Wiktor Konstanty Augustowski „Skrzetuski”
- Warszawa 30 marca 2005 roku. Proszę się przedstawić.
Wiktor Konstanty Augustowski. Urodzony w Warszawie 11 marca 1920 roku.
„Skrzetuski.” Trafiłem do środowiska gdzie mieliśmy wszyscy pseudonimy z „Ogniem i Mieczem”.
- Co pan robił przed wojną?
W 1939 roku skończyłem korpus kadetów w Rawiczu w stopniu podchorążego. Ojciec mój był oficer w batalionie pancernym. Nie zdążyłem wyjechać do szkoły podchorążych, a miałem skierowanie do [niezrozumiałe]. To na granicy koło Wrześcia, ale nie udało mi się. Na szczęście, bo większość tych podoficerów zginęła.
- A zanim pan tam trafił, to gdzie pan chodził do szkoły?
W Poznaniu gimnazjum Marcinkowskiego. Mam do dziś przyjaciół z tego gimnazjum.
- Jak pan pamięta swoje życie z czasu korpusu kadetów i nauki w szkole?
To był piękny okres. Wielu młodych ludzi marzyło żeby znaleźć się w korpusie. Ja dzięki pomocy ojca, który [był] oficer[em] mnie zaprotegował do korpusu. Byłem dwa lata w najstarszej kompanii piątej, potem szóstej .
- Gdzie pana zastał pierwszy września?
W Poznaniu.
- I co się z panem działo w czasie kampanii wrześniowej?
Ojciec, jako oficer za wszelką cenę chciał nas ewakuować na wschód w kierunku Warszawy, gdzie skoncentrowana była główna część naszej rodziny. W pierwszych miesiącach przenieśliśmy się do Warszawy i pod Warszawę. Stamtąd wyruszyłem siódmego – pułkownik Umiastowski wzywał młodzież do wymarszu na wschód. Zdecydowałem się ze stryjem ruszyć. Ruszyliśmy na wschód pieszo. Żyłem w lesie trzy dni. Pod Siedlce dotarliśmy. Do majątku pod Siedlcami. Tam zaopiekowali się nami właściciele, widząc kadeta w mundurze. Stałem się u nich robotnikiem, pomocnikiem gospodarza. W mleczarni różne roboty robiłem. Póki byli Niemcy zachowywali się idealnie. Jak przyjechał pluton niemiecki, to koło studni momentalnie rozbierali się, myli. Czyści ludzie. Nie odczuwało się narzuconej przez Niemców działalności. Jako rolnik pracowałem. Najgorszy był moment jak przyszli bolszewicy, okropne. Nalot barbarzyńców. Jak weszli do mojej mleczarni, jak złapał konew i wylał na siebie śmietankę. Mnie szlak trafiał. Oni byli tylko jeden dzień. Zabrali inwentarz żywy i martwy i wywieźli.
Z miesiąc.
- Co się dalej działo z panem?
W końcu wróciłem do Warszawy. Na rowerze pojechałem.
Tak. Do siostry mojej matki. Wiedziałem, że mama się u niej zatrzyma. Tam momentalnie nawiązałem kontakt z kolegami. Wspaniałych miałem kolegów. Pierwsze spotkanie było z Tadeuszem Chruścickim. Syn dziedzica majątku. Założył TAP – Tajna Armia Polska. Pierwsza organizacja. Jego ojciec był szefem tego wszystkiego. Wszystkich kadetów zmobilizowałem. Byliśmy pod Warszawą, żona moja też była. W mundurach kadeckich zrobiliśmy pierwszy Sylwester i po nim dowiedzieliśmy się, że wuj Chruścicki, nasz komendant został aresztowany. U niego żeśmy się zbierali często. Walka o niepodległość. To byli chłopcy, wyszkoleni kadeci. Jak rozeszła się wiadomość, że go aresztowali, staraliśmy się swoje kontakty utrzymać w tajemnicy. Po paru tygodniach jego syna aresztowali i obu wywieźli do Oświęcimia. Ich los jest tragedią.
Mieliśmy już wtedy oficjalnie Akowskie kontakty. Tworzył się Wachlarz. Organizacja, która miała wysyłać na wschód patrole, które miały walczyć o Polskę.
- A co pan robił legalnie w okupacji?
Byłem wtedy cukiernikiem. U ojca przyjaciela pracowałem. Prowadziłem pracownię cukierniczą. Na Sosnowej róg Chmielnej.
- A na czym polegała służba w Wachlarzu?
Kończyłem podchorążówkę. Szkolenie. Jak się zacieśniały wokół mnie pętle, to otrzymałem możliwość pracy w Niemieckiej [niezrozumiałe] – na Grochowskiej zakład mechaniczny. Wyrabiali tam różne urządzenia dla pilotów. Tam właśnie zawiązała się organizacja, dopadli do mnie od razu czy ja do nich przystąpię i przystąpiłem. Dostałem pseudonim „Skrzetuski”. To było AK. Obwód piąty na Grochowie.
- A w fabryce, czym pan się jeszcze zajmował?
Miałem urządzenia do korekty. Chciałem to jak najbardziej zepsuć, przez cały czas, nie miałem kłopotów. Tak było do końca. Ponieważ była tendencja wśród młodych żenienia się, więc się zdecydowaliśmy na ślub i odbył się w 1942 roku. Urodziła się córka po roku. Uczciwie. Najgorsze, że w 1944 roku, jak już sytuacja się podniosła, coraz bliżej było Powstanie, wówczas dostaję skierowanie na Grochów. Tam mam kwaterę na ulicy Czapelskiej. Od placu Szembeka. Zostaję dowódcą plutonu i zastanawiam się co ze sobą robić. Żona z córką na Woli, a ja mam wojskowy rozkaz na kwaterę na Czapelskiej. W końcu zwyciężyła służba.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Na Czapelskiej. Dostałem rozkaz. Wpadła łączniczka. Hanna Lebecka, która miała kontakt ze mną bezpośrednio od pułkownika. Wyjść na ulicę i próbować atakować szkołę. Jak się dowiedziałem, to mnie dreszcze przeszły. Wiedziałem, co znaczy ta szkoła. Naprzeciwko mojej kwatery, sprowadzili tam Niemcy batalion SS, dwa dni przed Powstaniem. Z pełnym uzbrojeniem. Jak to atakować, ale trudno. Zmieniono rozkaz troszeczkę. Po koncentracji mojego oddziału, około dziesięciu, piętnastu chłopców.
Ja dostałem dwa pistolety i dwa granaty.
Kolejny rozkaz, żeby zając willę, nie pamiętam, jaka ulica. Biegiem prowadziłem oddział i dobiegliśmy do tej willi. Obsadziłem wszystkie stanowiska. Okazało się, że mam dwa karabiny. Już lepiej. I parę pistoletów maszynowych. W piątym oddziale na Pradze była fabryka karabinów maszynowych. Kilka z nich mieliśmy. To trwało do rana. Spokojnie. Postawiłem straż pod naszym budynkiem, a przed tymi placówkami przechodziła droga i w pewnym momencie widzę, że staje niemiecki samochód z wieżyczką i z karabinem obrotowym, maszynowym. Myślę, co robić? Tamci na placówce pierwszej zostali. Czekamy. Nagle, od strony drugiej do tej willi wpada łączniczka. Zmiana rozkazu. Żołnierze byli zainteresowani, rozniosła się wieść że cofamy się i odwołana jest akcja zbrojna. Ukrywamy się. Zdjąłem te dwie placówki. Koledzy ściągnęli ich do budynku i widzę przez okna, że ta młodzież pcha się wprost, nie czeka na rozkaz. Musiałem być cicho i nie mogłem krzyknąć, bo był ten samochód niemiecki. Rozchodzimy się na miejsca postoju, powoli się wycofałem. W pewnym momencie miałem sytuację, wyszedłem na drogę. Trzeba było przejść. W oddali widziałem Niemców w hełmach. Myślę sobie, jak teraz coś się zacznie to z nas miazga. Ale na szczęście przeszedłem cały ten odcinek. Ze mną cześć chłopców. Dotarłem do miejsca swojego MP. Zastałem tam przyjaciela, który ze mną na kwaterze mieszkał, Władek Olecha. Zginął tragicznie. Zaczęła się konspiracja na Grochowie. Niemcy wiedzieli że jest grupa powstańców, ale nie chcieli z nimi zaczynać. Wiedzieli, że jesteśmy zdolni do wielkiej rozpaczy, ostateczności. W walce. Miałem jeden taki wypadek. Chodziliśmy do naszej stałej komórki, nasze uzbrojenie tam było. Tam spotykaliśmy się, ponieważ było trochę sanitariuszek, spotykaliśmy się towarzysko. Wracam któregoś razu z Władkiem Olechą. Miałem zawsze pistolet przy sobie na takich wyprawach. Dochodzę do jakiejś przecznicy i słyszę. Marsz dwóch osób w podkutych butach. Stanąłem za drzewem i czekałem, co będzie dalej. Wyszli, rozejrzeli się, słyszeli nas na pewno, ale wrócili się. Najciekawsze, że tam była taka restauracja na Grochowskiej. Tam spotykali się Niemcy z powstańcami. Ja nigdy się nie spotkałem, ale ci, co trochę niemiecki znali to trochę pogadali. Żyliśmy na stopie nie ruszać się nawzajem. Nagle po piętnastym sierpnia rozkaz pułkownika. Ochotnicy do przeprawy przez Wisłę. Ja się zgłosiłem. Wieczorem przyszedł kolega Trzaska - architekt, i zabrał nas. Po drodze wstąpiliśmy do magazynu zbrojeniowego po broń. Tej nocy oczekiwaliśmy na przewoźnika przez Wisłę. Nawet doszło do tego, że zakopaliśmy broń żeby nie wpaść jak by Niemcy nas nakryli. Ale nic się nie stało, rano odkopaliśmy broń i ruszyliśmy Saską Kępą po prawej stronie Wisły. Doszliśmy do wału. Sforsowanie było najgorsze. Wejść na górę i zejść na dół. Potem rozkaz. Rozbierać się do naga, były dwa czółna. Forsujemy Wisłę wpław. Pistolet naturalnie zapakowałem w ubranie, żeby nie zamokło, weszliśmy do wody i wolniutko przemieszczaliśmy. Nie oglądałem się na nikogo. Wiedziałem, że umiem pływać na tyle, żeby dać radę. Przeszedłem na drugi brzeg. Kazali nam cicho się zachowywać, bo stacja pomp jest obsadzona przez Niemców. Jakby się zorientowali byłoby niedobrze. Z mostu Poniatowskiego miotał ogień, reflektor oświetlał rzekę. Jak coś zauważyli to ostrzeliwali karabinami maszynowymi. Na drugiej stronie znaleźliśmy się. Jeden wyjął pól litra i się każdy rozgrzał. Piętnasty, siedemnasty sierpnia to było.
- Jak liczna grupa się przeprawiała?
Z pięć osób. Dowodził nią rotmistrz z Londynu. Nie pamiętam. Potem sobie przypomnę.
- Co się działo potem na drugiej stronie Wisły? Kim był Roman Silkowski, o którym pan pisał?
To był dowódca tego odcinka, grupy, która się przeprawiała. Marszem ruszyliśmy w kierunku czerniakowskiego fortu. Doszliśmy tam szczęśliwie. Po drodze spotkaliśmy patrole powstańców. Tam w forcie była sala okrągła. Można dziś sprawdzić, jest jeszcze, ale zbombardowana. Kazali nam usiąść dookoła tej sali. Dostaniemy śniadanie. W tym momencie wpada oficer. Krzyczy: „Potrzebuję trzech ochotników do patrolu bojowego.” Więc ja się zrywam pierwszy. Ze mną się zrywa Trzaska i Władek Olecha - „Ketling”. Zapakował nas do samochodu i ruszyliśmy. Jak ruszył dostaliśmy ostrzał z karabinu. Czekaliśmy, kto oberwie. Jechaliśmy w Czerniakowską w kierunku kościoła Bernardynów. Porucznik zlecił nam: „Wysiadajcie, chowajcie się za mury cmentarza i idźcie dalej w kierunku Chełmskiej. Tam w brani jest dowódca odcinka, rotmistrz Garda.” Idziemy. Przeszliśmy na druga stronę ulicy. Bez żadnych ofiar. Dotarliśmy do bram gdzie on był. Dziwne, że rotmistrz sam. Ale trudno. Meldujemy się: „Panie rotmistrzu” Miałem z korpusu szkołę wojskową, więc meldowałem się prawidłowo. Jak się dowiedział, że jestem absolwentem korpusu, to mówi, że on jest z tego samego. „Tacy mi są potrzebni.” Polecił mi zbierać tych, którzy przechodzą przez Wisłę i robić z nich oddział. Mój udział zaczął się wtedy w Powstaniu tak na fest.
Kazał nam się położyć. Wiedział, że mamy noc nie przespaną. Kazał nam iść spać. Nagle huk straszny, zrywamy się. Prawie naprzeciwko nas stoi czołg niemiecki. Gardy nie ma. Wyszedł, poszedł w kierunku kościoła. Postanowiliśmy też pójść. Z Gardą zostałem. „Panie pułkowniku ja zostaję tutaj.” Jeden z moich kolegów Władek Olecha, też powiedział, że zostaje. A Trzaska powiedział, że wraca do fortu. Rozstaliśmy się. Następnego dnia zaczęli się zgłaszać do mnie nowi powstańcy. Organizowałem dużą grupę. Miałem trzydziestu ludzi po miesiącu. Potem czekałem na rozkazy od Gardy, co on będzie mi kazał robić.
Obstawić właz na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Przychodzi pułkownik Pełczyński z Warszawy jako dowódca Powstania Dolnego Mokotowa. Obstawiłem właz. Nagle o północy ktoś wyszedł. Młody chłopak melduje się do mnie: „Panie podchorąży, ja chcę tu z panem zostać.” To był facet, który przechodził kilkakrotnie z Mokotowa do Śródmieścia, ale nie podobało mu się to chodzenie. Wolał walczyć na powietrzu jako powstaniec. To był góral. Napisał potem książkę. Pułkownika Pełczyńskiego przyszedł patrol z dowództwa i natychmiast zabrali go do siebie. Teraz już tylko czekałem na jakieś polecenia. Z ważniejszych to dostałem rozkaz, aby dojść do Czerniakowskiej i przemaszerować z pięćset metrów w głąb niemieckich terenów i sprawdzić jak oni się zachowują. To w tej książce, o której mówiłem jest opisane. Garda to był wielki bohater. Męczyli go na Koszykowej, wsadzili gołego do skrzyni i polewali zimną wodą.
- A z panem, co się działo?
Cały czas miałem za zadanie kontrolę Chełmskiej. Od Czerniakowskiej, aż do Stępińskiej. Codziennie rano wypuszczałem patrole wzdłuż ulicy i udało nam się kiedyś złapać podejrzanych.
- A kiedy pan został ranny?
Później dostałem polecenie dojścia do placówki, którą dowodził wspaniały żołnierz „Kmicic”. Tam dojście było tylko w nocy. Poszliśmy. Dotarliśmy tam. To był ciekawe, bo zatrzymała mnie jego warta. „Co jest?” „Mam wzmocnić te placówkę.” A to było po natarciu na koszary. „Zamelduj się.” To się melduję. Leży taki pan „Kmicic”, dwie dziewczyny obok. Zobaczyłem, jak jest uzbrojony. Tu cekaem, tu drugi. Uzbrojony był po zęby. Jak się zameldowałem, to dał rozkaz obstawić piętro.
- Gdzie znajdowała się ta placówka „Kmicica”?
W połowie Chocimskiej. Nie pamiętam dokładnie. Jeszcze nie mówiłem o szturmie na koszary. Dostaliśmy rozkaz atakowania koszar. Ale gdzie tam, z czym mieliśmy to robić? Zaczęło się od tego, że swoją palcówkę ustawiłem i szliśmy do ataku. Jedną z przecznic od Chełmskiej w stronę Podchorążych. W pewny momencie dowódca, pseudonim „Rok” – rotmistrz, idzie przede mną. Nagle krzyczy: „Skrzetuski prowadź dalej sam!” Został ranny. Więc ja prowadziłem. Doszliśmy do muru. Na Grenadierów był mur dwumetrowy, wysoki. Na tym murze tylko grad pocisków, nie dało się przedostać górą ani inaczej. Niemiec się szwendał. Siadłem pod tym murkiem. Niestety mój kolega, który był za mną, dostał nagle amoku i strzelił mu w łeb. Zupełnie niepotrzebnie. Zamiast go wziąć do niewoli, ewentualnie zabrać mu karabin.
W czasie natarcia powstawały ogniska, w których zajmowała grupa polskich powstańców. Znalazła się grupa, gdzie siedział podchorąży i tam można był dojść tylko w nocy. Łączniczki tam prowadziły. „Kmicic” dał mi polecenie obsadzenia piętra. Siedzieliśmy i patrzyliśmy. Dookoła siedzieli Niemcy. Widziałem okopy pokopane i nad nimi prześcieradła zasłaniały widok. Od czasu do czasu ostrzeliwali nas z cekaemu. Na moich oczach, młody chłopak z Czerniakowa zginął. Dostał w brzuch. Z tym góralem siedziałem. Był dla mnie jak młodszy brat. Potem dostałem polecenie się przenieść na Stępińską. Wtedy cała Chełmska była oczyszczona już całkiem przez Niemców. Wjechali sobie czołgami w Chełmską. Został tylko jeden bastion na Stępińskiej. Tam też tragicznie ginie jeden z żołnierzy. Przed bramą wykopany był okop, w którym siedział strzelec. Granat wpadł w środek okopu. Zginął na miejscu. Natężenie ognia było bardzo duże tego dnia. Jak otworzyłem drzwi na podwórko, przez które trzeba było przejść to był jeden zygzak strzałów. Wyjść był trudno. Padł rozkaz , żeby wzmocnić posterunki przed budynkiem. Żeby nie dopuszczać czołgów. Jak dostałem rozkaz, to krzyknąłem po zastępcę. Niestety nie mogli go znaleźć. Gdzieś się ukrył. Ja poszedłem z kolega. Otwieramy drzwi na podwórko, a tam podłoże asfaltowe po prostu żarzy się od granatów. Przeszedłem jakieś dziesięć metrów i czuję straszny ból w nogach. Tak jakbym prętem dostał i się osuwam. Koledzy mnie podtrzymują. Wynieśli z powrotem do pomieszczenia. Położyli mnie w piwnicy. Tam był przejściowy szpital polowy. Tam mnie opatrzyli. Jak mnie znosili do tej piwnicy, to akurat wynosili mojego zastępcę, kaprala, w stanie już prawie agonalnym.
- Co dalej się działo z panem?
Przeniesiono mnie do szpitala na ulicy Dolnej i Puławskiej. Tam był oddział polowy. Dwa pawilony. My w jednym a w drugim Niemcy podpalili i wyrzucili chorych. Jak już padł Dolny Mokotów to dowiadywałem się od kolegów, że kanałami starają się dostać do miasta.
- A pan ciągle leżał w szpitalu?
Tak. Po paru dniach dostałem czterdziestu stopni gorączki. Myślę sobie, że coś niedobrego ze mną się dzieje. Lekarz zobaczył ranę, nie dużą taką i mnie zabiera na salę operacyjną. Chciał uciąć nogę. Ja zacząłem walczyć, że nie pójdę na żadną operację. Pielęgniarka mówi: „Bierz pastylkę, kładź się spać. Może przejdzie do rana.” I przeszło. Później mnie wzięli na stację w Czystej, a stamtąd do Pruszkowa. Położyli na sali. Miałem na sobie oficerski mundur. Na szczęście w tym gronie widzę znajomego, jeszcze do dziś się z nim spotykam, Tadeusz Rutkowski lekarz. W tym momencie dopada mnie i nakrywa mnie pielęgniarka. Mówi: „Chowaj się, bo wywiozą cię zaraz do Oświęcimia.” Na szczęście przeszli, a ona za chwilę przywiozła mi taką marynarkę, bardzo elegancką, granatową.
- A czy w czasie Powstania miał pan kontakt z Niemcami bezpośrednio?
Z żołnierzami nie miałem.
- A jak do pana odnosiła się ludność? Jak się odnosili do Powstania?
Ja nie mogę narzekać. Przeważnie mieszkałem u takich rolników, to starsi ludzie byli. Bardzo sympatycznie się odnosili do nas.
- A jak w czasie Powstania wyglądało życie codzienne? Ubranie, wyżywienie?
Ubranie miałem to, w którym przyjechałem z Pragi. Do końca Powstania.
- A czy miał pan dostęp do prasy? Radia powstańczego?
Byłem na Dolnym Mokotowie. Górny był z głównym dowództwem. Tam byli ważniejsi, a tu byłem chłopcem zwykłym żołnierzem.
- Czy w czasie Powstania uczestniczył pan w praktykach religijnych?
Nie było księży w oddziale. Nie.
- A co się działo z panem potem?
Pierwszym transportem, jaki był, wywieźli mnie na peron kolei EKD. Przywieźli do Milanówka. Zaprzyjaźniłem się w czasie bytności w szpitalu warszawskim z facetem, który stracił nogę. Bardzo dobre mieliśmy stosunki. Na peronie w Milanówku wyrzucili nas na peron, żeby ludzie nas zabrali. Kto chciał mógł nas zabrać do domu. Zaczął padać deszcz. Myślę sobie: „Ładnie tu skończymy nasza podróż.” Nagle słyszę: „Jurek! serwus.” A ten mój kolego, mówi do kogoś: „Ciociu, ja jestem z przyjacielem jak mnie weźmiesz to tylko z nim.” Byłem zdziwiony, ale myślę sobie dobrze jest. Czterech facetów do noszenia było. Jeden z nich, taki złodziej, buty mnie ukradł. Przynieśli nas do Państwa [Jenike?], to była duża firma przedwojenna dźwigów. Bliska jego rodzina. Położyli nas razem. Zapewnili pomoc akowskich lekarzy. Zjawiła się wtedy żona tego Jurka. Chciała nas zabrać do siebie. Miałem akurat wtedy trochę pieniędzy. Zabrali nas do jej mieszkania. Wnieśli na pierwsze piętro i w tym momencie słyszę gardłowy głos Niemca. Z pistoletem w ręku, do Jurka mówi, że Jude. No i był rzeczywiście tym Żydem. „Zaraz wezwę gestapo i zrobią porządek.” Wyszedł. Więc ja mówię do tej żony: „Jedziemy do Milanówka, uciekamy stąd.” Przyjeżdżamy do Milanówka, a tam już zajęte. Przyjechało z Warszawy sporo ludzi. Więc trzeba do szpitala ujazdowskiego i tam nas zawieźli. Tak się skończyło właśnie. Najgorsze jest to, że ja mam dowody na to, że byłem ranny, wszyscy wiedzą, zostałem odznaczony, Krzyżem Walecznych, ale nie mam przyznanej emerytury.
- Kiedy zastało pana i gdzie wyzwolenie?
Na szczęście moja żona dowiedziała się, gdzie jestem w Milanówku i sprowadziła mnie do podwarszawskiej miejscowości Jaktorów.
- A po wyzwoleniu był pan represjonowany?
Na szczęście nie.
- A jak pan dziś ocenia Powstanie z perspektywy lat?
Było konieczne. Nie było innego wyjścia. Gdyby nie ono i tak by pewnie wywieźli całą młodzież z Warszawy.
Warszawa , 30 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut