Mieczysław Teisseyre „Teść”
- Proszę podać imię i nazwisko.
Mieczysław Teisseyre.
- Data i miejsce urodzenia.
6 sierpień 1925 rok, Lwów.
- Proszę podać pseudonim z Powstania.
„Teść”
- Stopień i przynależność do oddziału.
Kapral podchorąży, walczyłem w Powstaniu w 104 Kompanii ZSP, to był oddział akowski Związku Syndykalistów Polskich.
- Proszę powiedzieć czym zajmował się pan przed 1 września 1939 roku?
Do szkoły chodziłem. Do pierwszej klasy gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego dostałem się, ale wojna przerwała.
Na Żoliborzu w Warszawie.
- Urodził się pan we Lwowie czy od razu się pan przeniósł do Warszawy?
Nie tak od razu. Moi rodzice przenieśli się do Warszawy, ojca przeniesiono służbowo ze Lwowa do Warszawy w roku 1934, czyli od tego czasu stałem się warszawiakiem.
- Z czego się państwo utrzymywali przed wojną?
Mój ojciec pracował w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, był naczelnikiem wydziału. Ja się uczyłem. Mam brata, a po wojnie się urodziła siostra.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny. Bardzo przeżyliśmy wybuch wojny, naloty, alarmy: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi.” To było wielkie dla nas przeżycie, dla chłopców w tym wieku. Już myśleliśmy o tym, żeby jak najprędzej do wojska się dostać. Troszkę za młody byłem jeszcze na to i to mnie bardzo bolało, ale byłem harcerzem i w służbach pomocniczych mogłem brać udział w obronie.
- W jakiej drużynie harcerskiej pan był?
Byłem w 79 drużynie „Krzyży”. To była drużyna przy szkole podstawowej, powszechnej, wtedy to była szkoła powszechna, nr 64 na Żoliborzu.
- Czym się zajmowaliście w harcerstwie?
W harcerstwie zajmowaliśmy się wszystkimi działaniami, które związane były z tą organizacją wspaniałą, więc wyjazdy na obozy, wycieczki, wyprawy, zdobywanie sprawności. Przy tym też trochę działalności społecznej było. W czasie okupacji od razu weszliśmy do konspiracji, po wrześniu.
To był 1939 rok, koniec roku, gdzieś grudzień jak spotkałem mojego drużynowego, nie pamiętam jego nazwiska już i on mi wtedy powiedział, że dalej pracujemy, jest tajne harcerstwo. Oczywiście przystąpiłem w ten sposób. Później nasza drużyna przeszła do Narodowej Organizacji Wojskowej. To były oddziały związane ze Stronnictwem Narodowym, więc do AK jeszcze nie należeliśmy. Dopiero w 1943 roku Narodowe Oddziały Wojskowe przeszły do AK i znalazłem się w AK. Stąd nie miałem pseudonimu, bo myśmy mieli numery organizacyjne. Niestety nie pamiętam mojego numeru, to był dwa tysiące tam ileś, nie pamiętam dokładnie. Dopiero w czasie Powstania Warszawskiego ten pseudonim do mnie trafił.
- Gdzie pan się uczył przed wybuchem Powstania?
Uczyłem się na tajnych kompletach naszego gimnazjum. Byłem w gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego, słynne gimnazjum, „piątka” słynna. Profesorowie naszego gimnazjum zorganizowali tajne nauczanie. Cała nasza grupa przyjaciół, utworzyliśmy komplet dziesięć osób. Codziennie w innym mieszkaniu odbywały się zajęcia. Oprócz tego pracowaliśmy, musieliśmy pracować. Tak, że tu trzeba było łączyć naukę, pracę i działalność konspiracyjną - wojskową, bo wkrótce dostałem się do szkoły podchorążych na drugi turnus. Niestety całej podchorążówki nie skończyłem, bo wybuchło Powstanie. Zresztą przed Powstaniem matura była na tajnych kompletach. W czerwcu maturę zdobyłem, a później wybuchło 1 sierpnia Powstanie, Godzina „W”, wszystko się urwało.
- Czyli przeszkolenie bojowe przed Powstaniem miał pan?
Tak, oczywiście. Podchorążówka, zajęcia w podchorążówce, mały sabotaż, różne akcje.
Uczestniczyłem na małą skalę, muszę powiedzieć. Dlatego, że po prostu broni nie miałem, tak, że to się sprowadzało do rozprowadzania gazetek, rozlepiania plakatów, tego typu działalność, taka na małą skalę.
- Na czym ona dokładnie polegała? W jakich godzinach na przykład rozprowadzano prasę, wieszano plakaty?
Oczywiście przed godziną policyjną raczej, żeby się nie narażać na zetknięcie się na patrole. To się po prostu w międzyczasie odbywało, między zajęciami szkolnymi, między pracą. A poza tym tam gdzie pracowałem, ja pracowałem w Wytwórni Konstrukcji Żelaznych i Stalowych, na ulicy Polnej 10. To była fabryka prywatna pana Miłoweckiego, tam żeśmy produkowali części do stenów, tajna produkcja była. Byłem tylko pomocnikiem ślusarskim, tak, że tam pomagałem tylko, w magazynie troszkę pracowałem. W każdym razie byłem wciągnięty w te sprawy, co było, że tak powiem, dużym narażeniem. Na szczęście nie było wpadki.
- Nastał 1 sierpnia, proszę opowiedzieć gdzie pan wtedy był?
1 sierpień. Do domu łączniczka przyniosła malutką karteczkę, na bibułce napisane, że - to było przed 1 sierpnia czyli w poprzedni dzień - 1 sierpnia w godzinach rannych należy się stawić na ulicę Kanonią 2, o ile pamiętam, to jest na Starym Mieście, wraz z małym zapasem żywnościowym, rzeczy osobiste, tylko mały chlebaczek i żywność na jeden czy dwa dni. Tak wyposażony zostałem przez mamę i jeszcze odprowadzony do tego. Komunikacja 1 sierpnia na Żoliborzu nie działała. Tak, że piechotą żeśmy poszli na Stare Miasto i z mamą się rozstałem na Kanonii, w miejscu gdzie za 27 dni zostałem ranny dokładnie, taki zbieg okoliczności.
Powstanie wybuchło jeszcze przed Godziną „W”, bo Godzina „W” to jest 17, to była ta umowna godzina, a na Starym Mieście już strzały były wcześniej słychać, były już wybuchy. Myśmy siedzieli w piwnicy, cała gromada, nas tam było dwadzieścia paru chłopaków, bez broni, z naszego oddziału. Ja byłem w kompanii „Aniela”. Przyszedł kapelan, odmówił z nami modlitwę, pobłogosławił nas.
Nie pamiętam, nie znałem go, jakiś kleryk młody chyba. Później przyszedł oficer z naszego oddziału, też nieznany mi i powiedział: „Niestety broni nie dowieźli na nasz punkt konspiracyjny, wobec tego rozwiązujemy to nasze zgromadzenie, każdy na własną rękę nich dalej sobie radzi, przystąpić do oddziałów na Starym Mieście i to tyle”. I grupami po dwie, trzy osoby żeśmy musieli opuścić piwnice, już wtedy Powstanie było wyraźne, widać było jak ludność zaczęła budować barykady na Starym Mieście. To smutnie się zaczęło dla nas, kompletnie z gołymi rękami - ja i Stasio Komornicki, mój przyjaciel też z kompletów i Heniek Weiss, w trójkę, taka nasza trójka przyjaciół, którzy całą okupację razem żeśmy byli - wyszliśmy na Stare Miasto. To już był wieczór. Co było robić? Dobrze, że ja sobie przypomniałem, że na Starym Mieście na ulicy Brzozowej mieszkają nasi znajomi, znajomi mojego ojca, moich rodziców. Tam żeśmy poszli i tam nas przenocowano. Rano, oczywiście długo po śniadaniu wyszliśmy z powrotem na ulicę. I co robić? Co dalej robić? Zaczęto nas nakłaniać do budowania barykady, to nam nie odpowiadało, przerzucanie cegieł, jakiś rupieci na te barykady. My chcieliśmy walczyć. To trzeba zdobyć broń, nie ma rady. Tak wędrując po Starówce dotarliśmy w okolice Wytwórni Papierów Wartościowych, przy ulicy Sanguszki. Patrzę, tam jakiś oddział szykuje się do natarcia. Bo tak: Wytwórnia Papierów Wartościowych otoczona była wysoką palisadą stalową, parkanem stalowym, bardzo wysokim, ponad dwa metry wysokości, trzy chyba miał, spiczaste zakończenia. Patrzę co się dzieje. Z tego oddziału, który tam stał, co pewien czas odrywał się ktoś, biegnie. Drabina była przystawiona do tego parkanu, pach, pach, pach na górę, zeskok na dół, bieg dalej do budynku, znów drabina, po drabinie do okna na pierwszym piętrze i tam znikał facet. Znikał albo padał, bo był ostrzał wachmanów, którzy pilnowali Wytwórni Papierów Wartościowych. Poza tym była załoga niemiecka. Tak, że ostrzał był, niezbyt silny, ale był. W pewnej chwili się zdecydowałem na taki skok właśnie. Jak się znalazłem na pierwszym piętrze wytwórni, to nie wiem. Pamiętam silny zapach tytoniu, to był magazyn tytoniu i już tam polscy pracownicy nas przyjmowali, kierowali dalej: „Tutaj dalej idźcie tymi korytarzami”. Za oddziałem uzbrojonych ludzi żeśmy się posuwali, bezbronni, cała grupa bezbronnych chłopców. Straciłem kontakt ze Stasiem Komornickim, z Heńkiem, nie wiem co się z nim stało. Wędruję po tym gmachu, co chwila pod jakiś ostrzał się dostajemy, wymiana strzałów. Pamiętam taki charakterystyczny moment, z kaloryferów sikała woda, postrzelane kaloryfery i wyglądało na to, że Niemcy w popłochu uciekają przed nami. W ten sposób trafiłem do wartowni, zalanej wodą z tych właśnie kaloryferów. Tam z wody wyciągnąłem dwa granaty, hełm i karabin i troszkę naboi. No to już byłem szczęśliwy, że już tak uzbrojony. Wraz z resztą oddziału zeszliśmy na dół, Wytwórnia była zdobyta. Na dole zgromadziliśmy się i wielka radość. Zaczęliśmy strzelać w górę na wiwat. Pamiętam, że był szklany dach w tej hali, wystrzeliłem chyba dwa razy, karabin mi się zaciął, koniec zabawy. Wyszedłem na ulicę i spotykam moich kumpli to znaczy Stasia i Heńka. Mówię: „Macie po granacie, ale mam broń zepsutą, musimy rusznikarza szukać.” I poszliśmy, „Aha, rusznikarz” - ktoś nam powiedział – „Tutaj na Świętojerskiej jest rusznikarz w fabryce firanek”. Poszliśmy do fabryki firanek na Świętojerskiej i tam były właśnie koszary 104 Kompanii. Tak trafiłem do 104 Kompanii. Rusznikarz odblokował karabin oczywiście, powiedział, że złe naboje włożyłem.
To był austriacki karabin kawaleryjski, jak mi objaśnił rusznikarz. Mówi: „ O, bardzo ładna broń”. Taki zgrabny karabinek to był, z którym długo się nie rozstawałem, aż do czasu kiedy zdobyłem szmajsera czyli pistolet maszynowy, to wtedy przekazałem koledze. Tak znaleźliśmy się w 104 Kompanii. Po prostu nagle tutaj zjawił się oddziałek. Przyszli chłopcy z akcji i porucznik, młody porucznik, bardzo bojowo wyglądający, pamiętam zakasane rękawy niemieckiej kurtki mundurowej i mówi: „Jestem „Smaga” – pseudonim oczywiście, „To zapisuję tu was do mojego drugiego plutonu”. No i pseudonim, nikt z nas nie ma pseudonimu, mamy numery organizacyjne, to Stasio mówi: „A to jest Teść”. Bo tak mnie przezywali w szkole, to on zapisał „Teść”. „A ty jak?”. On mówi: „Ja jestem Nałęcz”. On był herbu Nałęcz, Komornicki herbu Nałęcz. Mówię: „No tak, Nałęczaka mamy”. No a Heniek: „A ja jestem „Wicher””. Tak żeśmy zdobyli pseudonimy.
- Czy chodzi o Stanisława Komornickiego, przyszłego generała?
Tak, to jest ten przyszły generał, pisarz i Kanclerz Orderu Virtuti Militari, to jest wspaniała postać. Całe Powstanie razem żeśmy byli i Stasio... do dzisiaj bez przerwy jesteśmy w kontakcie, dalej przyjacielskie mamy stosunki ze sobą i jest to mój największy przyjaciel. On mnie uratował później jak zostałem ranny, ale to już jest inna historia.
- Proszę opowiedzieć co było dalej?
Nasza kompania to była kompania szturmowa. Myśmy nie mieli stałej barykady, tylko tam gdzie coś się waliło, paliło, było źle, trzeba było dać wsparcie, to nas podrywali do broni. Z naszej kwatery w piwnicach na Świętojerskiej żeśmy szli na ten odcinek czy inny. Pierwsze, pamiętam, nasze wypady to były na Wisłostradę. Tam była szkoła na Rybakach chyba, na dole są, taka dzielnica Starego Miasta i tam pierwszy raz powąchałem prochu i dużo strachu się najadłem, zresztą ciągłe naloty to sztukasów, nurkujących bombowców, wypady w kierunku Cytadeli pod silnym ostrzałem. Mieliśmy straty, bo jeden z naszych oficerów, dowódca pierwszego plutonu... pocisk zerwał mu kawałek czaszki, na szczęście przeżył. Tak, że były straty, duże straty. Później następne, bardziej znaczące nasze wypady to był Zamek Królewski, znaczy ruiny Zamku Królewskiego, ambasada rumuńska obok Zamku Królewskiego.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądał Zamek?
Zamek był spalony po prostu, jeszcze mury stały. Myśmy, pamiętam, wędrowali, dachy były zerwane już, spalone chyba, szkielety stały. Pamiętam żeśmy wędrowali właśnie strychem razem z porucznikiem „Smagą” w celu ostrzelania niemieckich posterunków przy Nowym Zjeździe, na most Kierbedzia. To były dość ciekawe wyprawy dla nas, byliśmy szczęśliwi, że walczymy, że mamy broń. To było bardzo ważne, bo jednak broni bardzo owało na Starym Mieście, zresztą w całej Warszawie. Myśmy byli w tej szczęśliwej sytuacji, żeśmy mogli czynnie walczyć. Później z takich znaczących jeszcze wypadów... ale to tragiczny był wypad, na ulicę Piwną. W nocy też nas poderwali i tam żeśmy mieli bardzo ciężką noc i następny dzień, bez jedzenia, gdzie dosłownie przez szerokość podwórza mieliśmy Niemców, po drugiej stronie podwórza, wymiana strzałów bez przerwy. To był tragiczny dzień. To gdzieś było chyba koło 16 sierpnia. Tam była sytuacja taka, że „Wicher”, „Wicher” był wtedy dowódcą drużyny, wychylił się przechodząc koło okna jakoś tak nieostrożnie i dostał od snajpera postrzał tutaj w skroń, tuż pod hełmem. Mieliśmy hełmy, z którymi się nie rozstawaliśmy. Niestety pech, dostał postrzał pod hełmem. Na miejscu zabity został. Zresztą o tym ja nie wiedziałem, dopiero później, jak nas przyszli zluzować, powiedzieli, że Wicher jest ranny. Wtedy ze Stasiem i z porucznikiem „Smagą” zaczęliśmy szukać „Wichra”: „Gdzie jest „Wicher”?” Poszliśmy na Długą 5, tam był szpital powstańczy. Nie było go tam, ale na podwórzu patrzymy, a tutaj leżą ranni czy zabici, jacyś wojskowi, powstańcy. Przy jednym z nich klęczy cywil i poleruje mu buty, czyści mu oficerki, czarne oficerki, glancuje elegancko, to nas zainteresowało. Podchodzimy, widzimy młody chłopak w panterce niemieckiej, w czarnych butach, polskich oficerkach i tak się przyglądamy, przyglądamy. Nagle zacząłem podejrzewać, że jest to „Wicher”. Nie mogliśmy go poznać. Poznałem po tym, że jest to „Wicher”, że miał przy kolanach dziurę od pocisku, od odłamka, po tym poznaliśmy, że to był „Wicher”, tak miał zmienioną twarz, zabity leży. A ten cywil, to chyba był nienormalny jakiś facet, prawdopodobnie ze szpitala psychiatrycznego uciekł i czyścił mu te buty.
- Jak się nazywał „Wicher”?
Henryk Weiss. On leży na Powązkach, na wojskowych Powązkach. Bardzo dzielny chłopak, niesamowicie odważny, pełen energii. Wtedy, żeśmy się załamali zupełnie, wielki płacz, wzięliśmy go na nosze i pochowaliśmy go. Później w to miejsce spadła bomba i dopiero po Powstaniu Warszawskim, jak znalazłem się z powrotem w Polsce, wraz z matką Heńka żeśmy odszukali to miejsce. Ja jej pokazałem gdzie go pochowaliśmy i po tych kolejach po tej bombie, pod nasypem, który się utworzył po wybuchu, znaleźli ciało „Wichra”. Został pochowany na Powązkach. Dostał Krzyż Walecznych. Zresztą przed jeszcze zranieniem już był odznaczony Krzyżem Walecznych. Na parę dni chyba przed śmiertelnym strzałem dostał Krzyż Walecznych. Później zostałem ranny 27 sierpnia przy zdobywaniu Katedry Świętego Jana. Znów nasz pluton jako wsparcie tam się znalazł. Wspieraliśmy inne oddziały powstańcze, które atakowały katedrę. Na Kanonii była między absydą katedry, gdzie jest zakrystia, a budynkiem na Kanonii, na Jezuickiej ulicy była barykada, niżej był lej po bombie. Myśmy, moja drużyna, ja byłem wtedy dowódcą drużyny, moja drużyna właśnie w tym leju zaległa i rzucaliśmy granaty do zakrystii, żeby Niemców stamtąd wykurzyć. I to nam się udało. Wtedy jeden skok do zakrystii, korytarzyk i do nawy głównej, drzwi uchylone stalowe, żelazne, dobiegliśmy i wtedy dostaliśmy się pod ostrzał niemiecki. Kolega z mojej drużyny, pseudonim „Kula”, dostał wtedy postrzał przez te drzwi w brzuch, mnie się nic nie stało. Niemcy uruchomili miotacz płomieni, musieliśmy się wycofać. Niewiele owało a spaliliby nas. Stwierdziłem, że mój szmajser jest od odłamka uszkodzony - nieczynny zamek. Wróciłem na ulicę na Jezuicką, tam gdzie reszta oddziału była w odwodzie i prosiłem o jakąś broń, bo mam nieczynną, wtedy dostałem karabin maszynowy, ręczny. Znów z powrotem wróciłem do akcji. Wtedy już mi się nie udało drugi raz wskoczyć do katedry, bo dostałem taki styczny postrzał poprzez prawą pierś. Akurat rzucałem granatem, podniesiona ręka i strzał. Nie straciłem przytomności, w ogóle nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem ranny, tylko poczułem, że tutaj coś tak ciepło jakoś aż do nogi jest, lała się krew po prostu. Krzyknąłem, że jestem ranny, wycofałem się. Natychmiast złapały mnie sanitariuszki. Taka sanitariuszka fajna była Jadzia. Położyli mnie w piwnicy na noszach, opatrunek, szklanka wina i wielkie bandażowanie. Wtedy Stasiu Komornicki akurat też się wycofał z akcji i mnie odprowadził poprzez Rynek Starego Miasta na Świętojerską do naszych koszar. Tam w piwnicy po paru godzinach zajął się mną doktor Adam. To był nasz chirurg kompanijny, on później po wojnie znalazł się w Stanach Zjednoczonych. To był Adam Krakowski, profesor, doktor nauk medycznych, po wojnie się z nim zresztą spotkałem w Warszawie, przyjechał na zebranie naszej Kompanii. Doktor Adam wziął mnie w swoje obroty, położyli mnie na noszach w piwnicy i operacja odbywała się przy świecach, dosłownie. Znieczulenie miejscowe zastrzykami, kilkanaście zastrzyków i doskonałe kawały, które opowiadał doktór Krakowski. To było znieczulenie, ból potworny, zszyli mi tą ranę, jakieś narkotyki chyba dostałem w międzyczasie, bo później leżąc na barłogu w piwnicy miałem bardzo kolorowe sny, to chyba jakieś opium czy coś. Z tych snów obudził mnie mój przyjaciel Stasiu Komornicki, mówi: „Teściu, jak możesz wstać to wstań”. Zorientowałem się, że jest coś nie tak. To było po paru dniach po tej operacji, to już było koło 30 chyba sierpnia. Włożył mi na głowę hełm mój, pistolet do kieszeni, kabura gdzieś mi zginęła. Podtrzymując mnie wyprowadził z piwnicy. Tutaj taki charakterystyczny obrazek, który mi utkwił w pamięci: jak żeśmy wychodzili z piwnicy to za nami posypały się straszliwe wyzwiska od tych ciężko rannych, którzy nie mogli wstać, bo czuli, że to są ich ostatnie dni. A my tutaj ich opuszczamy, wychodzimy, a oni nie mogą. To było straszne, to było przerażające. Zresztą ci ludzie chyba wszyscy zginęli, ci chłopcy, bo przecież później Niemcy jak zajęli Starówkę to mordowali wszystkich rannych w piwnicach. Tak, że gdybym został w piwnicy, to chyba byśmy dzisiaj nie rozmawiali. A tak dostałem się, tu o szczegółach nie będę opowiadać, dostałem się do kanału na Placu Krasińskich, do włazu kanałowego. Parę dni żeśmy dobę albo dłużej czekali na to, żeby móc się dostać, bo tam kolejka była, oddziały się wycofywały w porządku jakimś ustalonym. Stasio został na Starym Mieście, nie był ranny i dalej osłaniał odwrót nasz na ulicy Brzozowej, myśmy tam mieli już stały posterunek w Domu Nauczycielstwa Polskiego. A ja wraz z porucznikiem „Smagą” dostaliśmy się do kanału. Porucznik „Smaga” był chory w tym momencie i ranny też, tak że nie był zdolny do walki, dostaliśmy się do kanału. To przejście kanałem to też osobna sprawa, bardzo specyficzna. Kanał był dość wysoki, z półtora metra miał wysokości. Pamiętam obłożony cegłami, ceglany kanał, po kolana mazista ciecz, no i ta gąsienica ludzka, jeden drugiego trzyma za pasek, posuwamy się naprzód. Było powiedziane: „Absolutnie nie rozmawiać”. A ta gąsienica bez przerwy gaworzyła. Nie było sekundy, nie ustały rozmowy, wymiana zdań, ruganie się, zwracanie uwagi na coś, to mnie strasznie denerwowało, wkurzyło mnie to bardzo, że ludzie są tacy jacyś niezdyscyplinowani, że nie mogą zachować ciszy. A to było ważne, myśmy szli pod Krakowskim Przedmieściem, włazy były pootwierane i Niemcy tylko czyhali na okazję, żeby obrzucić takich wędrowców granatami. Skutki tych granatów były widoczne, bo od czasu do czasu brnąc w tej mazi nagle wchodziło się na wzgórek, to był trup po prostu, który tam leżał. Niestety to było tragiczne wszystko. Kanał był raz głębszy, raz więcej brudnej cieczy było, raz mniej, różnie to było. W końcu, po iluś tam godzinach, to było jak żeśmy weszli do kanału rano a popołudniu wyciągnęli nas z kanału przez właz przy Wareckiej, róg Wareckiej i Nowego Światu. Nagle znaleźliśmy się w innym świecie, z głośników płyną melodie wojskowe, widać polskie chorągwie, ludzie w mundurach, wojskowi i tak dalej, zupełnie inny świat. Tak, że znaleźliśmy się nagle w oazie spokoju. Zostałem skierowany do szpitala na Tamce czyli na Powiślu. Poszedłem tam. Długo w łóżku nie uleżałem, bo bombardowania, ta atmosfera szpitalna to mnie stresowało ogromnie, po prostu uciekłem stamtąd. Z powrotem znalazłem się w naszym oddziale, który był na Powiślu przy konserwatorium. To już były resztki naszego oddziału, można powiedzieć. Znów Stasia Komornickiego spotkałem, znów z powrotem do Śródmieścia żeśmy się dostali. Później nasze drogi się rozeszły. Stasio jako pełnosprawny wraz z resztą oddziału powędrował na Czerniaków, na późniejszy Przyczółek Czerniakowski, a ja zostałem w Śródmieściu. Stasio w wyniku tych działań, jakie tam były - desantu Polskiego Wojska - w końcu po upadku obrony Czerniakowa przepłynął Wisłę i znalazł się na Pradze i znalazł się w Wojsku Polskim. Ja natomiast błąkałem się w Śródmieściu bez przydziału, w końcu pod koniec Powstania... Aha, jeszcze dostałem poranną formę tężca, ale jakoś to przechodziłem, minęło to szczęśliwie. W każdym razie Powstanie już upadało, kapitulacja się zbliżała i ja się zadekowałem, można powiedzieć, w szpitalu, gdzie chodziłem na zmianę opatrunków. Zostałem w szpitalu, spotkałem mojego ojca. Niesamowita historia. Mój ojciec walczył na Czerniakowie i został ranny, postrzał lewej nogi. Mój ojciec był porucznikiem AK, miał pseudonim „Wilkoński”[?], leżał w szpitalu, nie mógł chodzić. Ja się koło ojca zadekowałem, aż do czasu kiedy przyszedł Arzt niemiecki czyli służba medyczna, lekarz niemiecki, zaczęli spisywać powstańców. Pamiętam taki charakterystyczny moment, tam wśród rannych byli AL-owcy, z AL. I trzeba było ich ratować, bo Niemcy tylko uznawali akowców po podpisaniu kapitulacji, a AL-owcom groziła śmierć albo wywózka do obozu. Wtedy ratowaliśmy ich w ten sposób, że dostawali legitymacje akowskie, tak, że to była wspaniała akcja, tak samo Żydzi byli ratowani. Nie słyszałem o przypadku, żeby ktoś zadenuncjował czy Żyda czy AL-owca, chroniliśmy ich. To już była kapitulacja, koniec walk. W każdym razie, krótko mówiąc, znalazłem się w transporcie, tak zwanym sanitarnym pociągu, to były po prostu wagony bydlęce z pryczami. W każdym wagonie wachman i my ranni. Właściwie to była bardzo dobra podróż. Dlaczego? Mieliśmy dolary. Myśmy dostali w ostatnim dniu z kasy powstańczej po parę dolarów żołdu. Ten żołd posłużył do tego, żeby przekupywać wachmanów. Jak wachman dostał dolara od nas to był w siódmym niebie i wszystko mieliśmy: wodę przyniósł, chleb przyniósł i tak dalej. Nie wiem, nie pamiętam jak długo jechaliśmy. W każdym razie pewnego dnia rano znaleźliśmy się na małej stacyjce, napis Gross-Rübers. To była wioska niedaleko Magdeburga położona i tam rozpoczęło się rozładowywanie naszego pociągu. Przyjechały samochody półciężarowe, sanitarki obsługiwane przez jeńców francuskich, angielskich, holenderskich. Nas zabierali. Akurat znałem francuski, z domu to wyniosłem, rodzina pochodzi z Francji, mamy korzenie francuskie, tak, że znałem ten język. I po prostu zaraz zacząłem rozmawiać z Francuzami, z jeńcami francuskimi i dopytywać się co, tłumaczyłem od razu kolegom, co tutaj nam mówią. Mówią: „No, doskonale, będziecie tu w lazarecie obozowym”. „Czy warto to jedzenie, które tu zostało, chleba trochę zostało, innych produktów, margaryna, czy to brać?”. „Nie, nie warto tego brać, tam wszystko jest”. No i zostawiliśmy to wszystko, zabrali nas do obozu. Pierwsze zetknięcie było ponure: plac apelowy, za drutami wkoło wieże wartownicze, strażnicze i szczegółowa rewizja, wszystko nam zabrali, fotografie, wszystkie pamiątki, wszystko cokolwiek mieliśmy, pieniądze i tak dalej. Zostaliśmy goli i bosi, można powiedzieć. Później do baraku, drewniany barak, okazało się, że całe wyposażenie baraku to drewniane prycze, dwupiętrowe golutkie, bez niczego, bez koców, bez pościeli, bez słomy, bez niczego, dosłownie gołe deski. Ten, kto miał płaszcz, to był szczęśliwy, bo miał się czym okryć. Tak, że tak wyglądał los jeńców z Powstania zabranych rannych, to wszystko byli ranni. Ja jeszcze mogłem chodzić, byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że chodziłem. Inni nie chodzili, mój ojciec prawie, że się nie poruszał. Tak zaczęło się ponure życie obozowe, które tym wyróżniało się, że panował potworny głód. Myśmy nie pracowali, więc i mogliśmy nie jeść. I tutaj jako ciekawostkę muszę powiedzieć panom, jak wyglądało wyżywienie codzienne tych rannych jeńców: rano chochla czarnej kawy, kawy w cudzysłowie, to była cykoria, nie wiem z czego to było skonstruowane, czarny płyn osłodzony sacharyną i koniec śniadanka. Później był obiad, znów chochla do menażki, chochla brukwiówki, to znaczy wodnista zupa, w której pływały obierki, szczątki roślin, kawałki brukwi i koniec. Ziemniaczków nie było w tej zupie. Dopiero uczta zaczynała się koło godziny piątej. Co to za uczta była? No, dyżurni przynosili do baraku, na stół baraku wylądowały bochenki chleba wojskowego, komiśniaka tak zwanego, takie wojskowe chlebki prostokątne, kruszące się bardzo silnie. Ten chleb był dzielony i losowany, kromki były losowane, żeby sprawiedliwie było. Każdy dostawał skibkę chleba, kromkę chleba grubości może około dwóch centymetrów. Do tego łyżeczka marmolady, znaczy marmolady z marchwi czy z czegoś, nie wiem i mała łyżeczka margaryny i chochelka znów czarnej kawy. To była uczta. Teraz każdy siadał i tak jeden pożerał natychmiast wszystko, znikało to wszystko w ciągu paru sekund, a inny się delektował przez godzinę krojąc na drobne kawałeczki ten chlebek, smarując i delektując się tą ucztą. Efekt takiej diety wielomiesięcznej, bo żeśmy wylądowali w październiku, listopad - dwumiesięcznej diety, był taki, że ja tak schudłem, że ten palec mogłem tu sobie zanurzyć między obojczykiem a tą kością tam dalej. Dosłownie, pamiętam to, że takie dziury miałem, to były szkielety już ludzkie. Jeszcze jeden charakterystyczny moment, to i tak byliśmy szczęśliwcami, bo ja, krążąc po naszym terenie obozowym, trafiłem przechodząc przez dziurę w ogrodzeniu z drutów kolczastych, trafiłem do baraku, samotnego baraku, gdzie leżeli jeńcy włoscy - dwudziestu paru gruźlików, chorych na gruźlicę jeńców. I tam, znów dzięki znajomości języka, dowiedziałem się ciekawych rzeczy, że ich kiedyś, tych Włochów, było około pięciu tysięcy w Gross-Rübers, przywieźli ich po przewrocie Badoglio, zdrajcy. Po prostu nic im nie robiono, nie dawano ani wody ani jedzenia. Skończyło się na tym, że nieszczęśliwi ludzie zjedli całą trawę w obozie, wszystkie gąsienice, dosłownie, został piasek. Wylądowali w baraku obok z napisem
Italianische Leichenhalle, to znaczy trupiarnia włoska, a ocaleli tylko ci nieliczni, którzy dostawali humanitarną dietę w postaci szklanki mleka, to ich uratowało, bo byli chorzy na gruźlicę. Dziwne to było wszystko bardzo, jakieś nielogiczne, makabryczne. To się dowiedziałem od porucznika, podporucznika, oni mieli inne stopnie niż my, podporucznika marynarki wojennej - pływał na okrętach podwodnych - Giuseppe Wolfe. Mam do dzisiaj po nim pamiątkę w postaci małego szkaplerzyka z Matką Boską, dostałem od niego na pamiątkę, zaprzyjaźniłem się z nim. Takie dziwne zdarzenia miały miejsce w tej wojnie, można powiedzieć. Właściwie dalej to już zupełnie inny rozdział. Później w styczniu jako ozdrowieniec zostałem przeniesiony do głównego oddziału stalagu czyli obozu dla żołnierzy, bo mój ojciec powędrował do oflagu, był oficerem. Znalazłem się w tak zwanej „stajni”. To były stajnie kawaleryjskie, w obozie, w koszarach SS, na terenie koszar SS. Tam trzymali jeńców polskich, głównie polskich jeńców, ale nie tylko polskich jeńców. Myśmy trafili do tych stajni, gdzie były trzypiętrowe prycze i przyjmującym nas był pisarz obozowy Konstanty Ildefons Gałczyński, jeniec z 1939 roku. On, zapisując nas w swoją kartotekę, od razu się pytał o umiejętności aktorskie, czy śpiewać umie, czy mógłby występować w teatrzyku i tak dalej. Niestety, raczej ze śpiewem byłem na bakier, tak, że nie trafiłem do teatrzyku, a trafiłem na normalną stajnię, w której wszyscy żeśmy pokotem mogli tylko leżeć na tych pryczach albo spacerować wokół baraku, wokół stajni. Długo tam nie byłem, bo wraz z grupą sześćdziesięciu akowców wywieźli nas na tak zwane
arbeitskomando, to znaczy na komando pracy. Na szczęście, w dobrym kierunku nas powieźli, bo na zachód, pod front amerykański, można powiedzieć w kierunku zachodnim. Trafiliśmy tam koło miasteczka Oserschleden [?], o ile pamiętam, do majątku ziemskiego. Znów barak, wpędzili nas na teren ogrodzony drutem kolczastym, pojawił się wachman niemiecki, straszną groźną mowę do nas odwalił po niemiecku, jakie porządki, jak trzeba pracować i tak dalej, że on nie będzie tolerować lenistwa i brudu i tak dalej. A wieczorem później do nas przyszedł i po polsku: „Chłopoki, nic się nie bójta, ja jestem z Poznańskiego, ale jestem tu w Wermachcie, nic wam nie zrobię, tylko jakby tu przyszli Amerykanie, żebym miał ciuchy wasze, wasz
Kleidung wojskowy”. Po prostu chciał się uchronić od niewoli. Rzeczywiście z tym wachmanem, Polakiem, w końcu poznaniakiem, mieliśmy bardzo dobrze. Na zewnątrz, żeby było wszystko w porządku, to ryczał, krzyczał i poganiał, ale nie widział jak żeśmy na polu zamiast pracować polegiwali na słoneczku wiosennym, wtedy już wiosna się robiła, jak żeśmy później kradli i organizowali warzywa i ziemniaki na to, żeby była zupa gęstsza, tak, że dobrze mieliśmy tam. Pewnego dnia już front się zbliżał, na szosie będąc w polu zobaczyliśmy, że czołgi jadą – Amerykanie. Niemcy gdzieś wyparowali, nasz wachman już miał mundur amerykański, bo myśmy mieli mundury amerykańskie. Dostaliśmy pod koniec pobytu w Gross-Rübers paczki z UNRA i mundury. Byliśmy umundurowani a tam rowem idą Niemcy z rękami na karku, pełna szosa i rowy pełne broni porzuconej, a tu jadą amerykańscy
boys - czarni, biali. Zatrzymują się i razem z nimi żeśmy wjechali do miasteczka, już uzbrojeni. Tak już nie będę opowiadać dalszych przygód, były nawet może i ciekawe, ale w końcu wylądowałem w Amerykańskiej Kompanii Wartowniczej. To już było koło Bielefeldu w Westfalii, tam w tej jednostce pełniliśmy służbę wartowniczą, transportową. Pamiętam, prowadziłem studebackera. Ale później zaczęły pojawiać się problemy. Co dalej? Któregoś dnia do nas przyjechali oficerowie z Legii Cudzoziemskiej i nas zaczęli werbować do Legii Cudzoziemskiej, wszyscy się prawie zapisali, różnica była taka, że jedni na pięć lat, inni na dziesięć lat. Perspektywa wyjazdu do Algierii, potem do Chin i tak dalej... Później przyszła refleksja, jaka przyszłość, legia. Troszkę mieliśmy już dość wojowania. Tu człowiek tęsknił za rodzinami, co się dzieje w kraju. Mało wieści docierało do nas. Zostały rodziny nasze, ja poza tym chciałem studiować, chciałem się uczyć a nie wojować, chciałem iść na politechnikę, na budowę okrętów, albo marynarzem chciałem zostać. Tylko jedyna rada - trzeba wracać do Polski i dalej zobaczymy co będzie, zawsze perspektywa jest taka, że damy sobie radę, zawsze z powrotem możemy wrócić na Zachód, na tyle cwani byliśmy, że wiedzieliśmy jak sobie dać radę. Tak żeśmy zrobili w czwórkę, czwórka nas była przyjaciół i żeśmy z tej kompanii, można powiedzieć, w tej chwili zdezerterowaliśmy. Przez strefę angielską dostaliśmy się do strefy sowieckiej, do Berlina i stamtąd do Polski, Poznań, Warszawa.
Już po zakończeniu wojny, oczywiście. To już był koniec lipca, sierpień. To też nie było wszystko proste, żeśmy się najedli strachu potwornie, bo przechodząc granicę między strefą angielską a sowiecką, żeśmy zieloną granicę przeszli, oczywiście dostaliśmy się w łapy posterunku radzieckiego, którzy nas odtransportowali od razu na komendę, do wilii ogrodzonej i strzeżonej. Tam w piwnicy byli tacy, którzy przeszli granicę, cywile zamknięci. Nas jako wojskowych nie dali do piwnicy tylko do pokoju na górze i powiedzieli: „Oddychajcie, odpoczywajcie”. Nie wiedzieliśmy co z nami będzie. Pojawił się strach, że nas po prostu, razem z tymi cywilami, bo zaczęliśmy się pytać tych żołnierzy: „Co będzie z tymi co są tam w piwnicach?”, „Ano pojadą na białe niedźwiedzie”. My myślimy, pewnie nas mogą dołączyć do tego i postanowiliśmy uciec z powrotem na zachód. Ale nie doszło do tego, bo wieczorem, w nocy - żeśmy mieli już zaplanowaną ucieczkę, wszystko opracowane było dokładnie - przyjechał oficer NKWD, major. Nas zawołali, zbiórka. Miał do nas krótką przemowę, zrugał nas za zburzenie Warszawy. Później powiedział: [niezrozumiałe] i na mapie pokazał jak mamy dalej wędrować, żeby się dostać do Berlina.
Żeśmy się dostali w końcu do Polski, pociągiem na lorze towarowej przejechaliśmy granicę, w Poznaniu. Tam dostaliśmy już zaświadczenia repatriacyjne, tylko zdjęliśmy te naszywki POLAND, bo to było troszkę niebezpieczne, a zostaliśmy tylko w mundurach amerykańskich, bo do tych mundurów byli już inaczej ustosunkowani, nasze władze. I pojechałem do Warszawy, stwierdziłem, że nasze mieszkanie na Żoliborzu jest kompletnie spalone.
- I spotkał się pan z rodziną?
To nie było takie proste. Po prostu jak zobaczyłem całe mieszkanie... Aha, jeszcze co ciekawe, w gruzach naszego mieszkania odgrzebałem, znalazłem krzyż mosiężny, dziewiętnastowieczny, pamiątka rodzinna i to zabrałem. Ten krzyż do dzisiaj wisi u mnie w pokoju, u nas w mieszkaniu na Jaworowej, to jest jedyna rzecz, która ocalała z tych czasów. No i co? Wtedy sobie przypomniałem, że ojciec, jeszcze w czasie okupacji, zawsze mówił: „Słuchajcie, co by się nie działo, to pamiętajcie, że jedyny pewny adres na świecie to jest Kraków, ulica Smoleńsk 12, tam mieszka nasza rodzina, nasze ciotki.” Pojechałem do Krakowa, znaczy tak łatwo [się] mówi: pojechałem, nie wiem czy pan sobie zdaje sprawę jak się jechało wtedy. Siedziało się na dachu wagonu, na stopniach, na zderzakach i tak dalej, dantejskie sceny się działy. Pociągi chodziły jak chciały, rzadko, przepełnione. Jakoś dostałem się do Krakowa. Tam rzeczywiście już mi powiedziano co jest grane.
- A jak pan się znalazł we Wrocławiu?
Jak pan wie, we Wrocławiu są wyższe uczelnie. Z Krakowa powędrowałem szlakiem w poszukiwaniu mojej mamy, bo ojciec był w Brukseli w szpitalu wojskowym, alianckim. Dowiedziałem się, że moja mama wraz z moim bratem Romanem i z nowonarodzoną siostrą Izabelą znalazły się w Zielonej Górze, wtedy to był Grün Berg. Pojechałem wobec tego do Zielonej Góry, tam z kolei w komendanturze radzieckiej, sowieckiej dowiedziałem się, że moja rodzina jest w Jeleniej Górze. Dlaczego, skąd wiedzieli o tym? Bo mój wuj Kazimierz Paszyński, brat mamy, został pełnomocnikiem do zagospodarowania ziem zachodnich, ziem odzyskanych, wtedy się mówiło. Miał siedzibę w Zielonej Górze, stąd komendant rosyjski wiedział, znał go. Tam mnie poinformowali, że on jest w tej chwili w Jeleniej Górze. Pojechałem do Jeleniej Góry, ciężarówką wojskową. Dostałem się do Jeleniej góry, wtedy to się nazywała Hirsch Berg. I tam rzeczywiście już spotkałem całą rodzinę. Wtedy w Jeleniej Górze były władze wojewódzkie, Wrocław był strasznie zniszczony i całe władze administracyjne były w Jeleniej Górze. Zacząłem pracować, po prostu wujek skierował mnie do pracy w urzędzie wojewódzkim. Jako kreślarz zacząłem pracować, ponieważ troszkę umiałem kreślić. Naczelnikiem wydziału był inżynier Gierdziński, bardzo ciekawy człowiek. On powiedział tak: „Ty tutaj nie będziesz siedział, tylko będziesz studiować we Wrocławiu.” i mnie wydelegował do Wrocławia, żebym rozeznał czy uczelnia już pracuje, politechnika czy pracuje. Pojechałem wtedy służbowo do Wrocławia, ciężarówką z urzędu wojewódzkiego, odszukałem politechnikę. Most Grunwaldzki był już wtedy podniesiony, na pływakach był podparty, na podporach pamiętam drewnianych, przedostałem się na piechotę do politechniki. Ludność miejscowa, to jeszcze Niemcy byli głównie, powiedzieli gdzie jest
Hochschule, no i trafiłem na ulicę Norwida do bramy gospodarczej politechniki, tak zwanej. Tam brama była zamknięta, cała uczelnia zamknięta, a przy bramie stoi w niemieckim płaszczu z biało-czerwoną opaską wartownik z karabinem. Podchodzę do niego, a on: „A kolega co tutaj?”. Mówię: „Ja chcę tutaj dowiedzieć się czy politechnika już pracuje?”, „Ano nie pracuje, ale będzie pracować, zgłoście się do dziekana Itaszewskiego”. Zgłosiłem się do dziekana, że chcę studiować, mam maturę, zapisali mnie. Tak się znalazłem na politechnice i w straży akademickiej. To był pierwszy mój znajomy kolega, można powiedzieć, który razem ze mną studiował - Miecio Głuszak - ten wartownik właśnie ze straży akademickiej. Później żeśmy się długo przyjaźnili. Takie były początki. Tak utknąłem na politechnice.
Ojciec wrócił w 1947 roku albo 1948, nie pamiętam... w 1947. Już później o laseczce chodził. Też już z Jeleniej Góry do Wrocławia rodzice się przenieśli. Ojciec odbudowywał szpital na Placu Prostokątnym, bo dalej w ZUS-ie pracował, zajmował się odbudową szpitala. Później ojca przenieśli do Warszawy, a ja zostałem we Wrocławiu jako student Wydziału Mechanicznego Politechniki. W 1950 roku skończyłem studia.
- Czym pan się zajął potem?
Ponieważ ja się wcześnie ożeniłem, byłem w ciężkiej sytuacji materialnej, więc musiałem jednocześnie studiując gdzieś pracować. I tak trafiłem do profesora Sąsiadka do Katedry Pomiarów Maszynowych, zgłosiłem się, że chcę pracować. Przyjął mnie, z początku pracowałem za darmo przez pół roku, jako asystent wolontariusz, a później dostałem etat, to już byłem kimś, bo studiowałem i miałem pensję. I tak zostałem już przy tej katedrze. Teraz to już jest nie Katedra Pomiarów Maszynowych, a Instytut Techniki Cieplnej i Mechaniki Płynów, gdzie do dzisiaj jestem.
- Powróćmy jeszcze do Powstania Warszawskiego. Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich spotkanych w walce?
Ja pierwszy raz - mówię o Powstaniu Warszawskim, nie mówię o tym okresie przed Powstaniem, gdzie Niemców spotykałem jako patrole na ulicach, nie miałem żadnego kontaktu, omijałem ich szerokim łukiem - pierwsze moje zetknięcie z żywymi Niemcami to byli jeńcy niemieccy. Nasza kompania wzięła wielu Niemców do niewoli przy walkach na Placu Krasińskich i dalej przy Sądach. Około 160 jeńców mieliśmy w kompanii, olbrzymią armię. Ci jeńcy to byli wermachtowcy, bo tylko takich się tolerowało jako jeńców. Oni byli bardzo potulni, bardzo grzeczni, pracowali bardzo wydajnie i właściwie służyli dużą pomocą nam. Na przykład wysyłało się ich żeby zbierali rannych gdzieś w niebezpiecznych, zagrożonych miejscach, wszędzie szli ochoczo. Tak, że tutaj było to dziwne aż, myśmy byli do ich dobrze ustosunkowani, oni do nas też. Wręcz prosili, że chcą z nami zostać, żeby ich przeprowadzić kanałami, bo nie chcą wracać do wojska, bali się po prostu, że tam ich mogą do karnych kompanii skierować, że dali się wziąć do niewoli. Tutaj to było bliskie zetknięcie - tylko z jeńcami.
- A co się z nimi stało potem?
Część przeszła rzeczywiście do Śródmieścia, a część z powrotem chyba dostała się w ręce niemieckie, bo myśmy im nic złego nie zrobili. Ocaleli na pewno, a co dalej to nie wiem. Później już stykałem się z Niemcami jak byłem w Kompanii Wartowniczej, to po prostu, cóż, to byli ludzie, którzy się panicznie nas bali, czapkowali przed nami, to było zupełnie służalcze i pełne trwogi, pełni respektu i tak dalej, nieprzyjemne to było, bardzo nieprzyjemne. A później, po wojnie, jak już pracowałem na uczelni, ponieważ znałem dobrze niemiecki, to dla mnie najbliższymi współpracownikami byli ludzie mówiący po niemiecku. Przy wymianie naukowej i kontaktach naukowych, konferencjach i tak dalej zawiązałem wiele znajomości i przyjaźni, można powiedzieć, z Niemcami właśnie. Niektórzy moi koledzy, przyjaciele mieli mi za złe: „Jak to? Ty żeś walczył z Niemcami, oni cię ranili, spalili ci dom, sam wiesz co oni są warci a ty się przyjaźnisz z nimi.” Mieli mi naprawdę za złe to, że ja mam przyjaciół wśród Niemców. To były jeszcze czasy zimnej wojny, to były czasy głębokiego komunizmu... już nie takiego głębokiego - już był Gomułka, później Gierek, właściwie te czasy gierkowskie, w każdym razie ja nie miałem w sobie zakodowanej nienawiści do Niemców. Po prostu ich widziałem jako ludzi.
- A jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Tutaj to jest skomplikowane, to jest trudne pytanie też, bo bardzo różnie muszę powiedzieć, był entuzjazm wielki, ale były również i wrogie spojrzenia: „Co wyście zrobili! My tu w piwnicy głodujemy, dzieci to, po co to wszystko?”. Bardzo różnie było, wcale nie było tak, że wszyscy byli rozentuzjazmowani i tak jak to się często mówi i wyobraża. Bardzo różnie było. Początek był entuzjastyczny, absolutny entuzjazm, powszechny entuzjazm, ale później, pod koniec już walk, to już było bardzo różnie, różny był stosunek, ale ogólnie w większości patrzyli na nas jak na tych, [którzy] walczą o wolność naszą i waszą. To są złożone sprawy, to są trudne pytania, złożone sprawy, tak jak różni ludzie są, różne poglądy. Różne są poglądy na temat całości Powstania Warszawskiego przecież, różnie to można oceniać, przecież zginęli najbardziej wartościowi ludzie, najbardziej czynni, inteligencja, do dzisiaj to odczuwamy.
- Oddali życie za Ojczyznę.
A my do dzisiaj odczuwamy tych ludzi, być może inaczej by się to wszystko toczyło, gdyby ci ludzie żyli, to są straty. Miasta można odbudować, nie jest problem, wszystko można odbudować, człowieka nie tak łatwo, mimo, że ludzie to jest z punktu ekologicznego substancja odnawialna, to są zasoby odnawialne, to jednak jakość jest różna tej odnowy. To są trudne sprawy.
- A co jest pana najgorszym wspomnieniem z Powstania?
Najgorsze wspomnienie z Powstania to śmierć „Wichra”. Dla mnie to było najstraszniejsze, to było przeżycie takie, że do dzisiaj to przeżywam, to już zostawia trwały ślad. To wszystko inne... Na ogół nie bałem [się], muszę powiedzieć, jakoś człowiek był młody, zapalony, szukał przygody, aspekty polityczne nas absolutnie nie interesowały. To było chyba najtragiczniejsze - strata przyjaciela, tak na gorąco mogę powiedzieć.
Było troszkę takich i komicznych wspomnień, jest troszkę. Na przykład, pamiętam w naszym plutonie był „Tażan”. To był chłopak ze Starówki, rosły, mocny, silny, rubaszny młody człowiek, pseudonim „Tażan”. Przyjaźniliśmy się. I „Tażan”, pamiętam to była pierwsza dekada Powstania na Starówce, kiedy „Tażan” stoi na podwórzu fabryki firanek na Świętojerskiej, komin był fabryczny wysoki i mówi: „Teściu, popatrz tam na komin, widzisz tam coś?”. Ja mówię: „Komin jak komin”. „A nie widzisz tam takiej szczerby po kuli?”. Mówię: „Widzę”. A nic nie widziałem. „To jak trafisz w tą szczerbę, ja tu będę przez lornetkę obserwować, to masz u mnie dobry kotlet wieprzowy, bo świniaka upolowałem na Rybakach”. No i żeśmy strzelali do tej szczerby, to były takie komiczne. Niestety, „Tażan” później zginął. To był wspaniały też chłopak. Jeszcze pamiętam też komiczne zdarzenie, żeśmy na Placu Zamkowym akurat walczyli i wjechał tam transporter pancerny, który zapaliliśmy granatami i butelkami. Niemcy w popłochu uciekli pod Zamek Królewski, zostawili ten transporter. Myśmy od razu skok do transportera, pamiętam wskoczyłem tam i wielki plecak leżał, chwyciłem plecak, broni nie było i z tym plecakiem z powrotem na barykadę przy Piwnej. Rozpakowujemy plecak a tam kupa słodyczy i wtedy pamiętam rozdawałem te słodycze krzycząc: „Żarcie z czołgu!”. To takie były też przyjemne momenty.
Cukru było dużo na pewno, wina było dużo czerwonego, pamiętam, tak, kaszę, głównie kaszę, chleb, dość proste jedzenie, co można było wymagać wtedy? Ogólnie głodni byliśmy, co tu dużo mówić. Czasami zdobyliśmy jedzenia, czasami nas poczęstowano w którejś piwnicy, przez którą akurat przechodziliśmy, ludność cywilna troszkę miała zapasy. Jeszcze też mogę komiczny moment, niby było piekło straszne na Starówce, było piekło rzeczywiście, bez przerwy ostrzał, bez przerwy „szafy” [...]. Na Starówce to się mówiło „szafa”, a w Śródmieściu „krowa”, bo inaczej odbierano dźwięk, zależy od położenia wyrzutni, więc bez przerwy te „szafy”. Ale były wieczory bardzo przyjemne czasami, kiedy na przykład w naszej kompanii był wieczór artystyczny, można powiedzieć, występ jakiegoś zespołu. Całe wojsko było zgromadzone w piwnicy. Tam były obszerne hale piwniczne i występy, śpiewy, deklamacje. To co mi tam utknęło w pamięci - ktoś tam, jakiś satyryk występuje, a la Pietrzak powiedzmy, coś tam opowiada wszyscy: ha ha ha. W pewnej chwili on odbiera meldunek, ktoś mu meldunek dostarczył: „Aha, tutaj jest nowa wiadomość” - bo Sowieci już byli na Pradze - „W tej chwili przez most Kierbedzia jedzie czerwony motocykl z sierpem i młotem”, więc w pierwszym momencie straszna radość, że Sowieci wkraczają na lewobrzeżną Warszawę, a później straszliwe rozczarowanie, czerwony motocykl - to wiadomo kawał. To też tak zapamiętałem, to było tragiczne - tutaj już wyzwolona Praga, są Ruscy na tamtym brzegu, a my tu giniemy. Niestety, tak było.
- Czy mieliście dostęp do prasy powstańczej?
Tak, oczywiście, codziennie Biuletyn, tutaj prasa działała bezbłędnie, mieliśmy naszą gazetkę wydawaną przez Związek Syndykalistów Polskich i był Biuletyn [Informacyjny], ten oficjalny akowski.
- Jak się nazywała wasza gazeta?
Chyba żeby pan mnie zastrzelił w tej chwili, nie wiem, nie pamiętam. „Głos” jakiś czy „Syndykalista” czy coś takiego. Tam były wiadomości, które nas najbardziej interesowały, bo były najbliższe naszej kompanii, ale poza tym głównie to Biuletyn żeśmy dostawali systematycznie, gdzie były odznaczenia podawane, co się dzieje w Śródmieściu, na Mokotowie, na Woli, na Żoliborzu, tak, że bez tego to sobie nie wyobrażam pracy.
- Dyskutowaliście na temat artykułów zamieszczonych tam?
Raczej specjalnie nie. Dyskutowaliśmy od strony walki co się dzieje tu, co się dzieje tam a inne informacje nas nie interesowały, co z frontem, jak front wygląda wschodni, zachodni i tak dalej, czy alianci będą, zrzuty alianckie na Warszawę, masę było różnych zdarzeń. I czasami komicznych i czasami tragicznych.
- A pamięta pan jakiś zrzut?
Tak, pamiętam, to dobrze pamiętam, to był ten największy zrzut jaki był. Wtedy dosłownie całe niebo było pokryte spadochronami, to było popołudniu, o ile pamiętam, pełno spadochronów, radość potworna, desant, Anglicy i tak dalej, warkot tych bombowców, ostrzał artylerii niemieckiej, wybuchające pociski i te zasobniki lądujące. Niestety, to był gigantyczny zrzut, trochę trafiło na Stare Miasto tych zasobników, ale nie dużo. Na Plac Krasińskich żeśmy biegli po te zasobniki, trochę żeśmy piatów dostali, to były wyrzutnie granatów przeciwpancernych, sprężynowe - bardzo ciekawa konstrukcja, odrzut potworny, mogło urwać ramię jak nieostrożnie człowiek się tym posługiwał. Tak, że ten zrzut... wtedy też, pamiętam, rozbił się, spadł jeden bombowiec na rogu Miodowej, wrak jego długo leżał. Nie wiem czy ktoś tam się uratował, nie pamiętam. Wiem, że wymontowywali karabiny maszynowe z tego bombowca, to pamiętam dobrze. Później pamiętam zrzuty sowieckie, to znaczy nadlatywał kukuruźnik, tak zwana terkotka, tuż nad dachami domów leciał na wyłączonym silniku i zrzucał bez spadochronów worki po prostu na dachy domów i tam spadały pepesze, amunicja, kasza rozsypywała się często, tak, że takie też były zrzuty.
- Czy mieliście dostęp do radia?
Chyba był dostęp do radia, ale ja osobiście nie miałem z tym nic wspólnego. Wiadomości były z BBC oczywiście, to dla nas było jedyne autorytatywne radio BBC, Głos Ameryki.
- Czy mieliście czas na noclegi?
Oczywiście.
To było tak, myśmy spali w piwnicy na Świętojerskiej, to było nasze normalne miejsce. Spało się dwie godziny i nagle trzeba było przestać spać, trzeba było gdzieś biec. Później człowiek spał byle gdzie. Na przykład znaleźliśmy się w reducie, w domu profesorskim na Brzozowej, to tam posypialiśmy w fotelach, na siedząco, w pokoju na podłodze. Człowiek łapał ten sen kiedy tylko mógł, bo byliśmy stale niedospani. To była potworna czasami męka, jak człowiek tutaj przy karabinie maszynowym leży, zamykają mu się oczy.
Higiena dość prymitywnie, z wodą było ciężko, muszę powiedzieć. Gdy się złapało troszkę wody, to głównie żeśmy wodę zdobywaną w domu profesorskim, tam na Brzozowej, krany w piwnicach i tak dalej [?]. Człowiek się mył jak mógł tylko, prawda, było bardzo ciężko, na ogół byliśmy troszeczkę brudni, bym powiedział, pyski czarne.
- Czy może chciałby pan jeszcze powiedzieć o Powstaniu coś co jeszcze nie zostało powiedziane?
Ja już i tak tyle powiedziałem, rozgadałem się jak stara baba na jarmarku. Dużo by można opowiadać, ale już nie będę truł za długo.
Stasio miał bardzo ciekawe dalsze dzieje, znalazł się na Pradze. Tam troszkę był kurowany, ranny był. Później został skierowany na szkolenie wojskowe oficerskie i wcielony do armii, do Pierwszej Armii Wojska Polskiego. On był wtedy dowódcą batalionu moździerzy, kompanii moździerzy, dowódcą kompanii z początku był i powędrował na zachód, aż do Łaby doszedł. Szczęśliwie nie oberwał. Do Berlina nie dotarł, bo już wojna się skończyła, do Łaby doszedł, z Amerykanami się spotkał na Łabie. Później wrócił, w wojsku już został, skończył wyższe studia historyczne i pracować zaczął w biurze historycznym Wojska Polskiego i zaczął pisać o Powstaniu. Został historykiem Powstania. Troszkę pisał też o Kołobrzegu, o walkach. Bardzo ciekawa jego książka się ukazała, jak gdyby druga część „Na Barykadach Warszawy”, to się niedawno ukazało: „W Pułapce Losu”, polecam tą lekturę. To są jego dzieje od przepłynięcia Wisłą aż do czasów powojennych, bardzo ciekawa książka.
Wrocław, siedziba Ossolineum, 6 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys