. Myśmy się najbardziej bali, bo tak było też, że Niemcy brali część sanitariuszek do przenoszenia swoich rannych, albo one musiały zbierać rannych, mogły zginąć pod gradem kul. Jeszcze zanim to się stało, zanim tam poszliśmy, to zaprowadzili nas… Nie po kolei mówię.
- Który to był dzień mniej więcej?
To było 16 września.
- Jak wiele osób wysłano w Aleje Szucha?
Trudno mi powiedzieć, bo z nami byli też i cywile. Oni się przyczepili do nas, dlatego że chcieli razem, może się uratują. Zanim nas tam wysłali z Niemcem, który nas prowadził przez wertepy, to kazali iść nam na górne piętro. Tam były potrzaskane wszystkie szyby i szkło leżało, odłamki szkła na podłodze. Pamiętam, że kazali nam się położyć czy usiąść na szkle. Ponieważ byłam strasznie chuda wtedy, byłam zmizerowana, drobna, to chciałam wcisnąć się, żeby [mnie] nie było widać, bo oni wybierali wtedy dziewczyny do noszenia rannych Niemców. Samoloty latają, bombardują niesamowicie, a nas tam trzymają. Była bardzo przykra sytuacja, nawet drażliwa bardzo, jeżeli chodzi o sprawy fizjologiczne. Musiałyśmy na komendę iść wszystkie razem do pokoju. To jest straszne przeżycie dla dziewcząt, dla ludzi, którzy są wychowani w kulturalnym środowisku, że na posadzkę… Dla mnie straszne przeżycie i to na komendę. Potem było schodzenie. Nasi ranni to nie wiedzieli co z nami będzie i latali za nami, tam biegali, tu szukali. Potem poszliśmy. W Alei Szucha trzy osoby były przesłuchiwane, nie wiem kogo pobili, ale jedną osobę zatrzymali, ale nie pamiętam zupełnie kogo, widocznie wydawała im się podejrzana, czy coś o niej wiedzieli, nie mam pojęcia, ale żadna nie zginęła. To była ciekawa sprawa, zanim myśmy byli wysłani na tą drogę krzyżową, podszedł do mnie policjant granatowy, powiedział: „Proszę pani, ja i kolega chcemy po dwie dziewczyny uratować jako nasze bratanice, czy pani się zgadza?” Co miałam powiedzieć, że się nie [zgadzam]. Początkowo sobie myślę, bo ja wiem czy się zgodzić, one idą do obozu, a ja… Człowiek chce być solidarny, ale w końcu myślę tak: „Jak mam się uratować, to pojadę.” Oni do Krakowa byli wysłani. Zawieźli nas do Pruszkowa pociągiem elektrycznym. Jedna z naszych koleżanek z mojej drużyny – pociąg się lekko zatrzymał, dłużej stał w Ursusie – wyskoczyła z pociągu, udało jej się, nie widział Niemiec. Ona wiedziała, że tam rodzina będzie, ona się uratowała. Pruszków dla mnie to była makabra, bo ja to przeżyłam jako dosłownie piekło Dantego. To było coś tak strasznego, to trudno opowiedzieć. W halach kolejowych było tak brudno, że się myłam w lampie kolejowej, zatkałam sobie czymś, gałganem, ktoś miał wrzątek i się myłam. Jak sobie przypominam, to śmiech mnie ogarnia, bo mi było wszystko jedno czy na mnie ktoś się patrzy czy nie, jedna strona była otwarta. Pruszków to tak wyglądał – ogromne hale, palące się ogniska po całej hali i krzyki, wołania, nawoływania: „Stasiu!” „Mamo, mamo!” „Ja się boję!” Ten krzyk, myślę: „Jezus Maria, jestem w piekle Dantego w tej chwili.”
Tłum ludzi był, nie wiem ile było osób, wszyscy leżący, ranni, chorzy.
To był dokładnie 17 wrzesień, 16 oni weszli. Człowiek młody, jak może zwinąć się w kłębek i spać na desce? To była deska lekko pochyła, zwinęłam się w kłębek spałam jak zabita, głodna, brudna, nic nie wiedziałam o rodzinie.
- Jak długo tam pani została?
Tam byłam krótko, dlatego że policjanci krótszy mieli pobyt. Oni byli chyba dwa dni. Potem ja z nimi jechałem koleją, a koleżanki, zostały wysłane do obozów pracy, ale nie do koncentrata, tylko do obozów pracy.
- Jakie warunki panowały w Pruszkowie?
Tam nie było żadnej latryny, tylko musieliśmy siedzieć na żerdzi, na jednej żerdzi mężczyźni na drugiej kobiety. Dla mnie to było najokropniejsze. To było tak upokarzające, że coś niesamowitego, okropnie.
- Czy tam w ogóle dawali coś do jedzenia?
Nie pamiętam, może w innej części, w Pruszkowie trochę karmili, ale tam nam nic nie dawali. Miałam tylko trochę cukru przy sobie, jak myśmy przeżyli, to nie wiem.
- Pojechała pani z policjantami?
Pojechałam z policjantami do Krakowa, oni mieli tam swój dom z pryczami bardzo wysokimi i mnie tam umieścili na pryczy na samej górze. Mimo że byłam zawsze wygimnastykowana, to ja bałam się, nie umiałam zejść z pryczy. Mówię: „Proszę pana, może mnie pan zdejmie.” Poza tym w Krakowie jak przyjechaliśmy, to byłam zupełnie osłupiała, bo zobaczyłam miasto czyste, fiakry jeżdżą, chodzą ludzie czysto ubrani, miasto niezniszczone, Kraków trochę był zniszczony, ale mało. Osłupienie zupełnie, bo nagle człowiek … Jeszcze jak byliśmy w Warszawie, to była taka scena, jak w „Zakazanych Piosenkach”, że był moment, że wszyscy się odwrócili i patrzyli na Warszawę, klękali wszyscy, klęczeli.
- Co pani widziała żegnając Warszawę?
Same ruiny były, same ruiny i zgliszcza. Poza tym jak myśmy szli jeszcze do Dworca Zachodniego, to szłam przez moja ulicę, przez Rakowiecką i widziałam mój dom, stał cały, nie był zniszczony. Myślę sobie gdzie moja matka i siostra są. One były na Okęcie wywiezione. Była jedna tragiczna scena. Szedł z nami pan, który miał pseudonim „Neger” to był znany olimpijczyk, był ranny w nogę. On nie mógł iść. Niemiec do niego mówi
komm, komm. Widzi, że nie może, strzelił do niego. On przede mną szedł, tamten upadł i mówi, żebym go niosła. Cztery osoby niosły go, do sklepu rzeźniczego żeśmy [go] zanieśli, ale ja byłam już zupełnie znieczulona, nic nie czułam wtedy, nie wiedziałam czy się boję, czy jestem przerażona, człowiek nie wie co się z nim dzieje, mimo że jest tak młody. To trudno wytłumaczyć, to trzeba samemu przeżyć.
- Mówiła pani o tym, że dotarliście do Krakowa.
Miałam kalendarzyk, adres naszej przyjaciółki rodziców, na Rakowieckiej mieszkała. Poszłam do niej, bo nie miałam do kogo innego iść. Ona jak mnie zobaczyła, to mnie nie poznała, bo byłam tak wychudzona, brudna, fartuch biały, to był czarny, plecaczyna – co ja tam miałam w plecaku, prześcieradło, jedną zmianę bielizny, nie wiem czy mydło czy coś.
- W Krakowie to się działo?
Tak, w Krakowie. U niej zostałam, ale ona mówi: „Słuchaj, nie mam pieniędzy.” Ona sprzedawała mydełka, to była okupacja, ona nie miała pracy. Mówię: „Jakoś sobie poradzę.” Tam z RGO mieliśmy bezpłatne obiady wszyscy z Powstania. Ona mnie też częstowała zupą. Mówię: Nie, nie chcę jałmużnych obiadów, pójdę do pracy.” Pielęgniarstwo było zajęte, sporo osób, pielęgniarek, przyjechało z Warszawy. Może będę służącą, ale co bym robiła, nie miałam w ogóle sił. Do małych dzieci skierowała mnie doktor Kapłańska, zapamiętałam jej nazwisko, która się opiekowała warszawiakami, dziewczynami młodymi. Ona mówi: „Przepraszam, tylko to co dla pani mam, żeby pani mogła się opiekować, pielęgnować małe dzieci.” To malutkie, niemowlaki, nie umiałam. Lubiłam bardzo dzieci, ale nie umiałam nic przy nich zrobić. Tam byli ludzie też z Przemyśla czy ze Lwowa, oni mówili, że z Przemyśla, wtedy się ludzie nie przyznawali, że ze Lwowa. Za obiady miałam u nich być, ale nic nie umiałam koło dzieci zrobić. One płakały, ja razem z nimi, śpiewałam im kołysanki, to co mama śpiewała i one płakały, ja płakałam. Nie wiem, coś tam koło nich robiłam, ta pani w końcu mówi do mnie… Mówię: „Wiem co pani powie mi, że się nie nadaję, zresztą czuję to sama.” Poszłam do schroniska dla uchodźców na Starym Kazimierzu w Krakowie, gdzie biedota, tam byli też z Warszawy, wszyscy ludzie byli biedni, strasznie. Opiekowałam się nimi, oni byli zawszeni potwornie, strasznie brudni, niesamowicie. Tam siostry Albertynki nad tym miały piecze, siostry Albertynki mnie karmiły, one mi wydawały – nie wiem, przecież one nie mają klauzuli, ale mimo to – przez okienko podawały mi zupę.
To był już wtedy koniec października. Jeszcze myśmy z łapanki uciekły z koleżanką, bo warszawiacy to umieli uciekać.
Łapanka była w Krakowie, oczywiście łapali przede wszystkim warszawiaków, ale myśmy się zaczęły wycofywać do kościoła i jakoś uciekłyśmy. Albertynki mnie karmiły, strasznie płakałam, ciągle siedziałam w kaplicy, bo dowiedziałam się wtedy, że mój ojciec zginął. Siostra mojego narzeczonego dowiedziała się, gdzie jestem i powiedziała mi. Cały czas modliłam się i płakałam. One widziały, że do kaplicy ciągle chodzę i mówią tak: „Proszę pani może pani przystąpi do Albertynek?” Mówię: „Nie, mam narzeczonego.” „A to narzeczony pójdzie do Albertynów.” Potem spotkałam Jurka, który był ranny w piętę, co u nas leżał, pierwszy pacjent, na ulicy go spotkałam. Też do Krakowa się dostał, tam była jego siostra i matka. Bardzo zimno się zrobiło, a ja miałam pożyczoną jesionkę do pięt, ktoś mi pożyczył czy dał, bez rękawiczek, bardzo się zaziębiłam, bardzo kasłałam, zaczęła się moja choroba, nie mogłam pójść do lekarza do się bałam. On mówi: „Wiesz co, mam parę rękawiczek, będę jedną nosił, a drugą rękę w kieszeni będę trzymał i ty tak samo.” Po latach mu potem powiedziałam, że nigdy nie zapomniałam tego gestu. Wymyślił coś takiego, żeby podzielić się jedną parą rękawiczek. Mówię: „Wiesz co Jurek, ja ci nie zapomnę tego.” „Co ty mówisz?” „Nie zapomnę, to niesamowite.” On ze mną pojechał na Prądnik. Na Prądniku leżał mój mąż obecny, od Dzieciątka Jezus ich też przywieźli do Krakowa, ale go nie widziałam, myśmy tak krótko byli. Później w ogóle mną się trochę opiekował znajomy pan, którego poznałam w Warszawie, krakowianin, który tak się strasznie przejął tym wszystkim, a mieszkał z rodzicami w Zakopanym wtedy, że do mnie co drugi dzień do Krakowa przyjeżdżał. Wtedy to była podróż, sześć godzin się jechało czy ileś z Zakopanego do Krakowa. Moja matka jak się dowiedziała była w niesamowitej rozpaczy, bo jej powiedziały zakonnice, że na Czerniakowie nie ma ani jednej sanitariuszki, ani jednej łączniczki, wszystkich wyrżnęli. Moja mama miała wtedy czterdzieści trzy lata, wyglądała jak staruszka, tak strasznie się przejęła, że wszystkie wyrżnęli. Tam była pani, która jest często opisywana, miałam z nią kontakt, pani Sendlerowa, która na Okęciu pracowała jako sanitariuszka. Ona wybrała się, powiedziała do mamy, że ponieważ w Krakowie… W Krakowie był główny punkt, gdzie można było wszystkich odnaleźć, ludzie rejestrowali się w Krakowie, tam szukałam moich rodziców, narzeczonego, siostrę, wszystkich szukałam i podałam gdzie jestem. Ona poszła do tego punktu i mnie odnalazła, przyszła do mnie i mówi: „Zaraz wracamy.” Byłam umówiona z tym panem, bo chciał się ze mną zobaczyć i nie mogłam już, nie poszłam na to spotkanie. On się przestraszył, potem napisał do mnie, że bardzo był przerażony co się ze mną stało. Ona mnie zabrała od razu na Okęcie, to nie była łatwa droga, myśmy jechały przez kilka miast.
- Wracała pani do Warszawy?
Wracałam w kierunku Warszawy, najpierw trzeba było dojechać do Kielc, w Kielcach miałam też adres znajomego rodziców, który był w Radomiu komendantem więzienia. Niestety ci komendanci nie mieli najlepszej opinii, ja z tą panią do niego przychodzę, już się zbliża wieczór, niedługo godzina policyjna. Przychodzę, on mnie rozpoznał: „A skąd ty jesteś? Gdzie ty byłaś?” Mówię: „My z Powstania.” „Z Powstania?! To nikogo nie przyjmuję z Powstania.” On mnie znał od dziecka. Mówi: „Dam wam po szklance herbaty i idźcie z powrotem na dworzec, gdziekolwiek.” Do końca życia mu tego nie wybaczę, bo to było wygnanie ludzi, którzy na rozstrzał mieli iść czy gdzieś. Myśmy poszły z tą panią i spałyśmy na ladzie do wydawania bagaży, na zimnej ladzie spałyśmy. Nie wiem jak to było. Potem była podróż przez Piotrków, krętą drogą się jechało do Warszawy, to nie było tak łatwo. W Piotrkowie była znajoma pani bardzo uboga, bardzo było jej ciężko, ale znałam jej adres i do niej przyszłam. Ona nas przyjęła, zrobiła kanapki. Uboga była naprawdę i płakała ze mnę razem, bo ona ojca żałowała. Jak są ludzie różni – jeden nas wygonił, a drugi przyjął. Potem po drodze mignął mi pociąg, nie pamiętam czy jechał pociąg z Warszawy… Spotkałam koleżankę, przyjaciółkę z harcerstwa Marysię, która mi dała wielką chustkę do nosa męską i mówi: „To sobie włożysz na głowę jak będzie ci zimno.” Nie wiem dokąd ona jechała, nie wiedziałam, że ona była w NSZ-cie w partyzantce. Powiedziała: „Może ty przyjdziesz do lasu,?” Mówię: „Do lasu to nie pójdę.” Dojeżdżałyśmy do stacji, nie do Milanówka, potem jeszcze jedna stacja była, zapomniałam jak się nazywa i potem dalej pociąg nie szedł, bo już tory były zniszczone. Strasznie lało, to było 11 listopada. Ponieważ miałam dziurawe buty, zupełnie dziurawe, to ja do kałuż wchodziłam w butach, bo mi było wszystko jedno, pięć kilometrów myśmy musiały iść do Okęcia. Przyjechałam ciężko chora z potwornym rzutem reumatycznym, strasznym, że w ogóle nie mogłam się ruszać, ani głową, ani rękami, ani nogami, w ogóle nic. Do szpitala, tam był prowizoryczny szpital. Niestety tam była pani, która wymyśliła sobie, że jestem „endeczką”, a nie wiedziałam co to jest endecja w ogóle, mówię: „Nie wiem co to jest.” Ani szkoła ani dom nie były politycznie nastawione. Ona mówi, że jestem endeczka. A na Okęciu to sami komuniści byli, ale trudno. Przyjechałam tam, w jednym pokoju wszyscy byli na Okęciu, nie było co jeść, też RGO-wskie zupy były, straszne, okropne zupy. Mama nas ratowała – chodziła na pole, kupowała kapustę kiszoną z cebulą i dawała nam, kartofle zdobywała, gdzieś tam kopała, bo bała się wysyłać siostrę, ja byłam chora. Bała się wysyłać młode dziewczyny, były w niebezpieczeństwie. Cebula z kiszoną kapustą mnie uratowała. Tam były straszne warunki.[...]
- Czy mniej więcej już wszystko pani powiedziała o Powstaniu?
Nie wszystko o moim życiorysie konspiracyjnym. Myśmy z siostrą zaczęły akcję ratowania żołnierzy, rannych, w 1939 roku. To był szpital, który nigdy się nie rozwinął jako szpital, na Nowowiejskiej.
- O jakim okresie pani teraz mówi?
Teraz mówię [o] początku wojny, po 1939 roku. Do Okęcia już doszłam, byłam chora, tam leżałam w strasznych warunkach. Tam się mnóstwo ludzi przewijało, inteligencji dużo.
- Chciałabym, żeby pani powiedziała jeszcze z Powstania, jak pani pamięta atmosferę? Znała pani księdza Stanka, co pani może o nim powiedzieć?
Myśmy go wszyscy uwielbiali, to był boży człowiek. On tak nas wszystkich kochał i tak do nas się odnosił i tak wszystkim pomagał, rannych nosił, na plecach nosił, a sam był szczupły i raczej wątły był. On wiedział, że się naraża. Miał możliwości ratowania się, dawali mu, nie skorzystał. On był właściwie…
Był męczennikiem, dlatego że wiedział co go czeka. Niemcy widząc jak on rannych nosi i się nie boi kul, ani niczego, w końcu go powiesili i koniec, nawet nie wiem czy nie do góry nogami, bo oni tak potrafili wieszać też.
- Teraz chciałaby pani powiedzieć jeszcze parę słów o początkowej konspiracji.
Byłam jeszcze w akcji ratowania dzieci Zamojszczyzny, bo ciągle mi było mało, ciągle coś, to był 1943 rok, zima. Część dzieci była zamarznięta w wagonach, myśmy nie mogli ich uratować. Nie wiem, godzina policyjna, myśmy się nie bali, czy myśmy mieli Ausweis. Pamiętam, że miałam obowiązek przewieść dzieci do jakiegoś punktu, nie pamiętam gdzie to było i z nimi razem przenocować, dyżurować, a potem ktoś inny był, przychodził. Niemcy dzieci wybrali na zagładę, częściowo to oni chcieli zgermanizować, a częściowo zniszczyć. Tam była straszna pacyfikacja, okropna. Potem Delegatura Rządu, nie bałam się, nosiłam niesamowite kłęby meldunków. Potem jak Niemcy zaczęli
Alles Raus, usiadłam, patrzę tu Niemcy, tam Niemcy, musiałam pójść do domu, musiała podrzeć w drobne kawałeczki wszystko nie czytając, ani jednego słowa nie przeczytałam co nosiłam, bo takie były rozkazy. Myśmy byli tak zdyscyplinowani, że jak nie wolno, to nie wolno nic. Początkowo tego w ogóle nie wiedziałam i nie wolno mi tego pisać, dopiero później powiedziała przyjaciółka, napiszesz dopiero jak będzie można pisać. To było jak Nowak-Jeziorański, tylko on był w Delegaturze Rządu ale poza krajem, a ja byłam na kraj, tam pewnie dużo osób było jeszcze innych. Oczywiście nie wiedziałam na co się narażam. Mąż mi wytłumaczył, że to strasznie było ciężkie. Później szykowaliśmy się do Powstania. Nie byłam z tych – hura Powstanie, że za trzy dni się skończy, nie. Bałam się Powstania, bałam się, że się tak szybko nie skończy i że może się źle skończyć. Ponieważ myśmy składali przysięgę i myśmy uważali, że to jest nasz obowiązek wszystko jedno czy my się narażamy czy nie, musimy się podporządkować. Byli tacy, którzy się rozchorowali, pochorowali się na to, na tamto i nie brali udziału w Powstaniu, a myśmy uważali, że musimy być.
- Bogu dzięki, że byli tacy młodzi ludzie jak wy, że najważniejsza była idea.
Najwspanialsza młodzież, najbardziej odważna, to niestety zginęła.
- Ci co zginęli, to przynajmniej uniknęli strasznego losu, który był waszym udziałem, proszę powiedzieć o represjach jaką panią dotknęły, gdy już Polska była teoretycznie wolna.
Po wojnie przede wszystkim byłam zawsze na nie. Jak było referendum jedno, coś wpisałam na tak, a resztę na nie. Byłam wtedy w Łodzi, bo w Warszawie myśmy tak głodowali potwornie, że nie mogliśmy wytrzymać, a w Łodzi się otworzyła Akademia Medyczna, gdzie byli zresztą dobrzy profesorowie. W Łodzi to było bardzo dużo studentów Politechniki Warszawskiej, studenci Politechniki byli zawsze tacy co to jak był protest, to oni pierwsi maszerowali ósemkami. Ich bardzo nie lubiła władza. Byłam świadkiem sceny, sowiet zabił dziewczynę w parku, zgwałcił i zamordował i był pogrzeb tej dziewczyny, to był 1946 czy 1947 rok. Myśmy wszyscy ósemkami szli w milczeniu na pogrzeb, a nie wiedzieliśmy, że w bramach stoi milicja i na nas czatuje, oni nic, cicho, doprowadzili do końca. Z powrotem jak myśmy już wracali, to zaczęli wtedy strzelać, do nas zaczęli strzelać, tylko że myśmy się wtedy pochowali, nauczyliśmy się tego w konspiracji jak się trzeba chować. Cały czas byłam na nie, muszę powiedzieć to otwarcie, dużo rzeczy mi się nie podobało. Byłam aresztowana we Wrocławiu, dlatego że tam mnie ktoś wydał, że byłam w „Szarych Szeregach”. To był pan, który udawał „akowca”, młody człowiek, w moim wieku. Wynajmowałam pokój u jego matki i on mnie wydał, ukradł moją fotografię. Oni – proszę pisać życiorys. Mówię: „A co mam pisać, że byłam w Szarych << Szeregach>>?” O delegaturze to w ogóle nie wiedziałam, że byłam w niej. Byłam w „Szarych Szeregach”, za harcerstwo? Oni mnie maltretowali, tak że mnie ganiali przez dwa lata, dopiero jak umarł Stalin to dopiero się skończyło.
- Miała pani kłopoty z pracą?
Miałam kłopoty o tyle, że nie mogłam sobie wybrać kliniki, tylko oni dawali nam przydziały, do tego stopnia, że było małżeństwo, jak kończyłam – jego wysłali do Szczecina, a ją wysłali do Białegostoku, małżeństwa rozdzielali. Potem studenci zaczęli protestować, przestraszyli się tego i przestali tak robić. Po prostu, tak jak panią Gerent, która była łączniczką, bardzo ważną łączniczką, ona była w Komendzie Głównej, ją po prostu wymeldowali z Warszawy, ją, stałą mieszkankę Warszawy wymeldowali. Miałam kenkartę, po prostu wyjechałam i wtedy już się meldowałam gdzie indziej, ale nie pozwolili mi się zameldować na stałe do 1978 roku. Dopiero po śmieci siostry, mama dostała mieszkanie w 1978 roku, to mogłam przyjść jako opieka mamy, ale rejestracji warszawskiej nie mogłam dostać. Powiedzieli: „Nie, damy pani piękne mieszkanie, może pani pojechać pod Jelenią Górę, Strzelce Opolskie, ale nie do Warszawy.”
- Nie była pani zameldowana, ale mieszkała pani w Warszawie?
Wtedy w 1978 roku zameldowałam się, wtedy to już prawie nie pracowałam, bo mam inwalidztwo wojenne… Miałam pół etatu, pracę miałam. Lekarzy to tak potrzebowali, że ja bym mogła nie wiem kim być, to oni potrzebowali wszędzie, bo owało, teraz już nie bardzo potrzebują.
- Czy pani się dopytywała dlaczego panią tak zsyłają gdzie indziej?
Nie dopytywałam się, tylko potem mi powiedziano. Kiedyś komuś powiedziałam i ktoś mi powiedział: „Słuchaj, nie wiesz dlaczego tak cię wysyłali, dlatego że wszystko o tobie wiedzieli.” Wiedzieli, że tu byłam, w harcerstwie, że w Związku Walki Zbrojnej.
- Czyli, że całe życie poświęciła pani ojczyźnie?
Można powiedzieć, że tak, zresztą tak chciałam, byłam entuzjastka, romantyczka.
- Podsumowując, jak pani widzi Powstanie i tamte czasy?
Powstanie to my widzimy i krytycznie i nie krytycznie. To mąż powie też, nie było innej rady. Niemcy mieli tak zorganizowany plan co do warszawiaków i w ogóle młodzieży, że Warszawa miała lec w gruzach, gdyby nie było Powstania, a młodzież albo wywieziona albo uczona tylko [w] szkole podstawowej, żeby tylko umieli pisać i czytać. Oni wcale nie chcieli naszego kształcenia, myśmy musieli kombinować. Łatwiej było przechytrzyć Niemców niż Sowietów. Czy oni się czasem nie orientowali, czy ich… Zresztą ich dużo ludzi przekupywało finansowo, złotem. Myśmy uważali, że to jest nasz obowiązek, myśmy nie rozmawiali na ten temat, nie było filozofowania czy to Powstanie… Dowódca jak był, to był nasz dowódca, poszedł z nami do niewoli. Były błędy różne, były błędy organizacyjne. Nie wszystko było w porządku, ale młodzież się rwała od samego początku, żeby Niemców ukarać i żeby z Niemcami coś zrobić. Czytałam taką mądrą wypowiedź. To nie dało się bez tego, to i tak by musiało być i tak. Powstanie musiało [być]. Dzisiaj nie wiem, straciłam ukochanego ojca i żal mi strasznie, mąż stracił brata, ale my nie mówimy, że to stracone, nie.
Warszawa, 28 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt