Eleonora Sochoń „Nora”
- Proszę powiedzieć co robiła pani przed 1 września 1939?
Na wakacjach byłam. Wróciłam 26 sierpnia, kiedy była mobilizacja i w ogóle już się szykowało do wojny. Wróciliśmy z mamą, z rodzicami, do Warszawy i zaraz wybuchała wojna. Tak, że mama miała na tyle jeszcze przytomności umysłu, że nas po prostu wywiozła 1 września, kiedy już zaczęły bomby upadać wszędzie dookoła. Taksówkę zdołała znaleźć i wywiozła nas do Grzmiącej, to jest czterdzieści kilometrów od Warszawy, do majątku, bo mój ojciec był inspektorem rolnym i tam jeździł na czynność. Tam był zaprzyjaźniony z panią Rudnicką, jeszcze miałam dwóch braci i cały miesiąc przebyliśmy tam. Z tym, że ojciec był w Warszawie, a myśmy tam byli, aż do 5 października. Kiedy już była kapitulacja wróciliśmy do Warszawy.
- Gdzie państwo wtedy mieszkaliście?
Na Grochowie, na ulicy Kobielskiej 63, mieszkania 7.
- Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina?
Byliśmy rozpieszczeni, bo ojciec był jednak urzędnikiem państwowym, dobrze zarabiał, głodu, ani u pracy nie odczuwaliśmy. Dobrze było. Mama była miła, wesoła i życzliwa nam. Tak, że naprawdę byliśmy w bardzo dobrej sytuacji. Oczywiście, która się skończyła 5 października 1939 roku, kiedy to się zaczęła wojna i wszystkie z nią związane okropieństwa.
- Miała pani rodzeństwo, tak?
Tak, dwóch braci.
- A szkoła? Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?
Szkoła była doskonała, bo była szkoła prywatna pani Heleny Rzeszotarskiej na Pradze. Nauczycielki, nauczyciele byli bardzo patriotyczni. Wychowywali nas, jak by tu powiedzieć, idealnie. Wszystko i całą historię i wszystkie zasady moralne. Z tym, że oczywiście w tej szkole, część lekcji, których nie wolno było, bo to była szkoła gospodarcza dla Niemców [odbywała się na kompletach]. Komplety były w domach uczennic. Tam uczyli geografii, historii, łaciny, tych wszystkich rzeczy na kompletach się uczyliśmy. Bardzo były nauczycielki i mądre i patriotyczne i życzliwe młodzieży. To była szkoła żeńska, nie było tak jak teraz – koedukacja. Bardzo dużo wyniosłyśmy. Szkoła ukształtowała nasz charakter i nasz patriotyzm.
- To było gimnazjum ogólne?
To było gimnazjum prywatne, żeńskie gimnazjum i liceum Heleny Rzeszotarskiej. Było bardzo na poziomie i ci ludzie byli wspaniali. Tak, że bardzo miło wspominam czas szkoły i to nasze formowanie, bo to miałam 13 lat, jak w tej szkole, w gimnazjum numer 4 zresztą, rozpoczęłam naukę. Bardzo miło wspominam, wspaniałe było gimnazjum.
- A później, w czasie okupacji?
W czasie okupacji, na razie to uczyłam się. Oczywiście [niezrozumiałe] jak wszyscy w straszny sposób, tak do 1943 roku, kiedy koleżanka moja zaproponowała mi czy bym nie zechciała wstąpić do konspiracji. Oczywiście chciałam. Wstąpiłam gdzieś w listopadzie 1943 roku i zaczęła się pełnia życia, bo wtedy nasz oddział, wtedy się nazywał „Parasol”... Właściwe był to sztandarowy oddział, który największe akcje przeprowadzał. Zaczęła się pełnia życia, zaczęło się i szkolenie i strzelanie i noszenie meldunków i wszystko co tylko możliwe, co wymagali od nas to wszystko robiliśmy. Wspaniale to wspominam i na strzelnice jeździłyśmy, uczyłyśmy się strzelać, uczyliśmy, bo to byli przecież i chłopcy i dziewczęta. To było bardzo, że tak powiem, i wspaniałe i dużo nam dawało radości, choć to było niebezpieczne.
- Gdzie odbywały się te zajęcia?
Zajęcia się odbywały - między innymi i ja przyczyniłam się do tego - w lokalach prywatnych. Ponieważ mój wujek został złapany, zabrany na roboty, miałam pokój na Chłodnej, którym się opiekowała ciotka. A ja od ciotki wydębiłam klucz, że ja tam chcę posprzątać. Ciotka tam nie bywała bo mieszkała na Mokotowie. Tam od czasu do czasu trzeba [było] zajrzeć. Tam zrobiłam konspiracyjny lokal, między innymi tam się odbywały wykłady, typu terenoznawstwo, broń i wszystko. Tam aż do 1944 roku, do wybuchu Powstania, to się odbywały spotkania. Później inne koleżanki też miały, kto mógł udostępniał lokal. Tam żeśmy się uczyli wszystkiego. Naprawdę było wspaniale, niech mi pan wierzy, że pomimo wszystko, że groza była w tym czasie, ale byliśmy młodzi, a potem byliśmy szczęśliwi, że możemy coś działać, nie siedzieć za piecem i czekać aż się skończy wojna, tylko, żeby brać udział w niej. Bardzo wspominam, ze szczerym sentymentem.
- Co jeszcze robiła pani w konspiracji?
Wszystko co mi kazali, meldunki, przede wszystkim, przenosić. Broń, na akcje wszystkie, [na] które byłyśmy akurat wyznaczone to trzeba było wozić, bo przecież chłopacy nie mogli z bronią jeździć, tylko my. Teczuszki miałyśmy w rękach i dowoziłyśmy broń, potem odwoziłyśmy z powrotem. Byliśmy na wspaniałej strzelnicy pod Garwolinem, to tam trzeba było wszystko dowieść, myśmy to robiły, czy na wykłady, gdzie trzeba było przynieść [broń]. My się uczyły[śmy] jak rozkładać, jak postępować z bronią. Potem na kurs nas wzięli, że tak powiem, samochodowy. Chcieli nas wyuczyć prowadzenia samochodu. Do końca czerwca, na początku lipca teorię przerobiłyśmy i miałyśmy się uczyć praktycznie. Sroczyński wtedy pamiętam, który uczył w szkole samochodowej... Już na ten kurs się zapisałyśmy, nawet dostałyśmy po pięćset złotych, ale nie zdążyłyśmy tego kursu [skończyć], bo już zaczęło się szykować do Powstania, do gromadzenia i przygotowywania. Nie żałuję, bo w ogóle nie lubię samochodów, a już na pewno bym nie umiała prowadzić. W ogóle czy terenoznawstwo czy co. Część dziewcząt sanitarną służbę przeszła. Ja nie, bo nie mogę na krew patrzeć, w związku z czym, nie chciałam być sanitariuszką tylko łączniczką. Z tym, że tak już się z tą [krwią], przepraszam za kolokwializm, otrzaskałam, że krew na mnie nie robiła żadnego wrażenia. W każdym bądź razie jedne były sanitariuszki, jedne łączniczki. Trzeba było wszystko robić, co na każą. W akcji brałyśmy udział - samochodowa akcja - wspaniała rzecz. Na przykład przychodziłam, z chłopcami się spotykałam, zabierałam im ich karty, a dawałam im broń. Oni się do tego sposobili i potem wyszliśmy na miasto. Chodziliśmy po Warszawie, i wypatrywaliśmy samochodów. Pamiętam, że gdzieś na Złotej, czy już nie pamiętam dokładnie, patrzymy: stoi samochód – „Opel Kapitan” czy „Admirał”. Siedzi tam człowiek w tym [samochodzie], więc dochodzi chłopak i każe mu wyjść. On oczywiście patrzy na niego jak na wariata, [chłopak] wyciąga pistolet i mu przystawia do głowy. A on powiedział: „Choćbyście mnie zabili, ja tego samochodu nie opuszczę”. Musieliśmy odstąpić, przecież nie mogliśmy człowieka zabijać. Po pewnym czasie, po dwóch czy trzech godzinach, taki nam się trafił samochód - o ile sobie przypominam, to był „Mercedes”, ale głowy nie dam - gdzie chętnie opuścił szofer samochód. Przykazali mu chłopcy, że przez godzinę nie wolno mu meldować Niemcom, że mu zabrali, a po tej porze już może. Wsiedliśmy do tego samochodu wszyscy i jechaliśmy na Pragę, bo na Brzeskiej 10, między innymi, były garaże konspiracyjne. Z tym, że dwóch chłopców po drodze wysiadło. Zajechaliśmy pod garaż, akurat Niemcy podchodzili, tak, że nie mogliśmy tam pójść, podjechać. Pojechaliśmy [na] wertepy praskie, tam spędziliśmy niemal chyba ze cztery godziny, nim oni odjechali. Ja tam czasem chodziłam, albo chłopiec któryś i sprawdzali[śmy] czy oni już odjechali. Pod sam wieczór, odjechali, a myśmy podjechali. Tam był konspiracyjny lokal. Samochód wzięli, przemalowali, zmienili numery i służył do akcji. [...]Mnóstwo było śledzeń gestapowców, mnóstwo. Na początku maja, czerwca, kwietnia, bez przerwy były rozpoznania. Miałyśmy podane pięć numerów samochodów, którymi jeździli. Mało tego, że w Warszawie i w Alejach Ujazdowskich to nawet kiedyś do Falent nam kazali pojechać, bo podejrzewali, że jeden ze zbrodniarzy w Falentach się zatrzymuje często i można go dopaść, że tak powiem. Pojechaliśmy do Falent i tam śledziliśmy samochody. Oczywiście chłopiec z dziewczyną, leżeliśmy w rowie bujnym, bo to był maj, w zieleni, udając zakochaną parę. Śledziliśmy dwie czy trzy godziny, a potem przychodziła następna zmiana i oni znów śledzili, a myśmy szli. Rozpoznania to były ustawiczne, to było mniej więcej co pół godziny. W Alejach Ujazdowskich, przy Piusa, każda dziewczyna stała pół godziny, potem przychodziła następna. [...] Nie wolno było odchodzić, póki nie przyjdzie [następna dziewczyna]. To godzinę się stało, a raz nawet stałam dwie godziny, bo moja mama jechała na Mokotów do swojej siostry, to widziała mnie, jak stałam na Piusa, jak wracała, to też mnie widziała. Mówi: „A coś ty córciu tam robiła, na tym przystanku?” Mówię: „Czekałam na tramwaj”. Bez przerwy się śledziło, śledziło, meldowało, śledziło. Brałyśmy udział w akcji na [Stamma] bardzo tragicznej, bardzo nieszczęśliwej, ale bohaterskiej. Tak nam to życie płynęło, ale wszystkie byłyśmy szczęśliwe, że w ogóle możemy robić, że możemy pomagać, że możemy w jakiś sposób włączyć w walkę, chociaż to była walka konspiracyjna, ale bardzo ciekawa. Wiem, że naszą ambicją było ogromną jak szłyśmy z chłopcem, oczywiście szłyśmy w sprawach służbowych, ale to się szło pod pachę, żeby wyglądało, że nie tacy ludzie co się zajmują czymkolwiek innym. Pamiętam, że zawsze chciałyśmy, żeby krokiem im dorównać. My tu drobimy a oni takimi krokami. Wiele czasu nam pochłonęło nim nauczyłyśmy się chodzić tak [jak oni]. Chłopców naśladowałyśmy często, bo przecież oni byli tacy wspaniali, bohaterscy, mili. Doskonale wspominam te czasy, chociaż tyle nas poginęło i tak było tragicznie, ale było pięknie.
- Rodzice nie wiedzieli, że bierze pani udział w konspiracji?
Wiedzieli potem. Na razie nie, ale jak ja zaczęłam znikać... Na przykład, kiedyś z „Gandhim”, miał pseudonim, jechaliśmy po amunicję do Skarżyska Kamiennej. On tam kiedyś mieszkał, pracował i miał tam kontakty. Powynosili z fabryki kule, czy jak by tam nazwał, amunicję i myśmy tam odbierali. To tak ni stąd, ni zowąd „Słuchaj Nora, dzisiaj jedziesz z Gandhim do Skarżyska Kamiennej”. To ja musiałam zadzwonić do mamy: „Wiesz mamo koleżanka mnie zaprosiła na imieniny i będziemy dłużej, to już tam nie czekaj na mnie.” Mama się w ogóle zorientowała, wiem, że nie była zachwycona, bo się strasznie bała. Mój brat już był złapany z łapanki. Normalnie szedł do gimnazjum, też pod przykrywką szkoły gospodarczej czy innej i był złapany w 1942 roku i wywieziony do Wiednia. Tak, że mama i o niego się trzęsła i o mnie z kolei. Jeszcze najmłodszy brat był, nie uświadomiony w materii, a też potrafił często coś przywieść na Chłodną, a to jedzenie, a to zupę w garnku, a to coś. Mama jak to mama: „Córciu przestań, już dosyć, już tam niebezpiecznie”. „Mamo nic się nie martw, wszystko będzie dobrze.” W każdym razie, kto miał przeżyć, to przeżył, a kto się chował często, często nie miał żadnej styczności, no to wie pan, często ginął, to bywało. To był piękny okres, piękny.
- Z czego państwo się utrzymywaliście?
Mój ojciec pracował w urzędzie wojewódzkim warszawskim. Był urzędnikiem i grosze oczywiście zarabiał za okupacji. Tam trochę było przydziałów, a trochę jak wyjeżdżał to czasami coś przywiózł. Moja mama to zaczęła po prostu handlować, bo już nie było co jeść. Mama zaczęła wyjeżdżać, gdzieś pod Sandomierz, do wsi, tam sobie znalazła gospodarstwa. Mama coś tam zawoziła, już nawet nie wiem co, a przywoziła z powrotem ser, masło, śmietanę, kawałek mięsa. W ten sposób nas żywiła, bo było bardzo ciężko, biednie, ciężko, ale jednak... Młodość może wiele znieść, może do wszystkiego się przyzwyczaić. Tak, że tam było i często wesoło, często smutno, były akcje, były tragiczne momenty, ale było wspaniale. Wspominam ten okres z sentymentem, chociaż tyle koleżanek, tyle kolegów, tych młodych, dobrze się zapowiadających, zdolnych, wspaniałych, patriotycznych niestety zginęło w Powstaniu.
- Proszę powiedzieć gdzie zastał panią wybuch Powstania?
W ogóle na tydzień przed Powstaniem już byliśmy skoszarowani. To znaczy w punktach byliśmy po kilkanaście osób i czekaliśmy na sygnał wybuchu, żeby być razem, żeby się nie błąkać, czy nie mieć problemów z dojściem. Byłam skoszarowana na ulicy Daniłowiczowskiej. Ta ulica była kiedyś zagrodzona, tam byli Niemcy, więzienie było niemieckie. A tutaj był dom dwóch naszych koleżanek Mai i Kaji i u nich to było. Myśmy tam byli cały tydzień. Oczywiście cały tydzień lataliśmy, bo wciąż przenosiliśmy broń, amunicję, meldunki, co tylko trzeba było. Tak trwaliśmy do 1. 1 sierpnia rano obudziłam się jak zwykle i dostałam od „Kobzy” polecenie pójść pod pomnik króla Zygmunta, żeby zabrać pewną ilość amunicji i przynieść na Chłodną, bo już się zaczęliśmy gromadzić. Ale on nie przyniósł, więc kazał mi pójść do innego lokalu. Tam był, zastałam, przyniosłam na Chłodną. Jak już trzeci raz wracałam do Mai to już tam było zamknięte, lokal był zamknięty. Nie wiedziałam co mam robić. Mieliśmy polecone przygotować tak zwane „żelazne porcje” to znaczy jedzenie, suchary, chleb, koce, szczoteczki do zębów i to wszystko miałam u ciotki na Mokotowie, na Sandomierskiej. Więc tak - już tu zamknięte - więc pojadę po te swoje manele. Ale po drodze spotkałam „Kobzę”: „Słuchaj Nora, o piątej wybucha Powstanie. Na Woli mamy się spotkać.” Pojechałam po rzeczy i potem przyjechałam z powrotem, a nie wiedziałam gdzie, dosłownie, nie powiedział mi jeszcze gdzie, kompletnie w którym miejscu [mamy się spotkać], tylko, że na Woli na Żytniej czy tam gdzieś. Myślę sobie: „Boże jak tu teraz zrobić. Pójdę do Daniela”. Daniel mieszkał na Czerniakowskiej, tam były garaże i on był kierownikiem samochodów. „Pójdę i się dowiem od niego”. Poszłam. Ale słyszę, że tutaj już odgłosy strzałów. Więc już nie wiedziałam co mam robić, ale poszłam tam. Patrzę, a tam [...] Bartek, była Maja, był „Otwocki”, „Szary” i wszyscy czekają na rozkaz wyjazdu. Samochody są już przygotowane na rozkaz wyjazdu. Czekamy, czekamy, oczywiście żadnego rozkazu nie było. Cały dzień czekaliśmy, bezskutecznie. Tu się już zaczęło Powstanie i zostaliśmy po prostu odcięci od swojego macierzystego oddziału. Tam kilka dni byliśmy. Przyszliśmy na Wilanowską - tam było mieszkanie konspiracyjne, „Scarlett” i „Graf” mieli swój lokal. Poszliśmy, parę dni posiedzieliśmy, a potem zaczęliśmy się przedzierać do Śródmieścia, bo wciąż chciałyśmy pójść na Wolę do naszego oddziału. Niestety nie udało nam się, bo nim po różnych perypetiach najokropniejszych dotarłyśmy wreszcie do Śródmieścia, spotkałyśmy z oddziału grupę. Okazało się, że oni się już wycofali. Tak, że już na Starym Mieście są. [...] Myśmy wstąpiły jeszcze, żeby mieć jakiś przydział, do batalionu imienia Sikorskiego i tam byłyśmy, ale major, czy inny wysokiej rangą oficer, patrzył na nas, jako kobiety, z pogardą. Wziął nas, zamiast do oddziału dać, to on zapakował nas do intendentury, żebyśmy kroiły chleb. Myśmy kroiły chleb i łzy nam na ten chleb ciekły. Miała być nasza walka, tutaj przygotowania, a nagle tak się stało, że w ogóle nie jesteśmy w walce. Ale to krótko trwało, bo Maja spotkała Krzysztofa, to był brat Janiny i mówi : „Słuchajcie przyjdźcie do nas, my tu na Boduena mamy lokal i my tam jesteśmy i czekamy, wycofaliśmy się ze Starego Miasta. Szarak jest ranny, Skiba jest ranny, a my tutaj jesteśmy, może jakoś nam się uda na Stare Miasto przedrzeć.” Minął z tydzień i wtedy Janina przychodzi z wieścią: „Słuchajcie dziewczyny, szykujcie się na Stare Miasto” Mówię: „Jak to? Którędy? Co?” „Zaraz się dowiecie jak”. Okazuje się, że potrzeba jest łączniczek do przeniesienia amunicji na Stare Miasto i oczywiście nas prędko wytypowała. Poszliśmy do PKO, tam nas, że tak powiem, wzięli w obroty. Najpierw nas zbadali czy my możemy w ogóle wejść do kanału, bo kanały są niskie, żebyśmy nie pomdlały czy co. Zbadały nas i obszyły nas w pięciokilowe na piersiach paczki - tutaj skrzyżowane z tyłu, zaszyte. Musiałyśmy swoje piękne mundury oddać, bo liczyli się z tym, że tam będzie w kanałach nie bardzo sympatycznie. Myśmy to oddały, oddałyśmy karty, oddałyśmy zegarek. „Jak wrócicie za parę dni to sobie odbierzecie, tu będzie wszystko w depozycie.” Poszłyśmy do kanałów. Pamiętam koło dwunastej w nocy, to było 20, akurat tego dnia zdobyli Pastę, myśmy byli na Szpitalnej. Tam się paliła Pasta, ci szczęśliwi tacy, że zdobyli, a myśmy nocą weszły do kanału.
Na Świętokrzyskiej był właz. [...] Kanał miał tylko dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości. A my tu rosłe, młode osoby, teraz to żeśmy się pokurczyły, ale kiedyś to prawie metr siedemdziesiąt miałyśmy wzrostu. W związku z czym dali nam drążki i „Zarzucić drążek”. Drążek miał średnicę kanału. „Zaczepić się, podnieść nogę jedną, potem drugą”. Tak żeśmy w ten sposób zaczęły [iść], a to było ze dwadzieścia osób. Oczywiście nie wolno było palić światła, nie wolno było rozmawiać, żeby Niemcy nie usłyszeli. W ogóle niczego nie było wolno. Myśmy szły pewien czas, ale już nie dały rady, tutaj grzbiet tarł nam strasznie, to dziewięćdziesiąt centymetrów, ani się wyprostować, ani co. Maja już zaczęła mnie ciągnąć. Mówi: „Słuchaj Nora, zatrzymaj to czoło”. A bo powiedział nam przewodnik po kanałach: „Jak ktoś czy się źle poczuje, czy będzie bardzo utrudzony...” Mieliśmy linkę, liniowe rozkazy. „To proszę powiadomić, to my na moment zatrzymamy się i odpoczniecie”. Tak rzeczywiście było, ale Maja już tak była wyczerpana, że zaczęła mdleć, zaczęła tracić przytomność, ja też już czułam się jak na ostatnich nogach. Postanowiłyśmy wtedy, że odrzucimy drążki i będziemy szły na kolanach. Tak rzeczywiście zrobiłyśmy, a co potem było? Nogi do kości tu wytarte obydwa kolana, łokcie i grzbiety wytarte tak, że jak myśmy przyszły na Stare Miasto [...] Jeszcze nam powiedziano jak wchodziłyśmy do kanału: „Słuchajcie, jak przyjdziecie na Stare Miasto, to tam będzie od razu mała grupka, która odbierze od was amunicję, a wy dostaniecie suche ubrania i tam gdzieś na kwaterze się prześpicie”. Myśmy przyszły wczesnym rankiem.
- Ile trwało przejście, całą noc?
Tak, wczesnym rankiem tak szaro jeszcze było i na Daniłowiczowskiej był właz, zaraz blisko Placu Teatralnego. Myśmy tam weszły, ale tam nikogo nie było, absolutnie pusto, głucho, ciemno, szaro i nikt nas nie odbierał. Tam byli i cywilni, łączniczki z meldunkami, poszły każdy w swoją stronę, a my zostałyśmy dwie sieroty. Więc Maja mówi: „Nora, co my zrobimy, chodźmy teraz do mnie”. Ona mieszkała na Daniłowiczowskiej, a ten kanał był na starym brzegu. „Pójdziemy tam, prześpimy”.[...] Przyszłyśmy do jej domu. W wannie było pół wanny gruzu a drugie było pół wanny wody, z tych nieczystości się wymyłyśmy jak mogłyśmy. Przyszła sąsiadka: „Bardzo proszę do nas na kolację, mam czarną kawę i chleb z marmoladą.” Tak byłyśmy skonane, tak wycieńczone, tak obolałe: „Dziękujemy serdecznie, a my idziemy spać”. „Niech panie wejdą do piwnicy, bo wszyscy już w piwnicy siedzą.” „Nie, nie będziemy w piwnicy, nic nas nie obchodzi idziemy do łóżek i śpimy.” Rzeczywiście walili tam jak nieszczęście, a my nic, tylko do łóżek i spałyśmy, nie wiem ile czasu, wiem, że długo. Potem nas obudził znów huk, strzelanina. Wstałyśmy, teraz trzeba poszukać naszego oddziału tu gdzie jest. No i Maja mi dała, pamiętam, piękną swojej mamy czarną suknię wizytową z koronką, tutaj z gołymi rękawami, z krety, sama też się w coś ubrała, mówi: „Idziemy”. Wzięłyśmy swoje bagaże, amunicję i wyszłyśmy na Plac Teatralny. Pierwszą osobą, którą spotkałyśmy to była Kaja czyli siostra Mai. Siostry sobie padły w objęcia. Oczywiście też się z nią serdecznie przywitałam. Ona mówi: „Chodźcie zaprowadzę was do oddziału.” Zaczęła nas prowadzić, a oddział był na Długiej, tutaj był mniej więcej jak jest teraz Pałac Prymasowski i tam jest wytwórnia papierów wartościowych [?]. Wprowadziła nas na podwórko, obok pałacu, taki okrągły pałac był i wchodzimy na podwórko, patrzymy tam vis a vis okno, a przy oknie wisi parasol czarny postrzępiony, „O to jesteśmy w domu”. Ale nie wiem, widocznie nie było tam wejścia innego, że musiałyśmy po drabinie wejść do tego pałacu. Oczywiście radość, „Akme” nasza naczelna sanitariuszka, że tak powiem, od razu za nasze rany, za nasze nogi, za to wszystko, po prostu było widać kości, już tak miałyśmy wszystko pozdzierane. Radość zapanowała, oczywiście i smutek, bo już się dowiedziałyśmy, że już tyle osób z naszego batalionu i dziewcząt i chłopców już poginęło. Ale radość z tego, że myśmy nareszcie do naszego oddziału dotarły, była tak wielka, że nam zupełnie nie przesłoniła tego smutku. Trochę nas podbudowało, że nareszcie mogłyśmy dotrzeć do naszego oddziału. Byłyśmy do 27 sierpnia - już nasi zaczęli się wycofywać. Tam były przebicia, nieudane zresztą, przez Ogród Krasińskich do Śródmieścia i różne inne próby. Po prostu mieliśmy rozkaz się wycofać. Ja i „Kaja”, „Kaja” jako sanitariuszka, ja jako łączniczka i kilkunastu chłopców, zostaliśmy do obrony, żeby ci wszyscy mogli się spokojnie wycofać. Myśmy pełniły służbę, między innymi, pamiętam na Barokowej 6, niedaleko Ogrodu Krasińskich, gdzie calusieńką noc byliśmy, żeby Niemcy się nie zorientowali, że my się wycofujemy, tam jeszcze do południa, to już był 31, do 1 września. Nam powiedział major „Sosna”, który przejął nas, bo nasz oddział się wycofał: „Słuchajcie jak się wycofają wasze oddziały, to ja dam rozkaz, że wy też możecie się wycofać.” Jak się wycofały, to myśmy 1 września poszli, że chcemy się odmeldować, bo myśmy zadanie wykonali i mieliśmy obiecane, że możemy się wycofać. „Nie wolno, nie pozwalam. Macie zostać dotąd dopóki ja wam nie wydam dyspozycji”. I nie pozwolił nam. Tak, że myśmy byli calusieńki dzień w bombardowaniu, w strasznym głodzie, bo nie było co jeść, nie było wody. Ludzie szalejący z rozpaczy wszędzie leżeli i po chodnikach i po kocich łbach, błagający o wodę. Nic nie mieliśmy, absolutnie, straszny czarny scenariusz był tego 1 września.[...] A nam dowódca oddziału mówił: „Jak będzie nalot to już nie kręćcie się po ulicy, tylko kładźcie się do piwnicy” A, że naloty były co piętnaście minut, co pół godziny, to myśmy to wychodzili, to się chowali. „Kaja” łączniczka, siostra „Mai” i „Rad” - wysoki, przystojny chłopak z piękną czupryną, przypadli sobie do gustu i razem chodzili, taka para była na tle ginącego miasta. Już był kolejny nalot, ja mówię: „Kaja, chodźcie do schronu”. „To wy sobie idźcie do schronu, nam jest w schronie za duszno, my idziemy pospacerować sobie do Ogrodu Krasińskich”. Weszliśmy do piwnicy. Wychodzimy po nalocie, a kobieta przybiega [?] granatami cała obwieszona, torba sanitarna i mówi: „Proszę pani a ta pani i ten pan zdążyli w bramę się schować i bomba uderzyła i ich zasypała i zabiła”. I tak zginęli oboje. Byliśmy strasznie wstrząśnięte, bo właściwie tak głupio zginęła, bo gdyby się skryła... „Wierz mi Nora, jest tak duszno, że ja nie mogę w piwnicy siedzieć”. Mi się wydaje, że takie jest przeznaczenie, po prostu przyszedł jej kres i tak to się wszystko stało. Myśmy jeszcze cały dzień bez jedzenia, bez picia, naloty, czołgi, to wszystko, tam było piekło. Myśmy do wieczora tak się kręcili, pod wieczór zaczęły się formować ostatnie oddziałki, niedobitki. Może nas wreszcie wypuszczą. Ale nas przetrzymali jeszcze do godziny drugiej, trzeciej nad ranem, już 2 września. Nareszcie mówią: „A teraz możecie wyjść”. Pamiętam jak dziś, już nie było nikogo, już dowództwo, które tam było, dowództwo, które 26 zginęło tam komunistyczne, uderzyła bomba, oni mieli tam odprawę i od razu nam powiedzieli, że zginęli. Ci z majorem „Sosna” wszyscy weszli do kanału i my na samym końcu. Już nie miał kto kanałem zawiadywać. Pamiętam, że przyszli „czwartacy” to był oddział komunistyczny rzecz można, w granatowych mundurkach, byli bardzo życzliwi: „Będziemy was osłaniać, a wy teraz wchodzicie do kanału”. Każdemu „Do widzenia”, „grabulka” jak to się mówi, jeszcze nas żegnali. Myśmy weszli jako ostatni, a nie wiem czy oni tam weszli potem, co się z nimi stało. W każdym razie opuściliśmy to straszne Stare Miasto, to już był 2 i szliśmy [...] Nim weszliśmy, to po którymś nalocie schroniliśmy się, pod wieczór, do piwnicy. Tam jeszcze był korytarz, myśmy na lewo. Dobrze nie weszliśmy - uderzyła bomba i to w ten korytarz. Raz, że nas odcięła, bo gruzy się zwaliły i od huku w piwnicy też mnóstwo gruzu i huku i czarno. Byliśmy przerażeni: „Jeszcze tutaj przyjdzie nam zginąć, bo przecież się nie wydostaniemy jest zawalone, aż po sufit”. Chłopacy tak: „Co tu robić?” Jeden patelnię znalazł, to zaczął bić, może przebije ścianę, ale jeden Janusz - imię, a w ogóle to pseudonim „Bars”, to był bardzo dzielny chłopiec, bezkompromisowy, on mówi: „Czekajcie, ja tutaj popatrzę, jakoś tak no oko, mniej więcej według mojego rozeznania to tutaj powinno być okienko”. On przedarł się przez gruzy. Miał kostkę plastyku i jak się przedarł - ci patelniami, garnkami, a to nic nie pomogło - uderzył w tym miejscu i tam rzeczywiście było okienko i wywalił to okienko. Patrzymy, chociaż ciemno, ale powietrze i droga otwarta, jak byśmy się na nowo narodzili. Pojedynczo wyszliśmy, wysunęliśmy się przez to okienko. Potem krążyliśmy po Starówce. Nareszcie nam pozwolili odejść, no i odeszliśmy. Przyszliśmy do Śródmieścia, to nasz oddział był już tam dwa dni, trzeci dzień odpoczywał, w Ambasadzie Bułgarskiej w Alejach Ujazdowskich. „Słuchajcie to wy tam idźcie, bo tam jest wasz oddział”. Tylko jedną noc, wspaniałe kobierce, jak śledzie ułożeni w ogromnym hollu przespaliśmy. Następnego dnia już rozkaz otrzymaliśmy, że mamy iść na Czerniaków. Poszliśmy do dalszej walki. Tam na Czerniakowie były też straszne [walki]. Najgorsze było to, że ci chłopcy tam ginęli, znani i dziewczęta. Tam walczyliśmy. Z tym, że do dzisiaj mam żal na naszych parasolarzy, do naszego dowództwa, bo jak już się kończyły walki, już nie było możliwości obrony tego przyczółka, już berlingowcy przyszli, berlingowców prawie wszystkich wybili, bo oni nie przyzwyczajeni do walk ulicznych tylko gdzieś tam w polu, tak, że oni ginęli jak muchy dosłownie, ziemia to była zasłana nimi... Już tam nam został Solec 53, jak dzisiaj pamiętam i Wilanowska 1 i ten nasz dowódca mówi: „Słuchajcie”- już tak pod wieczór- „Chodźcie zobaczymy jaka jest możliwość przebicia się przez Wisłę, podobno łodzie, statek - są możliwości. Kto chce niech idzie na ochotnika”. Mówię do „Zoldy”: „Słuchaj Zolda idziemy, ale musimy zabrać jeszcze Rafała.” „Rafał” to też była nasza przyjaciółka, a „Rafał” nie chciał. „Maja poczekaj, to ja wezmę Rafała zabiorę”. „Nie Nora, ja już lecę z Zoldą”. One poleciały. Ja tutaj „Rafała” - to jest dziewczyna oczywiście, namawiam, żeby ona wreszcie zechciała się ruszyć, ona w ogóle dziwna, oporna, mówi: „Nie, ja nigdzie nie pójdę, ja tutaj zostaję, tutaj będę siedziała, ja nigdzie nie ruszę.” Mówię: „Ale wiesz co, tutaj zaraz będą Niemcy, my tutaj wycofujemy się”. „Nie pójdę”. „Ja chciałam cię zabrać, jak ty nie chciałaś, ja nie mogę nic na to poradzić.” I ja leciałam tam za nimi, było pusto, czarno, głucho, ciemno, nie znałam się gdzie lecieć, nie znałam Powiśla zupełnie, Czerniakowa i Powiśla, tak wyskoczyłam i wróciłam z powrotem. Mówię: „Nie wiem, co się zrobiło, w każdym razie nie ma tam nikogo, nikogo nie znalazłam.” Staliśmy, jeszcze były walki, był porucznik „Jerzy” z innego oddziału, który nas przyhołubił. My w piwnicy, a Niemcy pod oknem, a to granaty rzucali, a to strzelali, w ogóle koniec. „To będziemy już kapitulować, bo już nie ma już możliwości obrony”. Ginęli wszyscy, nie wiadomo po co, dwa domy bronić, to w ogóle nie miało żadnego sensu, ale trzeba było walczyć. Jak się okazało potem, jak się dowiedziałam to oni poszli nad Wisłę, ale potem zamiast wrócić, to od razu weszli w kanały i poszli na Mokotów, a myśmy nic nie wiedzieli. Rano walki, ostrzały, piekło, a dowódca tego odcinka: „Nie ma co walczyć, ani czym ani jak, więc kapitulacja”. Poszli do Niemców, pytać się na jakich warunkach przyjmą, mamy tutaj kapitulować, a oni powiedzieli tak: „Berlingowców to my będziemy traktowali jako wojskowych, a akowców jako bandytów.” Przychodzi i mówi - do nas tak nam powiedzieli. Miałam sukienkę, co to Maja dała, szkoda mi jej było zdjąć. Miałam mundur pod mundurem sukienkę, to ja zdjęłam mundur i zostałam w sukience jak idiotka - w krepowej sukience eleganckiej, nie było pasa to zrolowane pończochy i buty mi ktoś przyniósł olbrzymie, 45 numer i w takim stanie kapitulowałam. W każdym bądź razie, wiem, że bałam się ludzi, bo oni byli potem nam nie życzliwi, mówili to wszystko przez nas te nieszczęścia, że to my jesteśmy winni, ale żaden na szczęście mnie nie [niezrozumiałe]. Do cywilnego, ogromnego szeregu, który tam szedł, to ja się do nich przyłączyłam. Nie miałam nic, oni mieli palto, oni mieli kurtkę, oni mieli czapki, walizki, plecaki, a ja nic tylko w sukience z gołymi ramionami. Robili selekcję na Książęcej, takie wzgórze jest po lewej stronie i tam była pierwsza selekcja. Na mnie patrzy dwóch Niemców stoi, jeden strasznie:
Banditen! Banditen! A drugi, tak go uspokaja, ja patrzę a on tak na mnie wieje tym wzrokiem strasznym, a ten drugi go uspokaja. Jakiś czas toczyli walkę, ten chciał mnie zabrać od razu, a ten chciał mnie uwolnić, może sam miał córkę w moim wieku czy co. W każdym razie go odciągnął i mnie zostawili w spokoju, a taki chłopiec tam był z naszego szeregu, który widział z boku co się dzieje i jak oni poszli, to on bez słowa zdjął marynarkę i tę marynarkę mi rzucił. W marynarkę się ubrałam, poczułam się bezpiecznie, bo już nie było tak goło i w ogóle prowokacyjnie.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej ?
Dla nas Niemcy to byli... jak najgorszą opinię miałam o nich, w ogóle wróg, nie tylko ci co mordowali, ale tacy Niemcy, których się spotykało na ulicy, czy w ogóle mijało, to dla mnie było wszystko nienawistne, nie do przyjęcia i traktowaliśmy ich jak... Wszystko co złe się działo - przez nich. Nie mieliśmy absolutnie dla nich wyrozumienia ani niczego, po prostu to był nasz wróg, który przyszedł, który nas zaanektował, który nam tyle narobił straszliwej krzywdy i na którego nie mogliśmy patrzeć.
- A czy spotkała się pani z przypadkami zbrodni wojennych?
Zbrodni wojennych w jakim okresie?
- Chodzi mi o Powstanie, ale może ma pani coś do powiedzenia na temat okupacji. Co stało się z pani oddziałem, z mężczyznami?
Skapitulowali. Potem z Mokotowa przeszli do Śródmieścia i tam szczęśliwie dotrwali do momentu, kiedy Niemcy wreszcie uznali nas jako wojsko, bo jeszcze na Powiślu to byliśmy bandyci. Oni już kapitulowali jako wojsko, które szło do niewoli, to były niedobitki, które tam poszły, a tak to byliśmy bandytami, których trzeba wystrzelać, czy wymordować. Do dzisiaj nie mam żadnego serca do Niemców. Jak oni deklarują to, tamto - ja im nic nie wierzę, bo to jest naród według mnie, który ma mord we krwi. Dopóki nie mają władzy to są ulegli, ale jak tylko poczują władzę... Ja się do dzisiaj ich boję, ja do dzisiaj nie wierzę, ani deklaracjom ani niczemu, bo to są ludzie, którzy nienawidzą Słowian. Uważają się, pewnie w dalszym ciągu, za nadludzi, chociaż tego nie demonstrują, ja mam jak najgorszą opinię.
- Była pani świadkiem jakiś zbrodni?
Jak byliśmy na Wilanowskiej, jeszcze nie dotarliśmy do oddziału, w mieszkaniu „Scarlett” i „Grafa” patrzymy przez okno, a tam prowadzą brzegiem Wisły sześciu ludzi, mężczyzn. Co oni ich tam prowadzą, nad wodą? A oni ustawili ich rządkiem, przykucnęli, salwa i zabili. Na samą salwę, już wiedziałam co się święci, to zamknęłam oczy, bo jeszcze wtedy byłam mało odporna na to wszystko i nie mogłam patrzeć. Za chwilę, jednego odstawili, musiał zepchnąć ciała, bo to była płytka woda, potem go zabili. Do dziś pamiętam, bo to było pierwsze takie zetknięcie, już nie mówiąc, że na ulicach często zabijali. Nie mam dobrego mniemania o tych naszych sąsiadach, nie mam i do dzisiaj ja się ich w ogóle wciąż boję, żeby oni, ta hydra niemiecka, nie podrosła przypadkiem i żeby na nas znów nie napadła [...]
- Jak przyjmowała ludność cywilna walkę waszego oddziału?
W ogóle uważali, że wszystkie nieszczęścia, które na nich spadały to my jesteśmy winni.
Nie, na początku byli bardzo życzliwi i pomagali i częstowali czasami. Często nie było co jeść - to czarnej kawy dali, a to kromkę chleba dali. Nawet pamiętam jak byłam na Powiślu to nie spałam w pokoiku - bo dla dziewcząt były pokoiki potem był drugi dla chłopaków - tylko jedna pani mi zaproponowała, żeby u niej spać. To chodziłam spać do niej, rano się u niej myłam i przychodziłam do oddziału. Tak, że w ogóle byli życzliwi, ale potem jak się wszystko waliło, oni sami nie mieli co jeść, nie mieli co pić i ginęli - nie mogli mieć do nas przyjaznych uczuć. Ale co my byliśmy winni, przecież nie myśmy decydowali o wszystkim, okropnie było.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Nie.
- Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?
Jak to w walce, normalnie się wstawało, coś zjadło, ktoś tam coś ugotował. Przeważnie chodziliśmy na placówki, na czujki. Często było tak jak szliśmy, na przykład chłopak był i trzeba było, żeby dwoje było, to często brał dziewczynę. Taki był „Bars” co wspominałam, on taki był dzielny i bezkompromisowy. On zawsze: „Nora chodź ze mną ja będę spał, ty będziesz obserwowała.” I tak rzeczywiście było, on był zwyczaj wyczerpany, bo w walce wciąż brał udział. Wypatrywałam Niemców. Jak zobaczyłam Niemca to zaraz szturchałam go: „Słuchaj tutaj jest Niemiec”. On brał karabin, strzelał i tak [u] nas się walczyło. W getcie, jak przyszłam na Stare Miasto... W ogóle poszłam do getta zanieść czujkom jedzenie. Boże jak ja się tam bałam, bo tam nie było żadnej osłony. Getto to były olbrzymie gruzy i na gruzach oni tam leżeli i pilnowali, żeby Niemcy nie podchodzili. Myślałam: „ Jak oni mogą tu wyleżeć”. Marzyłam, żeby co prędzej zjedli, zabrać naczynia i z tych gruzów uciekać. Ale tak normalnie meldunki [się przenosiło], wszystkie inne czynności [się wykonywało], tak się żyło jak w rodzinnej kompanii.
Póki woda była to można się było umyć, ale potem to było okropnie. Potem w ogóle nie było wody, nie mówiąc o myciu, ale do picia nie było wody. Po koniec Powstania wszyscy byliśmy na ogół zawszeni. Mało miałam wszy, że jak Niemcy do Pruszkowa wzięli, to nawet mi włosów nie ostrzygli, a tak to, jak dużo wszy [było] to strzygli. Ale nie wymyci, szarzy, przysypani ceglanym pyłem, obraz nędzy i rozpaczy. Włosy miałam dotąd, miałam strzępki jak nas w piwnicy zasypało, było okropnie.
- Jak spędzaliście państwo czas wolny jeśli był taki?
Bogiem a prawdą, to czasu wolnego nie było, bo wiecznie trzeba było chodzić na akcję. Na przykład w Pałacu Krasińskich tam były 24 godzinne służby, noszenie meldunków [...] Wciąż coś było do roboty , trzeba było być w dyspozycji czy łączniczki, czy sanitariuszki, chwilę sobie posiedziały. Owszem były chwile gdzie żeśmy posiedzieli, pośpiewali sobie. Jak już jedna kompania, czy inna jednostka była na linii, to odpoczywaliśmy, to sobie pośpiewaliśmy i popaliliśmy papierosków. Było nam bardzo dobrze, byliśmy zżyci, byliśmy solidarni, koleżeńscy, tak, że naprawdę było bardzo przyjemnie.
- Mogłaby pani powiedzieć o atmosferze w pani grupie?
Jak najlepsza była atmosfera, tylko wszystkie dziewczęta, każda starał się wybić w pewien sposób, pokazać. Niczego w ogóle nie unikałyśmy czy przenoszenie broni czy wykłady, to każda się starała jak najlepiej wypaść i jak najwięcej brać udziału w tym wszystkim. Była rywalizacja, ale szlachetna, nie zawistna „A ja ci pokażę”, po prostu chciałyśmy wypaść jak najlepiej. Jak byliśmy na strzelnicy jednej, drugiej czy jak na terenoznawstwo jeździliśmy w lasy otwockie - to przecież też tam strzelaliśmy i uczyliśmy się terenoznawstwa - to wystawili nas na czujki i strzegłyśmy, żeby się jakiś Niemiec nie napatoczył. Czasami cały dzień to się odbywało. Bywało i tak, było biuro w Michalinie [...] to nawet raz, pamiętam, z patefonem pojechaliśmy. Cały wieczór czy kawałek nocy tam sobie graliśmy i tańczyliśmy. To nie było takie koturnowe bohaterstwo tylko taka życzliwa, a jednocześnie bardzo ambitna atmosfera, żebyśmy jak najlepiej wypadły, ale młodość, radość miała, że tak powiem swoje prawa. Najgorzej było jak ci zginęli. Przychodzę na Stare Miasto, taka była Danka Małolepsza „Słuchajcie no i co tam? Kto tam zginął?” „A patrz Nora, chodź pokażę ci”. Prowadzi mnie, w pomieszczeniu leży „Roma” na desce, jakby trumnie, miała piękne długie warkocze. „Patrz wczoraj leciała przez Plac Krasińskich i strzelili serię i zabita.” I tak bez przerwy. Człowiek się już tak otrzaskał, to już się nie reagowało boleśnie i strasznie mocno. Czy krew, czy wyjdzie pan na posterunek, tutaj chłopak leży dosłownie rozłupany na pół, głowa oderwana i trzeba było przejść przez niego, bo nie było innego wyjścia. To się nabiera odporności takiej niecodziennej, nie mającej nic wspólnego z normalnym życiem, to jest po prostu, nawet nie umiem tego nazwać, ale wiem, że stępione reakcje potem już były.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Najwięcej z „Mają”, która potem zginęła, z „Zoldą”, z „Rafałem”, którego wprowadzili do oddziału i z chłopakami, niektórzy byli tak mili, tak sympatyczni, życzliwi, stanowiliśmy zgrane grono. Bardzo było to grono serdeczne, sympatyczne, miłe a poza tym nie odczuwaliśmy [niezrozumiałe] po prostu weszło nam w krew i tak trzeba było, takie były czasy, taka była okupacja i tak trzeba było postępować. Ale ja jestem bardzo zadowolona, że nie siedziałam za piecem i nie czekałam jak wszystko minie, tylko we wszystkim brałam udział i bardzo jestem zadowolona. Szkoda, że tak wszystko się potem niestety rozpadło, potem się zaczęły aresztowania...
- Czy podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym w pani otoczeniu?
Pamiętam wspaniałą mszę świętą w Śródmieściu, jak jeszcze nim poszliśmy na Stare Miasto, mogliśmy tam przejść kanałami. To była niedziela i poszłyśmy na Czackiego - tam była sala, improwizowany ołtarz, ksiądz i tam była msza święta. W ogóle byłam w siódmym niebie jak zaśpiewaliśmy na koniec: „Boże coś Polskę”, którego nie wolno było, nie wolno nawet „Serdeczna Matko”, za okupacji, śpiewać, bo przecież była ta sama melodia. W związku z czym ja byłam wniebowzięta i to mi się utrwaliło. Ale potem to specjalnie nie uczestniczyliśmy w ani mszy świętej, ani w pacierzach, ale wtedy to było piękne na Czackiego, ta msza była cudowna. Człowiek taki bardzo religijny to nie jest, nie wiem jakoś nie było możliwości, czy nawet chęci, żeby do kościoła pójść, to się nie mieściło w tej całej scenerii tego wszystkiego co przeżywaliśmy. Wracając na Szucha 25, to jeden z naszych chłopców wcześniej był tam już schwytany. On był na Szucha, jak wprowadzili Jeremiego z Niną czyli z jego żoną i dwoma dziewczynami, tam jeszcze jakiś chłopak, to on ich zobaczył i opowiadał, że, akurat ja przyszłam 20, a oni 21, on mówi: „Wiesz już, Nina z Jeremim...”
- A kiedy to było, po pani wyjściu z Czerniakowa?
Tak po wyjściu z Czerniakowa, oni nas prowadzili na wzgórze, potem zrobili pierwszą selekcję, chcieli mnie Niemcy zagarnąć.
- Dostała pani marynarkę...
Tak, nie widać było gołych ramion, wstawek koronkowych.[...] Nie miałam nic, wszyscy byli z pakunkami, walizkami, w paltach byli, w czapkach byli, w butach z cholewami, a ja jak wariatka, ale tak już być musiało. Jak ja przyszłam na Stare Miasto... „Jeremi” się z „Niną” ożenił, a dlaczego tak prędko, bo mógł po wojnie, a przynajmniej po działaniach wojennych, ale ona tak płakała, że ona jest oszpecona i że on teraz nie będzie chciał się z nią ożenić, ona miała rzeczywiście wyrwane w tym miejscu, przy ustach.
Pocisk uderzył i ją ranił, tak bliższych okoliczności nie wiem, wiem, że ją oszpecił i rozpaczała, że się z nią nie ożeni, więc on ją wziął do kościoła i 18 sierpnia wzięli ślub. On w ogóle wciąż był ranny. To był wspaniały człowiek, dzielny i szaleńczo odważny i w ogóle na świeczniku jak to się mówi. Wtedy, jak już ich wzięli na Szucha, to myśmy stali i czekali, cała olbrzymia kolumna, cały Czerniaków w tym miejscu wysiedlili i oni tam znikli. Po wojnie rozmawiałam z „Jurem”, który właśnie tam akurat się znalazł, mówi tak, że przyjechał, że z Szucha dojechała buda na dziedziniec i wszystkich powstańców, którzy byli umundurowani [...] tylko powstańców i „Jeremiego” zapakowali do tej budy. Jego na noszach położyli i już mieli odjeżdżać. Wtedy wyskoczyła Nina do jednego z tych Niemców i zaczęła go błagać, żeby ją też wziął tam, do tej budy, a on nie chciał. Po prostu wiedział gdzie oni jadą i nie chciał żeby zginęła, ale ona tak go molestowała, tak się napraszała, że on dla świętego spokoju: „Wsiadać” i pojechali tam gdzieś. Ich wszystkich rozstrzelali i ją i jego i tak to się skończyło. Potem na Plac Narutowicza nas zaprowadzili, to był kiedyś ogromny plac, gdzie przed akademikiem był olbrzymi trawnik, z boku były budy handlarskie [...]. Oni zaczęli robić tam selekcję. Ustawili się tak: tu jedna grupa, a tutaj druga grupa. Wszyscy sprawdzali kto ma dowody, kenkarty. Oczywiście kenkarta została jak szłam na Stare Miasto w Śródmieściu, już nie miałam żadnego dowodu, absolutnie nic, ani legitymacji szkolnej. Myślę tak: „Już Tyle udało mi się przeżyć, teraz mam ginąć, mają mnie zabrać do Oświęcimia czy rozstrzelać, nie wiem co”. W każdym razie postanowiłam się ratować. I tak tu ustawili nasz rząd, tu jeden podchodził z komisji pokazywał kartę i ci co mieli karty, dowody to na lewo, a ci co nie mieli na prawo. Jak już było blisko do mnie, „Boże co ja mam robić, przecież ja nic nie mam, zaraz mnie tu chwycą”. Padłam w trawę i zaczęłam pełznąć w kierunku grupy, która już została sprawdzona. Ci ludzie patrzyli jak na wariatkę, wszyscy stoją, a ja tu pełznę. Niemcy byli zajęci sprawdzaniem, w każdym razie modliłam się: „Boże daj mi szczęśliwie dopełznąć do tej grupy”. Do nich dopełzłam. Oni mnie jak mnie zobaczyli, to mnie schwytali i prędko postawili w grupie i dzięki temu nie zostałam wywieziona, nie rozstrzelana, już nie wiem co. Tak się cudownie uratowałam. Zawieźli nas do Pruszkowa, trzymali nas tam pięć dni. Oni w kocach, w paltach, w ciepłej odzieży, a ja tylko w sukience z marynarką na betonie pięć dni spałam czekając zmiłowania bożego. Tam były siostry [z] Czerwonego Krzyża i jedna pani, jedna kobieta przyszła do mnie i mówi tak: „Proszę pani, niech pani pamięta, że jak panią będą się pytali...” Widzę jak wyglądam to już sama świadczyłam sobą. „Jak panią będę pytali czy pani należała do Armii Krajowej, niech pani się w ogóle nie przyznaje, absolutnie, nic nie ma wspólnego”. Tak mnie uprzedziła. Te Niemki to często umiały po polsku, a mało tego, jeszcze dają żywność, żeby zmylić czujność. Jedna do mnie podeszła z krzyżem czerwonym i mówi: „Proszę pani ja chcę pani dać jeść, ja wiem, że pani jest z Armii Krajowej”. „Ależ skąd ja nigdy nie byłam w Armii Krajowej”. „Ale ja wiem, że pani była, pani wygląd świadczy”. „Ja dziękuję”. „Ale ja muszę pani dać jeść, pani jest tutaj parę dni, ja widzę, że pani nie ma co jeść, ani co pić”. Tak mnie namawiała, a mnie się już tak chciało jeść, że jednak skapitulowałam. Wzięła mnie za drzwi, wrota ogromne, tam miała - pamiętam jak dziś - zupę pomidorową z makaronem, taka michę mi wlał i ja to zjadałam, podziękowałam i w ogóle byłam szczęśliwa, że nareszcie coś zjadłam. Okazuje się, że to była siostra Czerwonego Krzyża, a nie żadna Niemka, ale ponieważ tak mnie uprzedzono, żeby się nie przyznawać... Po pięciu dniach przyszły władze obozowe i zaprowadzili nas Dworzec Zachodni, tam nas w pulmanowskie wagony załadowali i przewieźli nas do Pruszkowa. Z Pruszkowa nas potem wsadzili w pociąg, to już były wagony bydlęce, towarowe. Osiemdziesiąt osób w taki wagon, nie można było usiąść, staliśmy ściśnięci jak śledzie. Zawieźli nas do Stargardu i tam przyszedł chłop, Niemiec, który nas wynajął. Myśmy cały dzień pracowały przy zbiorze kartofli znaczy maszyna już wykopywała, ale część tych kartofli w ziemi pozostawało. To myśmy zabierały kartofle. Wieczorem nie mogłyśmy w ogóle się już ruszyć, tak zakwaszone mięśnie, tak wyczerpane. [...] Pamiętam, że z koleżanka Danką nie miałyśmy co jeść, a ci z Powstania ludzie cywilni mieli różne zapasy. Chłopak stał przy nas w takiej siejowej [?] postawie, miał piękny duży biały chleb, pół tego chleba zjadł, a pół sobie schował. Myśmy ten chleb w nocy mu ukradły i zjadały ten chleb, nie mogłyśmy z głodu wytrzymać, jak jeszcze je na naszych oczach, my tutaj zgłodniałe...
- To było duże gospodarstwo?
Tak, takie jak Niemcy mieli latyfundia, to było ogromne gospodarstwo. Część transportu na tym polu [pracowała]. Dał nam jeść, dał nam zupę, pamiętam, kapuśniak z konserwami, ale tak nas wyeksploatował, że myśmy byli do niczego. Myśmy zajechali do Berlina, to było po pięciu dniach takiej jazdy, nie wiem gdzie nas wozili. Zatrzymali,
Aussteigen! „Co to jest? Gdzie nas przywieźli?” Okazuje się, że przywieźli nas do Berlina, pamiętam, że to był Wittenau, to było w północnej części Berlina, tam nas władowali. Tam były baraki i dopiero zaczęła się ewidencja. Już obojętnie czy miał ktoś dowód czy kenkartę, już nie sprawdzali, tylko podawaliśmy dane: imię nazwisko, data urodzenia, miejsce urodzenia, przynależność. I
Arbeitsamt wystawiał nam zaświadczenia, do dziś mam to zaświadczenie. Wyglądałam jak idiotka, przepraszam za wyrażenie, bo te włosy i w ogóle wygląd to nieomal jak jakieś zwierzę, ale w każdym razie już miałam dowód, już nie musiałam się martwić, że w każdej chwili mogą zabrać, dlatego, że nie mam żadnych dowodów. I tam byłam w trzech: byłam w Wittenau, byłam w Karlshorst, Friedrichsfelde, najpierw był [niezrozumiałe], a na końcu był Karlshorst, bo tam była kapitulacja. Do obozów nas zapakowali, razem z komendantem, ze wszystkim i nas wozili pod Berlin, to był Redersdorf [?], taka miejscowość. Jak się jechało rano o 6, wracało się do obozu o godzinie 18 - już było ciemno. Dostawaliśmy jeden posiłek przeważnie to była zupa, albo kartofle w mundurach z sosem. Ale oczywiście jak kartofle, to już zupy nie, albo jedno albo drugie. Potem pół litra kawy i niemiecka dokładność, dwie łyżeczki marmolady i kosteczka maleńka margaryny i chleb, a chleba było pół kilo, to było nawet dosyć dużo. Myśmy się najadały na noc i potem szłyśmy spać. Trochę chciałyśmy sobie zostawić na rano na śniadanie, ale w nocy były naloty - myśmy z koleżanką: „Słuchaj no i co z tego my tu sobie zostawimy jedzenie, tu przyjdzie nalot, zginiemy i nawet nie ujemy”. Przeważnie w nocy zjadałyśmy, okropne to było wszystko. A potem szłyśmy o kawie tylko i pracowałyśmy. Myśmy pracowały - to była fabryka łożysk kulkowych. Niemcy w ogóle tę fabrykę wyżłobili w skale, bo tam już wszystko zbombardowali, to oni , żeby ją ukryć to wyżłobili w skale, tam zrobili fabrykę łożysk kulkowych. Myśmy były nie w tej samej fabryce, tylko na górze i obsługiwałyśmy betoniarkę - cały dzień byłyśmy na dworze, strasznie marzłyśmy i w ogóle okropne to były czasy. Albo był na przykład transport cegieł, wieźli nas i wyładowywałyśmy z paki cegły - roboty budowlane. Tak tam tkwiłyśmy w okropnych warunkach.
- Jakie warunki w tym obozie panowały?
Spartańskie to znaczy miałyśmy sztubę, w sztubie kilkanaście, kobiet i dziewcząt. [...] Komendant obozu, jak to wszyscy Niemcy, miał jakiś na punkcie czystości, musiałyśmy co dzień te sztuby czyścić, szorować, te stoły, te podłogi, wszystko. Był okropny, nie pozwalał nam zostawać na noc, pobudowali, wykopali rowy płaskie, nie wiem czy miały metr, nawet nie miały, przykryte płytami i tam się wchodziło i tam trzeba było nalot przeczekiwać, to myśmy zmęczone i w ogóle zmaltretowane, to zostawałyśmy czasem, czasami nam się udało, ale on latał z pasem jak zobaczył, że ktoś na łóżku leży, zamiast pójść do schronu rzekomego, to nas pasem okładał, a że naloty były co wieczór, czy co noc... Okropnie tam miałyśmy, ale na szczęście nie długo, bo myśmy tam były do 26 kwietnia, piękna wiosna wybuchła, kwiaty, w ogóle cudo, Niemcy się waliły, już tam było słychać działa, Niemcy co nas gnębili wciąż do pracy, kazali nam bez przerwy robić mówi: „Słuchajta”, a tu taki Ślązak, który umiał po polsku: „Słuchajta dziewuchy, już niedługo pojedzieta do Warszawy, już niedługo”. Rzeczywiście 26 kwietnia. Wtedy zarządzili z obozu wymarsz, żebyśmy szli wszyscy na zachodnią część Berlina, nie wiem czy do obozu czy gdzie, w każdym razie, żeby tutaj ze wschodniej strony nas usunąć. Jeden na przykład Francuz, który był tak głodny to poszedł do kuchni, ukradł kartofle, to komendant wyciągnął pistolet i go zastrzelił. Drugi nie mógł przeżyć ciężkich, okropnych warunków, się rozpił i pił denaturat, dosłownie na trzy dni przed oswobodzeniem to zaślepł od denaturatu, zawsze mówił, że on nie może wytrzymać i różne były historie. Jak oni [nas] uformowali, dali nam wtedy, pamiętam, po chlebie i troszkę margaryny i tam jeszcze coś i kazali nam iść na szlak, już nie pamiętam. Myśmy się uformowały razem z nimi, ale sobie postanowiliśmy, że nie będziemy szli tylko, że uciekniemy. Jak był rozgardiasz, [...] ci Niemcy już wiedzieli, że to jest koniec, obłędne miotanie się, myśmy po prostu odeszły na bok, nie tylko my bo i mężczyźni. Tam było przejście pod ulicą, najpierw jedno, potem drugie, potem trzecie w to przejście. Poczekaliśmy, aż ta kolumna, to była ogromna kolumna, przejdzie i potem zostaliśmy. Z tym, że było też okropnie, bo Niemcy byli tak nieżyczliwi, tak wstrętni. Były naloty już w dzień, cały czas, to oni nawet nam nie pozwolili do schronu wejść. Prosiliśmy, bo przecież tutaj bomby lecą.
„raus, raus, raus” Tak, że myśmy nie wiedzieliśmy co z sobą zrobić, gdzie się schronić. Tam właśnie w Karlshorst, była wyższa szkoła inżynierska, w której podpisywali potem kapitulację. Tam nikogo nie było i myśmy tam weszli, cała nasza duża, ogromna grupa i zorganizowaliśmy sobie... Jeden pan, który miał kulinarne zdolności to gotował nam zupę, myśmy chodzili, się gdzieś starali, czasami jakaś buda, opuszczony dom - to można było coś znaleźć i tak żeśmy sobie parę dni tam siedzieli. Chcieliśmy już oczywiście wracać do Polski, ale już zbombardowane były tory, tak, że do samej Odry to myśmy wędrowali piechotą. [...] Aha, w piwnicy potem siedzieliśmy w szkole inżynierskiej, a Niemcy siedzieli obok, tylko my siedzieliśmy na górze, a oni siedzieli w piwnicy i też nas nie chcieli tam wpuścić, i jak potem ruskie weszły, to my im powiedziałyśmy: „Słuchajcie, tam siedzą ci Niemcy, co nas nie chcieli w ogóle wpuścić, weźcie się z nimi rozprawcie”. Nie wiem czy wypuścili ich, czy ich pobili, w każdym razie mówimy do ruskich: „Patrz Niemiec jedzie na rowerze, weźcie te rowery odbierzcie im, bo my chcemy do domu, a przecież nie pójdziemy piechotą do Polski”. To oni ich pozrzucali z rowerów i myśmy na te rowery weszli, ale niestety nie wiem czy dwa czy trzy kilometry ujechałyśmy, kiedy ruski nas spotkał patrol i nam te rowery pozabierali. Czasami nas ktoś podwiózł.
Tak, od razu: „Precz!”. „Przecież my wracamy”. „Nic nas nie obchodzi” Pozabierali nam. Właściwie do samej Odry nieomal szliśmy piechotą. Muszę powiedzieć jedną rzecz, tu Niemcy twierdzą, że myśmy ich wypędzili, że przez nas te tereny stracili, niech pan wierzy, że tam od Berlina do Odry to wszystkie gospodarstwa były opuszczone. Tam była taka propaganda w kinach i takie zastraszenie przed bolszewikami, że oni tak się przerazili, jak myśmy tam wędrowali... Na przykład do jakieś wsi dochodzimy na podwórko, może coś się znajdzie do jedzenia, wchodzimy a tam pieniek, siekiera a na tym pniu olbrzymi świński łeb, chłopi już w ostatniej chwili chwycili mięso, a tego łba już nie wzięli. Cały czas jak się szło to nikogo nie było, ale to nikogo, żeby żywa istota, tak do samej Odry było. Ich nikt nie wypędzał, tylko oni sami uciekli, bo tacy byli strasznie przerażeni bolszewikami. Czasami potrafiłyśmy sobie zamiast pójść do pracy, to sobie poszłyśmy do kina, bo już nie wytrzymywałyśmy zimna [byłyśmy] tylko w kurteczkach, [które] kupił ten nasz polier. Zima nie była może ostra ale okropna, tyle godzin na dworze, to myśmy sobie czasami się urwały, a ponieważ kina były od godziny 8 rano, aż do samego wieczora, zapadłyśmy w kino. W między czasie zrzucili Amerykanie kartki na żywność i nim się Niemcy zorientowali to myśmy kupiły sobie sześć litrów mleka i Salz kuchenna, to nie było ciastko, tylko bułeczki słone. Wszystkiego sobie nakupowałyśmy i potem trochę się pożywiałyśmy. Pobrałyśmy Salz kuchennych i do kina o godzinie ósmej rano. A tam nikogo nie wypędzali i można było siedzieć na każdy seans następny, jak ktoś chciał. Wróciłyśmy dopiero o ósmej wieczorem do baraku, takie były śmieszne różne historie.
- To było kino propagandowe?
Tak, oczywiście parę filmów było naprawdę pięknych, pamiętam, że był film „Die Frau [?]” pan pewnie nie wie, była taka piękna artystka filmowa, nie wiem czy ona była węgierskiego pochodzenia, Mari[…?]. Ona tak piękne grała filmy, tak pięknie tańczyła, myśmy tam zapadły to sześć razy na tym filmie byłam, bo trzeba było się ratować, bo jak bez przerwy głodny człowiek, zmarznięty, sponiewierany. Już słychać było front pod Berlinem to ten polier mówi: „Lewandowski jesteś na obozie, jesteś na liście do obozu koncentracyjnego, za opuszczenie pracy”. Całe szczęście, że się front przybliżył, że zdążyli mnie zapakować. Ja tam nie wytrzymywałam zimna, sztuby, nigdy człowiek sam, w gronie, tam cuda się działy w obozach. Myśmy bez przerwy tylko mówiły o jedzeniu, kartoflankach, żeby się normalnie w łóżku wyspać, spałyśmy raz, dwa, trzypiętrowe prycze, strasznie było. Jakoś to wszystko przeszło. Pamiętam, że 2 maja 1945 roku z grupą naszą, wylądowałyśmy na Dworcu Wschodnim w Polsce. Niektórzy tam pozostawali, po pierwsze, bo liczyli na to, że będą szabrować, jak trzy dni swobody ogłoszono, po zwycięstwie to można robić co się chce, podobno. To myśmy już tam nie czekały na żadne szabry. Wróciłyśmy tylko z kubkiem, który nam służył do picia i talerzyk, drugi talerzyk, z kocem i a niektórzy tam się obłowili strasznie, ale inna rzecz - to im pozabierali, takie wózeczki pokombinowali, to nam wszystko pozabierali. Przyjechałyśmy do domku i się skończyła nasza wojna. [...] Brat był w Wiedniu, nie już nie był w Wiedniu. Dostał urlop na Boże Narodzenie 1944 i już nie wrócił. Wiedział, że już się zbliża front, że się wojna kończy. A, że ojca mojego rodzina mieszkała w Pomorskim województwie, to było przyłączone do Rzeszy, nie miał żadnych trudności, on był tam dolmeczerem – tłumaczem, na poczcie pracował cztery lata w Wiedniu. Nie wrócił. Ojciec był wywieziony do Mauthausen, ale na szczęście [...]. Baba się zgłosiła, że nie daje sobie rady w gospodarstwie, żeby dali osoby z obozu, wybrali takich co liczyli, że na wiele nie przydadzą. To tam ojciec był, brat tu, ja tu w Berlinie. A wujek z kolei, któremu udało się z Mauthausen wydostać, znaczy nikt go nie wziął, wrócił 45 kilo, bez zębów, człowiek młody, właściwie ruina człowieka. Potem radość wiosna, wolność, swoboda, tak, że było przyjemnie, że tak powiem do czasu oczywiście. Potem zaczęły się kłopoty z aresztowaniami. Ponieważ ja wróciłam tak wcześnie, 2 maja, to był zawsze mój atut. Jak pracowałam i pisałam życiorysy, nigdy nie ukrywałam, że byłam w AK, z grupowaniu „Radosław” w batalionie „Parasol” i że wróciłam do Polski 2 maja 1945 roku, czyli nigdzie tam nie siedziałam, to mnie tak jakoś ratował. Inna rzecz, że mama mnie wywiozła zaraz potem, bo się zaczęły aresztowania, na wsi siedziałam do października 1945 roku.
- Nie była pani represjonowana?
Nie. Pracowałam w polskim radio. Przychodzili na Noakowskiego, ja pracowałam w centrali w warsztatach, na Wałbrzyskiej, ale nasze biuro było Noakowskiego 20, to tam od czasu do czasu zapraszali mnie do biura, na piąte piętro, tam była jakaś komórka i tak proszę pani: „A jak się pani pracuje?” „Dziękuję, dobrze”. „A jak tam współpracownicy?” „Bardzo mili”. „A jak w ogóle atmosfera?” „Wspaniała”. I na tym się kończyło: „Dziękuję, do widzenia”. Ale żadnych represji nie doświadczyłam z czego jestem bardzo zadowolona, bo niektórzy opowiadali, że mieli okropne koleje losu, jakoś Pan Bóg, miał nade mną litość.
- Czy mogłaby pani powiedzieć jakie było pani najgorsze wspomnienie z Powstania ?
Najgorsza to dla mnie była kapitulacja. Niestety wtedy, niech mi pan wierzy, świat mój się skończył, tak się załamałam. Pamiętam jeszcze nie dawno msze święte, „Boże coś Polskę” i że już Niemców nie ma, że możemy sobie oddychać wolnością. Potem z powrotem do nich szłam, łzy mi ciekły, ja w ogóle sobie nie mogłam dać rady, to było najgorsze co mogło w ogóle być. Jak wszyscy ginęli, to wszystko odczuwałam, byłam rozdarta na części, ale kapitulacja, a szczególnie dlatego, że była tak haniebna, taka szczurza, bo ja uważałam, że ja powinnam razem z oddziałem normalnie kapitulować jako wojskowi, ale ja się musiałam przebrać, musiała idiotkę z siebie zrobić w tym stroju. Człowiek wolnością już odetchnął, po tych prawie sześciu latach okupacji, to tak nagle wybuchła ta wolność, chociaż to była tylko Warszawa i niektóre fragmenty jej, gdzie myśmy byli, ale to było cudowne, a potem jak musiało z powrotem do Niemców pójść, to dla mnie było nie do zniesienia. Dziwię się, że ja w ogóle to mogłam przeżyć, byłam załamana, nieszczęśliwa, upokorzona tym wszystkim. W Powstaniu człowiek się, jak się mówiło, otrzaskał, nie reagował już, nie potrafił tak jak normalnie człowiek czujący, myślący, któremu nic nie zagraża, ale tak jak u nas bez przerwy krew, zgony, walki, kapitulacje czy inne historie, człowiek się tak otrzaskał, tak jakoś zgruboskórniał, dusza zrobiła się odporna na wszystko. Psychicznie zostaliśmy połamani, po prostu. To było coś okropnego.
- A jakie było najlepsze pani wspomnienie z Powstania?
Jak żeśmy do oddziału przyszły, żeśmy marzyły, oni tam walczą, oni tam giną, a my tutaj gdzieś na Powiślu, znów w tym oddziale gdzie chleb kroimy. Jak myśmy przyszły, jak myśmy zobaczyły ten parasol wiszący postrzępiony stary i tę kwaterę, to było w pałacu, to myśmy były nieludzko szczęśliwe, to się nie dało powiedzieć, to była moja najmilsza, najcudowniejsza chwila. Z nas się śmiali, jeszcze ci chłopcy co zostali: „Gdzie wy się pchacie? Wszędzie ostrzał, wszędzie bomby się walą, co wam do głowy? Poczekajcie, posiedźmy tu jeszcze”. „Nie, my chcemy do Parasola, my chcemy do naszych, my nie będziemy tu siedzieć”. Niech mi pan wierzy, że myśmy wtedy dwie poszły wtedy, chociaż była cała grupa, oni wszyscy czekali na sprzyjające warunki, a my nie. Jak przyszłyśmy jednego dnia za późno i był ostrzał od Frascati i tutaj przy ZUS nas tam ogień nieomal przydusił, to myśmy wróciły z powrotem, nie dało się przejść ze względu na ostrzał. Jak oni się z nas śmiali: „A bohaterki, a zachciało wam się, a zobaczcie”. Tak z nasz szydzili, a my nic tylko: „Maja słuchaj, jutro to my o czwartej wstaniemy”. Jeszcze była okropna rzecz co mi się też utrwaliła, też jeszcze nim dotarłam do oddziału, bo jak myśmy szły do oddziału to jeszcze nie było barykad, potem to była barykada w Alejach Ujazdowskich, Mokotowska, wszędzie były posterunki i można było przejść. Ale jak myśmy szły to tam nie było żadnych[barykad] tak, że pod ostrzałem. Jak myśmy doszły do placu Trzech Krzyży i chciałyśmy do Śródmieścia się dostać i wtedy myśmy doszły na drugą stronę Alej Jerozolimskich, żeby się dostać do Śródmieścia. Myśmy doszły do Placu Trzech Krzyży i byłyśmy po tej stronie lewej alej, żeby przejść na drugą stronę, też żadnej barykady nie było, nic, była pusta ulica i tak przy Brackiej do Alej Jerozolimskich stał posterunek. Na rogu Marszałkowskiej był postawiony niemiecki posterunek, a tutaj jak Nowy Świat znów posterunek, także tutaj był ostrzał zupełny. To żeby się przedostać na drugą stronę, trzeba było przelecieć przez te aleje. Myśmy się bały strasznie, ale tak strasznie się bałyśmy, a ten mówi, różni ludzie przelatywali: „Co się panie tak boją, tak się leci, raz, dwa”. Dwa dni, pamiętam, spałyśmy w maglu na półce, gdzie układali bieliznę, bo czekałyśmy, bo to nie można było lecieć jak człowiek chciał, tylko w ten sposób zrobili, że tutaj był ustawiony nasz posterunek powstańczy i jak powstaniec wystrzelił w kierunku Marszałkowskiej to natychmiast ten co stał pod murem i czekał, musiał przelatywać przez ulicę, nim ci Niemcy się drugi raz załadowali, to ten już powinien przelecieć. Myśmy się ustawili, tam byli najróżniejsi ludzie, myśmy tak się bały z Mają, Przylecieli z tamtej strony na Powiśle dwóch żołnierzy, w mundurach byli, jak nas zobaczyli koleżanki: „Co koleżanki się boją? To żadna filozofia przelecieć, nie bójcie się”. Myśmy miały orzełki piękne, piłsudskowskie na czapkach. „Nie dałybyście nam tych orzełków?”. „Damy, bo my i tak pewnie nie przeżyjemy, co nam tutaj z orzełków jak my tutaj musimy lecieć i być, że tak powiem celem” Oddałyśmy te orzełki i się ustawiliśmy. wszyscy już przelecieli, ale to wszyscy, tylko my dwie zostałyśmy, ten mówi: „Koleżanki czas na was teraz do lecenia”. Nie przytomna byłam ze strachu, Maja też, ona stanęła pierwsza, on strzelił, Maja przeleciała, a teraz koleżanka „Boże już nie ma odwrotu”. Z przerażenia byłam półprzytomna i zaczęłam też pędzić, nogi z waty, a ta ulica wydawała mi się taka szeroka, a tu jeszcze strzelił Niemiec, bo nie wiem czy ja za wolno leciałam czy co. Ale przeleciałam szczęśliwie, wpadłam w ramiona tych co łapali tych co przelatywali i byłyśmy w Śródmieściu. Właśnie tam potem spotkałyśmy [się z] resztą naszego oddziału. Były momenty, które dramatyczne, nigdy się tak nie bałam jak się bałam wtedy, żeby przelecieć Aleje Jerozolimskie [...].
- Czy było coś co szczególnie utkwiło pani w pamięci?
Ja to opisałam historię swoją mniej więcej. [...] Chodziliśmy z meldunkiem do Arsenału, myśmy na Długiej mieli swoje kwatery i swoje punkty, a bardzo często chodziliśmy z meldunkami, tam był „Chrobry I”, i „Chrobry II” mieli swoje bataliony. Były już wtedy przekopy porobione, tak, że myśmy tam wędrowały, raz mi się udało zabłądzić w tym przekopie w związku w tym było [mi] wstyd jak przyszłam z meldunkiem, a on mówi: „A co tak długo?”. Coś tam powiedziałam, bo mi wstyd było, że normalnie sto razy przelatywałam, a raz mi się udało w inny przekop wpaść, ale tak na ogół było pięknie. Wieczorami śpiewaliśmy i opowiadaliśmy historie różne, a poza tym byliśmy bardzo zżyci, wszyscy byli na poziomie, to nie byli jak teraz hultaje, nie obrażając tu nikogo, ale ideowi byli ludzie, chociaż nie puszyli się, nie wynosili się z niczym, to wszystko było naturalne, naturalny patriotyzm, naturalny obowiązek, naturalna służba wobec ojczyzny, wszyscy byli z harcerstwa, to myśmy mieli już podkład, że tak powiem godziwy.
- Chciałaby pani na zakończenie powiedzieć coś co nikt do tej pory nie powiedział jeszcze na temat Powstania?
Bo ja wiem co mogłabym, powiedzieć, nie przychodzi mi tu nic do głowy.
- Żałowała pani kiedykolwiek, że wzięła pani udział w Powstaniu?
Absolutnie nigdy. Jestem dumna z tego, że mogłam wziąć udział, nie przypominam sobie, specjalnie, już tyle się o tym Powstaniu powiedziało, tak, że trudno mi w tej chwili coś powiedzieć, ale nigdy nie żałowałam nigdy, czułam dumę z tego, że ja mogę ojczyźnie służyć. Pokolenie nasze było pokoleniem kochających naprawdę ojczyznę, taką szczerą miłością młodzieńczą. Po prostu byliśmy szczęśliwi, jak był ciężki okres wojny, walki, my byliśmy szczęśliwi, że możemy wziąć w tym udział i to jest taka osłoda na starość. Teraz jak już się nic nie dzieje to sobie człowiek wspomina, jak kiedyś był taki w ogóle zaangażowany, taki szczęśliwy z tego wszystkiego. Inna rzecz, że teraz między Bogiem, a prawdą to nie ma żadnych okazji, żeby móc jakoś się wykazać, w ogóle jest inna mentalność, inne podejście do wszystkiego i do ojczyzny inne podejście i do spraw różnych. Chociaż harcerki nas zaprosiły do kościoła świętej Katarzyny na Służewcu, one przyjęły nazwę „Kobiet Batalionu Parasol” i nas zaprosiły, to była ich rocznica przyjęcia tej nazwy. Zaprosiły nas na spotkanie, niech pan wierzy, że ja w ogóle odżyłam, ja po tym wszystkim co ja tu widzę, po tej młodzieży, po tym zachowaniu, po tym podejściu, jak ja zobaczyłam, że one tak samo wspaniałe są, że tak pięknie myślą, że takie są karne, w ogóle ideowe, po prostu na nowo ożyłam. Byłam tak szczęśliwa, że jeszcze jest jednak taka młodzież, która jest w ogóle do serca ją tylko przygarnąć taka wspaniała. Dziewczęta były i chłopki, tam nas ugościli i tam trochę opowiedziałyśmy, ale jakby się człowiek wyrwał nagle z jakiegoś otoczenia zwyczajnego, pospolitego do samego jądra do tej ideowości - harcerek [...] Ja byłam pod urokiem. Czasami nas zapraszają harcerze czy jak, na przykład była [ niezrozumiałe] składałyśmy wieńce, czy jak były rocznice Powstania. To są perełki, dla mnie to są w tej chwili perełki. Przedtem to była codzienność, a teraz w tym zalewie tego wszystkiego co się obecnie dzieje, to tak jak brylanty, jak ten co mówił „Popiół i Diament”, że w popiele diamenty się zdarzały, tak samo i tutaj.[...] Ja patrzę i widzę siebie z tamtych lat dziękując Bogu, że one nie muszą doświadczać tego co my doświadczaliśmy.
Warszawa, 29 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski