Ryszard Lewin „Luźny”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Ryszard Lewin, urodzony 24 lipca 1926 roku w miasteczku Iwieniec na Kresach Wschodnich, [pseudonim] „Luźny”. Stopień z partyzantki, ze zgrupowania, starszy ułan, zgrupowanie stołpecko-nalibockie.

  • „Góra Dolina”?

„Dolina” był później dowódcą.

  • Jak pan wspomina swoje dzieciństwo, urodził się pan na Kresach Wschodnich, mógłby pan opowiedzieć o swojej rodzinie?

Ojciec był w szóstym baonie broni Korpusu Ochrony Pogranicza, był zawodowym żołnierzem. W 1925 roku został przeniesiony do Grodna, gdzie był w baonie pancernym. Tam chodziłem do szkoły, zacząłem pierwszą gimnazjalną. W czasie wojny ojciec przez Węgry, Rumunię, dostał się na zachód i był w dywizji generała Maczka.

  • Jak się tata nazywał?

Lewin Jakub.

  • Jak pan wspomina okres pana dzieciństwa?

Dzieciństwo, jak to się mówi było, sielskie, anielskie. Byłem w rodzinie dość dobrze sytuowanej jak na owe czasy. Urzędnik zarabiał dziewięćdziesiąt złotych, ojciec ponad trzysta. Mieszkałem w Grodnie, mieszkanie żeśmy mieli dość duże, jak na obecne czasy, inne ceny były.

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak, siostrę sześć lat młodszą, Danutę.

  • Czy czuło się w 1939 roku, że się zbliża woja? Czy tata coś mówił? Czy czuło się napięcie?

Nie, napięcie się czuło, ale byłem w takim wieku, że jeszcze inaczej to do mnie docierało. Wspominam jeden moment z Grodna, tam było kilka jednostek wojskowych, między innymi to było w okresie przekształcania szwadronów kawalerii na jednostki pancerne. Ojciec właśnie trafił do siódmego baonu broni pancernej, gdzie nie było kompani, pierwszy szwadron powstał, drugi szwadron powstał, trzeci szwadron – taki był system. Były tankietki, samochody pancerne, dzisiaj to są muzealne okazy. Wojna wybuchła w 1939 roku, ojciec już był na froncie i później – tak jak powiedziałem, długa to była historia – wylądował w dywizji generała Maczka. Przeszedł cały szlak bojowy z dywizją generała Maczka, był tam też dowódcą kompanii.

  • Jak to się stało, że wojna zastała pana w Grodnie?

Moja mama pochodzi z rodziny trochę ziemiańskiej i ojciec się tam ożenił, bo ojciec jest z Warszawy, ze Starego Bródna, teraz tam jest dzielnica, kiedyś to była Liwska 6, drewniane domki. Matka wyjechała do rodziny, majątek Radziwiłłów był w Białe, niedaleko Iwieńca. Matka jest z domu Królikowska i tam żeśmy mieszkali u brata matki, który miał fabryczkę wyrobów garncarskich. W Iwieńcu przeżyłem wiele różnych ciekawych momentów, to znaczy wkroczyła sowiecka armia. Pierwsze wrażenie – karabiny mieli na sznurkach. Wkroczyli Rosjanie i zaczęła się wywózka na Syberię, znaczy ludzie wiejscy, chłopi, którzy mieli powyżej siedmiu, dziesięciu hektarów, uważani byli na kułaków, wywozi ich na Syberię, rodziny oficerów i podoficerów policji, urzędników państwowych, wszyscy byli wywożeni na Syberię. Z tym, że od Iwieńca najbliższa stacja kolejowa, ostatnia stacja graniczna przed granicą 1939 roku, to były Stołpce, około pięćdziesięciu kilometrów, nie pamiętam dokładnie, i druga w kierunku północnym były Horodżki, to jest czterdzieści dziewięć kilometrów od Iwieńca Wołożyn, Horodżki. Transporty odbywały się w ten sposób, że musieli podstawić transport, bo nie było kolei, kolej nie dochodziła do miasteczka. Co kwartał przeważnie [był transport]. Matka sprzedała suknie żonie pana majora rosyjskiego, towarzysza, i ona w podzięce za to dawała znać matce i myśmy na wieś uciekali. W ten sposób żeśmy ocaleli, ale większość została wywieziona. Później Niemcy przyszli, Niemców wtedy witali – trzeba tam być, żeby to zrozumieć – po represjach, ach żywnościowych i nie tylko żywnościowych, Niemcy to byli wybawieniem, na Niemcach też się szybko poznali. Dochodzimy do momentu, że w Iwieńcu było do pięciu tysięcy mieszkańców, szwadron kawalerii był KOP-u, Korpusu Ochrony Pogranicza i była placówka wywiadu.Jak weszli Niemcy, niektórzy ludzie witali ich, bo nie wiedzieli kto to są Niemcy, dopiero po jakimś czasie jak zaczęły być represje… Poza tym tu się zaczął bardzo kłopotliwy okres. Niemcy później jak szli na wschód, Czerwona Armia uciekała w popłochu, ledwo Niemcy nadążyli za nimi. Bardzo dużo się poddawało do niewoli, Niemcy nie mieli miejsca w obozach dla tych ludzi, po prostu zostawiali ich na wsiach i pracowali za wyżywienie u chłopów. Po jakimś czasie, trudno zapamiętać, to było przeszło pół wieku temu, w każdym razie dowiedzieli się, że już były luzy w obozach, zaczęli do obozu brać. W jenieckich obozach traktowali [Rosjan] tak jak Żydów, jak bydło. Jak się o tym dowiedzieli, przeszli do lasu. Puszcza Nalibocka, to nie jest Puszcza Kampinoska, to jest rzeczywiście puszcza, w tych lasach powstały partyzantki. To była partyzantka w całym tego słowa znaczeniu, oni chowali się przed Niemcami, jeszcze nie mieli broni i tak dalej. Dopiero później, jak się zaczęli organizować, nawiązali kontakt ze wschodem i dostali pomoc, radiostację dostali, dostali zrzut broni i dostali dowództwo, Ponomarenko między innymi, później ambasadorem był, był chyba zastępcą dowódcy brygady do spraw politycznych, ale to są historie, [które można] wyczytać.

  • Jak pan dotarł do naszej polskiej partyzantki? W jaki sposób?

Byłem wtedy małolatem. W końcu dochodzimy do tego - jak rozbicie posterunku żandarmerii. W Iwieńcu był posterunek żandarmerii niemieckiej, była Schlachtkompanie, to była kompania niemiecka, która szykowała mięso na front i w dawnych koszarach przedwojennych na wypoczku byli lotnicy niemieccy. Tutaj konspiracja działała chyba od 1942 roku. Moja matka była w konspiracji, wiedziałem o tym, tylko matka nie wiedziała o tym, że ja wiem.

  • Czym mama się zajmowała?

Niczym, na utrzymaniu brata była właściwie.

  • W konspiracji jakąś funkcję pełniła?

Matka była punkt kontaktowy, tam przychodzili łącznicy ze Stołpc, były zebrania. Przy żandarmerii niemieckiej była tak policja białoruska, chodziła w czarnych mundurach i [mieli] szare wyłogi. To się nazywało po białorusku „samachowa”, w zasadzie to była obrona ludności wiejskiej przed rabunkami ruskich partyzantów, którzy byli w lesie, przecież oni musieli z czegoś żyć. Trudno określić liczbę, bo zaczyna się od paruset, a skończyło się niektórzy mówią osiem, niektórzy dwadzieścia tysięcy. Powstało kilkanaście oddziałów – oddział Stalina, Fruzie, Woroszyłowa, Czkałowa, innych było tam, nie wiem ile, w każdym razie była cała brygada. Dowództwo przysłali, politycznych zastępców. Mieli określone zadania w stosunku do polskiej partyzantki. Był okres braterstwa broni. Obszar Puszczy Nalibockiej był – trudno to określić, jeżeli chodzi o obwód – z dziesięć razy większy od Puszczy Kampinoskiej, to się ciągnęło prawie… Nie mierzyłem tego. Myśmy odcinek rubieży Puszczy ubezpieczali, było w cudzysłowie braterstwo broni niby, znaczy oni utrzymywali pewną rubież, od której strony mogli podejść Niemcy i my pewną, mniejszą oczywiście, bo nas było wtedy niewielu.

  • Jak pan trafił do partyzantki?

Po zdobyciu Iwieńca, posterunku żandarmerii, trzeba było uciekać z Iwieńca to znaczy ja z tą grupą, matka. Matka gdzieś na wsi została, a ci wszyscy w moim wieku i starsi, poszli z grupą do lasu do Puszczy Nalibockiej. Z początku [byliśmy] bez broni. Stopniowo, było sporo broni zdobytej na kompanii niemieckiej, na żandarmerii, lotnikach. Tam sporo broni i amunicji było zdobyte, ale z początku nie miałem, starsi byli ode mnie. Znalazłem się w lesie, to była jesień, pamiętam tylko, że kopaliśmy ziemianki, jak się kopało, woda była do kolan, paskudnie było, bo człowiek nieprzyzwyczajony był do tego, ale jakoś to się przetrwało. 19 czerwca było zdobycie Iwieńca, już zaczęły się niesnaski. Wtedy nie mieliśmy pojęcia. Rosjanie mieli wywiad na wsi, doskonale wiedzieli, co się dzieje u nas. Była grupa organizacyjna, kuzyn mojej matki, porucznik Miłaszewski i grupa trzydziestu dwóch ludzi w Kulu, majątek Kul, tam była konspiracja i oni zorganizowali napad na Iwieniec i tak dalej. Część policji białoruskiej, która była przy żandarmerii, współpracowała z nami. Tłumaczka żandarmerii niemieckiej, to była siostra Dierżyńskiego Feliksa. Z chwilą zdobycia Iwieńca, ci wszyscy przeszli do nas z bronią, To samo było – sąsiednie miasto odległe o dwadzieścia parę kilometrów Raków. Wtedy [powstał] zalążek i zaczęła się partyzantka. Oczywiście kawalerii jeszcze nie było, dopiero piętnastu na koniach… Z początku był porucznik Miłaszewski, później Pełka, „Dolina” był zrzucony, trzech ich było cichociemnych i on jeden przeżył. W każdym razie dla niego wszystko było obce, on przeszedł szkolenie cichociemnych, ale nie znał ludzi, nie znał sytuacji, nie miał zielnego pojęcia, co to są Rosjanie.Ludność cywilna współpracowała z nami, jak było tyle sowieckiej partyzantki, rabowali to. Doszło do tego, że pod pretekstem uzgodnienia pewnych spraw, pewnej sprawy, nie chcę rozszerzać tematu, dowództwo sowieckiej partyzantki – tam dowódcą brygady był, nie pamiętam nazwiska Lubow, czy ktoś – poprosiło nasze dowództwo na rozmowy, było to 31 listopada 1943 roku. Oczywiście nikt się nie spodziewał, że to będzie zasadzka. Byłem w grupie czternastu, pamiętam czterech, był Miłaszewski, Radziwon Marian, niedokończony adwokat, Parchimowicz, wszystkich nie znałem przecież, było czternastu, to wiem. To była zima stulecia, śnieg był metrowy.

  • Czy panowie zostali wyznaczeni czy na ochotnika?

Ochotników nie było, jechali dowódcy Pełka, Miłaszewski, Radziwon i jechało kilkunastu nas, ochrony. Wtedy już byłem w kawalerii, byłem jednym z tych czternastu. To była siódma rano 1 grudnia, podjechaliśmy konno kilometr od miejsca postoju w puszczy, polana była, wyskoczyło sowieckich partyzantów ze trzydziestu, czterdziestu. „ Ruki w goru! Ręce do góry!” Rozbroili, zabrali konie i pędzili nas nahajkami do sztabu, do swego miejsca postoju. Byłem tam, trochę przeżyłem strachu, bo zabrali mi „finkę”. „Finka” to jest prototyp, to jest fińska broń, którą na początku robili. „Pepesza”, to nie jest rosyjski wynalazek, jest „finka”, pepede”, dopiero „pepesza” i „kałasznikow” to jest chyba piąta wersja. Miałem pistolet, który wsadziłem z tyłu za pas i później bałem się, że jak to znajdą, to mnie rozwalą po prostu, więc wyrzuciłem go w krzaki. Każdy z nas był w innym oddziale, ja byłem w atradzie, atrad to jest rota, pięćdziesiąt osób, Stalina. Tam było rot plus kilka rozbrojonych osób. Tam mieli bardzo ładne ziemianki po pięćdziesiąt, cała osób rota. Rota to jest pluton. Byłem tam, aż do czasu… Znaczy, nie wiedziałem co się dzieje z resztą, paru rozwalili, nie wiem ilu. Miłaszewskiego wywieźli do Moskwy samolotem, na Łubiance siedział. Mnie raz poprosili, przecież nie byłem żadnym oficerem, młodociany byłem, szesnaście i pół lat, po prostu byłem w rocie.

  • Normalnie pana traktowali? Jako jeńca?

Jako jeńca, nie było gdzie uciec. Obierałem na kuchni ziemniaki, do pomocy byłem używany. Poza tym traktowali [mnie] jako małoletniego. Już nie chcę mówić o warunkach, nieciekawe [były]. Wtedy już rosyjska armia przesuwała się, już Niemcy uciekali, to też dość szybko szło. Oni dostali rozkaz – to jest moje przypuszczenie – że mają zbliżyć się do frontu, opuścić miejsce postoju w puszczy. To było nie, pamiętam, którego, wiem że przed Bożym Narodzeniem 1943 roku, to było chyba 16, 17. W nocy grupa się przesuwała nie jeden za drugim, ale różnymi drogami. Byłem w oddziale, co się nazywał Stalin. W nocy trzeba było ze stodoły wyjść, nie chciałem akurat, ale sam nie wyszedłem, szedłem z drugim, Bajcy się nazywali. Miałem przygotowany kamień, uderzyłem go w głowę i uciekłem. Wziąłem mu dziesięciostrzałówkę i uciekłem do lasu. Teraz łatwo się mówi „do lasu”, to była puszcza, śnieg po pępek. [...] Przypadek zrządził, że wylazłem z lasu, to była zima ostra, przecież grudzień, teraz już takie zimy rzadko się zdarzają. W każdym razie szedłem pięć kilometrów głodny, padałem na pysk. Całe szczęście, że jakiś chłop drzewo wywoził, wziął mnie na furę i zawiózł, miasto Derewno. Tam w Derewnie następnego dnia była nasza kawaleria, część kawalerii, „Dolina” z grupą – jedyny oficer, który został i, który wyprowadził kilkadziesiąt osób z tego okrążenia. Tam załatwiali już oddział sowieckiej partyzantki. Dołączyłem, stamtąd dotarłem do Starzynek i Gilik, to były dwie wsi koło Iwieńca, jedna trzy kilometry, druga cztery. Tam było miejsce postoju. Teraz była sytuacja bardzo trudna, bo w takich miasteczkach i miastach były garnizony niemieckie. W Puszczy było koło dziesięciu tysięcy do dwunastu, nikt nie liczył ich, partyzantów sowieckich. Nas nazywali „Białe Polaki”, to było jeszcze w okresie rewolucji, biali to znaczy przeciw, a jeszcze legiony, nie wiem skąd im się to wzięło. Po prostu likwidowali, jak żeśmy się kontaktowali na wsi, wiedzieli, to palili gospodarstwa tych ludzi, którzy nam pomagali. Bali się dalej podchodzić, była beznadziejna sytuacja. Wtedy ubezpieczaliśmy się, bo z jednej strony Niemców żeśmy się bali, cztery kilometry od nas byli Niemcy w tym miasteczku. Niemcy też nie wiedzieli ilu nas jest. Trudno było już wyżywić, bo rozrosło się, z początku było paru, paruset, to się rozrosło do czerwca 1944 roku, to trzeba wyjeżdżać gdzieś. Bali się nas jak ognia.

  • Oprócz pana, ktoś jeszcze wrócił z tej czternastki?

Nikt, ja jeden, nie wiem ilu, bo każdy był gdzie indziej, ilu zamordowali od razu. Miłaszewskiego i kogoś jeszcze zawieźli do Moskwy. [Mnie] jednemu udało się uciec i później już nikt nie dołączył. W tej chwili to jestem jedyny żyjący. Gdyby wiedzieli nasi… UB więcej mordowało, bardzo dużo, niż… Nie chcę dawać porównania. Wiem, bo byłem wiceprezesem Związku Armii Krajowej Ziemi Nowogródzkiej, więc przychodziły do mnie listy jeszcze dwa lata temu z Katowic, że jeden z kolegów zmarł w więzieniu. Nie znałem tego, był „erkaemistą”, napisałem do Mioduszewskiego, był dowódcą plutonu i dopiero powiedział, że był „erkaemistą”, był w grupie trzydziestu paru, którzy się dostali w kieleckie. Wyjaśniło się, znaczy rehabilitowali go. Jeden Pasikiewicz, Pasujkowicz, samobójstwo w więzieniu popełnił, taki był plutonowy Dołnar, który ożenił się z łączniczką dwa tygodnie przed wyjściem, przed rozbiciem naszego zgrupowanie pod Jaktorowem i zginęli w więzieniu w Poznaniu, nasi ich załatwili. Dopiero wnuczka dochodziła, co jest. Przyjeżdżała do Warszawy. Tak, że to było różnie. Poprzechodzili gehennę ci, którzy uciekli z „Doliną” w kieleckie, to jest osobny rozdział, tam między innymi był autor książki pan Boreczny Marian.

  • Wróćmy do 1944 roku, jak pan wspomina tamte czasy, partyzantkę? Czy było przyjaźnie? Czy jakiś szczególny dzień panu utkwił w pamięci?

Owszem tak, ale nie chcę o tym mówić.

  • To coś złego?

W książkach czy na filmie jak się ogląda różne akcje zbrojne i tak dalej, front to jest front, strzela się, nie wiadomo, kogo się zabije. Wspominam moment jak goniłem konno sowieckiego partyzanta, to było w śniegu, błoto i koń się potknął, spadłem z konia, a on biegł bez konia, bo to był pieszy. Odwrócił się, strzelał do mnie, zaciął mu się… Tam zdobyłem „finkę” – prototyp pepeszy, kałasznikowa. Wyciągnąłem pistolet i udało mi się go zastrzelić, trzy strzały oddałem. To jest co innego zabić człowieka na froncie, to inaczej zupełnie jest. Poza tym, jak jest walka, to nikomu się nie wydaje, że jego mogą zabić, myśli, że kogoś zabije, ale jego nie, co innego w bezpośrednim kontakcie – to jest przeżycie dla normalnego człowieka, miałem parę takich wypadków. Jak rozbili nas pod Jaktorowem…

  • Dojdziemy do tego. Jak pan wspomina moment, gdy zapadła decyzja, że idziecie na Powstanie w Warszawie? Jak wyglądał wymarsz?

Wymarsz był spod Stołpc, trzy kilometry od Stołpc, jak przygraniczna stacja, tam było zgrupowanie przez przebazowaniem się do Puszczy Kampinoskiej. Nie wiedziałem, co się dzieje, tak jak większość, byłem daleko od dowództwa, nie wiedziałem o akcji „Burza”, po prostu byłem, jechałem ze szwadronem i tak dalej. Tak się mówi jechałem, siedemset czy siedemset pięćdziesiąt kilometrów. W każdym razie tu Niemcy uciekali, gonili ich Rosjanie, Rosyjska Czerwona Armia, a myśmy w nocy przechodzili gdzie można to szosą, ale to bardzo rzadko, przeważnie bokami przyczajaliśmy się w lasach. Przecież były cztery szwadrony kawalerii, szwadron „cekaemów”, taczanek, piechota, kilkadziesiąt samochodów, to nie była prosta sprawa. Jak były mniejsze oddziały, to żeśmy likwidowali, jak były większe to się udawało czasami unikać. Mieliśmy papiery niemieckie z gapą, z pieczątką po zdobyciu żandarmerii, że współpracujemy z Niemcami. Poza tym mniejsze oddziały uciekały od nas. To było pod Połoneczką, jak żeśmy wpadli w zasadzkę. Znaczy nasz szwadron szedł w szpicy, ubezpieczanie, taka wieś była, przepraszam, jak w mordę strzelił wprost – tylko domy z lewej, z prawej strony. Nasz drugi szwadron jechał w ubezpieczeniu, byłem w sekcji na szpicy. To było rano, gdzieś godzina… Ciemno było, nie pamiętam, zegarka nie miałem. Konia mi zabili. Dowódcą był „Lawina” Niedźwiecki Józek, jego też ranili. Spadłem, konia mi zabili, ale ponieważ byłem silny, chociaż młody, miałem „erkaem” – ręczny karabin maszynowy z talerzem, czterdzieści jeden naboi, ruski, przeważnie rosyjska broń i niemiecka. Nigdy w kawalerii nie wozi się amunicji. Jest „erkaem” i jeden dysk, a reszta – jest drugi amunicyjny. Konia zabili, ale mnie się nic nie [stało], trochę się potłukłem i otworzyłem ogień. Czterdzieści jeden naboi, półtorej minuty i nie ma. Cofnąłem się, żeby amunicyjnego znaleźć, bo jemu też konia zabili. Nie wiem czy nasi ranili czy Niemcy, w każdym razie miednicę miałem przestrzeloną, bo jedni i drudzy strzelali. Miałem bardzo duży upływ krwi. Miałem oficerskie buty niemieckie, cały but krwi i leżałem pod płotem. Jeszcze ciemno było, już Niemcy ruszyli do nas. Piszą, że własowcy, a tam byli Niemcy, [...] puścił serię z MP i w trzech miejscach mi przestrzelił płaszcz, miałem skórzany niemiecki płaszcz, a mnie nie trafił. Później jak mnie wzięli już nasi – myśmy byli w przewadze – jak nasi w końcu ich zaczęli okrążać i poszli do ataku, to ja już na wozie byłem, leżałem. Niemcy posunęli się, tylko słyszałem jak liście na mnie spadały. Leżałem na wozie, na furmance, to jest mała możliwość trafienia inaczej jak się stoi. W końcu dostałem się na [furmankę], tylko liście się na mnie sypały, to co pamiętam. Do Warszawy dojechałem na furmance. Dwóch tam zabili, wszyscy z drugiego szwadronu. Był przemarsz, jechałem na furmance, wiele nie widziałem. Żeśmy dotarli do Dziekanowa Polskiego chyba 23 czerwca, w sadzie leżałem na furmance i papierówki się sypały. Tam było jeziorko. Jeszcze parę karabinów wyciągnęli. Dopiero później do puszczy dojazd. Nie wiedzieli skąd to się wzięło, [nasz]oddział. Brali nas za tych, co współpracują z Niemcami. Przyszedł rozkaz rozbroić – tylko pytanie, kto. W Puszczy Kampinoskiej jeszcze nie było partyzantki otwartej, była konspiracja. Nie było siły żeby nas rozbroić, myśmy mieli uzbrojenie rzędu jak połowa Powstania Warszawskiego. Na sekcję w kawalerii był jeden „erkaem”, później tutaj historia znana, w Puszczy Kampinoskiej rozbicie pod Jaktorowem. [niezrozumiałe] Akcent to jest bardzo skromny od nas. Jest jedyny oficer, który nie powinien w ogóle być tutaj, major Kotowski „Okoń”. On był dowódcą. Jak pociąg pancerny przyszedł, dał rozkaz czekać i przez niego kilkadziesiąt osób zginęło. On był oficerem w akademii sztabu generalnego, ale taktyka walki partyzanckiej a frontowej to jest zupełnie inna rzecz., Wielu z kawalerii, przez niego w zasadzie zginęło, tyle osób. Byliśmy oburzeni, że on tu jest jako bohater.

  • Pan brał udział w ataku, jak miał się połączyć Żoliborz ze Starówką?

Byłem ranny na Pociesze, wzgórze 174, Truskawka tam, górki były, obok Jeżyków żeśmy wtedy byli. Tutaj w zasadzie piechota była, znaczy w akcji na Dworzec Gdański i na Lotnisko Bielańskie, ochotnicy z kawalerii, ale większość to piechota była. W akcji na Dworzec Gdański prawie cały batalion zginął.

  • Jak pan został ranny na wzgórzu?

To pamiętam. Niemcy byli bardzo systematyczni, najpierw rozeznanie, samolot latał siódma rano, później obstrzał artyleryjski. Tutaj myśmy byli na piaszczystych górkach, chojaczki były niewielkie, z dziesięć, piętnaście metrów, dwadzieścia. Wieś była półtora kilometra [dalej], przed nami czyste pole, myśmy mieli dobre pole obstrzału. Jeżyki były z lewej strony, bardzo dzielny oddział, jedyny, który przeszedł pomóc Powstaniu, i nasz szwadron z prawej strony na górkach patrząc w kierunku na Truskaw i na batalion czy kompanię – różnie to pisze, ja ich nie widziałem – Ukraińców, Niemców. Mieli trzy armaty siedemdziesiątki piątki, obstrzał był. Obstrzał, trzeba to przeżyć. Najpierw mieliśmy stanowisko wykopane tylko z przodu, później jak zaczęli bombki – to nie były duże bombki, szrapnelowe – rzucać, to i z góry leciały. Nie było czym wykopać, żeby się zasłonić. Jakoś tam za gałęziami [się chowaliśmy], ja z kolegą Mikuckim byłem, byłem w pierwszej sekcji drugiego szwadronu, on [też]. Pocisk artyleryjski trafił w drzewo, mnie z szrapnela uderzyło. Niemieckie chustki do nosa były osiemdziesiąt centymetrów w kwadracie, to nie mogłem krwi zatamować. Zacząłem się wycofywać pełznąć, ze trzydzieści metrów i straciłem przytomność z upływu krwi. Wtedy dowozili furmankami amunicję po godzinie. Zobaczyli, że leżę, więc myśleli, że zabity, zostawili amunicję. Wracali, teraz chcieli zobaczyć, kto i zobaczyli, że jednak żyję. To było z skraju puszczy półtora kilometra. Tam nasze konie były. Wsadzili mnie na konia, miałem na Wiersze dojechać, bo tam był szpital polowy. Jechałem, dzisiaj tam jest szosa asfaltowa, to był trakt leśny. Jechałem, samoloty od czasu do czasu latały, „cekaem” od traktu kilkanaście metrów. Ponownie straciłem przytomność, ale koń stał przy mnie. Koń jak usłyszy inne konie, to zacznie rżeć, i ci się zainteresowali i dopiero mnie dowieźli. Wtedy byłem ranny, nie brałem przez jakiś czas [udziału w] akcji, ze trzy tygodnie leżałem.

  • Kiedy dokładnie został pan ranny? Pamięta pan, jaki to był dzień?

Nie, kalendarza nikt nie prowadził, to był trzeci dzień akcji. To było wzgórze 174, pamiętam, bo po wojnie był kapitan „Wyrwa” to mi dał zaświadczenie do ZBOWID-u, że byłem ranny.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu?

Jaki szpital? W stodole na sianie leżałem.

  • Tam byli tylko partyzanci jako ranni czy też cywile?

Nie.

  • Byli lekarze, pielęgniarki?

Byli, były siostry, sanitariuszki. To były Wiersze, Kiścinna, Roztoka, Krygulec, wsie w Puszczy Kampinoskiej. Byliśmy w stodołach, leżałem na sianie w stodole. Później jak się ścięgna zrosły to nogę później prostowali, znaczy na klepisku w stodole czterech silnych na siłę… Zemdlałem z bólu, to były ciekawe momenty.

  • Miał pan przyjaciela?

Oczywiście, z sekcji Edzio Szpakowski, sekcja to jest w kawalerii sześciu ułanów, Albert Mikłucki. W szwadronie to wszystkich się nie znało, szwadron to jest trzy plutony, pluton to są trzy sekcje. W każdym bądź razie większość się znało, jeżeli nie z nazwiska, to z widzenia. Z drugiego, z pierwszego szwadronu to też się znało dowódców plutonu, wszyscy tak się nie znali. Z piechoty to prawie nikogo się nie znało. Szpakowski Edzio to już teraz nie żyje, ze Stołpc był, ale to już historie mniej ciekawe.

  • Miał pan dziewczynę sanitariuszkę czy łączniczkę?

Pani żartuje.

  • Miał pan osiemnaście lat.

Co z tego, przecież nas było ilu, a było pięć czy sześć sanitariuszek. W lasach było dwóch kapelanów, Pracz Praczyńki to z Iwieńca mnie chrzcił, gruby i później z parafii Wszystkich Świętych przy Placu Grzybowskim, Baszkiewicz, nie żyje już. W Laskach był przecież kardynał Wyszyński, jak byłem ranny to spowiadałem się u niego.

  • Wtedy w stodole?

Nie.

  • On przychodził, odwiedzał?

Nie, nie było go, Wyszyńskiego dopiero zobaczyłem jak tam mnie zawieźli na zabieg, byłem półprzytomny. Żebym wątku nie stracił, bo już mam chyba trochę sklerozę.

  • Leżał pan trzy tygodnie ranny…

Później jak żeśmy już szli w kolumnie, już wycofywaliśmy się z puszczy. Otoczeni byliśmy, podobno dywizja Herman Goering otoczyła, żeśmy się wycofywali w kierunku na Spałę. Jak żeśmy doszli pod Jaktorów, pod Budy Zosine, to był obstrzał z czołgów. Tutaj też z konia zszedłem, ale koń nie nadepnął, konie się mądre, spadłem z konia jak był wtedy obstrzał. Dalej żeśmy szli. Była stacja Międzyborów, trzy kilometry od Żyrardowa, to przed Międzoborowem półtora kilometra byliśmy otoczeni, to znaczy pociąg pancerny wjechał, w otocznie nas wzięli, nie wiem czy w trójkąt. Z jeden strony pociąg pancerny, tutaj czołgi, samolot, przecież jeden samolot żeśmy strącili. Później właśnie był niefortunny rozkaz majora Kotowskiego, czyli „Okonia”, zamiast żeby kawaleria przejechała, ewentualnie piechotę zostawić, on podobno na tabory czekał, taborów już nie było wiele, dał rozkaz czekać. Jak przyjechał pociąg pancerny, mojego konia zabili. Miałem kasztana fajnego. Otworzyła mi się rana, jeszcze niezagojona i tam zostałem.
  • Miał pan mundur wojskowy? Niemcy potraktowali pana jako jeńca czy jako cywila?

Niemców nie widziałem przecież. Przebrałem się, szczerze mówiąc rozebrałem jakiegoś małolata, zostawiłem mu to, przebrałem się, nawet kenkartę jego miałem. Później przeczekałem, z Koła dostałem się z powrotem do puszczy.

  • To Niemcy złapali pana, na roboty wywieźli do Niemiec?

Wywozili, a ja uciekłem przed Kołem, już front był blisko. Później piechotą żeśmy szli, dwóch nas było, kolega już nie żyje. Tośmy szli, była zima stulecia. Już było słychać kanonady artylerii. W każdym bądź razie szliśmy piechotą. Jeszcze w Kole jak Niemcy uciekali, to tam żeśmy się zaopatrzyli w sklepach, bo tam ludzie rabowali, trochę żywności i żeśmy szli. Pomiędzy Kołem a Koninem Rosjanie nas zgarnęli, to znaczy jak pierwsza gwardia nacierała, czołgi szły, to niewolnicy rosyjski, nie wiem skąd się tam wzięli, cieszyli się, że swoi przychodzą, a ci mieli rozkaz Stalina, że ci, którzy się poddają, to [są] zdrajcy ojczyzny. Z „erkaemów” czołgowych strzelali i później czołgami poprzejeżdżali. Trzeba było [ciała] zgarniać szpadlami, myśmy to robili. Później żeśmy dali – starszyna to jest sierżant – flaszkę wódki, bośmy też tam zdobyli i na samochód, który jechał dalej [wsiedliśmy], dowiózł nas chyba pod Skierniewice, stamtąd do Puszczy Kampinoskiej. Dotarłem do Międzyborowa, tam moja matka była, matka była łączniczką, sanitariuszką i była w kwatermistrzostwie, matka była w Międzoborowie u leśniczego. Ale później było wszystko niby dobrze.

  • Czy był pan po wojnie represjonowany za przynależność do Armii Krajowej?

Oczywiście, z wojska dyscyplinarnie mnie wyrzucili. Po wojnie pierwsze lata były ciężkie, ojciec był w dywizji generała Maczka, nie było go w Polsce, siostra była u Sióstr Niepokalanek w Szymanowie, matka pracowała ciężko. Udało mi się skończyć technikum znaczy gimnazjum mechaniczne we Włocławku i później wróciłem do Warszawy, do Międzoborowa, gdzie była matka i zacząłem studia w szkole inżynierskiej Wawelberga i Rotwanda. Maturę musiałem zdobyć. Powiadam, gimnazjum mechaniczne, to nie matura. Chodziłem rok i później jako eksternista maturę zdałem u Władysława IV i skończyłem w zasadzie Politechnikę. Rok przed skończeniem, to był drugi rocznik powojenny, dostałem dyplom inżyniera. Później rozwijali wojska pancerne, Polska Armia Ludowa, Wojsko Ludowe i wzięli szesnastu inżynierów, byłem już po dyplomie. Ustawa sejmowa była. Powołali do wojska, tych, którzy robili dyplom silnika wysokoprężnego, znaczy chcieli zasilić kadrą techniczną siły zbrojne wojska pancerne. Pierwsi oficerowie to „ojciec krowa, matka bykiem, a syn został porucznikiem”, niektórzy mieli podstawowe wykształcenie, niektórzy mniej, a technika już była [zaawansowana], bardzo nowoczesny sprzęt mieli Rosjanie. Trafiłem między innymi do [wojska]. Przeszliśmy przeszkolenie w Giżycku, dostaliśmy podporucznika, szesnastu czy osiemnastu nas było, większość z Warszawskiej Politechniki i z Gdańskiej. Akurat pechowo trafiłem. Kolega trafił na odbiór techniczny na Wolę, tu silniki czołgowe robili, drugi do Łaby, gdzie czołgi robili, trzeci na Czerniakowską, gdzie pompy wtryskowe robili do czołgów.

  • Stamtąd został pan później dyscyplinarnie wyrzucony?

Tak, w każdym razie trafiłem do samodzielnego pułku czołgów do Żagania. Za co mnie dyscyplinarnie z wojska wyrzucili. Był proces Nurkiewicza w Zielonej Górze, to był głośny proces. Zeznawałem jako świadek między innymi. Na procesie Żyd prokurator siedział obok sędziego. Byłem już w stopniu kapitana, byłem w dowództwie wojsk lotniczych. Najpierw byłem przesłuchiwany w UB w Pałacu Mostowskich. Nie wiedziałem wtedy, że oficera wojska, nie mogą przesłuchiwać organa cywilne, oficer informacji może przesłuchiwać. Był bardzo sympatyczny miły facet, grzeczny: „Panie kapitanie, jak pan tam uczestniczył, to może pan odmówić zeznań.” Mówię: „To odmawiam.” To był z informacji oficer Lemur. Myślałem, że to już spokój, ale gdzieś po tygodniu dostałem wezwanie do Zielonej Góry do prokuratora na przesłuchanie. Musiałem wziąć rozkaz wyjazdu i w mundurze stalowym [pojechałem]. Jestem u prokuratora, prokurator jak spojrzał na mnie, nie chcę powiedzieć, tego, co on powiedział, powiem w skrócie: „Takie skurwysyny jak ty są w mundurze oficera Polski Ludowej.” Uszy mu czerwone się zrobiły. Mówię: „A cóż w tym dziwnego, skoro takie skurwysyny, jak ty są prokuratorami.” Wiedziałem, że w wojsku kariery nie zrobię z takim życiorysem. Dojechałem do Warszawy, w trzy dni przyszła szyfrówka stamtąd – dyscyplinarnie zwolniony za walkę z Armią Czerwoną, a myśmy z Armią Czerwoną nie walczyli, tylko oni chcieli nas złapać, rozbroić. Dopiero w osiemdziesiątym…, już pseudo demokracja powstała w Polsce, napisałem raport – nie raport, bo raport to może napisać oficer, podanie do ministra obrony narodowej, które doszło. W wojsku nie ma tak, idzie podanie do jakiegoś departamentu, kapral nadterminowy czy podporucznik pisze, podstawia majorowi, major [daje] do podpisu pułkownika, minister nie rozpatruje takich spraw. Ale dyscyplinarne zwolnienie to jest…

  • Został pan zrehabilitowany?

Tak, zostałem zrehabilitowany, że z przyczyn politycznych…

  • Tata wrócił do Polski?

Wrócił, dwa lata posady nie mógł dostać, jeździł jako kierowca z reżyserem Rutkowskim, już nie żyje.

  • Skąd pseudonim „Luźny”?

Nie wiem.

  • Pan sobie sam wybrał, przyjął?

Nie, ktoś to dawał.

  • Jak pan wspomina „Górę Dolinę” jako człowieka?

To jest człowiek wielkiego kalibru, niesamowicie zdolny. Takich ludzi mądrych, wartościowych cechuje skromność. „Dolina” był… Poznałem go więcej niż inny koledzy, pomijając szlak bojowy, ja z nim jeździłem prawie dwa tysiące kilometrów i z jego żoną, Ewą, która była w Kedywie, wiele rozmawiałem. Bardzo wartościowy [człowiek], poza tym miał zdolności. To był przed wojną plutonowy czy kapral podchorąży, przeszedł szkolenie komandosów jako cichociemny. „Dolinę” wszyscy wspominamy jako utalentowanego dowódcę, któremu zawdzięczamy życie, gdyby nie „Dolina” to byśmy tu nie dotarli.

  • Czy jakby pan znowu miał szesnaście lat, poszedłby pan do partyzantki, przyszedł na pomoc Warszawie?

Właściwie pochodzę z rodziny [gdzie] ojciec był piłsudczykiem, byłem tak wychowany w duchu patriotycznym. Dzisiaj mając w głowie, co [teraz], to bym nie poszedł. To nic nie dało. Co to dało?

  • Ale jakby pan miał osiemnaście lat?

Powiadam gdybym miał osiemnaście lat i ten rozum, co dzisiaj, to bym nie poszedł. Ale pewno bym poszedł. Zresztą poszedł, nie poszedł, to nie było nawet… Ci, co zostali, to w zasadzie byli pod presją.
Warszawa, 5 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ryszard Lewin Pseudonim: „Luźny” Stopień: starszy ułan Formacja: zgrupowanie stołpecko-nalibockie Dzielnica: Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter