Halina Sławińska „Kalina”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Sławińska urodzona 18 października 1917 roku w Kijowie, [pseudonim] „Kalina”, żona Kalinka.

  • Przynależność do oddziału w czasie Powstania?

DiSK – Dywersja i Sabotaż Kobiet.

Jak pamięta pani swoje życie jeszcze przed września 1939 roku?Uczyłam się.

  • Urodziła się pani w Kijowie?

Urodzona jestem w Kijowie, tak. To było dosyć tragiczne dla rodziny, bo byłam świeżo urodzona i moja mama nie chciała na koniu wracać do Polski, bo było zimno. Jak mamy brat przyjechał – były ostatnie oddziały, on tylko już pilnował tyłów – mówi: „Siadaj na koń, dzieci umieścimy i jedziemy do Polski.” Mama mówi: „Co ty zwariowałeś? Z małym dzieckiem?” Tak się zaczęło. Dopiero po śmierci ukochanego Lenina, mama dostała paszport i mogła wyjechać. Tak się potoczyło. Później mama ulokowała się w Wielkopolsce, bo powiedziała, że to jest dalej od granicy wschodniej. Czas przeleciał. W Warszawie studiowałam, wybuchła wojna.

  • Co pani studiowała?

Dziwna szkoła – to się nazywało Państwowy Instytut Robót Ręcznych. To było wtenczas dla mnie bardzo wygodne, bo to była szkoła dwuletnia i już w czasie pracy się uzupełniało pewne rzeczy. Wojna wisiała na wniosku. To była kalkulacja, bo właściwie chciałam iść do akademii, ale rozsądek praktyczny przemówił, tak się stało.

  • Wojna zastała panią w Warszawie?

W Warszawie.

  • Czym pani się zajmowała w czasie okupacji?

W czasie okupacji handlowałam.

  • Czym?

Miałam sklep z elektrycznymi rzeczami. Później przyjechała moja znajoma z wielkim płaczem, oznajmiła, że ją po drodze okradli i że ona nie ma z czego żyć, ona nic nie ma. Zaczęliśmy myśleć co tu zrobić. Ona pochodziła z kupieckiej, rozsądnej, rodziny. Mówię: „To pójdziemy na budkę na bazarze przy Halach Mirowskich.” Ona tam handlowała obuwiem, różnymi rzeczami. Ja tam finansowałam, a ona pracowała, bo inaczej nie można było. W ten sposób przeżyłam wojnę. Jak zaproponowano mi pracę w oddziale, to powiedziałam: „Jeden warunek, muszę zarabiać, bo muszę i rodzinie pomagać i sama się utrzymać.” Stanęło na tym, że będę łączniczką.

  • W jaki sposób pani się zetknęła z tym środowiskiem?

To jeszcze koleżanki mojej mamy z pensji.

  • Przez znajomą pani została wciągnięta?

Tak, mama tu miała dużo koleżanek dlatego, że mama się uczyła w szkole średniej, tu przyjeżdżała z Ukrainy, wtenczas nie pomarańczowej. To była długa solidna podróż z trzema dzwonkami na wsiadanie, wysiadanie. Kiedyś mnie zaprowadziła do tej szkoły. Dla mnie interesujące było, że [pierwsza] wojna światowa przeszła i mama mnie mogła zaprowadzić do swojej dyrektorki, przedstawiła mnie, a po tej wojnie wszystko się rozleciało w Warszawie.

  • Pani zaczęła uczestniczyć w działaniach oddziału?

Tak.

  • Jak to dokładnie wyglądało?

Komendantką była „Lena”, to były wszystko koleżanki, wianuszek znajomych. One w tej chwili się powszechnie nazywają starsze panie. Zakładały to starsze panie, bo rzeczywiście my byłyśmy wtenczas młode, byłyśmy młodzieżą, a one były starsze panie. One nas poduczały. Nieźle to robiły, bo u nas nie było żadnej wsypy, żadnej wpadki. Nie było takiego momentu, że ktoś kogoś… Strasznie surowo one wszystko trzymały w ręku. Po trzy osoby tylko, wyjątki były na ćwiczenia w podchorążówce, albo jakieś [inne], ale to tak się działo raz i koniec, albo kilka razy. Pod tym względem to było niby dobrze.

  • Od którego roku pani uczestniczyła w konspiracji?

Mam zapisane chyba rok 1942, tylko dlatego że wtenczas przyjechała koleżanka z Krakowa. Wcześniej myśmy się nie znały, poznałam ją, bo byłam jej matką chrzestną jako świadek jak ją przyjmowano. Tylko ją mogłam podać, bo ona tylko była wtenczas w Warszawie. 1942 rok, dokładnie nie pamiętam, ale są dokumenty, mam książeczkę wojskową.

  • To była od razu Dywersyjna Służba Kobiet?

Była od razu ta nazwa, którą ja podałam.

  • Na czym skupiała się działalność pani oddziału jeszcze przed Powstaniem, miała pani szkolenia?

[...] Pracowałyśmy normalnie, znaczy ja ganiałam, nie wolno mi było nic zapisać, nie wolno tego, nie wolno tamtego. Wszędzie trzeba pójść, tak że nieraz myślałam sobie: „Co się dzieje, że jestem taka zmęczona?” Zaczynam liczyć, czterdzieści pięter dzisiaj zrobiłam – to mam prawo być zmęczona. Pełniłam dyżury w miejscu na Koszykowej 51 koło Architektury. Tam był punkt spotkań, więc przychodziły panie, ja dostawałam zlecenia i ganiałam.

  • Miały panie jakieś szkolenia?

One miały szkolenie, to przeważnie były chemiczki, to były bakteryjne i toksyczne sprawy. One tam brudziły ręce, a ja tylko byłam ganiana w prawo w lewo, poszukuję lokalu, bo tam coś trzeba… Łączniczką byłam. Zawsze o tej samej godzinie siedziałam i czekałam [aż] ktoś przyjdzie, byłam osiągalna i komunikowałam tak jak trzeba było, prosta sprawa.

  • Przechodząc do Powstania, gdzie była pani w momencie wybuchu, jak pani pamięta ten dzień?

Dzień był dla mnie bardzo ciężki, dlatego że chociaż powiedziałam, że mogę być tylko łączniczką…

  • Pani to sobie zastrzegła.

Tak zastrzegłam to sobie, trzeba realnie patrzeć. To jednak mnie do podchorążówki [wzięli]. W podchorążówce trzeba było chodzić na wykłady. Akurat był 22 lipca upalny gorący dzień, a tu mi powiedzieli, że jedziemy w teren. Tam się zaziębiłam od upału, dostałam zgorzeli, nie było penicyliny, nie było nic takiego. Zaczęli mi dawać zastrzyki, po których żółtaczkę dostałam. Lekarz uczciwie powiedział, że będzie żółtaczka. Jak wstałam do Powstania, to miałam chwieje nogi, ale rozkaz, nie było co dyskutować. Przyszłam o piątej.

  • Gdzie pani przyszła?

Na Okopową do „Radosława”, bo my byliśmy u „Radosława” i oddział „Jan Broda” – niestety zginął, fajny człowiek, ale pecha miał.

  • Przyszła pani 1 sierpnia na Okopową i jakie pani dostała rozkazy? Gdzie pani została skierowana?

Tam przede wszystkim tośmy pierwsze naloty przeżyli. Później czołg – wielka euforia, że zdobyli czołg, a to przyjechał niemiecki czołg, bo zdobyli też… Nasza komendantka zabrała dziewczyny gdzieś tam dalej, a ja zostałam wtenczas na służbie. Byłam między… Jak się ta ulica nazywa przy Okopowej, tam gdzie były mechaniczne, radiowe… Przy cmentarzu samym. Tam właśnie byłam. Owszem wybrałam się z meldunkiem do „Radosława”, który był przy Okopowej. Kawałek drogi szłam Okopową, a koło mnie w trzy rzędy jechały czołgi niemieckie ze swojego parku, z Powązek przy kolei radomskiej, oni tam mieli duże tereny zielone. Tak [jadą] w trzy [rzędy], a ja sobie z opaską [idę] i całe szczęście deszczyk padał, miałam różową pelerynkę z plastiku, z czegoś takiego, to widocznie trochę kryło, a zresztą ich to nie obchodziło, oni jechali, kazali im jechać, to oni jechali, co oni się będą mną interesować. Później się uśmiechnęłam jak już doszłam do bramy.

  • Na czym polegały pani obowiązki, głównie przenoszenie meldunków?

Tak, na trzeci czy na czwarty dzień nastąpiła recydywa. Dostałam temperatury, gardło zaczęło mnie boleć z powrotem, za wcześnie zaczęłam się ruszać. Pobiegałam do naszej lekarki, ona jednocześnie była moją zwierzchniczką. Poprzednio była „Wiga”, ona umarła i została „Jaga”. „Jaga” mówi: „Co? Z gardłem? Otwieraj! Jeszcze mi tego potrzeba, żeby gardła leczyć! Idź do domu, wyleczysz się, to przyjdziesz.” To nie było takie proste. Przeszłam do siebie na Mariańską.

  • Pani mieszkała na Mariańskiej?

Tak, na Mariańskiej 11. Droga była dosyć tragiczna pod względem przeżyć. Poszłam, doszłam do Wolskiej, domy wypalone, nie wiem o co chodzi. Weszłam do piwnicy, bo nikogo nie ma. W oknach, ale o innym przeznaczeniu, nie [w] piwnicach na węgiel, duże okna to były, to wszystko było osmolone, spalone. Później się zorientowałam, że [był] przemarsz [Niemców] z Placu Teatralnego, z centrum. Poczekałam sobie, później poszłam wzdłuż placu – najpiękniejszy plac handlowy w Warszawie przed wojną, wszyscy go znają – przeszłam i przede mną widzę z blachami porządkowi idą. Myślę sobie: „Pierwsza ich zatrzymałam, nie będę czekała, aż oni mnie…” Pytam się ich czy tam jest przejście. Ja komm, komm. Idę i spotykam naszych chłopców z karabinami. Oni szli w przeciwną stronę, pytają się czy tam jest przejście. Mówię: „Tylko co przeszłam.” Mówię im skąd idę. Oni poszli, zrobiłam kilkanaście kroków, odwróciłam się, patrzę, a oni już mają ręce w górze. Cała droga była w przeżycia. Później doszłam do Telefunkena. Na jakiej to uliczce było? Taka od Towarowej. Tam mnie zobaczyli, byłam sama, zaczęli strzelać, kulki omijały się ładnie. Obok były działki. W czasie wojny, jak tylko gdzieś było wolne miejsce, to zaraz ludzie coś sadzili, nawet Aleja Niepodległości w kartoflach była, wysadzona kartoflami i innymi jarzynkami. Z kartofli dotarłam do jakiegoś domu. Straszne przerażenie, nie wiedzieli co robić, co się dzieje. Mówię: „Wszędzie kopią.” Wymyśliłam to. Mówię: „Wszędzie przekopują do następnego domu, a wy się zastanawiacie, że tu uwięzieni jesteście. Przekopać do drugiego domu i już.” Jak oni to przekopali, to przeszłam chyba do Towarowej, bo to dwie ulice się schodziły i była duża stacja benzynowa, przed wojną była i po wojnie była dłuższy czas, ale ja tam nigdy nie chodziłam. Przyszłam, była duża barykada. Myślę: „Co robić?” Ulica zamknięta, chcę w lewo pójść, zza barykady słyszę hałas. Przelazłam przez barykadę, a tam Rzeczpospolita. Jakie kontrasty! Wszyscy stoją na ulicy, wszyscy rozmawiają, ulica Pańska. Tam znajomych spotkałam, którzy tam mieszkali. Czytają gazetki, opowiadają, jedni się martwią, jedni się cieszą, jak w życiu. Wtenczas dotarłam do swego domu cichutko, pięknie. Nagle zaczęli tam bombardować. Każdy dom miał od ochrony, jak się nazywali ci panowie? Opergaztes nazywał się. On biedak zaczadził się, nie umiał używać całej z pianą maszyny, a wody przecież nie było. Woda była ta, która była w wannie, jeżeli ktoś sobie nabrał przed. Jak tylko samolot przeleciał, po jakimś czasie, patrzę, a się pali. Poszłam studiować palenie się, poszłam na czwarte piętro, patrzę – wypalone, tylko są belki opalone. Po belkach [przeszłam], a tam mieszkanie czyjeś. Patrzę, że leżą kostki w wiązki pomocowane zapalające bomby, kilka. One sobie leżą, bo to niewypały, ale jak dojdzie do tego żar, co zostało po pożarze to, to wybucha i pali się. Myślę: „Co tu się martwić, że wody nie ma, pompa nie działa. Łopatkę i „fru” na zewnątrz. Róg Mariańskiej, Twardej była duża barykada, tam rzucałam na barykadę. One na dole jak spadły, uderzyły, to one się paliły. Przechodził oddział. „Ej chłopcze, nie rzucaj, bo my tu musimy przejść.” Mówię: „Przechodźcie prędzej, poczekam.” Głównie tym się zajmowałam, bo to było coś strasznego. W ten sposób uratowałam właściwie dom, który później został rozebrany z powodu Pałacu Kultury. Miał eleganckie wyposażenie, wzdłuż muru parapety, schody marmurowe, białe.

  • Czy pani zmieniała miejsce?

Ruszałam się.

  • Jakie były pani trasy?

Przede wszystkim chodziłam do Śródmieścia, alejami z jednej strony 17, a z drugiej strony chyba 32. To były bardzo wzruszające momenty. Wszystko wypalone, pusto, olbrzyma przestrzeń i leci samolot niziutko, dachu nie ma tylko są ściany, tak się przytuliłam do ściany, chcę się w plasterek zamienić.

  • Może pani powiedzieć o atmosferze panującej w pani oddziale?

Z nimi straciłam kontakt, bo oni poszli na Nalewki na więzienie, gdzie Żydów trzymali. Oni przeszli w kierunku Starego Miasta. Już tu nie miałam żadnego przejścia, bo Królewskiej nie można było przejść, Plac Żelaznej Bramy, Senatorska, wszystko było…

  • Pani się rozdzieliła ze swoim oddziałem?

Rozdzieliłam się.

  • Dostała się pani do innego?

Nieformalnie. „Potrzebujecie maszyny do pisania?” „Dobrze, będziecie mieć maszynę do pisania.

  • Pani jakby nieformalnie dołączyła się do oddziału?

Tak, już nie miałam kontaktu. Oddział, który szedł i było: „Chłopcze nie [zrzucaj niewypałów].” To oni nie mieli gdzie spać i oni przyszli do mnie. Mówię: „To zostańcie.” Oni zostali. Wtenczas się skomplikowało, bo to kilkanaście chłopaków, miłych, sympatycznych, ale woda jedna w łazience tyle co nalałam na początku Powstania, to się wyczerpało – takie życiowe różne sprawy. Mówię: „Tu są kompoty, to sobie bierzcie, jedźcie, pijcie.” Wędrowałam gdzie się dało.

  • Czy pani wiedziała o tym, co się dzieje w innych dzielnicach? Jak wyglądał przepływ informacji?

Były gazetki. [...]

  • Informacje docierały?

Tak, momentalnie, bardzo szybko.

  • Czy pamięta pani jak układały się relacje z ludnością cywilną. Jak reakcje się zmieniały w czasie Powstania, jeżeli się zmieniały?

Kłopotów żadnych nie pamiętam, było trochę złodziejstwa.

  • Niechęć istniała?

Niechęci nie było, tylko była pazerność. To zawsze przy takich sytuacjach się ujawnia, nie ma się to czym przejmować. Leci samolot, rzuca bomby, dom się trzęsie, drzwi frontowe się otwierają. Mnie akurat nie ma w mieszkaniu, to przychodzi i bierze, nie to, żeby włamywali się na przykład, ale pomagali. Różne takie rzeczy były, ale w ogóle bym powiedziała, że to tak jednolicie wyglądało. Nie trafiłam osobiście na żadne ani zatargi ani kłopotliwe rozmowy.

  • Czy z samymi Niemcami miała pani bezpośredni kontakt?

Nie, dopiero jak się kończyło Powstanie.

  • W jakich okolicznościach?

Jak się kończyło to oni stali to tu, to tam, to siam. Jak się Powstanie skończyło i był termin wychodzenia, to nie zdecydowałam się na wyjście, bo oddział wychodził do Niemiec.

  • Pani się w końcu z nimi spotkała?

Tak, bo oni przyszli do Śródmieścia później na końcu. Zostałam, dlatego że, czekałam z matką – mocno starsza pani, schorowana – na transport do szpitala. W końcu tak się stało, że wszystko było przygotowane, mama została, jednak wyszłam sama, bez nikogo. Całe tłumy to tylko żegnałam, żegnałam i żegnałam na Śniadeckich. Jedni dawali mi legitymacje: „Schowaj gdzieś tam.” Nie chcieli się przyznawać, że mieli „akowskie” dowody, widocznie się bali. Różne były historie. Wszyscy wychodzimy, to był też widok nie do pozazdroszczenia. Zostałam i czekałam ze szpitalem.

  • Mogłaby pani opisać tą scenę dokładnie?

Wychodzili, niosą wszystko co mają, bez sensu, bez ładu aby dużo. Rozumiecie. Miałam kontakt z szpitalikiem na Koszykowej 51. Chodziłam, bo co się okazało, że dużo rodzin, ja wiem czy dużo, ale były takie, które pozostawiały swoich staruszków niedołężnych. Bali się z nimi iść widocznie. Więc [zabierałam] ich do szpitala. Zapamiętałam sobie taką panią, stała w bramie, miała na sobie piękny lis, błam na futro czy coś takiego. Ona mówi mi: „Proszę panią, zostałam sama, bo leżałam, nie chodziłam, dzieci wyszły, nie wiem co mam robić.” Mówię: „Jak pani chce, to pójdziemy do szpitalika, oni będą ewakuować się, to pani się z nimi, jeżeli pani chce.” Ona mówi: „Ja słaba, nie mogę.” Wzięłam ją, a tam tylko lis był, piękny lis, a ona to były same kosteczki, chucherko. Na ręce ją wzięłam i zaniosłam do szpitala. Ją najbardziej zapamiętałam, takie biedactwo. Ona niestety się nie uratowała, ona przyszła do szpitala, tam ją potrzymali parę dni. Przyszłam się dowiedzieć, a oni powiedzieli: „Proszę panią, niestety ona umarła, miała tak wyczerpane serce.” Później matka pojechała ze szpitalem. Powiedziałam: „A co to? Nie jestem lewuska dziewczyna, żebym nie dałam sobie rady, muszę z tłumem chodzić?” Poszłam.

  • Pani mieszkanie zachowało się?

Moje mieszkanie się zachowało, ale właściwie się nie zachowało. Chłopcy jak tam mieszkali, to nie wiem co oni z kluczami zrobili i tak dalej. To się niby zachowało w pierwszym momencie, ale później przez pałac rozebrali dom. Jak chciałam tam wyjść, niestety się spóźniałam, już jakaś rodzina się wprowadziła. Taka jejmość z wiadrem wchodziłam, a ja chciałam wejść się dowiedzieć co tam jeszcze jest, co zostało.

  • Kiedy pani wyszła z Warszawy?

Wyszłam z Warszawy niedługo, jakiś tydzień po oficjalnym [wyjściu], może był 17 październik czy coś takiego. Jeszcze widziałam jak wykańczali Warszawę. Stare domy miały piwnice, to były na piece mieszkania, dziewiętnastowieczne. Ludzie tam trzymali różne rzeczy, ale zasadniczo węgiel. Widziałam – miał fartuch powiedzmy, trzymał to, miał bomby zapalające i sobie szedł i ciach w okienka.

  • Do piwnic?

Tak i po jakimś czasie oglądam się, patrzę, już się palą. Całe dzielnice, dom za domem. Szłam Wilczą, Wilcza była prawie cała, bo strzelali Niemcy ale wzdłuż ulicy, z Alei Niepodległości, tam siedzieli gdzie wojskowe gmachy były. Oni chcieli [zastrzelić] widocznie na ulicy jak ktoś im tam się pokazał. Później jak to się wszystko paliło, to smutny widok, ale niestety, takich było bardzo dużo miejsc.

  • Pani opuściła Warszawę i gdzie się pani znalazła?

Jak Warszawę opuściłam, to znalazłam się – były wykopane rowy naokoło ochronne, deszczyk zaczynał padać, miałam torebkę, parasol, to wszystko. Po błocie zjechałam do [rowu], trzeba wyjść, a było bardzo trudno wyjść, bo ślisko. Trafiłam na drogę, patrzę domek jest, nie wiem gdzie ja jestem i świeci się światełko. Co tam jest napisane, na górze October. Nie wiem co to jest October. Idę dalej, ciemno jest, wieczór, idą żołnierze, niemieccy oczywiście. Idę, oni mnie pytają się co ja [tu robię?]. Nic, idę, szukam noclegu. Oni mówią, że jak nie znajdziesz, to przyjdź do koszar. Mówię: „Dobrze.” Już wiedziałam gdzie jestem, bo jak oni powiedzieli do koszar, to już wiedziałam, że to Włochy są. Do Włoch doszłam, tam się pokręciłam i znalazłam, byli ludzie, Polacy, ci co tam mieszkali. Oni mnie przenocowali, dali najpiękniejszą swoje kanapę, tam było tyle pluskiew, że ledwie można było wytrzymać, ale pluskwy nie lubią nieznajomych. Później wsiadłam w EKD, EKD kursowało do Opacza, od Opacza, Milanówek, Grodzisk i tak dalej. Tam już pojechałam i znalazłam znajomych, tam była nowa Warszawa.

  • Co było dalej?

Dalej pojechałam do Zakopanego, bo tam miałam znajomych, z matką pojechałyśmy. Właśnie, za daleko od Warszawy, trzeba było siedzieć i pilnować. Jak wróciłam, to już przyjechałam z powrotem w styczniu. Do Krakowa przyjechałam, a z Krakowa wagon i jak Góry Świętokrzyskie… Miejscowości były poniszczone i tam podstawili rano [pociąg]. U sióstr w klasztorze przenocowałam jak zresztą inni pasażerowie tego pociągu. Rano powiedzieli, że podstawią pociąg, podstawili towarowy, odkryty. Bardzo oryginalna jazda, myślałam jak w kąciku stanę przy ścianie, będzie spokój, a to było najgorsze miejsce. Tam mężczyźni to sobie wchodzili na połączenia i skakali, niczym się nie przejmował, skakał zwyczajnie i musiało się zrobić miejsce. Tak dojechałam do Warszawy. Bardzo się wtenczas zaziębiłam, musiałam parę dni przeczekać. Jak pojechałam do Warszawy, ktoś mi się tam wprowadził. Tak się skończyło.

  • Chciałabym wrócić do samego Powstania. Czy mieli państwo związane nadzieje z pomocą Rosji? Wiedzieli państwo, że oni stoją za Wisłą?

Moja rodzina na nic nie liczyła ze strony [Rosjan], mieliśmy takie doświadczenia. Jak moja matka wyjeżdżała i mieliśmy paszport, zezwolenie, na ósmą mama zamówiła podwody, żeby dojechać do dworca. Wolno było na osobę zabrać jedną poduszkę, jedną kołdrę, to wszystko było ściśle wyliczone. Przybiegły Rosjanki i mówią: „Co pani zwariowała jechać o ósmej, przecież oni tu przyjdą zaraz!” Mama mówi: „To o której wyjeżdżać?” „Trzeba w nocy wyjechać.” Pamiętam tą noc, w bucikach zasznurowanych położyli mnie do łóżka, później zbudzili w nocy, wsadzili na wozy i pojechaliśmy. Później mama miała wiadomość, że tak jak przewidziały osoby, które mamę ostrzegały, tak to było, przyszli się dowiedzieć i byli strasznie zdumieni, że mama już wyjechała. Rosjanki to mówiły tak: „Wie pani co, poduszka będzie za gruba albo coś jeszcze, niech pani uważa, nie naraża się na konflikty.” Później jeszcze było ciekawie na dworcu. Siedzimy w olbrzymiej hali oszklonej, ładny dworzec. Kasa mówi, że nie ma biletów. Do mamy podchodzi bandzior. Tego niech pan nie rejestruje. Jeszcze się nie liczyłam, a miałam dwie siostry czyli trzy osoby. Mówi: „Chcesz bilety?” „Naturalnie, że chcę.” Daj tyle i tyle złota. Mama dała. Z boku jejmoście siedzą, mężczyźni, kobiety. „Przecież to bandzior z więzienia puszczony.” Oni wypuścili wtenczas wszystkich szeroką ręką. Mama mówi: „Trudno dałam, zobaczymy co będzie.” Ma przyjechać pociąg. Otwiera okienko i krzyczy, że ma trzy bilety i na [twarzach] wszystkich ludzi [zdziwienie] – pamiętam ten obraz doskonale. Stoi mężczyzna i zabiera mu te trzy bilety i ma nóż w ustach. Patrzymy co będzie dalej, on przychodzi i mówi z satysfakcją: „Nie wierzyłaś, ale masz.” Wychodzimy na peron. Okazuje się, że przyjeżdża pociąg wiozący transport żołnierzy Polaków zwolnionych, zarażonych – nie wiem czy wtenczas cholera panowała, czy jakaś inna choroba. Cały transport chorych jedzie, pociąg się zatrzymuje, lokomotywa jedzie po wodę. Przecież to jest zamknięty transport z chorymi, co pani chce. Wtenczas my zaczęliśmy się drzeć ale tak, że uszy widocznie ludziom nie wytrzymywały. Konduktorzy mieli na początku pulmanu pół przedziału, ławkę. Mówi: „Chodźcie do mnie, on poszedł na górę.” Zostaliśmy na dolę, mama zupełnie wykończona, a my „dyr,dyr.” Tam Polacy, wreszcie nie zbiorowa rosyjska rozmowa, tylko polska, zupełnie co innego. Głaszczą nas, wypytują się. Mama przerażona. W ten sposób dojechaliśmy do Polski. W Równym wysiedliliśmy, bo tam mama miała krewnych i tak się zaczęło.

  • Czy po powrocie do Warszawy, kiedy pani rozpoczęła nowe życie po wojnie, czy ujawniła pani swoją działalność w AK czy nie?

„Radosław” był jedyny, który [się ujawnił], na niego leciały…

  • Czy kiedykolwiek była pani poddawana represjom?

Nie, udało się. Miałam tylko jedno z nimi spotkanie, posłali mnie do Kampinosu, też nie w ramach mojego obowiązku łączniczki, tylko… Przy samej granicy chciałyśmy przejść.

  • Kiedy to było?

To było jeszcze przed Powstaniem. Mówię: „Z daleka widać ich jak oni wzdłuż lasu idą, granica, rów, to chodź schowamy się do chałupy.” Gospodarze pozamykali wszystkie okna, nikogo nie było. Myśmy usiadły w piwniczce na kartofle i w drzwiczkach też zamkniętych tak sobie siedzimy. Przyszli jednak, zauważyli nas. Wylegitymowali, Co my tu, czego my chcemy? Mówię, że przyjechałam, jestem umówiona z kobietą, która przyjdzie do nas pracować. Dla nich to było zrozumiałe. Trochę strachu było. Na szczęście nie, nie miałam nic.
Warszawa, 6 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Halina Sławińska Pseudonim: „Kalina” Stopień: łączniczka Formacja: Dywersja i Sabotaż Kobiet Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter