Maria Teresa Nostitz-Jackowska „Hanka”, „Teresa”
Nazywam się Maria Teresa Nostitz-Jackowska. W czasie Powstania wstąpiłam do batalionu „Kiliński” i tam prawie przez cały czas Powstania byłam do końca. Opowiem wszystko po kolei jak to było.
- Jakby pani mogła teraz powiedzieć kilka słów o swojej rodzinie, w jakim domu się pani wychowała? Jak to wszystko wyglądało?
Moi rodzice pracowali w zakładach „Philips”, tutaj na Karolkowej. To była robotnicza rodzina, miałam dwie młodsze siostry, byłam najstarszą siostrą. Należałyśmy do Harcerstwa. W czasie wojny byłyśmy taką nieszczęśliwą rodziną, w której pierwszego dnia wojny spalił się dom. Potem to już była tułaczka po rodzinie. Cały wrzesień 1939 rok spędziłyśmy na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej w biurze w monopolu solnym, w którym pracowała moja ciotka. Potem mieszkałyśmy u ciotki, potem dostałyśmy mieszkanie zastępcze na rogu Twardej i Pańskiej i właściwie tam zastało mnie Powstanie.
- Gdzie pani chodziła do szkoły przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny chodziłam do szkoły na Rosyjskiej, do szkoły podstawowej numer szesnaście.
- Czy w domu panowała patriotyczna atmosfera?
Bardzo patriotyczna, bo mój ojciec służył w pierwszym pułku szwoleżerów i zawsze mówiło się dużo o walkach, o koniach. Bardzo patriotyczna atmosfera panowała.
- Jak się stało, że zaczęła pani należeć do Harcerstwa?
Tuż przed wojną byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej i zdawałam egzamin do gimnazjum Słowackiego. Zdałam egzamin i łudziłam się, że będzie bardzo dobrze, że będę miała tarczę, że będę chodziła do gimnazjum, poczułam się strasznie dorosła. Tymczasem wyszła wojna i gimnazjum Słowackiego zorganizowało jakby przedłużoną szkołę powszechną, chodziłam do klasy siódmej, do klasy ósmej. Potem niestety trzeba było rozdzielić nas, już nie można było uczyć się dalej, można było tylko uczyć się w szkołach zawodowych. Część z nas przeszła do szkoły tak zwanej czapniczej na Smolną, gdzie ja nie poszłam, a druga część przeszła do szkoły handlowej Hankowskiej, która się mieściła w prywatnym gimnazjum Rożkowskiej i Popielewskiej na Placu Unii. Tam były jednocześnie komplety gimnazjalne ogólnokształcące i jednocześnie musiały chodzić do szkoły handlowej. To się wszystko odbywało razem. Tam dotrwałam do pierwszej licealnej, zrobiłam małą maturę, bo dawniej była mała matura, potem zdałam do pierwszej licealnej, wybuchło Powstanie.
- Pani działalność harcerska…
Działalność harcerska zaczęła się w szkole u Rożkowskiej i Popielewskiej. Tam działały drużyny, muszę powiedzieć, że były to Hufce Polskie chyba, tak jak się potem zorientowałam. Właściwie nie orientowałam się – Harcerstwo, Harcerstwo. Nie dociekałam jakie Harcerstwo, najważniejsze, że Harcerstwo, które było zorganizowaną grupą, które przeciwdziałało temu złemu co się dzieje na świecie. Byłam w drużynie prowadzonej przez Inkę Rozpędowską, to była drużyna „Bobrów”. Miałyśmy potem w Harcerstwie różne przeszkolenia, dostałyśmy zastępy, potem miałyśmy ćwiczenia, kursy instruktorskie i to wszystko przechodziłyśmy, na tym polegała nasza praca harcerska. Uczyłyśmy się na kompletach, uczyłyśmy się w szkole, prowadziłyśmy tajne historie już jako zastępowe, nauczałyśmy tajnej historii w szkołach podstawowych, gdzie dzieci nie miały całkowitego programu.
- Jak się odbywały spotkania z dziećmi i nauczanie historii?
Na przykład jako zastępowa miałam zastęp w szkole kaletniczej. Jak się nazywa ulica co przylega do Ogrodu Saskiego? [...] Tam była szkoła kaletnicza, one torebki uczyły się robić. Tam miałam zastęp i tam douczałam dziewczęta, poza innymi harcerskimi sprawnościami i przysposobieniem dziewcząt do pracy w Harcerstwie, doprowadzenie do złożenia przyrzeczenia. Taka była działalność. Starałyśmy się jako zastępowe wszystkie dobre, znaczące, wartości w dziewczynki wpoić, ponieważ one były niedouczone z historii, myśmy je douczały.
- Pierwsze zetknięcie z działalnością stricte konspiracyjną?
Myśmy dostawały meldunki do przenoszenia. Byłyśmy dosyć młode, na przykład spotkałam się z czymś takim, że powiedziano mi: „A przysłaliście mi taką podfruwajkę.” Troszeczkę nas lekceważono, może dlatego, że byłyśmy bardzo młode, wyglądałyśmy dziecinne z warkoczykami. Gazetki roznosiłyśmy, takie rzeczy co robiło wtedy Harcerstwo.
- Jak pani zapamiętała przygotowania do Powstania, dni przedpowstaniowe?
Przychodziła do nas pani, nazywano ją Dygna, ona była kierowniczką czy głównodowodzącą żeńskiego Harcerstwa. Ona nas wtajemniczała w te rzeczy, nasza drużynowa. Myśmy się przygotowywały, że będziemy pełnić funkcje część łączniczek, część sanitariuszek. Były do tego kursy, były kursy instruktorskie, przychodzili do nas chłopcy, którzy nas szkolili, żeby nie było zaskoczeń jak to będzie, że będziemy musiały nosić meldunki, że będziemy uczestniczyć. Powiedziano nam, że dostaniemy zawiadomienie przed wakacjami, bo wakacje były. Wszystko się szykowało, wrzało w Warszawie. Był moment, że ja z rodziną musiałam wyjechać na lipiec, wyjechałam pod Warszawę do miejscowości to była Struga Górki Mironowskie, koło szosy Radzymińskiej. Przez cały lipiec tam byłam. 30 lipca, ponieważ tam był straszny nalot radziecki, wróciłam do Warszawy wraz z pojazdem radzieckim, który był strasznie śmieszny, oni właściwie jechali z nami, my na piechotę, oni taczankami, wozami w futrzanych czapach chociaż to był upał. Przyjechałam do Warszawy. Ponieważ byłyśmy umówione, że jeżeliby Powstanie wybuchło, bo to się ważyły te rzeczy, nie było zdecydowane, że na pewno wybuchnie, to my zostaniemy zawiadomione o punkcie zbiórki, o miejscu zbiórki. Wtedy kiedy wróciłyśmy 30, 31 o dziesiątej rano moja siostra, która należała do tej samej drużyny, była ode mnie dwa lata młodsza, dostała zawiadomienie, że ma się zgłosić 31[lipca] w okolice pomnika Mickiewicza, a ja nic. Dzwoniłam do moich koleżanek, one też nic, byłyśmy strasznie zrozpaczone, ale postanowiłyśmy czekać. Czekałyśmy jeszcze 1 [sierpnia] popołudniu, a potem postanowiłyśmy szukać naszych ewentualnych miejsc zbiórki. Wiedziałyśmy, że gdyby wybuchło Powstanie, będziemy albo na Mokotowie albo tutaj w Śródmieściu w okolicach Żurawiej. Postanowiłyśmy iść przez Aleje. Wszystkie mieszkałyśmy po tej stronie, ja mieszkałam na rogu Twardej, Pańskiej, moja koleżanka Milena mieszkała na Miedzianej, a następna mieszkała na Lesznie. Myśmy się spotkały i zaczęłyśmy szukać możliwości przedostania się na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Okazało się, że to jest zupełnie niemożliwe, był straszliwy ostrzał, nikt absolutnie nikt nas nie puścił. W końcu myśmy były tak zrozpaczone, że zaczepiłyśmy młodego powstańca i pytamy jego co my mamy robić, przecież my musimy się zgłosić na punkt. Razem ze mną była Milena Koiszewska moja przyjaciółka i Liliana Skoler, Milena Koiszewska już nie żyje, Koiszewska – Martyńska, a Liliana Skorel, która w tej chwili nosi nazwisko Sanchez Delirio, mieszka w Hiszpanii. Byłyśmy zrozpaczone. W końcu chłopiec powiedział nam: „Niech się panie nie martwią, jesteście sanitariuszki czy łączniczki?” Powiedziałyśmy, że jesteśmy łączniczki. „A to świetnie, bo na Zielnej jest radio, pójdą panie do radia.” Łączniczki, radio – blady strach, nie wiedziałyśmy czy to nie przekracza naszych możliwości. Po wielkiej naradzie postanowiłyśmy iść na Zielną 25, to był, okazało się, gmach radia i tam kwaterowała szósta kompania batalionu „Kiliński”. Tam już była grupka łączniczek. Rozumiejąc naszą sytuację przygarnęły nas bardzo chętnie, bardzo życzliwie, bardzo po koleżeńsku, w ten sposób zostałyśmy w szóstej kompanii batalionu „Kiliński” my trzy jak mówiłam: ja, Milena Koiszewska –Martyńska i Liliana Skorel Sanchez Delirio. Tam przygarnęła nas pani Bogna, która była kierowniczką łączniczek. To była starsza troszkę pani. Na naszym poziomie była Miłka, córka dowódcy, „Mekita” on się chyba nazywał. Tam zaczęłyśmy od zagospodarowywania lokalu i do szycia opasek. W momencie kiedy szyłyśmy opaski, kiedy urządzałyśmy się w radio, nagle alarm, potrzebne pięć dziewcząt do przenoszenia granatów. Myśmy trzy się zgłosiły i zgłosiły się jeszcze dwie dziewczyny. Dostałyśmy jako opiekuna podchorążego „Ali”, który miał pistolet i miał nas ochraniać. Z Zielnej podążyłyśmy tutaj przez Bagno do ulicy Próżnej, to było możliwe, było to trudne bardzo, ale przeszłyśmy tam. On stał na rogu Próżnej i Palcu Grzybowskiego, a my miałyśmy przeskoczyć na druga stronę, tam gdzie w tej chwili są pawilony ze sprzętem gospodarczym. Na Placu Grzybowskim w piwnicach była wytwórnia „filipinek”, stamtąd miałyśmy przenieść granaty. Padał deszcz, było strasznie ślisko, okropnie było, bo deszcz był ulewny, ale rozkaz to rozkaz.
- Który to był dzień sierpnia?
Drugi dzień sierpnia. Oczywiście wszystko odbywało się skokami. Skoczyłyśmy z Próżnej, na środku Placu Grzybowskiego stał pisuar – bo to było kiedyś w Warszawie – i do pisuaru, który był naszą ochroną i punktem, że mogłyśmy złapać oddech, potem stamtąd do domów, tam oczywiście do piwnic. Tam nam zapakowano pięknie i bardzo dokładnie granaty „filipinki” ale naturalnie zapakowano nam w gazety, bo nie było w co zapakować. My z granatami w gazetach na deszcz z powrotem. Udało nam się to wszystko dostarczyć, przenieść. Trochę nam sukienki pomagały. Byłyśmy spełnione wtedy, to było coś co dawało nam bardzo dużo szczęścia i radości, ponieważ uważałyśmy, że zrobiłyśmy coś co pomoże nam wywalczyć Polskę, mamy broń, mamy granaty. Wróciłyśmy na nasze miejsce. Niewiele czasu upłynęło i znowuż alarm. Krzyk, hałas, że nadchodzi czołg od ulicy Marszałkowskiej. Ponieważ myśmy były w jednym ciągu Zielna, PAST-a była tam niedaleko, więc Niemcy skoncentrowali całą siłę uderzenia na PAST-ę. Pada rozkaz wielki, poważny, przerażający nas trochę: „Wszyscy z butelkami na okna!” Stanęłyśmy wszystkie z butelkami na oknach, ale na szczęście czołg się rozmyślił i pojechał na PAST-ę, a nie w naszą stronę. Myśmy były na Zielnej, ale bardziej w stronę prawą, w każdym razie czołg się skierował w drugą stronę, to minęło. Potem już były nasze łącznicze zadania. Chodziłyśmy z meldunkami na Plac Napoleona, tam było dowództwo, pułkownik „Leliwa”, bardzo często chodziłyśmy tam właśnie. Bardzo często chodziłam pod Halę Mirowską, na Grzybowską. Potem to się stało zupełnie niemożliwe, bo tam był straszny ostrzał z Zoli. Tak że były codzienne zadania, byłyśmy zmęczone, nabiegane, roznosiłyśmy bardzo dużo meldunków na barykady, jak trzeba było nosiłyśmy na barykady obiady, jedzenie, jeżeli trzeba było komuś udzielić pomocy sanitarnej, jak nie było sanitariuszek, to starałyśmy się pomóc, może nie bardzo fachowo. Tak płynęło nasze życie aż do momentu, kiedy już się zaczęły poważniejsze akcje. Powiedziano mi, że pójdę… Nie umiem tego zmieścić w czasie, co było najpierw, co było potem, w każdym razie już nie chodziłyśmy w kupie, że tak powiem, tylko każda z nas dostawała zadania, dołączała do takiej czy innej grupy, która miała określone zadania. Dostałam zadanie na Mazowiecką. W tym momencie mówię o ważniejszych akcjach. Na Mazowieckiej po prostu grupa ludzi z Krakowskiego Przedmieścia i chyba z kościoła Świętego Krzyża, musiała się wycofać stamtąd i myśmy mieli im pomagać, osłaniać. Całą noc spędziliśmy na węglu, potem przeszliśmy na drugą stronę Mazowieckiej i tam się zaczęło po prostu piekło, zginęło bardzo wiele osób, bardzo wielu ludzi. My nie miałyśmy sprzętu, bo nie można było tego przenieść. Kontaktowałyśmy się dokąd kto mógł pod barykadą, wycofaliśmy prawie wszystkich rannych stamtąd. Były takie sytuacje, że Niemcy byli na górze, a my byliśmy na dole. Niemcy mieli dużo łatwiejszą sytuację, bo mogli nas wystrzelać jak kaczki i tak się też stało. Zabici, ranni spadali po prostu jak jabłka z drzewa, wylatywali z okien. Zostałam się ja, Marta z naszej kompani i chłopak „Głośny”. Była taka sytuacja, że spadł ranny, nie mieliśmy już noszy, wzięliśmy ramę od okna, położyliśmy go na ramę, bardzo zadowoleni wycofywaliśmy się do bramy i wtedy zabito nam rannego, myśmy ocaleli, ale ranny niestety nie dożył. Już było tak strasznie ciężko i właściwie byli tylko albo zabici albo ranni, których już nie można było wycofać stamtąd. Postanowiliśmy, czy ktoś nam kazał, żebyśmy się wycofywali wzdłuż barykady. Wycofywaliśmy się pochyleni pod barykadą, ale Niemcy byli na piętrze i puścili za nami serię z karabinu maszynowego. Wpadłam do leja po bombie i nie mogłam z leja wyjść, było strasznie, inni przelecieli, jeden chłopak „Głośny” był ranny. Musiałam bardzo długo czekać zanim Niemcy się prawdopodobnie upewnią, że już nie żyje, czy może w dole utknęłam i po prostu przestali na nas zwracać uwagę, wtedy ja wyskoczyłam i z Mazowieckiej wyszłam. Aha jeszcze chciałam powiedzieć, że przy zdobywaniu PAST-y… Mówię chaotycznie, nieuporządkowane może to jest trochę, nie umiem sobie tego zmieścić w czasie, w dniach. PAST-a była zdobywana 20 sierpnia, to mniej więcej w tym czasie. Nasz batalion, nasza kompania obsadzała dojście do PAST-Y od strony ulicy Bagno, myśmy tam mieli barykadę, mieliśmy dwóch speców, którzy dachami przechodzili w kierunku PAST-y i tam siali dywersję. Byłam przy barykadzie gdybym była potrzebna z meldunkiem czy coś, byłam dyspozycyjna po prostu. Do naszej kompanii został przydzielony, nie wiem w jaki sposób, pluton PAL-u, był to porucznik „Siwek” z jakimś plutonem. Przyznam się, że się zaprzyjaźniłam z tym panem, ponieważ okazało się, że to jest brat mojego profesora od fizyki. To były śmieszne przypadki. Potem PAST-a została zdobyta, przy takiej naszej pomocy, że obsadzaliśmy barykadę na Bagnie. Myśmy musieli dookoła pędzić, żeby zobaczyć uchodzących Niemców – były śmieszne sytuacje. Taki był mój udział w zdobywaniu PAST-y.
- Wielka była euforia po zdobyciu?
Euforia była szalona, naturalnie to było bardzo radosne wydarzenie, myśmy byli sparaliżowani przez PAST-ę, nie mogliśmy chodzić, byliśmy ciągle pod obstrzałem, było bardzo trudno. Potem jak już PAST-y nie było i nie było ostrzału z PAST-y, to łatwiejszy był teren, bardziej wolny był obszar w kierunku Królewskiej, Ogrodu Saskiego. Pewnego dnia dostaliśmy wiadomość, że będzie się przebijała czołówka ze Starówki. Wtedy ja, Miłka z naszej grupy i Bogdan, nasza trójka łączników, dostała zadanie, że my musimy im towarzyszyć, w razie czego będziemy przynosić meldunki. Nieśliśmy zresztą tam amunicję. To było też bardzo ciekawe w ogóle dojście, skierowano nas na ulicę Królewską 10. Tam był gmach giełdy i giełda przylegała do Palmiarni, wzdłuż ulicy Żabiej naprzeciwko Ogrodu Saskiego była Palmiarnia, w której stali własowcy, Ukraińcy. Nasze obsadzanie giełdy musiało się odbywać niezwykle cicho, żeby nas nie słyszano, bezszelestnie prawie. Tam siedzieli własowcy, myśmy nawet słyszeli ich rozmowy. Zostałam przydzielona porucznikowi „Siwkowi” i z nim razem byłam w bramie giełdy, byłam do jego dyspozycji. Potem kiedy ludzie się przebijali, mieli się przebijać znaczy z Saskiego Ogrodu, to powstała straszliwa strzelanina. Zaczęły strzelać „piaty”, jeden z „piatów” strzelił prosto w porucznika „Siwka”, byłam świadkiem jego śmierci, wyrwało mu całe gardło, to było okropne. Po raz pierwszy tak blisko mnie była krew i to buchająca z tętnic, straszna śmierć. Stamtąd nas wycofano, wróciliśmy. Okazało się, że jednak część powstańców ze Starego Miasta udało się przebić, myśmy tego nie mogli koordynować, było ciemno, było chaotycznie, znaczy nie chaotycznie, po prostu jeden nie mógł wiedzieć o drugim, może dowództwo wiedziało. Nas nie wtajemniczano w detale. Na drugi dzień była zbiórka kompanii i muszę się pochwalić, że mnie, Miłkę i Bogdana podano do odznaczenia Krzyżem Walecznych, notabene Krzyża nigdy w życiu nie dostałam. Miłka i Bogdan dostali, ja nie. Nawet się zgłosiłam do ZBOWID-u po wojnie, ale oni mi powiedzieli – nie należy pani do ZBOWID-u, to wynocha i nie było o czym mówić. Bardzo nie napierałam, ponieważ mój mąż wyszedł z więzienia po wojnie i byliśmy bardzo śledzeni, tak że już nie chciałam tam się specjalnie o Krzyże Walecznych, o wszystko, dobijać. Niemniej jednak było to uznane, że byłam podana do odznaczenia Krzyżem Walecznych, to była moja satysfakcja. Potem znowuż zaczęły się normalne nasze [zajęcia]. Większych spraw nie było, może na Brackiej, na Wareckiej. Potem, nie pamiętam już przy jakiej akcji, gdzieś byłam na barykadzie i dowiedziałam się, że my już nie mamy powrotu na ulicę Zielną, nie wiem czy nas stamtąd już Niemcy wykurzyli, czy co to było, nie wiem jak to się stało.
- Pamięta pani kiedy mniej więcej to było?
Dokładnie nie pamiętam, bo mnie przy tym nie było. W każdym razie spotkałam się z jedną z moich dwóch koleżanek i one mi powiedziały: „Nie masz co wracać na Zielną, bo my jesteśmy na Chmielnej.” Tak było, że zginął dowódca naszej kompanii „Skała”, zginął „Mekita”, drugiego dnia zginął drugi dowódca. Dostaliśmy dowódcę, Skrzeczkowski się chyba nazywał, nie chcę tego mówić, ale zdezerterował, zostawił kompanię. Było bardzo smutno, wszyscy się strasznie wstydziliśmy za to, że tak się stało. Kompania była bardzo zdziesiątkowana, bardzo dużo ludzi zginęło, na Mazowieckiej zginęło ponad trzydzieści albo więcej osób. To były straszne boje, bardzo ciężkie, na Wareckiej dużo zginęło, na Brackiej. W końcu nasza kompania osiadła gdzieś na Chmielnej. Jak dotarłam na Chmielną, moja koleżanka, która jest w Hiszpanii i druga, która nie żyje, powiedziały mi, że nie ma kompanii szóstej, jest tylko pluton porucznika „Jarząbka”. Porucznik „Jarząbek” doszedł do wniosku, że jest w tej chwili za dużo łączniczek, a za mało walczących, bo bardzo poginęli, że my powinniśmy z kompanii odejść, trzy harcerki. To był dla nas straszny cios, strasznie przykro, bo byłyśmy zżyte. Kompania była jak jedna wielka rodzina początkowo, myśmy się bardzo wszyscy kochali, ale tak było. Ojciec Mileny Martyńskiej był porucznikiem i myśmy były związane z hufcami, nie porucznikiem tylko pułkownikiem. To był pułkownik „Topór” i był po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, więc myśmy tak jakby zostały przekazane pułkownikowi „Toporowi”. Już wtedy było dużo łatwiej przejść przez Aleje Jerozolimskie aniżeli na początku Powstania, tutaj w okolicach Kruczej była barykada dość wysoka z podkopem i my tą barykadą przedostałyśmy się na drugą stronę Alej Jerozolimskich, oczywiście pod obstrzałem, bo w banku BGK była niemiecka duża, silna, grupa, która ostrzeliwała barykadę. W każdym razie przedostałyśmy się na drugą stronę Alei Jerozolimskich i tam zostałyśmy już u pułkownika „Topora”. Miałyśmy też funkcje łączniczek, nosiłyśmy meldunki, wtedy już była mowa o zrzutach, więc jak mieliśmy wiadomość, że będą zrzuty, to się organizowało lampy, to wszystko, oczekiwanie na zrzut i ewentualne przyjęcie. Raz coś tam spadło co mogłyśmy odczuć, że jakiś zrzut był. Potem chodziłyśmy z meldunkami do różnych placówek, pomagałyśmy „peżetką”, pomagałyśmy sobie zorganizować kwaterę. Zostałyśmy zakwaterowane, nie umiem dokładnie zlokalizować, gdzie, to było w tym miejscu gdzie kino „Śląsk”, a potem było PKPG, o tak gdzieś w tym kwartale, to była mniej więcej Hoża, Wspólna, Plac Trzech Krzyży.
- Mniej więcej kiedy to przejście miało miejsce?
Nie pamiętam, ale moja koleżanka Liliana to opisała, ale ona daty też nie pisze. Kompania się rozpadała, zostali ci, co byli od początku w kompanii, co byli w konspiracji, bo myśmy nie były w konspiracji w tej kompanii, myśmy były przylepione.
- Jesteśmy w nowej kwaterze, zaczęłyśmy się panie urządzać…
Zaczęłyśmy się urządzać i nagle był alarm bombowy, to już był koniec, druga połowa września. Stałam w takim domu, gdzie była typowa stara brama, troszkę skośna i w bramie był niewypał „grubej berty” tak zwanej. Wszyscy tam sobie to obchodzili, ale właściwie z lekceważeniem, ale jak się zaczęły naloty to, to nie było takie błahe. W tym domu były jeszcze dwie oficyny. Jak się zrobił alarm i była „gruba berta” to nas dowództwo całe zagnało do piwnicy. Ja z koleżanką moją Lilianą Sanchez Delirio, co jest w Hiszpanii, musiałyśmy zejść. Druga koleżanka nam się gdzieś zagubiła, nie było jej. Zeszłyśmy do piwnicy, zeszło bardzo dużo ludzi. Ona usiadła na krześle, ja jej usiadłam na kolanach i w pewnej chwili słyszymy, że nad nami pikuje samolot, ryczenie, skowyczenie samolotu. Wtedy byłam trochę tknięta instynktem samozachowawczym chyba, nie wiem czym, że pociągnęłam moją koleżankę w jedną stronę. Ona się przewróciła i wtedy zaczęło się wszystko walić, może to, że ją pociągnęłam, to nam ocaliło życie, bo byłyśmy na samej krawędzi zasypania. Zginęło tam wtedy ponad czterdzieści osób. Ocalało z jednej strony z jednej krawędzi zasypania jedno małe niemowlę, które tam było między stropami, a z drugiej strony ocalała koleżanka, która mieszka w tej chwili w Hiszpanii, ja i młody mężczyzna. Był straszny pył, trudno było oddychać. Miałam nawet zapałki, zapaliłam, czułam oparzenia, a nie widziałam płomienia. Nie wiem czy zapałka się tliła. To było straszne. Dzidka, koleżanka krzyknęła: „Teresa ratuj mnie!” Mówię: „Chwileczkę.” Ona mówi: „Chwileczka już minęła.” Mówię: „Musimy krzyczeć.” Miałam nogi zasypane do uda jeszcze, nie mogłam się ruszyć, miałam tylko wolne ręce, ale na nas padały stropy. Na Dzidkę, na moją koleżankę, upadł mężczyzna, to ją uchroniło od amputacji nóg, bo on był miękki, ciepły, ona była bardzo przywalona tym wszystkim, na niej on umarł, to był dantejskie sceny. Słyszeliśmy duszenie się ludzi, bulgot z gardeł, coś okropnego. W każdym razie człowiek dba głównie o siebie, zaczął krzyczeć, zaczęliśmy krzyczeć i ja, chłopak, Dzidka krzyczeliśmy: „Ratunku!” W końcu ktoś nas usłyszał i zaczęto się do nas przebijać. To były grube ściany, to trwało bardzo długo. Trwało to parę godzin zanim się do nas dokuto, wybito dziurę w ścianie i z sąsiedniego domu nas wyciągnęli. Dzidka była bardzo kontuzjowana. Przedtem jeszcze, jak przeszyłyśmy na drugą stronę Alei, odnalazłyśmy jej ciotkę, mieszkała na Żurawiej, więc Dzidka została po otrzymaniu pomocy przeniesiona, może za swoją zgodą, do ciotki, a ja z drugą koleżanką zostałyśmy. Znowuż zaczęło się życie łączniczek, chodzenie, pomoc, szukanie, meldunki i tak dalej. Potem nagle moja następna koleżanka Milena zachorowała na Odrę i zostałam się tylko sama, sama u pułkownika „Topora”. Ponieważ zbliżała się już kapitulacja i nie wiadomo było co robić. Chciałam wychodzić z całą ekipą, z moją drużyną, z pułkownikiem „Toporem”, ale on wziął mnie na bok i powiedział: „Słuchaj ty wiesz, że twoi rodzice na ciebie czekają, lepiej jeżeli wyjdziesz z rodzicami.” Bardzo mi radził, żebym wyszłam z rodzicami. Bardzo się serdecznie pożegnałam i wyszłam szukać rodziców. Rodzice byli, czekali na mnie, wróciła moja siostra ze Starego Miasta i wszyscy razem wyszliśmy z Warszawy 7 października. Właściwie nie wyszliśmy tylko nas wyrzucono, bo Niemcy wtedy chodzili po mieszkaniach i wyrzucali wszystkich. Posłano nas do obozu w Pruszkowie. Transport, którym przyjechałam z Warszawy Zachodniej, bo do Warszawy Zachodniej na piechotę, puszczono od strony Ursusa. Moja mama była osobą bardzo operatywną i powiedziała: „Puszczają nas, ale stójcie tu, nie idźcie w głąb obozu.” Wszyscy tak stanęliśmy. Mama mówi: „Rozbierajcie się.” Oczywiście mieliśmy ciepłe [ubrania]. „Jedna osoba niech wychodzi.” Właściwie powinien wyjść mój ojciec, ale ojciec mówi: „A mężczyznę, to zaraz pogonią.” Wyszłam pierwsza, tam były dwa szlabany, gdzie stali ludzie z Pruszkowa, z Ursusa i patrzyli jak wpuszczają transporty, może kogoś z rodziny spotkają. Wyszłam, nikt mnie nie zatrzymał, szłam na wachy, stanęłam za szlabanem, czekam. Potem wyszedł w ten sam sposób mój ojciec, wyszła moja siostra, która wyszła ze Starówki i została najmłodsza, która miała dziesięć lat czy może jedenaście. Ona wpadła, że tak powiem, najmłodsza, bo do niej lotnik, żandarm, kolejarz… Kolejarz ją wziął, ona zaczęła wtedy płakać, on mówi: „Czemu ty płaczesz?” „A bo tam moja mama została.” Kolejarz mówił po polsku. „To wołaj mamę.” Ona zaczęła wołać mamę, mama tak jakby na to czekała, wtedy mama wyskoczyła i ocalała nasza cała rodzina. Nie mieliśmy nic kompletnie, bo wszystko zostawiliśmy. Mama zresztą radziła przedtem naszym sąsiadom, żeby tak zrobić, ale nie chcieli zostawić tego co mieli, a myśmy zostawili wszystko. W Pruszkowie mieszkał mamy brat, mój wujek i mieszkaliśmy parę dni u niego, potem przeprowadziliśmy się do Międzyborowa, to jest miejscowość koło Żyrardowa, tam już do końca wojny przetrwałam. Potem jak już Ruscy weszli, wtedy jeździłam do Warszawy. Znaczy najpierw poszliśmy na piechotę zobaczyć czy nasz dom stoi, nasz dom był zniszczony, całkowicie spalony, tak że nic nam nie zostało. Wynajęłyśmy mieszkanie we Włochach, mieszkałyśmy we Włochach, jeździłam do szkoły, siostra jeździła do szkoły potem jak już się troszeczkę zorganizowało wszystko. Zrobiłam maturę w gimnazjum Rejtana, bo już nie było mojej szkoły, jeszcze to wszystko było niezorganizowane, ale gimnazjum Rejtana funkcjonowało. Potem zdawałam na studia. Oczywiście chciała zdawać na medycynę, bo uważałam po Powstaniu, że medycyna jest bardzo pięknym zawodem i bardzo potrzebnym, oczywiście się nie dostałam, bo szłam normalnie, a było bardzo dużo roczników opóźnionych, nie miałam żadnych szans, ale miałam bardzo dobrze zdany egzamin i dostałam skierowanie z ministerstwa oświaty do Wrocławia, gdzie się organizował wydział farmaceutyczny. Tam skończyłam farmację, z farmacji nie zrezygnowałam, ponieważ już we Wrocławiu było mi bardzo dobrze, nie byłam w jednym pokoju z całą rodziną, już było inaczej, byłam strasznie samodzielna, dorosła. Tam skończyłam farmację, potem się zaczęły kłopoty z nakazem pracy i inne rzeczy.
- Jakie nieprzyjemności miała pani z racji udziału w Powstaniu?
Nie miałam, bo tak jakby z oczu i z serca, znikłam, pojechałam do Wrocławia i mnie nie było, ale moja siostra, która była na Starówce, to miała straszne kłopoty. Ona była na ogrodnictwie na SGGW, ona nie dokończyła studiów, ponieważ ją wzywano na Koszykową, zabrano jej indeks, nawet profesorowie byli tacy, można powiedzieć, szlachetni, że egzaminowali ją i zapisywali egzaminy, ale nie było szans żadnych na odzyskanie indeksu i na to żeby ona mogła skończyć studia, ona studiów nie skończyła. Osobiście nie miałam żadnych, miałam o tyle duże przykrości, że potem wróciłam do domu, miałam sprawę u prokuratora za to, że nie chciałam podjąć pracy zgodnie z nakazem pracy, bo dostałam nakaz do Lubania Śląskiego, powiedziałam że nie pojadę, że się dosyć natułałam. Prokurator był na tyle szlachetny, że mi powiedział: „Niech pani sobie załatwia, a ja będę pani przedłużał, nie wygląda pani na kryminalistkę.” Potem wyszłam za mąż, mąż nie był związany z Warszawą, udało mi się załatwić przydział na Warszawę. Z tym że mój mąż pochodził z ziemiańskiej rodziny i był bardzo prześladowany, siedział pięć lat w więzieniu, był związany z ruchem oporu, zabito mu matkę po całej reformie rolnej, były bojówki. On pochodził z Podlasia, myśmy byli cały czas na podglądzie. Jak do nas przychodził brat mojego szwagra, który był klerykiem, bo dwóch musiało przychodzić, jeden kleryk nie był puszczany na miasto, oni zdaje się parami chodzili, to wtedy powiedziano, że do nas przychodzą księża. Przychodził znajomy oficer marynarki, który był głównym mechanikiem na Batorym, to powiedzieli, że my mamy pewnie ze Szwecją, nie wiem, szpiegowskie… W końcu przyszedł do nas pan z Wilczej i powiedział: „Co to się u was dzieje i księża i marynarze?” Takie były pretensje, nie mieliśmy łatwego życia w PRL-u.
- Jeszcze chciałabym wrócić do Powstania, jak wyglądały kontakty powstańców z ludnością cywilną?
Na początku Powstania to był tak ogromny entuzjazm, że ludność sama szła na barykady, szła budować barykady, była z sercem na dłoni. Potem jak się zaczęły niepowodzenia, a musiały być niepowodzenia, wtedy ludność miała trochę pretensje. Ale ludność była bardzo solidarna, w każdym razie dostarczała jedzenie, chleby, pomagała nie można powiedzieć, że nie.
- Pani nie słyszała nigdy żadnych nieprzyjemnych słów ze strony ludności cywilnej?
Nie, nie miałam z tym do czynienia, nie słyszałam. Mogłam się w czasie Powstania kontaktować z rodzicami moimi i kontaktowałam się. Zawsze byłyśmy witane z entuzjazmem. Moja siostra wróciła ze Starówki w strasznym stanie, bo kanałami wróciła, była witana jako ktoś ocalony, szczęśliwy, nikt nie miał pretensji.
- Jak było z jedzeniem, czy była pani głodna?
Chodziłam głodna. Tam były zdobyczne różne rzeczy. Jak zdobyli browar Haberbuscha, to tam była chałwa, była ovomaltina, inne rzeczy. Myśmy się tym objadały. Potem nie było nic, nie było chleba, był jęczmień, pewnie też z browarów. To było straszne, bo jęczmień się gotowało, „pluj zupki”. Nawet u nas było takie powiedzenie, że po wojnie to sobie nagotuję garnek kaszy i kopnę z dachu, wejdę na dach i kopnę garnek. Było bardzo ciężko, byłam głodna, często byłam głodna, niedospana, zmęczona, spało się na dechach, na węglu. Wtedy jak byłam wysłany na Mazowiecką, to całą noc tam czekaliśmy koło Mazowieckiej, to na węglu w piwnicach. Okropne były warunki, nie można się było umyć. Natomiast były różne miłe rzeczy, miłe akcenty, które zapamiętałam. W kinie „Palladium” była jakby nie świetlica, kawiarnia, gdzie się spotykali ludzie, gdzie były koncerty, gdzie można było idąc z meldunkiem odpocząć, napić się czegoś. Właśnie mam zdjęcie, szłam na Plac Napoleona z meldunkiem, zatrzymałam się w „Palladium”, tam się napiłam czegoś, poszłam dalej. Na placu Napoleona na Poczcie Głównej robiono nam bardzo dużo zdjęć, pewnie te zdjęcia nie ocalały.Podobno było inaczej w Śródmieściu, bo moja siostra wróciła ze Starówki i powiedziała, że narodziła się w innym świecie.
- Co się robiło w czasie wolnym oprócz tego, że chodziła pani do rodziców?
Właściwie czasu wolnego myśmy nie miały, cały czas coś się działo. My byłyśmy rozdzielone już w czasie Powstania, każda dostawała przydział. Nigdy nie miałam przypadku, żebym była razem z któraś z moich przyjaciółek. Na Mazowieckiej byłam z Miłką, to była córka „Mekity” naszego dowódcy i z synem pani Bogny, która była kierowniczką wszystkich łączniczek. Ona chyba się Bogna Domańska nazywała, nie pamiętam dobrze, tak mi się wydaje.
- Pamięta pani żołnierzy innych narodowości, którzy walczyli razem z wami?
Pamiętam, u nas w kompanii był Żyd, pseudonim „Zielony”, który przechował się chyba z powstania w getcie i przyłączył do naszej kompanii, ale on zginął.
- Czy miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami?
Nie, nie miałam.
- Rozumiem, że oprócz granatów, które pani przenosiła i broni którą pani przenosiła jako łączniczka, to z bronią nie miała pani kontaktu?
Nie, nigdy nie dostałam broni, to było na lekarstwo.
- Jak pani teraz wspomina Powstanie mając tą wiedzę i doświadczenie, to jakie refleksje się nasuwają?
Zawsze się nasuwają najlepsze myśli. Uważam, że Powstanie musiało wybuchnąć, że Warszawa była tak napęczniała, nabrzmiała… Poza tym wysyłali na roboty, na okopy, na inne rzeczy. To była tak niesamowita radość, tak wielka euforia. Dla mnie, chociaż dużo przeżyłam w swoim życiu, to był najpiękniejszy okres w życiu.
Warszawa, 26 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Ola Żaczek