Byłam uczennicą gimnazjum. Skończyłam pierwszą klasę gimnazjum ogólnokształcącego imienia Stanisława Leszczyńskiego w Ostrołęce.
Jako wielkie zaskoczenie, byłam harcerką i właściwie cały czas utwierdzano nas, że wojny nie będzie. Tymczasem, 3 września zaczynała się nauka w szkołach, odwołano nauczanie i dowiedzieliśmy się z radia, że jest wojna, że Niemcy już wkroczyli w granice Polski.
Byłam wysiedlona, Niemcy zaliczyli Ostrołękę do Trzeciej Rzeszy, wobec tego Polaków stamtąd wysiedlali. Nasza rodzina była polska, a przyjechaliśmy z Saru z Wołynia do Ostrołęki w sierpniu 1938 roku, czyli rok przed wybuchem wojny. Tatuś pracował w tajnej policji, a potem w mundurowej policji i został przeniesiony do centralnej Polski. Miałam jeszcze rodzeństwo: dwóch braci i dwie siostry. Siostry chodziły już do szkoły średniej, ja też, ale bracia byli młodsi i kończyli szkołę podstawową. Była okupacja, wkroczyli Niemcy i jakoś nas tolerowali przez krótki okres czasu, ale w grudniu roku 1940 wysiedlili nas z Ostrołęki. Przeszliśmy przez obóz w Działdowie, to już był obóz koncentracyjny, przedtem koszary Wojska Polskiego. To była placówka wojskowa, którą zamieniono na obóz koncentracyjny. W Działdowie już byli polityczni więźniowie, bo chodzili w płóciennych pasiakach w zimie, w trepach na grubej drewnianej podeszwie, z gołymi głowami, na bluzach z literami „P” i numerem. Nas nie numerowano, bo to były rodziny polskie całe z dziećmi małymi, dużymi, nas tylko po prostu tam przetrzymywali, straszono nas, jeżeli nie oddamy pieniędzy, biżuterii i różnych innych cennych rzeczy, waluty zagranicznej, a jak gestapo znajdzie, zostaniemy jako więźniowie na stałe. Co wieczór w wietrzny i mroźny czas stawaliśmy do apelu z naszymi walizkami i plecakami. Robiono rewizję, przy czym coś zabierano cenniejszego. Rewizję robili esesmani w czarnych mundurach z trupimi czaszkami na czapkach, obok nich zawsze był duży, groźny pies, w rękach mieli pejcze.
Na tych apelach straszono nas. Dwóch gestapowców albo trzech przeglądało nasze rzeczy i co im się podobało to zabierali, ale straszyli przede wszystkim żeby oddać, bo jak znajdą w tych rzeczach coś cennego, to wtedy zostaniemy już jako więźniowie polityczni. Jedno małżeństwo nie wytrzymało nerwowo i dało dolary, i naturalnie zginęli razem z tymi dolarami, bo zabrano im te dolary i wsadzono do obozu koncentracyjnego. Nic nam nie dawano do jedzenia, prócz czarnej kawy. Spaliśmy na podłodze pokrytej słomą.
Byłam z mamusią (Helena) i moimi braćmi i siostrami, dlatego, że tatuś już przed tym wyjechał do Warszawy z uwagi na to, że był wzywany na gestapo. Ponieważ nazwisko nasze nie jest polskie tylko węgierskie, a oni uważali, że jesteśmy Niemcami i powiedzieli kiedyś tatusiowi: „Pan jest Niemcem”. Nie wiem, co znaczyły te słowa, ale tatuś powiedział: „Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek w mojej rodzinie był Niemcem”. Powiedział mamusi: „Wiesz, oni mi na pewno spokoju nie dadzą”. I wyjechał do swojej siostry Kazimiery do Warszawy, która mieszkała przy ulicy Śniadeckich 12, mieszkania 4.
Może tydzień byliśmy.
Potem nas, pewnego dnia, bardzo mroźnego, wywieźli nieopalonymi wagonami. Wywieźli nas okrężną drogą do Opoczna, tam było RGO, Rada Główna Opiekuńcza, tam nas przenocowano, nakarmiono, bo właściwie w obozie myśmy nie dostawały jedzenia tylko kawę. W Opocznie spalismy na drewnianych pryczach, były sienniki ze słomą i czysta pościel.
Każdy coś miał, kawałek chleba… Właściwie to nawet się jeść nie chciało, bo byliśmy tak strasznie wszyscy podenerwowani, nie wiedzieliśmy co z nami dalej będzie. Jedni mówili, że do obozu koncentracyjnego, do Niemiec, to, że na roboty jedziemy. A były małe też dzieci wśród nas. Z Ostrołęki nas wieźli, najpierw nas zgromadzili w kościele farnym, tam były tłumy ludzi, tam chyba byliśmy dzień cały, też bez jedzenia, bez picia, bez niczego. Potem nas pogoniono do wojskowych aut ciężarowych, wepchnięto. Nad rzeką Narwią postawiono wozy, Ostrołęka leży nad Narwią, był bardzo mroźny, wietrzny dzień, pamiętam, grudniowy, bo w 1940 były wielkie mrozy. Tam nas trzymano kilka ładnych godzin, żebyśmy pomarzli troszeczkę, jak już bardzo zmarzliśmy, wiatr wiał bardzo silny, to wtedy ruszył kierowca wielkim pędem do Działdowa właśnie. Przy okazji mieliśmy odmrożone ręce, nosy i nogi, które potem w Warszawie leczył wujek Tomek.
Tak w RGO, była kawa, był chleb, to co mieli, po prostu, ale wiem, że to był posiłek, były prycze zrobione drewniane i na tych pryczach sienniki, pościele. Następnego dnia, jak troszeczkę oprzytomnieliśmy, że jesteśmy w Polsce, a nie w Niemczech, w protektoracie, to wtedy właśnie nam tłumaczono, że jeżeli ktoś ma rodzinę, bo łowickie też było bardzo biedne, natłok wysiedlonych ludzi był po prostu już nie do wyżywienia, gdzieś trzeba było zanocować zamieszkać. Tłumaczono, że kto ma rodzinę, dostanie bilet i może wyjechać. Myśmy dostali bilety do Warszawy i pojechaliśmy z mamusią do Warszawy, przed Bożym Narodzeniem byliśmy już w Warszawie.
Tak, tam byliśmy przez cały czas, aż do wybuchu Powstania i kapitulacji. Potem chcieliśmy wrócić po Powstaniu, ale kamienica na ulicy Śniadeckich12 w czasie Powstania była częściowo zburzona przez bombę, a po Powstaniu Niemcy ją spalili i zburzyli, zostały tylko piwnice.
Zgłosiłam się od razu do szkoły, do gimnazjum świętej Zofii i tam miałam troszeczkę kłopotów dlatego, że uczyłam się przed wojną francuskiego, musiałam uczyć się niemieckiego. Poza tym jak przyjechałam z opóźnieniem półrocznym, naukę rozpoczęto od września, ponieważ ja byłam w najniższej klasie, bo skończyłam tylko jedną klasę gimnazjum to musiałam nadrobić półtora roku i to sama, ale była wielka przyjaźń koleżeńska i starsze koleżanki pomagały młodszym. Tak że nadrobiłam to wszystko, pozdawałam i dostałam małą maturę w 1942 roku.
Mój tatuś pracował w policji przed wojną.
W ogóle nie pracował. Był chory.
Początkowo sprzedawaliśmy wszystko co było możliwe. Zaczęło się od sprzedawania tego co było niepotrzebne: pianino, skrzypce, co tam jeszcze było, futra, dywany, firanki, pierścionki, nawet obrączki ślubne, co było mniej zbędne, niepotrzebne do życia codziennego. Poza tym, muszę powiedzieć, że ja bardzo mało płaciłam za szkołę, dlatego, że jako wysiedlona, jako uczennica, która miała pozytywne oceny, to bardzo minimalnie płaciłam, a książek nie kupowałam dlatego, że koleżanki mi pożyczały. Podczas wakacji pracowałam u mojej profesor historii, która miała mały warsztat tkacki.
Tak, myśmy były zaangażowane do pomagania rodzinom. Nasze liceum, pomagało rodzinom więźniów politycznych, to znaczy nosiłyśmy paczki do domów więźniów, rodziny przesyłali na Pawiak.
Nie, nie składałam. Potem skończyłam jeszcze drugą licealną i akurat wybuchło Powstanie Warszawskie.
Akurat przyszłam do domu, na szczęście moje. Godzina „W” właśnie zastała mnie w domu, nasza ulica była bardzo obstrzeliwana. Na Śniadeckich był oddział niemiecki. Po kilku godzinach dowiedziałam się, że można przejść podwórkami, poprzez ulicę Koszykową, Piusa i dalej aż do Alej Jerozolimskich. Mój brat Zygmunt walczył na Wołyniu w szeregach 27. Dywizji Wołyńskiej. Powrócił przed Powstaniem do Warszawy. Był ranny w nogę, jeszcze kulejąc przeszedł podwórkami na Hożą, gdzie walczył w szeregach AK, jako podchorąży w obronie poczty przy ulicy Nowogrodzkiej.
Zygmunt Tarmas.
Chyba „Zośka” przed samym Powstaniem, potem dołączył do obrony na Hożej, do obrony poczty, która vis-à-vis była przy Nowogrodzkiej. A ja poszłam na Kruczą zameldowałam się i poprosiłam o przydział pracy. Dali mi jako łączniczce przydział w roznoszeniu zawiadomień o imprezach kulturowo-patriotycznych. Powstawały nowe pieśni patriotyczne, Krukowski śpiewał napisana przez siebie muzykę „Walcząca Warszawa”, uczył nas słów i melodii. Potem uczył „marsz Mokotowa”.
Właśnie już nie pamiętam. Wiem, że przenosiłam grypsy, których nie czytałam, które potem okazało się, że to były się imprezy, śpiewana poezja o bohaterstwie powstańców, gdzie na przykład Krukowski śpiewał – powstańcom chorym i powstańcom, którzy walczyli. Miałam to szczęście, że byłam w Śródmieściu, a Śródmieście, przez cały okres okupacji, nie było zajęte przez Niemców, a najgorsi to byli „ukraińcy”, to była jeszcze inna formacja.
Przenosiłam zawiadomienia o różnych imprezach, o spotkaniach artystów, śpiewaków z walcząca młodzieżą i ludnością Warszawy. To był pierwszy okres, gdzie był wielki entuzjazm i mało rannych, a dużo radości z powodu odzyskanej wolności.
Nie, to nie przyszedł rozkaz, tylko stwierdzałam, ze moja praca będzie bardziej użyteczna, gdy będę pomagała rannym w szpitalu. Zanosiłam głównie do szpitali te zawiadomienia o różnych imprezach, pewnego dnia przyszłam do szpitala również z takim zawiadomieniem, to było po akcji jakiejś i było bardzo dużo rannych chłopców. Tak dużo, że nie mogłam spotkac się z dyrektorem, ponieważ jemu przekazywałam grypsy. Dyrektor był chirurgiem i od wielu godzin bez przerwy wraz z innymi lekarzami operował, zakładał opatrunki, było istne urwanie głowy, wszyscy biegali i pomagali. Tylko ja stałam...
To był na Oczki, od tyłu na Oczki. Właściwie ciągle szukałam dyrektora, bo zawsze dyrektorowi przekazywałam tą wiadomość, żeby on dalej przekazywał personelowi, który informował chorych i personel pielęgniarski.
Nie wiem, to był lekarz tam pracujący i nie mogłam go wtedy akurat zastać, ponieważ on ciągle operował i spotkałam siostrę, pyta się: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Przyszłam z zawiadomieniem”. Mówi: „Słuchaj urwanie głowy. Od rana są wszyscy zatrudnieni na sali operacyjnej, dzisiaj się nie dostaniesz”. Tak stojąc nie miałam co robić, nagle zaczęto mnie zatrudniać w tym szpitalu i przydałam się do pracy. Potem już byłam do pomocy, to znaczy bardzo często szłam, od tyłu była apteka, tam w kolejce czekałam na leki z kartką, którą wypisano mi w szpitalu z zapotrzebowaniem na opatrunki, lekarstwa. Tak właściwie do końca Powstania byłam przy tym szpitalu.
Proszę panią, żeby tak dzisiaj było w Polsce, to by było wspaniale. Ludność nas bardzo lubiła, pomagała. Ta solidarność, o której papież mówił to była zrealizowana, bo wszyscy sobie byli braćmi, wszyscy sobie pomagali. Na przykład moja mamusia podczas Powstania gotowała zupę z owsianki, bo tylko owies był do końca Powstania i zawsze ta zupa stała i kto przychodził, mógł się posilić. Coraz to więcej przychodziło osób, gdyż z tych wszystkich dzielnic, które zostały zajęte przez Niemców, część ludzi uciekała przez kanały, dostawała się do Śródmieścia. U nas była oaza, dlatego, że u nas jeszcze można było ze studni artezyjskiej wodę czerpać. W prawdzie strzelali do kolejki stojącej po wodę. Jak samolot nadleciał to tak posiał kulami, ludzie wtedy uciekali, ale znowu stanęli i tą wodę można było czerpać. W sensie: napić się, ugotować coś i umyć twarz i ręce.
Miałam wyjątkowe dobre warunki, dlatego, że spałam we własnym łóżku, co było bardzo ważne i wstawałam rano, żeby pod ostrzałem zdobyta wodą umyć się i ruszyć do pracy. Przez cały okres Powstania nie było ani jednej chwili, żeby coś nie leciało na Warszawę. Były „krowy”, które buczały, były miny „szafy”, które się rozrywały, było strzelanie z broni maszynowej, bombardowania, obstrzeliwania z samolotów. Jechał sobie i z pokładu zasiał, naturalnie odłamki też spadały, bomby też spadały. Na nasz dom, też spadła jedna, ale jakoś jeszcze stał, my tam mogliśmy mieszkać, tylko róg był uszkodzony, wypadły wszystkie szyby.
Nie, ja przychodziłam codziennie, zgłaszałam się, musiałam przejść ulicę Koszykową, która był ostrzeliwana, ulicę Piusa XI, przedtem Piękna, Hożą i dochodziłam do Marszałkowskiej, musiałam przebiec od barykadami ulicą Marszałkowską i szłam na Kruczą, gdzie zgłaszałam się po jakieś zadanie dla mnie. Potem tam, gdzie wskazano, musiałam zanieść gryps, gdy szybciej wypełniłam to polecenie, jeszcze zgłaszam się po następne, a jak nie - to już wracałam do domu tą samą drogą i zjadałam tą zupę owsianą nieśmiertelną i potem zgłaszałam się w zależności co było do zrobienia jeszcze.
Z Ireną Kozłowską, przeprowadzałam ją, ona była ranna w pierwszych dniach Powstania, gdzieś na ulicy 6 Sierpnia zdaje mi się. Potem miała urlop krótki, w nogę była ranna, więc nie mogła biegać i pamiętam, mamusia jej, prosiła bardzo, żebym ja ją przeprowadziła do jej placówki, bo to była nasza sąsiadka. vis-à-vis mieszkaliśmy. Irenę pseudonim „Osa” przeprowadziłam przez Marszałkowską do tej siedziby i wróciłam z powrotem, i zawiadomiłam mamusię, że szczęśliwie przeszłyśmy. Spotkałam ją po Powstaniu w Krakowie, studiowała wtedy, tylko już nie pamiętam co.
Tak, na naszym podwórku przez cały okres przed Powstaniem i w czasie Powstania była kapliczka, tam majowe nabożeństwa się odprawiały codziennie. Ludzie modlili się zbiorowo, wspólnie. Również podczas Powstania.
W czasie Powstania modlili się ludzie. Tak. Cały czas się modlili. Pamiętam brat Zygmunt przyszedł i opowiadał, u nich była spowiedź powszechna. Był jeden ksiądz a mnóstwo było powstańców i ludzi. Do spowiedzi wówczas odmawiano wspólny rachunek sumienia i potem rozgrzeszenie wspólne, ksiądz rozdawał komunię świętą.
Tak, bo nosiłam prasę, radia też słuchałam naturalnie, przecież bez przerwy słuchałam, czy pomoc nadejdzie. Wiadomości były bardzo ważne, ale to nas strasznie denerwowało, że oprócz obietnic mało doświadczaliśmy pomocy. Chodziło głównie o zrzuty broni i amunicji. A oni nas pocieszali i śpiewali: „Z dymem pożarów z kurzem krwi bratniej…”. Im też było ciężko, gdyż byli zależni od Aliantów zachodnich....
Radio nie, bo nie wolno było w czasie okupacji.
Tak były takie wiadomości, chyba z Londynu Skąd ja słuchałam radia? W szpitalu. Wiem, że słyszałam, ale skąd dochodziło to nie wiem dokładnie, wiem, że dochodziło, że właśnie ciągle były nadawane wiadomości, kiedy będą zrzuty, bo to przecież musiało być też zorganizowane, musieli żołnierze czuwać na placówkach powstańczych.
Kapitulacja, to było coś strasznego. Jak przestały działania, ta cisza ogromna, która doprowadzała człowieka do rozpaczliwych myśli, do powtórnej niewoli, do poddania się Niemcom. Przedtem to właściwie była norma, że bez przerwy strzelano, była nadzieja zwycięstwa, potem nagle zrobiło się cicho, ponuro i smutno, i niewola po raz drugi, jak we wrześniu 1939 roku. Wiadomo było, że musimy iść do obozu, do Pruszkowa.
Wyszłam z ludnością cywilną na prośbę moich rodziców. Bracia moi Tadeusz i Zygmunt poszli do obozu do Lamsdorfu,.
Z rodzicami i z moimi dwoma siostrami, z ludnością cywilną. Mamusia prosiła, żeby nie iść do obozu, bała się. Wiadomo było, że Powstańcy, którzy wyszli w formacji AK, szli do obozu koncentracyjnego, chociaż była podpisana umowa z Niemcami, że nie będą traktowani jako więźniowie, tylko jako żołnierze armii. Nasze władze w Londynie o to zadbały, żeby nas uznano za armię, a nie za bandytów, jak nas ciągle nazywano. Stalin ciągle mówił, że nie ma Powstania, że jacyś tam rozbójnicy, czy jak on tam nazwał nas, nie pamiętam, szumią w Warszawie. A znowu Niemcy uważali nas za bandytów. Z obu stron byliśmy elementem. A potem jak już AK uznano za największą armię podziemną świata, to wtedy na prawach żołnierza wychodzili wszyscy chłopcy i dziewczęta. Chociaż mój tatuś wtedy płakał, pamiętam. Po raz pierwszy w życiu widziałam go ze łzami w oczach, gdy jego synowie osiemnastoletni Zygmunt i szesnastoletni Tadeusz szli w szeregach AK do obozu. Pakowałam przez siedem dni kilka niezbędnych „ubrań” do plecaka i zastanawiałam się czy będą potrzebne i nie zamienia się w obozie na „pasiaki”.
Tak.
To najradośniejsze było jak odzyskali niepodległość na naszej ulicy, bo nasza ulica była od godziny „W” bez przerwy ostrzeliwana przez dwa albo trzy dni. Tam było siedemdziesięciu żołnierzy niemieckich, którzy na ulicy Śniadeckich pod numerem 17 kwaterowali, po przeciwnej stronie naszego parzystego numeru. Bez przerwy siali bronią różnego kalibru, bo oni byli dobrze zaopatrzeni. Nasi chłopcy z ulicy Lwowskiej stamtąd ich po prostu wyparli. To bardzo dzielni byli chłopcy, akowcy, którzy walczyli potem na Koszykowej, w Śródmieściu, w tym okręgu. Wtedy my usłyszeliśmy, że nie strzelają na naszej ulicy, więc wszyscy mieszkańcy wyszli i w przeciągu piętnastu minut zbudowali barykady z naszych chodników, dosłownie, co druga kamienica została zabarykadowana. Wtedy radośnie zaśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła”. I gratulowaliśmy sobie wolności, tylko, że ta wolność trochę za krótko trwała.
Tak. Poszliśmy do Pruszkowa do obozu, który był w kolejowych parowozowniach, hangarach, tam była na betonie słoma, już bardzo chodząca jak to warszawiacy mówili. Od początku Powstania przecież przebywali różni ludzie w zależności od tego, jaka dzielnica padała. Tam przenocowaliśmy chyba jedną noc i stwierdziliśmy, że nie ma co, musimy koniecznie iść dalej, bo tu jest źle, gorzej, rozkleimy się do końca, więc wyruszyliśmy. Najpierw to było tak: pierwsze sito to stał Niemiec, który rozdzielał na prawo i prosto. [...] Moja mamusia była bardzo zaradną kobietą, więc znalazła dla mnie małe dziecko. Jedna pani miała dwoje dzieci i jedno, i drugie było maleńkie, ale chodzące już dzieci. Jednego ja byłam matką, nie wyglądałam, ale byłam, bo wtedy miałam niecałe 20 lat. Niemiec widział, że jestem matką dziecka. Wszyscy byli bardzo szczupli, bo jak się nie je, to nie można dobrze wyglądać. On mnie zakwalifikował, że prosto mam iść. I jakoś nam się udało. Mamusię chcieli zabrać do obozu. Na prawo kierowali do obozu a prosto to do protektoratu, ale ta droga się nie kończyła. Potem wchodziliśmy do hali, gdzie było bardzo wąskie przejście, może na dwie trzy osoby tylko. Po obu stronach przejścia stali gestapowcy i oni jeszcze zaglądali każdemu w oczy czy on się nadaje do obozu. Pamiętam przed nami, znowu miałam szczęście, znaczy szczęście w nieszczęściu, przede mną była młoda para wysoki blondyn i wysoka blondynka, naturalnie ich zaraz wyciągnęli z szeregu, mnie pozwolili przejść z dzieckiem. Potem wychodziło się już na tory kolejowe, tam były podstawione wozy towarowe, tylko, odkryte zupełnie, było lato, ciepło. Wiem tylko tyle, że jak opuściły mnie te tłumy, bo szło się jeden obok drugiego, bardzo ciasno, to ja zemdlałam i tak mnie wrzucono do wagonu. Pojechałam do Bochni. Tam nas zawieźli. Nie znałam tego miasta. W Bochni ludzie już na nas czekali, pociąg stanął. Jeszcze była taka niepewność czy jedziemy do Niemiec czy jedziemy do protektoratu, więc jak skręciliśmy na południe to wszyscy się uradowali, że jedziemy do protektoratu. W Bochni to było otwarcie wagonu i trzeba było opuścić pociąg: Raus!, szybko. Bardzo dobrze wspominam, dobrych, sympatycznych bochniaków. Sami byli bardzo biedni, i naprawdę mieli nie dużo miejsc, gdzie można było komuś zaoferować mieszkanie, ale okazali tyle serca i pomocy.
Tak. Z tym że byłam zameldowana gdzie indziej, przypadkowo znowu tatuś z Wołynia spotkał byłego starostę i on pyta się: „Co pan tu robi?”. A tatuś mówi: „Jestem z Powstania Warszawskiego”. I on mówi: „A dzieci?”. Tatuś mówi: „Synowie poszli do obozu, a córki są”. Trzeba było się zameldować znowu. Zameldował nas w Stanisławicach, a mieszkaliśmy w Bochni, gdzie wyłapywali jeszcze Niemcy młodych ludzi z Warszawy. Zorientowali się, że trochę młodych przeoczyli. Ale ponieważ byliśmy gdzie indziej zameldowani, a gdzie indziej mieszkaliśmy, cudem przetrwałyśmy do stycznia. W styczniu nas już po prostu zajęła Armia Czerwona.
Siostra Stanisława pojechała do Warszawy, druga siostra Czesława, tatuś i my nie mieliśmy dokąd wracać, dlatego, że po Powstaniu nasz dom Niemcy całkowicie wyminowali, tylko zostały piwnice. Tak że nie mieliśmy gdzie wracać. Rodzice zostali w Bochni, siostra Czesia pojechała do Warszawy, Stasia i ja pojechałyśmy do Wrocławia ziemie odzyskane. Zdałam egzamin na wydział lekarski w 1945 , to było w listopadzie i rozpoczęłam studia.
Tak, ale nie do Polski, brat Zygmunt był w strefie angielskiej. Tam wielu Polaków zostało i on również, bo się bało powrócić do kraju. Drugi brat Tadeusz był w strefie amerykańskiej. Teraz jest w Australii, przyjechał do Polski, poszedł do swego gimnazjum imienia Lelewela, którym się uczył przed Powstaniem. Zbierano wywiad, był już czynnik społeczny, który interesował się głównie pochodzeniem społecznym, stanowiskiem ojca, kto z rodzeństwa brał udział w Powstaniu i do jakiej należał armii.
Tadeusz Tarmas. Poszedł do swojej szkoły i tam była weryfikacja. Nie pytano szesnastoletniego chłopca gdzie będzie mieszkał, co będzie jadł, czy ma książki, tylko pytano kim był dziadek, (nasz pradziadek był powstańcem styczniowym, nazywał się Michalski), tylko pytano kim był dziadek, czym był ojciec, czy ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu Warszawskim, pod względem politycznym rozpatrywano tych młodych chłopców. On to słysząc powiedział, że musi wyjść na chwilę, no i wyszedł i pojechał do Australii.
Ja się do tego nie przyznawałam, w żadnym życiorysie.
Już prawie wszystko powiedziano. Życzyłabym, żeby [było] tak solidarne społeczeństwo, tak pomagające sobie i tak wzajemnie służące, bezinteresowne i ofiarne, jak było w czasie Powstania.