Halina Urbanowicz z domu, Woyke z męża. Moim ojcem był Stefan Urbanowicz, znany warszawski adwokat. Matka – Aniela Urbanowicz. Urodziłam się w 1922 roku. Miałam właściwie bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Miałam jeszcze siostrę, która zginęła w Oświęcimiu, aresztowana przy rozrzucaniu ulotek „N”, to znaczy tej akcji przeciw niemieckiej.
Jak najbardziej szczęśliwą młodość. Miałam bardzo dobrych rodziców, bardzo dobry dom, troskliwy. Chodziłam do dobrej szkoły, uczyłam się dobrze, miałam dużo koleżanek tak, że to był właściwie bardzo szczęśliwy [okres]. Chodziłam do szkoły o nastawieniu bardzo patriotycznym i religijnym.
Szkoła Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jaworkówny – jedna z kilkunastu lepszych warszawskich szkół. Do wojny zrobiłam gimnazjum i pierwszą klasę liceum, a drugą klasę liceum robiłam na tajnych kompletach już w pierwszym roku po wybuchu wojny.
Jak najbardziej. Rodzice moi mieli domek w Juracie i wakacje spędzaliśmy w Juracie w gronie rodzinnym, w gronie przyjaciół, ale sierpień już był bardzo niespokojny. Nigdy w zasadzie ojciec, myśmy mieli samochód, nie przyjeżdżał do Juraty samochodem. Bo tatuś nie był z nami przez cały sezon, częściowo dojeżdżał. I wtedy w sierpniu przyjechał samochodem, żeby móc w każdej chwili swobodnie wracać i nie być uzależnionym od publicznych środków lokomocji. Wyjechałam wtedy z Juraty wcześniej, bo byłam zaproszona do przyjaciół do Kazimierza nad Wisłą, ale tą atmosferę się już jak najbardziej czuło.
1 września zastał mnie w Kazimierzu nad Wisłą w domu znanej pisarki Marii Kuncewiczowej, której syn był moim rówieśnikiem. Byłam tam z koleżanką.
Tak. Myśmy właśnie – ta młodzież – ta moja koleżanka i kolega chodziliśmy z propagandą w sprawie zalepiania okien, nawet w Kazimierzu nad Wisłą. Ale co najciekawsze, mój ojciec był Stefan, 2 września są imieniny Stefana. I 1 września wysłaliśmy telegram z życzeniami do ojca z wymyślaniami na Hitlera. Co ciekawsze, telegram ten przyszedł do domu moich rodziców w Warszawie, który był już zajęty przez Niemców, prawie w niemieckie ręce. Ale oni się nie zorientowali!
Nie pamiętam, były jakieś wymyślania na Hitlera.
Nie zorientowali się.
Moi rodzice byli w Warszawie. W zasadzie rodzice by nie wyjeżdżali z Warszawy, ale nie chcąc być rozdzieleni ze mną, przyjechali samochodem do Kazimierza. I potem pojechaliśmy na wschód.
17 września, tak właśnie. Myśmy byli wtedy w Kostopolu. Ojciec mój, właśnie nie wiedzieli, nie chciał wyjeżdżać z kraju, jak wiele osób wtedy wyjeżdżało, zwłaszcza mając samochody. Ojciec pamiętał o jakiejś papierni, nie pamiętam już jej nazwy, której sprawy tam prowadził. Pojechaliśmy i tam dowiedzieliśmy się o wkroczeniu Armii Radzieckiej.
Z powrotem do Warszawy.
Myśmy byli bardzo długo w tym Kostopolu. Potem żeśmy przyjechali do Białegostoku, gdzie mieszkał stryj mojego ojca, tam myśmy dosyć długo byli. I potem zdecydowaliśmy się na powrót przez zieloną granicę, przez Bug.
I prosto do Warszawy.
A w domu była Geheimfeldpolizei i jakeśmy furtką o godzinie piątej rano zajechali przed swój dom, [...] i był napis na furtce, że „Nie służbowo zakaz [wstęp] jest wzbroniony”, po niemiecku. Uznaliśmy, że powrót właściciela nie jest sprawą służbową. Pojechaliśmy do rodziny i dopiero w jakichś godzinach, tak zwanych „biurowych”, ojciec poszedł i pan kapitan Klauss bardzo grzecznie ojca przyjął. Powiedział: „Proszę pana, bardzo nam przykro, ale charakter naszej pracy Geheimfeldpolizei nie pozwala na to, żeby ktokolwiek, nawet właściciel z nami mieszkał.” Ale [jeśli] cokolwiek on sobie życzy z domu, to bardzo proszę zabrać.
Niemniej, mieszkało tam szereg tych panów oficerów z Geheimfeldpolizei i jeżdżąc na urlopy do Niemiec, zabierali nasze rzeczy w charakterze prezentów.
Tak.
Tak.
Wtedy jeszcze nie byłam w Harcerstwie.
Byłam najpierw w BIP-ie. W Biurze Informacji i Propagandy, w piątym wydziale. Tam współpracowałam z profesorem Gieysztorem, z Marianem Gieysztorem, z Korbońskim, bo tam było jednocześnie Kierownictwo Walki Cywilnej i w czerwcu 1943 aresztowano moją siostrę. I wtedy matka mnie prosiła, żebym przestała pracować w konspiracji. No, trudno się dziwić mamie...
Wtedy przestałam, ale nie wytrzymałam długo i nawiązałam wtedy kontakt, znalazłam kontakt z Szarymi Szeregami – to była jesień 1943. I nie byłam harcerką dlatego, że w naszej szkole nie było drużyny harcerskiej – zawsze o Harcerstwie marzyłam, ale nie było drużyny. I prowadziłam pocztę przy Pasiece, jak wspominałam i koleżanki moje, łączniczki, w pewnym sensie podwładne, nie składały jeszcze przysięgi. Składałam przysięgę wojskową w BIP-ie i im zaproponowano, żeby złożyły przysięgę i że mogą wybrać albo przysięgę wojskową, albo [złożyć] przyrzeczenie harcerskie. One wybrały przyrzeczenie harcerskie i wtedy razem z nimi złożyłam przyrzeczenie harcerskie. To był maj 1944.
Nadal prowadziłam tą Pasiekę, ale przy Pasiece istniała tak zwana „grupa wykonawcza”, to jest grupa dziewcząt, które prowadziły różne usługowe działy w stosunku do Głównej Kwatery. Ja prowadziłam Pasiekę, Basia – „Barbara”, czyli Maria Mroczkowska prowadziła kolportaż, tam był sanitariat. I tak dalej. I właśnie zostałam jako zastęp z moimi łączniczkami włączona do tej grupy wykonawczej.
Czuło się jak najbardziej. Najprzód się zaczęło od pewnego odwrotu Niemców. Bo – na pewno pan to wie...
Niemcy się wycofali. Potem były takie pogłoski, że Powstanie będzie w nocy z soboty na niedzielę – to był 29 na 30 bodaj lipiec, czy coś takiego. I nic. Myśmy już na tydzień przed Powstaniem (my, to znaczy Pasieka) mieliśmy uruchomiony punkt alarmowy. Siedziałam na tym punkcie alarmowym i tam działałam. To było na ulicy Śniadeckich. Czuć było coś, jakąś atmosferę. Więcej chłopców w wysokich butach, dziewcząt też. Stenów nie było widać, ale się je wyczuwało w kieszeniach. Chłopcy na ogół mieszkali już razem w jakichś grupach. Myśmy na przykład rekwirowali rowery do naszych potrzeb. I to było bardzo zabawne, bo jeżeli chcieliśmy wziąć, jeżeli ktoś z naszych chciał wziąć rower, to zadawał pytanie: „Czyj to rower?” Jeżeli ktoś odpowiadał: „Pana Bryndzy” (to było nasze hasło), to się roweru nie zabierało, żeby nie rekwirować...
Nie! Sobie nawzajem. A jak nie, to się takie rowery zabierało.
Właściwie to było przedziwne. Na tym punkcie alarmowym, gdzie ja byłam – na Śniadeckich, tuż koło Placu Politechniki, na szóstym piętrze, do tego lokalu codziennie w ostatnich dniach lipca przychodziło z kilkadziesiąt osób, niektórzy kilka razy w te i we w te. Na Placu Politechniki był służbowy zastęp harcerski chłopaków, którzy mieli spełniać nasze polecenia, takich łączników. Co i raz ktoś od nas zlatywał na dół i tym chłopakom wręczał jakieś karteczki, względnie oni z karteczkami lecieli do nas na górę. Że myśmy nie wpadli, to już... znaczy jakieś było napięcie. Normalnie byśmy wpadli. „Biuletyn Informacyjny”, „Rzeczpospolita”, te nasze informacyjne pisma, które były tygodnikami zaczęły się ukazywać codziennie.
Przestali się cofać, przestali wyjeżdżać.
Przestali wyjeżdżać, a nawet zaczęli wracać.
Na tym punkcie był za duży ruch i myśmy postanowili to podzielić. I ostatniego lipca postanowiliśmy, że tu będzie tylko punkt alarmowy, a wszelkie narady naczelnika Szarych Szeregów „Stefana”, Stacha Broniewskiego, Piotra, Eugeniusza Sosieckiego, „Jacka” będą się odbywały w innym lokalu na ulicy Wilczej tak, że 1 sierpnia na tym punkcie alarmowym był stosunkowy spokój. Jeszcze była jedna dodatkowa atrakcja, mianowicie w kościele o godzinie dziesiątej w kaplicy Sióstr Urszulanek na [ulicy] Gęstej miał się odbyć ślub „Bolka”, czyli Stefana Mirockiego, komendanta Warszawskiej Chorągwi Harcerzy z Renią Tyszkiewicz, która zresztą była moją koleżanką. No i wszyscy prawie – cała Pasieka i tłum przyjaciół byli na tym ślubie w kaplicy na Gęstej i w trakcie ślubu rozległ się głośny sygnał. Nikt nie wiedział co ten sygnał oznacza. Myśmy wtedy tego nie wiedzieli.
Nie. To było o dziesiątej, ślub był o dziesiątej.
To musiało być jakoś związane z Powstaniem. Wróciłam na punkt alarmowy i potem gdzieś koło pierwszej poszłam na Wilczą. A w ogóle lało, więc człowiek ciągle mókł, sechł i tak dalej. Poszłam na Wilczą i koło pierwszej „Jacek”, czyli Edek Cern – szef Pasieki mówi: „Dobrze, że jesteś, bo już.” Pytam się: „Co już?” „Dziś o siedemnastej Powstanie.” Wszyscy nasi panowie mieli iść do batalionu na Wolę, do batalionu „Zośka”. Ja i Barbara, zostawałyśmy na Wilczej, a główną władzę Szarych Szeregów w Warszawie obejmował „Granica”, czyli Kazimierz Grenda. Miałam tam przy nim działać, na Wilczej.
No więc zaraz. Byłam na Wilczej o pierwszej i dowiedziałam się, że o godzinie szesnastej jest zbiórka tej grupy wykonawczej, o której wspominałam w mieszkaniu Ryśki Cern – żony „Jacka” Cerna, nie – żony Edka Cerna w ich mieszkaniu na ulicy Świętokrzyskiej 28. Spytałam „Granicy”, czy mogę tam pojechać i powiedziałam mu, że za piętnaście piąta będę tutaj z powrotem. I pojechałam na tą zbiórkę, na rowerze oczywiście.
Słucham? Nie. Jednego z kolegów, bo mój już ktoś inny wziął i tak dalej. Pojechałam na tą zbiórkę, większość dziewcząt tam była. Jak była tak godzina wpół do piątej, to tam się odmeldowałam. Powiedziałam: „Słuchajcie, muszę być przed piątą na Wilczej.” Rower na pachę, to było trzecie piętro, zeszłam na dół, wychylam głowę i... strzały. A to było wpół do piątej dopiero. Rower na pachę i do góry z powrotem. Przywitały mnie: „Dobrze, że wróciłaś”. I tym się Powstanie zaczęło wcześniej, bo strzały właśnie były już koło wpół do piątej na Świętokrzyskiej i na Mazowieckiej.
I co dalej... No, zastanawiałyśmy się z tymi dziewczynami co robić. Każda z nas miała gdzieś jakiś punkt, dokąd nie zdążyła. W którymś momencie na podwórze wbiegł major „Leliwa” Roycewicz, krzyknął: „Niech żyje Polska!” Myśmy się z okna dołączyły. Troszkę myśmy się bały, bo były nawyki konspiracyjne – a nuż ktoś coś, będzie miał pretensje. Zaczęłyśmy śpiewać piosenki i zastanawiałyśmy się co robić. Chciałyśmy być w jakiś sposób pożyteczne. No to pomyślałyśmy sobie, że ci żołnierze – chłopcy od „Leliwy”, są głodni. Zaczęliśmy robić kanapki i ściągać ich do siebie. I jedli te kanapki.
No, nie 1 sierpnia.
Tak. Bo najprzód zdobyto Prudential, potem zdobyto PKO i bardzo długo nie można było zdobyć Poczty. Tak, że z Pocztą to trwało najdłużej. A jedna z naszych koleżanek, Halina Pochocka, miała jedno marzenie – była cicha, spokojna, pomagała w tej kuchni, ale marzyła, żeby zawiesić sztandar na Prudentialu, a z powodu ostrzału z Poczty nie można było tak długo zawiesić sztandaru na zdobytym już Prudentialu, póki się nie zdobędzie Poczty. W końcu wywiesiła ten sztandar.
Początkowo bałam się jeszcze wyjść na ulicę. Niektóre z tych dziewczynek się podłączały do „Leliwy” i biegały z różnymi jego meldunkami, czy sprawami. Ja natomiast... Myśmy wydawały najprzód te kanapki, potem zupy. W końcu nam zało środków żywnościowych. Różni inni sąsiedzi karmili rozmaitych [ludzi], myśmy karmili tylko żołnierzy AK. Zaczęłam chodzić od domu do domu poszukując różnych środków żywnościowych. I znosiłam to wszystko, znosiłam, znosiłam... Nie chodziłam ulicami, tylko wszędzie były powybijane różne otwory, przez piwnice, przez otwory pomiędzy mieszkaniami i tak dalej. W którymś momencie jak wróciłam, powiedziały mi: „Słuchaj, mamy dosyć tego jedzenia. To może robić kto inny.”
Ale zaczęło się robić u nas butelki zapalające, które się rzucało na czołgi. I wtedy zaczęłam szukać nafty i benzyny, bo tą zapalającą substancję robiło się z mieszaniny nafty i benzyny. I tak najprzód w jednym domu buteleczka, w drugim domu banieczka, potem zdobyłam dziesięć litrów nafty, potem w jakimś garażu zobaczyłam dwadzieścia pięć litrów benzyny. Już nie mogłam tego sama nosić, posyłałam ludzi: „Proszę pana tam posłać.” Potem znowu zabierałam żywność. Z tą żywnością trafiłam aż do sklepu Meinla, co było wielką frajdą na Marszałkowskiej – rekwirować niemiecki sklep, to była przecież wielka frajda!
I tak było przez pierwsze trzy dni Powstania. Jednak myśmy tu były, ale nie było żadnych władz harcerskich, bo myśmy były w tym północnym Śródmieściu, a „Granica” został na Wilczej, w tym południowym [Śródmieściu]... Wtedy kontakty były bardzo trudne, bo był bardzo silny ostrzał Alej Jerozolimskich. I zadecydowałyśmy, że należy „Witolda”, naczelnika – Stacha Broniewskiego zawiadomić o tym, że w północnym Śródmieściu nie ma żadnych władz szaroszeregowych. Zdecydowały, że mam iść na Wolę do „Zośki”. I 4 sierpnia rano poszłam ze Świętokrzyskiej na Wolę, na cmentarze, bo oni siedzieli tam na cmentarzach. Znalazłam ich i wtedy „Witold” [...] zadecydował, że on wraca, żeby zorganizować Szare Szeregi. Wróciliśmy bardzo dużym oddziałem, bo poza „Witoldem” paru innych członków Pasieki. A z nami szedł też pluton „Giewonta” – oni byli wszyscy w panterkach, mieli wszyscy opaski. Miałam też opaskę, ale moja opaska była mniej ważna, bo żołnierze AK mieli opaski biało-czerwone oczywiście, stemplowane znakiem plutonu i numerem.
A myśmy sobie same poszyły opaski bez żadnych stempli. Jakeśmy z tej Woli wracali takim dużym oddziałem, gdzie większość była umundurowana w panterki – to robiło wrażenie na cywilnej ludności. Śpiewając piosenki oczywiście, „Hej, chłopcy...”, szturmówki i tak dalej.Wspomniała pani, że stosunkowo szybko została ranna...
Zostałam ranna... wlot kuli tam, a wylot tuż nad kroczem tak, że to tak przeszło milimetry od jamy brzusznej, której na szczęście nie ruszyło.
Tak.
No więc leżałam na tej Mariańskiej-Pańskiej. Oni mnie operowali, a wszyscy ci moi przyjaciele siedzieli w szpitalu i czekali. Mówię: „Idźcie, przecież macie coś robić.” „My musimy się dowiedzieć, czy ty będziesz jeszcze mogła mieć dzieci”, bo się bali, że mi tam mogli przestrzelić jakieś szkodliwe części. Nie poszli. To był szpital ginekologiczny wcale nieprzystosowany do tego typu ran. Mnie położyli na jakimś łóżku. Jak tu była rana, to nawet trudno było bandażować, mnie tylko płat waty na tym położyli. Muchy latały, ciepło było... okropnie było!
W tym szpitalu krótko, bo w dzień, czy w dwa... było tak: matka moja, która była na punkcie alarmowym AK z Ożarowa Mazowieckiego na ulicy Marszałkowskiej i przed wybuchem Powstania jeszcze się z mamą widziałam i podałam mamie ten nasz adres na Wilczej. Byłam ranna 7 sierpnia, to chyba 8 [sierpnia] „Witold” Broniewski ze swoją łączniczką „Izą” Halą Kłosowską przeszli na południową część Śródmieścia i pytali się „Granicy”, że chcieliby się zobaczyć z panią Urbanowiczową, czyli z moją mamą. I moja mama wtedy wydedukowała, że nie jestem zabita, bo gdybym była zabita, to by się bali z mamą spotkać. Parę miesięcy wcześniej przyszła wiadomość z Oświęcimia o śmierci mojej siostry, więc... Nie jestem cała i zdrowa, bo gdybym była cała i zdrowa, to z „Witoldem” bym przyszła ja, a nie „Iza”, czyli – muszę być ranna. I mama wtedy poszła na naszą stronę północną Śródmieścia i którejś nocy sobie leżę taka na wpół przytomna (miałam czterdzieści stopni gorączki, czy coś), patrzę – mama jest nade mną. I mama natychmiast zarządziła przeniesienie mnie do innego szpitala, do kliniki Webera, która była na ulicy Chmielnej. Zdobyła zastęp harcerzy, który mnie do tego Webera przeniósł. To była klinika, która urzędowała normalnie na trzecim, czy czwartym piętrze. Ze względu na silny ostrzał zjechała na parter i była na parterze. I teraz się dzieje rzecz przedziwna dlatego, że przynieśli mnie ci koledzy harcerze, leżę na podwórzu i mama pyta, gdzie mają mnie zanieść. Oni zażądali od mamy zaświadczenia o stanie choroby. Godzina dziewiąta, czy dziesiąta wieczór, mama mówi: „Córka jest ranna, zmęczona. Ja panom obiecuję, że jutro to zaświadczenie przyniosę (zaraz powiem dlaczego to jest ważne), ale przyjmijcie ją dzisiaj.” Przyjęli. Następnego dnia mama poszła po to zaświadczenie, a tam było napisane „ericipelas”, to jest róża przyranna. Gdyby oni to widzieli, to by mnie nie przyjęli, bo nie chcieli sobie zakażać szpitala.
I teraz położyli mnie na jakimś białym łóżku, dużo lepsze warunki jak na tym niższym, pierwszym szpitalu. A ja mam tak: sine, czerwone, czterdzieści stopni gorączki, miejsce, gdzie amputować nie można. Umierać mi się nie bardzo chciało, bo miałam jeszcze wtedy za mało lat na umieranie – miałam dwadzieścia dwa lata. No, to lekarze przychodzą, kiwają nade mną głową... Wśród pielęgniarek znalazła się moja koleżanka z kompletów „Kotka” Raczyńska, dzisiaj Trojanowska. I oni postanowili coś robić, ci lekarze. Robią mi serię zastrzyków znieczulających, nie czekają, aż to zacznie działać i zaczynają ciąć. Wrzeszczę jak opętana, bo to potwornie boli, „Kotka” się za mnie wstydzi, ta koleżanka, trzyma mnie za twarz, żebym nie krzyczała i... trysnęła ropa. To nie była żadna róża przyranna, to była po prostu kieszeń ropna.
Nie, nie. To nie było zakażenie, to była kieszeń ropna, którą zlikwidowano i uratowali mi życie właściwie tym, że mnie przenieśli do tego szpitala.
Nie, cały czas opiekowała się mną moja mama, która wcale bynajmniej nie siedziała przy mnie – pracowała w Poczcie Harcerskiej. Ale mnie odwiedzała. Po upadku Starego Miasta zaczął się bardzo silny obstrzał północnego Śródmieścia i wtedy zdecydowano ewakuować nasz szpital, cały transport i ewakuowano nasz szpital na ulicę Kopernika którejś nocy, to były chyba już pierwsze dni września. Umieszczono nas na ulicy Kopernika gdzieś na bardzo wysokim piętrze wcale nie w szpitalu. Mama tam zdobyła jakiś materac, leżałam na materacu na prześcieradle. W którymś momencie zaczął się obstrzał i tam. Mama już udawała, że jest członkiem personelu szpitalnego, bo już raz ją chcieli Niemcy zabrać jako cywila. I w którymś momencie trzeba nas było z tego Kopernika znowu wyprowadzić. Byłam na czwartym piętrze, tutaj zaczynają strzelać! Jestem zupełnie bezwładna, przytomna, ale chodzić nie mogę. Mama mnie podciągnęła na tym materacu do klatki schodowej, dalej nie mogła. Znaleźli się jacyś ludzie, którzy mnie po niej przenieśli, nie było noszy. Nieśli mnie na prześcieradle, a mama niosła materac. Kierunek – Uniwersytet. Wszystkie ulice zasypane gruzem, cegłami, szkłem, więc ile razy ci, co mnie nieśli się zmęczyli, to mama rozkładała materac, oni mnie na tym kładli, odpoczywali i tak aż do Uniwersytetu. I na Uniwersytecie w Bibliotece na parterze ułożyli tłumy rannych z różnych okolicznych szpitali. Tam było o tyle lepiej, że [było] bardzo dobre jedzenie. Siostry od Wizytek nam przynosiły ze swojego ogrodu ziemniaki, pomidory i tak dalej. Był ksiądz, udzielał rozgrzeszenia in articulo mortis, bardzo się tym [przejęłam]... Potem nam udzielił ostatniego namaszczenia, znowu się okropnie martwiłam, bo myślałam, że jak już ostatnie namaszczenie, to już koniecznie trzeba umrzeć, a jak mówiłam, ja nie chciałam. W którymś momencie Niemcy stwierdzili, że wszystkich rannych z Uniwersytetu trzeba wywieźć poza Warszawę. Dokąd? Nie wiadomo. Podstawili ciężarówki i układali nas na tych ciężarówkach. Wywieźli nas na Dworzec Zachodni. To był strasznie smutny przejazd, bo człowiek wtedy zobaczył jak wygląda bardzo już zrujnowana Warszawa. Wywieźli nas tymi ciężarówkami na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim wyładowali nas na perony, leżeliśmy na peronach. Znowu dzięki temu, że mama była ze mną, to leżałam z moim materacem na wózku, a inni leżeli na gołych peronach. Jak zaczął lać deszcz to mnie mama tym wózkiem popchnęła pod daszek tak, że mnie się ciągle udawało. Załadowali nas do wagonów i wieźli, to była noc. Rano pociąg się zatrzymał, otworzyli drzwi, okazało się, że jesteśmy w Brwinowie. Mieliśmy rodzinę w Brwinowie. Oczywiście w Brwinowie wielka sensacja dla mieszkańców – ranni z Powstania – to było coś naprawdę bardzo interesującego. [...] Pchnęłyśmy z mamą kartkę do rodziny, która miała domek w Brwinowie. Przyszli i wyciągnęli mnie i mojego kuzyna, też bliskiego krewnego w tejże rodzinie. Niemcy nie zareagowali na to. Tak, jakby zupełnie...
Tak. W ogóle nie patrzyli, co się działo. Najprzód na moją kartkę przyszedł ktoś jeden, też ktoś jeden zwerbował ludzi z noszami, przenieśli mnie do rodziny.
Dla mnie w tym momencie się skończyło Powstanie.
Najprzód byłam w Brwinowie, stwierdzono, że moje leczenie wymaga pobytu szpitalnego. Przewieziono mnie kolejką EKD na noszach do szpitala powiatowego w Grodzisku. W tym szpitalu byłam do Bożego Narodzenia, na Boże Narodzenie wyszłam ze szpitala.
Najprzód mieszkaliśmy w Grodzisku. Jak było tak zwane wyzwolenie w styczniu 1945, mama poszła piechotą z Grodziska do Ożarowa Mazowieckiego, gdzie mieliśmy rodzinny dworek i naszymi końmi z Ożarowa przyjechała do Grodziska i pojechaliśmy do Ożarowa. W Warszawie nie można było zamieszkać, bo wprawdzie willa moich rodziców przy ulicy Klonowej ocalała, ale nie bardzo się jeszcze wtedy Warszawa nadawała do zamieszkania – mieszkaliśmy w Ożarowie.
Kontakty polegały tylko na tym, że w naszym dworku w Ożarowie, bardzo ładnym i takim ozdobnym, ale posiadającym niewiele ziemi tylko ogrodniczo uprawianej, wszystkie, różne oddziały – i te polskiej armii przy radzieckiej i radzieckiej uważały, że to jest jakiś wielki dwór, który trzeba rozparcelować. I zajeżdżali i chcieli rozparcelować. Myśmy się przed tym bronili, bo nie było żadnego prawa rozparcelowywania niewielkiej posiadłości.
Nie.
Raczej nie.