Anna Huskowska „Hanka”
- Co robiła pani przed 1 wrześniem 1939 roku?
Byłam uczennicą Państwowego XVI Gimnazjum i Liceum na Żoliborzu, skończyłam dwie klasy gimnazjum.
- Jaka atmosfera panowała w szkole?
[W szkole] patriotyzm był podskórny, to nie było świętowanie jakieś, a szkoła była w dużej mierze, Żoliborz był dzielnicą oficerów z legionów, więc sporo było uczennic – to było żeńskie gimnazjum – córek oficerów, którzy tam mieszkali. Ponieważ to było państwowe gimnazjum, to one chodziły do państwowego. Było jeszcze jedno – prywatne gimnazjum na Żoliborzu, [dla tych] co się nie dostali do państwowego. [...] Wszystkie polskie przedwojenne gimnazja i szkoły były bardzo patriotyczne, to znaczy 11 listopada to było ogromne święto. W Warszawie się chodziło na defilady wojskowe […]. Ale o tym się nie mówiło, nie myślało. Mogę taką rzecz powiedzieć, że nawet na obozie harcerskim matka naszej drużynowej, która przyjechała, w Legionach czynna, powiedziała: „Co wy za pokolenie jesteście, bez żadnego patriotyzmu!”. Po czym to pokolenie wzięło i zginęło. Dlatego mówię, że tego nie widać na pierwszy rzut oka.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Mieszkałam na Bielanach i dojeżdżałam na Żoliborz, bo to było najbliższe gimnazjum od Bielan.
Nie miałam rodzeństwa. Mieszkałam u babci, bo mój ojciec umarł jak miałam rok, a moja mama, wobec tego, nie mogła mnie wychowywać, takiego rocznego dziecka. [...] Do wojny, na Bielanach, z babcią i ciotkami mieszkałam, mama dojeżdżała co niedziela.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny dziwnie zapamiętałam, to znaczy, chyba 2 czy 3 września była niedziela i myśmy z Bielan z przyjaciółką i z mamą i jej mamą pojechały do kina do Śródmieścia. Samoloty nadleciały, to były tylko fale samolotów nad Warszawą. Tam w kinie chyba ktoś oznajmił przed ekranem, że Francja i Anglia przystąpiły do wojny. Takie „Hura!” w kinie, poszłyśmy pod ambasadę, głowy nie dam, ale tak to mi się wydaje, z tej radości, że ktoś nas poparł.
- Czym się pani zajmowała przed Powstaniem, w czasie okupacji?
Przed Powstaniem byłam tylko uczennicą, to znaczy miałam przed wojną dwie klasy gimnazjum. Pierwszy rok mieszkałam na Bielanach i nie było komunikacji żadnej, ani tramwaju, ani autobusu. Wobec tego myśmy przesiedziały nie nic nie robiąc, tylko stojąc w ogonku po kubeł węgla albo zdobywając coś, żeby napalić w piecu. A dopiero drugi szkolny rok, czyli 1940/1941 Niemcy uruchomili szkoły, które się nazywały szkoły przygotowawcze do liceów zawodowych. To było w budynku naszego gimnazjum, myśmy się zapisały do tej szkoły. Oficjalnie był jakiś program, a nieoficjalnie robiło się normalny program. Robiło się trzecią klasę i czwartą gimnazjum przedwojennego trybu. Potem już, ponieważ podlegałyśmy wywózce do Niemiec to, jeszcze była szkoła dziewiarska się nazywała, też w tym samym budynku i ci sami nauczyciele prawie że. Jeszcze się chodziło do tej szkoły dziewiarskiej, na drutach coś się robiło, a były lekcje normalne polskiego, matematyki i tak dalej, nie było tylko historii, łaciny i języka obcego. Były na kompletach, na małych kompletach.
- Gdzie odbywały się komplety?
Komplety były w prywatnych mieszkaniach uczennic, francuski był u naszej nauczycielki. Było nas pięć, chyba, na takim komplecie. Myśmy nadrobiły ujące trzy przedmioty: łacinę, francuski i historię. A ostatni rok przed maturą 1943/1944 to już wszystko było na kompletach. Miałam świadectwo pracy, które chroniło od wywózki – fałszywe od dalekiej krewnej, że byłam zatrudniona, a normalnie chodziłam na komplety ostatni rok liceum przed maturą.
- Z czego się państwo utrzymywaliście w czasie wojny?
Byłam tylko z mamą, bo jestem jedynaczka. Mama była krawcową, wobec tego ten fach, oprócz pierwszego roku wojny, to potem już istniał. [...] Klientkami mamy były dentystki spod Warszawy, które zupełnie dobrze prosperowały, bo one leczyły ludność tamtejszą, która hodowała nielegalnie świnie i pieniądze miała. Po prostu to wystarczało na nas dwie.
- Brała pani udział w konspiracji?
Mówię, że byłam tylko w harcerstwie, ale szkoła była też konspiracyjna, a harcerstwo było przedwojenne. Myśmy w harcerstwie, tyle co pamiętam, to był kurs sanitarny, zastrzyki się człowiek uczył [robić], zabandażować to, tamto. Pamiętam również, były wykłady ideowe, to znaczy, jak na przykład zagospodarujemy po wojnie Prusy Wschodnie. Pamiętam taki wykład. Było ileś takich wykładów typu przyszłościowego.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wiedziałam, że będzie Powstanie i wobec tego miałam przydział na punkt sanitarny na ulicy Lipińskiej na Bielanach. I tu jest największy wyrzut sumienia mojego życia do dzisiaj, że nie powiedziałam mojej mamie, że o piątej wybuchnie Powstanie, bo to była tajemnica. To jest mocny moralny dylemat dla wszystkich pokoleń: co jest ważniejsze. Przecież moja mama by do Niemców nie poszła i powiedziała, że słuchajcie o piątej wybuchnie Powstanie. Myśmy z Bielan, ja też pojechałam 1 września, z punktu sanitarnego po materiały sanitarne.
- 1 września czy 1 sierpnia?
1 sierpnia na... Nie pamiętam, chyba do jakiegoś szpitala. Miałam przywieść ileś tam materiałów sanitarnych do mojego punktu. Miałam zdążyć. Jak wracałam, jak przejeżdżałam przez Żoliborz, to była godzina chyba w pół do drugiej, druga. Tam już była taka strzelanina, że można było nie przejechać przez Żoliborz na Bielany. Ale motorniczy, chyba on powiedział, żebyśmy się położyli na podłodze i on na pełnym gazie tramwajem przejechał na Bielany. Wobec tego dotarłam. Moja mama nie dotarła, bo też miała wrócić na Bielany, została w mieście. Moja mama została, nie wiem nawet czy w naszym mieszkaniu na ulicy Chłodnej, czy coś załatwiała, tego zupełnie nie wiem. W każdym bądź razie, mowy nie było o dostaniu się na Bielany. Zostały zupełnie odcięte te dzielnice.
Ze mną? Skończmy wątek mojej mamy. Moja mama prawdopodobnie z Chłodnej, nie wiem, ale na pewno na Starym Mieście była w najgorszym czasie do 15 czy 13 sierpnia. Wtedy ludność zaczęła uciekać ze Starego Miasta, które było akurat centrum ataków w tym czasie i była na ulicy Długiej, kiedy wybuchł czołg pułapka. I zginęła w tym wybuchu na ulicy Długiej.
- Kiedy się pani o tym dowiedziała?
Dowiedziałam się po wojnie, nie bezpośrednio, tylko z drugich ust od brata mojej matki, mojego wujka, który szedł z nią razem, tylko ileś kroków trzydzieści, czterdzieści za nią, wystarczyło, że on przeżył. Z tego wiem, że mama zginęła i że mama nie była rozerwana w ogóle, nie była ranna nawet, tylko sam wybuch spowodował prawdopodobnie wewnętrznie obrażenia. Została pochowana w zbiorowej mogile na Placu Krasińskich. Po wojnie moja ciotka, siostra mojej mamy była w Warszawie to chodziła tam codziennie na ekshumację, no i w końcu zrezygnowała. Sama pani z Czerwonego Krzyża powiedziała, że nie jest w stanie, oni wszystko przenosili z tej zbiorowej mogiły, dlatego skończyłam ten wątek.
Wracam do tego co ja miałam. Na punkcie sanitarnym, nie wiem, o której godzinie, w każdym razie tam było trochę strzelaniny. Ulica Lipińska to była ulica domów jednorodzinnych, willi. Wille były ogrodzone siatkami od strony chodnika, tak jak normalnie, czyli były wysokie siatki przez całą ulicę. Przyszła wiadomość, że ranny człowiek leży na chodniku, na ulicy Lipińskiej tylko sto kroków dalej.
1 sierpnia. Sformowałyśmy patrol czteroosobowy z noszami w białych fartuszkach z czerwonym krzyżem na ramieniu do tego rannego. Ale niestety u wylotu tej ulicy, w kartoflisku, trzysta metrów dalej, widać leżał jakiś Niemiec snajper i strzelał do nas, do patrolu. Tyle pamiętam, żeśmy wszystkie były ranne, to znaczy żadna nie była mocno ranna, wiem że jedna miała podudzie, druga już nie pamiętam, a ja mam taką maleńką bliznę, bo fartuch był rozerwany, bluzka rozerwana, tak poszło tylko, drasnęło. To myśmy w tył zwrot. W ogóle żeśmy padły na chodnik, jak on strzelał, bo gdybyśmy stały, to wiadomo jak by było. Niestety do tego rannego żeśmy nie dotarły, a nie można było do niego dotrzeć przez te siatki piekielne, bo właściwie powinno się od ogrodu do niego dotrzeć, a nie były poprzecinane siatki jeszcze. To były pierwsze godziny Powstania, jeszcze było widno, Powstanie o piątej, chyba tam na Bielanach wcześniej nie zaczęła się strzelanina.
Wobec tego zostałam na tym punkcie, pewnie przez noc, nie pamiętam. Potem nas rozpuścili w sensie tego punktu, bo tak po pierwsze powstańców nie było, Powstania nie było już na Bielanach. Poszłam do domu moich ciotek, których też nie było w domu, bo jedna była w Śródmieściu, a druga była na Żoliborzu, nie wróciły w czasie Powstania, więc w tym mieszkaniu byłam chyba pierwsze trzy dni [...]. Potem przeszłam do szpitala na Bielanach. To był sierociniec o nazwie „Nasz Dom”. On do dzisiaj chyba istnieje, nazywa się „Nasz Dom”, bo to była nazwa „korczakowska”. Korczak się opiekował, między innymi, też tym sierocińcem. Sierociniec był przygotowany jako szpital powstańczy, wcześniej jeszcze w konspiracji. Tam już zostałam sześćdziesiąt trzy dni Powstania. Do ostatniego dnia Powstania byłam tam jako już nie pielęgniarka, bardziej salowa. Tam było pielęgniarek więcej, które robiły przy operacjach, czy przy opatrunkach. Ja byłam od noszenia basenów, jak to się mówi. Przy czym powstańców tam było na początku kilku może kilkunastu z tych pierwszych trzech dni walk, bo koleżanka opowiadała, ona była na jedynej bitwie na Bielanach, jak ich oddział z Puszczy Kampinoskiej wracał w nocy z powrotem na Żoliborz. To tam było już wielu rannych tego dnia, bo Niemcy w nocy nie atakowali. Tak że w nocy powstańcy przeszli na Żoliborz, zostali ranni i nieżywi, ci na Bielanach. Ja z tym nie miałam nic wspólnego.
- Proszę powiedzieć, na czym polegała pani praca, jak to wyglądało?
Nie tak dużo pamiętam. Miałam do czynienia z ludnością cywilną – tyle pamiętam. Jak ktoś cywilny zachorował, to nie było innego szpitala, tylko nasz, prawda, więc tam były... Nie wiem, którego dnia wyłączyli wodociągi i ponieważ sale były na drugim piętrze chyba, może na pierwszym, wiem, że z pompy z wodą nosiłam między innymi wodę na drugie piętro, bo w szpitalu jest potrzebna woda, tyle pamiętam. Tak naprawdę, to bardzo niewiele pamiętam.
- Docierały do państwa informacje o Powstaniu?
Biuletynów żadnych nie było.
Z drugiego piętra to ja widziałam przez okno, widziałam naloty, widziałam straszne pożary, to tyle, żeby pisano.... Chociaż jakaś łączność, ale to nieregularna z Żoliborzem była, chyba przychodziły jakieś [wiadomości], ale zupełnie nie pamiętam żadnych wiadomości typu jak jakaś dzielnica padała, tylko jak człowiek widział zmasowany atak na Stare Miasto na przykład, to się widziało. Myśmy mieli okna na drugim piętrze i nic nie zasłaniało, bo tam są pola, Na Żoliborzu niska zabudowa była i całe miasto było jak na dłoni.
- Pamięta pani czy rozmawialiście na temat tego co się dzieje w mieście?
Nie, nic nie pamiętam.
- Czy zetknęła się pani z Niemcami?
Ja się nie zetknęłam, a nasz szpital się zetknął. To znaczy pierwszego dnia Powstania było trzech, chyba trzech rannych Niemców, których przeniesiono do naszego szpitala, bo byli traktowani jak ranni, nic nie było złego. Co potem raczej może nam życie uratowało. Po iluś dniach jak już Niemcy okrzepli troszkę, to się zgłosili po tych swoich rannych, no i oni jak najlepsze świadectwo o nas wystawiali. Po wojnie się dowiedziałam, że organizatorką tego szpitala, była doktor Mancewicz, gdzie ona wtedy pełniła obowiązki. To był sierociniec, więc jeszcze były władze sierocińca. Ale jako szpital wojenny, wojskowy to doktor Mancewicz, a Niemcy osiedli, pan zna topografię Bielan, to jest obecny AWF, przed wojną CIF. W AWF było ich dowództwo i dowódcą był okazuje się Niemiec, który studiował razem z doktor Mancewicz chyba medycynę. W każdym razie okazało się, że są... Nigdy Niemcy do nas nie przyszli, mało tego, na 2 czy 3 [października], po podpisaniu kapitulacji, podstawili nam samochody i przewieźli nas do Pruszkowa samochodami z rannymi, z personelem całym. Nie szliśmy tak jak ludność Warszawy, tylko jechaliśmy. Tam już nas wypuścili na beton normalnie, w Pruszkowie.
- Co działo się później z panią?
Chyba byłyśmy tam trzy doby, nie umiem też powiedzieć. Myśmy tam też były w fartuchach z czerwonym krzyżem w obozie pruszkowskim. Ci nasi, chyba Jacek był bez nogi, iluś rannych, było kilkunastu rannych lub chorych. Co najmniej kilkunastu. Myśmy były personel. Myśmy nie przeszły przez selekcję, tylko jako całość – szpital z personelem, okrojony bardzo, wywiezieni zostaliśmy pociągiem na Częstochowę, a potem z Częstochowy w stronę Kielc do stacji Koniecpol. Na stacji Koniecpol nas wysadzili z całym dobrodziejstwem inwentarza. Tam była zorganizowana formalnie przez RGO czyli Radę Główną Opiekuńczą, a naprawdę przez tamtejszą partyzantkę akowską, podwody były, furmanki czekały na nasz przyjazd. Przywiozły nas do szkoły podstawowej w miejscowości Irządze. Tam szpital z bardzo małą ilością personelu, to znaczy lekarz był, nie umiem powiedzieć ile osób i kilka dosłownie pielęgniarek zostało przewiezionych do Witowa, (a to moja koleżanka Wanda na pewno powiedziała, jak się ta miejscowość nazywała). Dworek, nie dworek dostali na ten szpital, ale ten nadmiar personelu: między innymi ja i ta moja przyjaciółka, i jej matka, i dużo innych warszawiaków cywilnych w tej szkole... Przyjeżdżała ludność z okolicznych wiosek i zabierali po jednej sztuce, czy po ileś tam, może niezbyt dobrowolnie, ale przymuszeni przez swoich partyzantów – ta partyzantka, która tam rządziła w podziemiu.
Myśmy się dostały, nie ze szpitalem tylko zupełnie cywilnie do wsi Nakło. Mało tego, tam były takie czworaki nie czworaki, nie znam się na tym, wejście, hol by się powiedziało w wilii, a tam jak do stodoły wejście. Z tego były drzwi, cztery pary drzwi. Jedne drzwi były do tak zwanej Kasy Stefczyka przed wojną, czyli stała tam kasa pancerna i mały pokoik. Myśmy trzy się zmieściły, tam właśnie ci partyzanci łóżka zbili z desek, sienniki i myśmy tam mieszkały. Przeważnie chłopi zmuszeni brali warszawiaków do siebie. Tylko to była bardzo biedna wieś. Tak że na przykład nie było podłóg w mieszkaniu, było tylko klepisko, jedna izba na całą rodzinę, więc dla nas to był luksus, że myśmy mogły mieć swój [kąt] i wyżywienie. Wanda chodziła do jednych, do nauczyciela tamtejszego, a ja chodziłam do innej rodziny na całodzienne wyżywienie. Tak to było od października do kwietnia.
- W kwietniu odbyło się wyzwolenie pani?
W kwietniu się okazało, żeśmy się przeniosły do Kielc. Trafiłam do szpitala dziecięcego w Kielcach jako pomoc tak zwana pielęgniarska. Z kimś tam dzieliłam pokój. Tam mieszkałam i pracowałam od kwietnia 1945 do października 1945. W październiku 1945 moja ciotka się odnalazła i zabrała mnie, moją przyjaciółkę Wandę i jej matkę na ziemie odzyskane do Sycowa.
- Przyjechała pani do Warszawy jeszcze później?
Ja miałam, jak to powiedzieć... To się nazywa szok. Powiedziałam, że nie pojadę do Warszawy w ogóle, bo zginęła moja matka, grobu nie ma. Ja do Warszawy nie pojadę i nie mam po co właściwie, mieszkania też nie mam. Pojechałam do Warszawy, już byłam na studiach tu we Wrocławiu, nie wiem, w którym roku, jeszcze w zrujnowanej Warszawie, to było po dobrych kilku latach.
- Czy chciałaby pani powiedzieć coś na zakończenie na temat Powstania, dodać coś jeszcze?
Na temat Powstania... Do dzisiaj nie rozstrzygnęłam dylematu, czy lepiej było, żeby było Powstanie, czy, żeby nie było Powstania. Ponieważ ta hekatomba straszliwa ludności... Nie wiem dopiero po wielu, wielu latach, najpierw na pewno, absolutnie uważałam, że nie dobrze, że z dwojga złego lepiej, żeby nie było. Dopiero po wielu latach tak zaczęłam troszeczkę inne argumenty przyjmować, że to i tak przecież wiadomo, że to wina była Stalina, który stał za Wisłą, że on chciał żebyśmy wyginęli. On chciał, żeby właśnie wyginęli ci najwartościowsi, a potem ci co nie wyginęli to ich aresztował, też się z tym zetknęłam. Aha jeszcze nic nie powiedziałam, o tym Powstaniu, o swoim udziale, który uważam za żaden, jeden dzień, to trudno nazwać, wcale nie chciałam występować tutaj, broń Boże!
W ciągu życia byłam w cieniu mojego męża, który był ogromnie zasłużony. On był w Batalionie „Zośka”. Był dowódcą plutonu pierwszego plutonu w Batalionie „Zośka” na Żoliborzu, mając 20 lat. Tam walczył, nie dotarł do oddziału – Żoliborz odciął go, wybuchła strzelanina, o której ja mówię, to jego też. Przyjechał po broń do oddziałów „zośkowców”, a już nie dotarł, więc został na Żoliborzu. Zgłosił się do „Żywiciela” i tam walczył. On – krzyż Virtuti Militari, Krzyż Walecznych, potem zsyłka do obozu koncentracyjnego. W ogóle jego życiorys był taki, że co ja tu miałam moim jednym dniem Powstania udawać wielkiego powstańca. Nawet w żadnych życiorysach nigdy nie pisałam, nie dlatego, że ukrywałam się przed, tylko uważałam, on musiał pisać, że należał, bo był internowany potem wrócił do kraju, to wszystko musiał pisać.
- A chciałby pani opowiedzieć o mężu?
Powinnam, tylko, że on dosyć dużo napisał. To znaczy na przykład w książce Borkiewicza „Powstanie Warszawskie”, Borkiewicz tak dniami i dzielnicami pisze: 7 sierpnia to i to dzieje się tu, tu i tu, jeżeli cokolwiek dzieje się na Żoliborzu, on jest więcej cytowany niż „Bór” Komorowski, dlatego, że [był] bardzo wiarygodny. Bardzo dużo ludzi nie bardzo tak trzyma się prawdy sztywno, albo sami sobie puszczają wodze fantazji, a on od razu po Powstaniu napisał. Wspomnienia po iluś latach, to jest moja uwaga, nie mają dużej wartości, one już są uporządkowane, coś tam wygładzone, coś tam pominięte, on napisał od razu po Powstaniu, tak, że to było w archiwum „Zośki”. Potem, czy ja wiem, on nigdy nic nie mówił, nie opowiedział nigdy nic. [...] Po ilu latach nagle patrzę oryginalny [rozkaz] przez „Żywiciela” podpisany, że mu przyznają krzyż Virtuti Militari, w ogóle o tym nie wiedziałam, drugi, że Krzyż Walecznych też oryginał miał.
- Mogłaby pani podać imię i nazwisko męża i pseudonim.
Tadeusz Huskowski, pseudonim, podobno on używał „Tadeusz”, ale jego nazywali „Tadzio Żoliborski” takie spieszczone miał. On bardzo młodo wyglądał jak na dowódcę plutonu, skończył dwadzieścia lat. Skończył „Agrykolę”, tę potajemną w Warszawie, miał stopień podporucznika od razu po tej „Agrykoli”. Brał udział w akcjach, a jako dowódca w czerwcu 1944, udane odbicie piętnastu więźniów ze szpitala Jana Bożego w Warszawie. To ten ich pluton, pierwszy pluton batalionu „Zośka” kompanii „Maciek” – mój mąż wtedy dowodził. Piętnastu więźniów wyprowadzono z oddziału szpitalnego po sterroryzowaniu policjantów. I uratowani byli. To jest jego indywidualna akcja. Potem mój mąż bardzo się włączył w „Solidarność”, że był w procesie Politechniki jako członek komitetu zakładowego strajkowego. Największy strajk w grudniu 1981 we Wrocławiu, to była politechnika, potem był ogromny proces, który przez miesiąc się toczył. Oczywiście był aresztowany, w grudniu, w czasie stanu wojennego, jak wybuchł stan wojenny to było ten strajk. Potem ten strajk rozbito, a potem były aresztowania, bo był stan wojenny. Był na Kleczkowskiej we Wrocławiu, w więzieniu i tam zachorował na serce, ze dwa razy. Na szczęście przeniesiony został na kardiologię, wszczepiony miał rozrusznik i w ten sposób się wydostał. Żył ale niestety to nie było tak długo, bo włączył się w podziemną „Solidarność”. Zmarł na zawał serca 28 sierpnia 1984 roku.
Wrocław, 14 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Tomasz Żylski