Wojciech Ross „Szofer”
- Co pan robił przed wrześniem 1939 roku, przed wybuchem wojny?
Chodziłem do szkoły. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym, który zbudował sobie jednorodzinny domek na Żoliborzu. Żoliborz wówczas był rejonem, gdzie Warszawa się rozbudowywała, szczególnie instalowali się tam wojskowi urzędnicy. Chodziłem normalnie do szkoły, bo jak się wojna zaczęła, miałem trzynaście lat. Tak że nie miałem szczególnych trudności z życiem.
- Urodził się pan w Grudziądzu, a kiedy się pan przeniósł do Warszawy?
Urodziłem się w Grudziądzu, bo ojca przenoszono służbowo. Do Warszawy przeniósł się w 1930 roku, a w 1933 właśnie zbudował ten domek na Żoliborzu.
- Jak miał na imię pana tata?
Karol.
- I do szkoły chodził pan w Warszawie, tutaj na Żoliborzu?
Na Żoliborzu, na ulicy Felińskiego była szkoła powszechna, a zaraz obok było na [ulicy] Lisa-Kuli gimnazjum Poniatowskiego, gdzie zdążyłem zaliczyć pierwszy rok, pierwszą klasę do końca 1939 roku. Potem tak czasowo szczęśliwie się złożyło, że chodziłem na kursy tajne zorganizowane przez profesorów tego gimnazjum i maturę zdałem w czerwcu 1944 roku na dwa miesiące przed Powstaniem. Właściwie nie straciłem zupełnie czasu na szkolenia wskutek trudności, które Niemcy organizowali, żeby [Polacy nie mogli] się uczyć.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Był pan w Warszawie 1 września?
Byłem. Z punktu widzenia młodzieży, to było wszystko wielką przygodą. Podczas rozpoczęcia wojny obserwowaliśmy samoloty, które biły się na niebie, bo wtedy polskie lotnictwo jeszcze funkcjonowało. Była to pewnego rodzaju rozrywka dla młodych ludzi. A propaganda pozwalała wierzyć, że szybko to się skończy zwycięstwem wszystkich zjednoczonych sił Europy. Nikt nie myślał o czekających nas długich latach kłopotów.
- A rodzina pozostała w Warszawie, czy uciekła z Warszawy w 1939?
Miałem brata, o pięć lat ode mnie starszego, o imieniu Andrzej, który po apelu pułkownika Umiastowskiego wyszedł z Warszawy, zaszedł gdzieś pod Lublin, a potem wrócił. Natomiast ja mając trzynaście lat podjąłem pierwszą ważną decyzję, bo rodzice zapytali mnie: „Co ja chcę zrobić: czy wyjść z bratem czy zostać w Warszawie?”. Podjąłem decyzje, że zostanę. Tak, że zaczęliśmy wojnę w komplecie na Żoliborzu, bo brat wrócił. Ojciec, matka żyli i ja też.
Hilda.
- Co robili pana rodzice w czasie okupacji? Gdzie pracowali? Z czego się utrzymywali?
Ojciec był emerytem. Właściwie, to wówczas nikt nie miał pieniędzy. Pracowałem jako ekspedient w jakimś sąsiednim sklepie, żeby parę groszy zarabiać. Nawet trudno mi powiedzieć, skąd się brało pieniądze w pierwszym okresie, ale to wszystko opierało się na wykorzystywaniu zasobów rodzinnych. Przy czym brat jeździł pod Warszawę i przywoził mięso, czy wyroby mączne. To był dość krótki okres, bo ojciec zmarł w 1941 roku. Potem obaj z bratem pracowaliśmy. Tak dotrwaliśmy do czasów Powstania.
- Tata zmarł śmiercią naturalną, czy został przez Niemców rozstrzelany?
Tak, naturalną śmiercią, to znaczy na zawał serca, bo był ciężko doświadczony życiowo. Został skierowany, jeszcze przed wojną, na wcześniejszą emeryturę i właściwie wszystkie trudności wojenne w postaci łapanek, strachu o nas, to wszystko ojca dobiło.
- A pan później cały czas pracował w tym sklepie jako ekspedient?
Nie, to były takie wyrywkowe okresy. Potem zacząłem pracować w dwóch firmach: w firmie transportowej i w firmie produkującej wyroby z syntetycznej gumy, ale to może nieważne. W każdym razie to były prywatne firmy. Przy czym, jeżeli mam opowiadać jakieś historie niezbyt poważne, to w tej drugiej firmie byłem konwojentem i tam mimo dobrego wychowania nauczyłem się kraść rozmaite rzeczy, które przyjeżdżały do Warszawy, bo to była firma transportowa i były one kierowane na magazyny. Po drodze, w rejonie ulicy Srebrnej czy Żelaznej, sprzedawaliśmy, co się dało. Właściwie miałem wtedy nieograniczoną, praktycznie rzecz biorąc, ilość pieniędzy.
- Gdzie się znajdowała ta firma transportowa?
To była firma pana Konerta na ulicy Sienkiewicza 1.
- To był Niemiec, czy Polak?
Niemiec. Dostałem się [tam] dlatego, że miałem w rodzinie kuzyna, który miał z nim kontakt. Skierował mnie tam do pracy, ponieważ od dwunastego roku trzeba było pracować, żeby być zabezpieczonym przed wyjazdem przymusowym do Niemiec.
- Jak się nazywał ten kuzyn, co załatwił panu pracę?
To był brat mojej ciotki i nazywał się Filip Knieciński.
- A gdzie się znajdowała firma produkująca wyroby z syntetycznej gumy?
Ona się znajdowała w drapaczu chmur i była prowadzona przez folksdojcza. Tam dostałem się też z poręki kuzyna, który robił interesy w tamtejszej branży.
- Czy na ulicy Srebrnej, tam gdzie pan sprzedawał kradzione rzeczy, stały jakieś osoby, jakiś bazarek był?
Technika była tego rodzaju, że wespół z kolejarzem, który dostawał swoją część finansową, ustalało się protokół otwarcia wagonu na trasie. Potem ładowało się towary na wozy wynajmowane przez firmę transportową, gdzie byłem konwojentem. Potem się wyjeżdżało na ulicę, tam w rejonie tych ulic. Przy ulicy Towarowej już byli specjaliści, przed którymi trzeba się było bronić, żeby nie sprzedać. Nie trzeba było szukać kogoś, kto tam będzie.
I potem oni ściągali z tego wozu ileś rzeczy, ile się dało. Znowu trzeba było walczyć, żeby wszystkiego nie ściągnęli, bo jakiś to sens wszystko musiało mieć. Dawali garść pieniędzy, które się wkładało do kieszeni i jechało się na magazyn. To były przeważnie jakieś materiały, żelazo zbrojeniowe, które nie doszło do celu przeznaczenia, bo już Rosjanie zbliżali się ze swoim frontem. Wobec tego były przewidziane do zmagazynowania w Warszawie. Tak że z czystym sumieniem korzystaliśmy ze swobód.
- Czy w czasie okupacji należał pan do konspiracji?
Tak, od 1943 roku. Skontaktowałem się z kolegami ze szkoły i przechodziłem szkolenie saperskie. Przed Powstaniem już się z nimi nie skontaktowałem, tylko mieszkałem w Śródmieściu, bo jednostka, w której działał w konspiracji mój brat, jednostka „Baszty”, została ujawniona i musieliśmy uciekać z Żoliborza. Mieszkaliśmy, przez rok chyba, u kuzynów na ulicy Siennej.
- Jak się nazywali kuzyni na Siennej?
To była znowu siostra mojego wujka. Z nimi bardzo blisko żyliśmy przez całą moją młodość. Oni mieli córkę i syna, prawie rówieśników moich i mojego brata, z którymi bawiliśmy się. Ta ciotka była emerytką [i] wdową, bo jej mąż, który był dyrektorem „Banku Krajowego”, zmarł wcześnie, nazywała się Zofia Konieczna.
- Czy musieli państwo zostawić dom na Żoliborzu i się przenieść się na ulicę Sienną? Czy ktoś się zaopiekował domem na Żoliborzu?
Tak, tam mieszkała ekspedientka, znajoma zresztą ze sklepu na ulicy Niegolewskiego, w którym pracowałem i sprawowała pieczę na tym domem.
- Czy mieli państwo z nią kontakt? Czy mówiła na przykład: „Przyszło gestapo, szukało pana”?
Przyjeżdżałem tam na rowerze i zaglądałem, tylko po prostu nie nocowałem i nie mieszkaliśmy tam.
- Później przyszedł sierpień. Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy wcześniej pan miał jakiś rozkaz przygotowania się do Powstania?
Nie, ponieważ jak byłem na Siennej, utraciłem łączność i nie miałem żadnego polecenia, czy rozkazu, żeby gdzieś się stawić.
- 1 sierpnia – wybuch Powstania...
Jeszcze chciałem powiedzieć, jak młodzi ludzie byli nierozważni, to znaczy myślę o sobie. W czasie jednej z takich dużych obław, zrobionych przez Niemców w naszej dzielnicy w 1943 roku, kiedy Niemcy zrewidowali nasz dom i ponieważ niczego nie znaleźli, zapytałem: „Czy mogę wyjść, bo jestem umówiony z kolegami na plażę?”. I żołnierz, który rewidował, wyprowadził mnie, zameldował się dowódcy stojącemu przy ciężarówce, przy karabinach maszynowych - obstawiał okolicę, że nic nie znaleziono i powiedział, że chcę iść na plażę. No i puszczono mnie na plażę, z tym, że naprawdę to miałem wyznaczony wyjazd pod Otwock, [gdzie] planowaliśmy podglądać konstrukcję jakiegoś mostu, który można by wysadzić, bo kierunek przeszkolenia wojskowego miałem jako saper.
- To było na Żoliborzu, czy już na Siennej, w Śródmieściu?
Na Żoliborzu jeszcze.
- A pan chciał iść na plażę?
I jak dzisiaj o tym myślę, to mi się zimno robi, bo wiadomo, czym się kończyły łapanki, jakie to wszystko było groźne. Właściwie człowiek, który dowodził całą obławą mógł mi powiedzieć, że na głowę upadłem. To sytuacja, którą może trudno przedstawić, ale Niemcy [stali] na trawnikach z karabinami maszynowymi, [obok] stała buda, do której załadowano pewną liczbę wyłapanych ludzi, a ja wyszedłem z tym żołnierzem rewidującym nasz dom i on zameldował, że chcę iść na plażę, bo jest ładna pogoda.
- Teraz wróćmy do Powstania. Jest wybuch Powstania. Czy pan wiedział coś, że będzie Powstanie, przeczuwał pan coś?
Oczywiście, było wiadomo o tym. Akurat wracałem wtedy na rowerze z Żoliborza i strzelanina jakoś mnie doganiała. Oczywiście byłem zorientowany, że zaczęły się generalne rozruchy, z tym, że jak mówię, żadnych kontaktów nie miałem. Mój brat, który był zdekonspirowany, w ogóle od paru miesięcy nie mieszkał z nami, tylko gdzieś tam [pod] nieznanymi adresami. Widziałem go parę miesięcy przed Powstaniem i potem go już nie zobaczyłem. Jak się dowiedziałem, zginął pierwszego dnia i do dzisiaj nie wiem gdzie i w jaki sposób.
- On przynależał do „Baszty”?
Tak, on był w kompanii łączności K-1 w „Baszcie”. Tam wyszedł wówczas z rejonu początku ulicy Madalińskiego, zresztą nie bardzo mądrze, bo wysłano go bez żadnego towarzystwa z radiostacją, to znaczy z pudłem i nie doszedł na ulicę Wołoską, gdzie miał dojść. A co się z nim stało, gdzie został zabity...
- Czy pamięta pan, jaki on miał pseudonim w konspiracji?
„Hubert”
- Pan właśnie wracał na rowerze z Żoliborza 1 sierpnia?
Pierwszego sierpnia przed południem, bo Powstanie zaczęło się niby o piątej, ale pojedyncze strzelaniny były już znacznie wcześniej. Siedziałem w domu przez parę dni, dopóki nie przyszedł przyjaciel kuzyna Koniecznego, który był zaangażowany w konspiracji harcerskiej. Zabrał mnie ze sobą, wtedy zaczęły się moje dzieje powstaniowe. To chyba było 4 sierpnia.
- Jak pan nawiązał kontakt z powstańcami?
Był 4 sierpnia, czwarty dzień Powstania.
- Pan zgłosił się do dowódcy, czy do innych powstańców?
On był serdecznym przyjacielem naszego rówieśnika Jurka Koniecznego, syna ciotki. Powiedziałem, że strasznie chcę bić Niemców. Ponieważ był dowódcą oddziałów harcerskich, gdzie byli ludzie w moim wieku, powiedział, że mogę pójść z nimi i skierował mnie do podległych sobie oddziałów harcerskich.
Jerzy Zürn.
- Dostał pan uzbrojenie, granaty, pistolet?
O nie! To były rzeczy, o których się marzyło, a które się dostawało dopiero po tygodniach pobytu w jakiejś organizacji. O butelki z benzyną oczywiście było łatwiej.
- Czy składał pan w czasie Powstania przysięgę żołnierza Armii Krajowej?
Nie, to wszystko odbywało się w sposób bardzo prozaiczny. Przychodziło się, już nawet nie pamiętam praktycznie, ale to bez żadnego układu wojskowego, on powiedział: „To jest Wojtek, weźcie go i niech on z wami chodzi”. W pierwszym okresie z kolegami z jednostek harcerskich chodziłem na rozmaite patrole, bo okazało się, że Zürn był w dowództwie, trudno by powiedzieć, w jakim układzie Warszawy. Te patrole miały charakter zwiadowczy po rozmaitych dzielnicach Warszawy. My tam chodziliśmy, patrzyliśmy po prostu, co się dzieje i przynosiliśmy raporty. To trwało do 16 sierpnia, kiedy cała grupa Zürna została skierowana właśnie do „Bartkiewicza”. Wtedy znalazłem się w rejonie przewidzianym do obrony przez „Bartkiewicza”, to znaczy w rejonie: Królewska, Marszałkowska, Świętokrzyska i Mazowiecka.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego spotkał się pan z przedstawicielami innych narodowości? Czy na przykład spotkał pan jakiś Żydów, Rosjan, Białorusinów? Czy widział pan na przykład Niemców wziętych do niewoli?
Tak, widziałem oddziały wziętych do niewoli Niemców, którzy się zajmowali zwykle niezbyt bezpieczną robotą – wydobywali trotyl z pocisków, które były wystrzeliwane z Pruszkowa i często nie wybuchały. Ten trotyl miał postać skamieniałą i po rozkręceniu pocisku wydłubywali [go] i z tego się robiło granaty.
- A jak ci Niemcy byli traktowani?
Bezpośrednio z jeńcami niemieckimi nie miałem nic do czynienia w czasie Powstania, ale z tego, co widziałem, wtedy z daleka, to po prostu byli pracującymi ludźmi, wykonującymi konkretne zadanie, a gdzie jedli, gdzie mieszkali nie wiem.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna? Jakie były kontakty z ludnością cywilną?
Były rozmaite okresy. Jak powiedziałem, byłem skierowany do patroli. Zadaniem drużyny, do której byłem przydzielony, było zbieranie informacji, czy nawet badanie nastrojów ludności. W pierwszych dziesięciu dniach, mniej więcej, to był pełny entuzjazm. Jak ludzie widzieli jakiegoś chłopaka z opaską na ręce, to wszystko było do dyspozycji: jedzenie, picie, no wszystko, nie paliłem papierosów, ale nie było żadnych kłopotów materialnych. Natomiast potem, kiedy się okazało, czym ten cały zapał pachnie, co się będzie działo, entuzjazm ustępował, ludzie się bardziej zamykali. Właściwie miałem mało do czynienia z ludnością cywilną. Po dojściu do „Bartkiewicza” siedzieliśmy tylko, mieliśmy dyżury powiedzmy na pierwszej linii, bo w Ogrodzie Saskim byli Niemcy. W każdym razie, żadnych negatywnych objawów nie było. Aczkolwiek spotkałem tam znajomego z czasów przedpowstaniowych, prawnika, który zobaczywszy mnie powiedział, że powinniśmy naprzód pomyśleć o tym, jak zapewnić jedzenie [i] bezpieczeństwo ludziom, a potem organizować bunt zbrojny. To po prostu była konkretna rozróba, tak jakby dzisiaj grupa młodych ludzi wyszła i zaczęła rzucać kamieniami w szyby tramwajów, nie myśląc o [konsekwencjach].
- Pamięta pan nazwisko tego znajomego?
To był pan mecenas Jarosiński.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jak z jedzeniem, czy były jakieś kłopoty?
Tak jak mówiłem, na początku było wszystko dostępne, a potem się zaczął normalny głód. Brakowało jakiekolwiek organizacji, która by zapewniła dostawę jedzenia: obiadów, śniadań, czy kolacji. Właściwe wszyscy polegaliśmy na własnej inicjatywie i to, co się znalazło, co się zdobyło, to się jadało. A praktycznie, to były dwa miesiące głodowania na granicy wytrzymałości. Przy czym ta wytrzymałość u młodych ludzi jest widocznie bardzo duża, bo ja bym na przykład dzisiaj nie potrafił odpowiedzieć, co piłem, a problem wody był niezwykle skomplikowany, gdzieś coś musiałem dostawać, bo człowiek musi wypić półtora litra wody dziennie, ale tego zupełnie nie pamiętam. Natomiast jedzenie było oparte na własnej inicjatywie: to, co się znalazło, to się zjadało.
Sporadycznie, bo to jedzenie kotów i psów... To może zjedliśmy jednego kota i widzieliśmy rozpacz jakiejś pani, której psa zabito w celu zjedzenia. Natomiast jadło się przeważnie wyroby zbożowe, bo w magazynach łatwiej było o zboża. Zresztą magazyny Haberbuscha i Schielego, w rejonie Towarowej, do końca Powstania dostarczały jęczmień. Trzeba go było tylko przynieść. Pamiętam, że gdzieś znaleźliśmy beczki tłuszczu, to się mówiło „tłuszcz małpi”, nie wiem dlaczego, przewidzianego do wyrobu mydła, który, jak się okazało, bardzo się nadawał do smażenia. Po podgrzaniu można było wyrzucić zaraz parafinę, która się zbierała na wierzchu i można było smażyć jakieś placki. Ten tłuszcz miał paskudny smak.
- Wspominał mi pan wcześniej, że nie jadło się czarnego kota. Dlaczego?
[Istniał] taki pogląd, że czarne koty są trujące, oczywiście to równie niepoważne, jak konieczność jedzenia białych kotów.
- A pamięta pan jak smakowało to mięso kota, czy psa?
To był smak cielęciny, królika – to nie było nic paskudnego.
- A jak było z noclegami? Gdzie spali powstańcy?
Spaliśmy gdzie się dało, to znaczy we wskazanych nam lokalach, w domach, gdzie akurat nasz oddział miał przydział. Znaczy [jak] się znalazło coś miękkiego: dywan, czy ubrania, czy szmata. Spało się na podłodze, bez jakichkolwiek urządzeń do spania, oczywiście o pościeli nie ma mowy.
- A ubranie, bo przecież każdy myślał, że idzie na parę dni do Powstania?
Powstanie trwało dwa miesiące, tak jak człowiek miał spodnie i bluzkę, i jedną parę bielizny to dwa miesiące można [się] było w tym przemęczyć. Tak że to nie stanowiło szczególnego problemu. Ja na przykład przez dużą cześć Powstania, przez drugą połowę, chodziłem w mundurze żołnierzy czołgistów niemieckich, bo akurat taki mundur dostałem od rannej koleżanki, która poszła do szpitala i tego munduru nie potrzebowała.
- Pamięta pan jak się nazywała ta koleżanka?
Chodząc w tych patrolach, o których mówiłem w pierwszych dniach, przechodziliśmy przez ulicę Marszałkowską na wysokości Świętokrzyskiej, gdzie z Ogrodu Saskiego był ostrzał niemiecki. Tam nie było barykady, jak przechodziliśmy, to do nas strzelali. Ta koleżanka została postrzelona. My przebiegliśmy szczęśliwie za nią. Ona miała pseudonim „Halszka”. Wiem, że obecnie już jest na emeryturze, jest profesorem Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, ale nazwiska, niestety, nie pamiętam. Akurat mam na temat jej wypadku notatkę, rzucę tylko okiem. Może tutaj jest? [czyta] Nie, tylko też pseudonim „Halszka”.
- Podarowała panu mundur czołgisty?
Ona była mojego wzrostu. Musieliśmy ją rozebrać, żeby jakoś ratować ją od upływu krwi. Została postrzelona dość wysoko w nogę, w pachwinę, trzeba ją było rozebrać, obandażować, żeby ograniczyć krwotok. Potem została przeniesiona do szpitala, a ten mundur ja dostałem w spadku. To może nawet dziwnie wyglądać, tak jakbym z tej dziewczyny mundur wyszabrował, ale to była jej dobra wola. Ona nie potrzebowała tego, była w sweterku, zresztą szczegółów nie pamiętam.
- A czy mieli panowie czas wolny, czy były jakieś zmiany na tych barykadach?
Tak.
- Jak często były dyżury na barykadzie?
Trudno powiedzieć, ale co osiem – dwunaście godzin.
- I później, był jakiś czas był wolny?
Potem przychodzili inni koledzy i zamienialiśmy się.
- Czy wtedy, to się tylko spało, czy można było piosenki pośpiewać, porozmawiać? Czy zdarzały się takie sytuacje?
Rozumiem pytanie, ale ponieważ w naszej okolicy pocisk wybuchał, mniej więcej, co parę minut, więc właściwe ten czas wolny zużywało się na to, żeby ratować się przed śmiercią. Nie było czasu na życie prywatne.
- Czy miał pan kontakt ze swoją mamą, z najbliższymi?
Byłem [u niej] parokrotnie, bo matka była na ulicy Siennej. Szczególnie jeden raz był nieprzyjemny, bo jak dochodziłem do budynku, zobaczyłem, że go nie ma. Był zniszczony przez bombę, ale się okazało, że szczęśliwie wszyscy byli wtedy w piwnicy mocno zbudowanej i przeżyli. Moment, jak zobaczyłem przecięty dom, mniej więcej przez mieszkanie ciotki Koniecznej, na ścianie wisiała harmonia, to były ciężkie chwile, nim zobaczyłem, że matka i wszyscy [są] zdrowi. [Zostali] zasypani w piwnicy, ale jakoś [się] odkopali, wyszli stamtąd i potem przeważnie siedzieli już w piwnicy.
- A pana mama nie miała nic przeciwko temu, że pan walczył w Powstaniu Warszawskim? Czy bała się o pana?
Z całą pewnością, cały czas była ciężko nieszczęśliwa, ale to była taka sytuacja, że nikomu nie przyszło na myśl powiedzieć: „Nie idź”. To był jakiś taki ogólny zryw spontaniczny. Poza pocałunkiem, przytuleniem, to nie słyszałem stwierdzenia: „Może byś został”.
- Czy w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Czy były msze święte, spowiedź?
Nie pamiętam, żeby były jakiekolwiek msze, czy jakieś takie spotkania religijne, bo ostrzał trwał od wczesnego świtu do późnego wieczora. Wszystko dookoła się waliło i ciągle się czekało, czy chowało się kolegów, którzy polegli. Słysząc jęki ludzi zasypanych [w zbombardowanych] domach, usiłowało się ich jakoś odkopać, ale to było właściwie niemożliwe. Tak mijał cały czas, nawet takie... Znaczy te pytania pani są dla mnie zaskakujące, bo człowiek po prostu walczył o życie, przez cały czas, a w nocy, jak gdzieś dwie godziny mógł się przespać – zresztą obojętne gdzie, czy na jakimś stole, gdzie ktoś zmarły leżał, czy gdzieś w jakiejś dziurze, czy na desce – to się spało snem kamiennym.
- Ja wiem, że były takie trudne momenty. Czy była prasa podziemna? Czy było radio? Czy dochodziły informacje do pana oddziału?
Nie, właściwie nic nie pamiętam, byliśmy pozostawieni sami sobie. Na przykład byłem długi czas w piwnicach w Prudentialu, to tam z kolegami z drużyny wymienialiśmy się nawzajem, ale organizacyjnie to było właściwie bardzo kiepsko pomyślane: nie było żadnych raportów, żadnych rozkazów, żadnych zbiórek drużyny. Na przykład tylko dowiadywaliśmy się, czy są ochotnicy, bo trzeba pójść w pewien punkt Warszawy, ze względu na wzmocnioną akcję, to się zgłaszali, ale żadnej organizacji typu porządku wojskowego nie pamiętam. […]
- Z kim się pan kolegował w czasie Powstania Warszawskiego? Czy miał pan jakiegoś serdecznego przyjaciela?
W drużynie było nas trzech i właściwe ta trójka ściśle się trzymała, bo nie chodziło się pojedynczo, tylko chodziło się w parę osób na patrole.
- Jak się nazywali ci koledzy?
Jeden się nazywał Tadeusz Keller – żyje do dzisiaj w Gdyni. Jesteśmy w serdecznym kontakcie. Drugi był Teodor Spychalski. On zginął, kiedy przechodził po belce konstrukcyjnej na zburzonym piętrze „Prudentialu” i tam go snajper niemiecki dojrzał i zastrzelił, tak, że on zleciał na ruiny, na gruzy.
- Jaka akcja najbardziej panu utkwiła w pamięci?
Powstanie wyglądało tak: to był obraz piekła, to znaczy strzały, padające pociski, czerwone łuny palących się domów, nieszczęście zasypanych. Ja też byłem zasypany, jakimś cudem zasłoniła mnie kasa pancerna, bo byłem w budynku, na który spadła bomba lotnicza. Takie chowanie się przed śmiercią to zasadniczy element tego, co pamiętam.
- A gdzie to było? Pamięta pan, na jakiej ulicy to było, w jakim budynku?
Chyba na Świętokrzyskiej 30 albo 28.
- Uratowała pana kasa pancerna?
Widziałem błysk bomby, czułem zapach wybuchającego prochu, ale siedziałem na korytarzu, a na krześle tu stała, mnie się wydaje, że kasa pancerna, inni koledzy mówią, że jakiś element kamienny wieszaka, no obojętne. W każdym razie, jak opadł pył, to wywlekliśmy się przez szczelinę, przy czym podobno bardzo krzyczałem, poza tym byłem rozebrany do połowy. Szereg kolegów wówczas zginęło.
- Został pan wtedy ranny przy tym zasypaniu?
Byłem kontuzjowany psychicznie - nie wiedziałem, co się ze mną dzieje przez pewien czas, ale nic nie złamałem, ani nie byłem ranny. Przy czym strasznym przeżyciem zawsze było, jak z kimś się rozmawiało, a za chwilę on był nieżywy. Poza tym byłem w korytarzu
Arbeitsamtu na Kredytowej, wtedy jak Niemcy tak zwanego goliata puścili. To były małe czołgi wypełnione materiałem wybuchowym, kablem prowadzone, które wybuchały. Wiele osób zostało przygniecionych drzwiami metalowymi, które były w tym korytarzu po stronie wybuchu. To był straszny wygląd, bo większość wnętrzności wypłynęła, wszystko było posypane popiołem i z takimi odbryzgami stale miałem do czynienia. Zresztą ten [dowódca] Zürn w podobny sposób zginął. On był bardzo dzielny, bardzo odważy i na Mazowieckiej wystawił głowę nad barykady mimo ostrzeżenia, akurat czołg strzelił, za chwilę go niesiono, prawie bez głowy.
- Czy był pan ranny w czasie Powstania?
Nie, nie byłem
O bardzo.
- Czy później były jakieś kłopoty z bronią? Czy widział pan jakieś zrzuty, żeby Anglicy, Amerykanie, Rosjanie zrzucali?
Był ten sławny, ogromny zrzut we wrześniu, kiedy wielkie eskadry fortec leciały, a potem otwierały się pod nimi spadochrony. Myśleliśmy, że to desant czy ratunek, a to były zasobniki z bronią i z żywnością, które w większości zostały zniesione na Pole Mokotowskie. To były chwile wielkiego entuzjazmu, które trwały do czasu, jak zobaczyliśmy, że nic z tego nie będzie.
- Już Powstanie chyliło się ku upadkowi, jakie były odczucia, [gdy] przyszedł rozkaz podpisujemy kapitulację, wychodzimy?
Znowu chciałem powiedzieć, [że] nie było organizacji, którą by człowiek odczuwał, nie było nawet jakiś wskazówek. Był czas, kiedy zajmowałem się chowaniem umarłych w ogródku za pierwszą linią budynku ulicy Mazowieckiej. Po tym jak brata szukałem, to myślałem, że tych biedaków się chowało w ogóle nie sprawdzając, czy oni mają jakikolwiek dowód, czy to w postaci znaczka, czy kartki w butelce, czy czegokolwiek. Taka spontaniczna działalność wykonywania podstawowych potrzeb, bez jakiegokolwiek namysłu.
Jeżeli chodzi o zakończenie Powstania, to chyba na dzień czy na dwa dni przed końcem, przed kapitulacją było wiadomo, że Warszawa się poddaje. Przy czym, ja chciałem bardzo być internowanym, iść do obozu, ale odnalazła mnie matka z moim kuzynem, którzy powiedzieli, przekonali mnie, że to wszystko jest śmiertelny bałagan, żeby uciekać, jak tylko się da, a nie bawić się w bohaterstwo do końca. I wyszedłem z ludnością cywilną 2 października.
Pani myśli, zresztą wcale się nie dziwię, ciągle kryteriami porządku. Na placu Napoleona, bo ja byłem w „Prudentialu”, kotłowało się od ludzi. Czy ja poszedłem z matką i z kuzynem w tamtą ulicę, czy poszedłem do kolegów powiedzieć im, że chcę iść do niewoli, to w ogóle nie było jakiejkolwiek kontroli, niczego. Jak mnie przekonali, to poszedłem z nimi. Tak się skończyła moja działalność wojskowa.
- I później pan poszedł z ludnością cywilną?,
To też bardzo dziwna sprawa. Wówczas ludzie w ten sposób byli transportowani do obozu do Pruszkowa, że droga była obstawiona przez Niemców, a ludzie szli całą gromadą, dziesiątki tysięcy ludzi, w tamtą stronę. Poza Warszawą zrobił się zmierzch. Wówczas ludzie się rozchodzili do domów stojących przy drodze. Ja z matką też poszedłem do jednego domu, gdzie oczywiście miejsca nie było – ludzie leżeli pokotem. Znaleźliśmy miejsce akurat przy drzwiach i co kto wchodził, to nas odsuwał, jak się drzwi zamykały, poprawialiśmy się. Zbudziłem się o piątej rano i stwierdziliśmy, że droga w ogóle nie jest obstawiona. Wobec tego nakłoniłem matkę i kuzyna, żeby wyjść na drogę. Wyszliśmy, poszliśmy do najbliższej stacji EKD do Opacza. Wsiedliśmy w pociąg. Pojechaliśmy do Milanówka, gdzie sprzedawali pomidory i jedzenie i to znowu był szok – absolutnie nie do zrozumienia.
Tam zamieszkałem u znajomych, jakoś tak potem kręcąc się, dalej wyjechałem do Krakowa. Z Krakowa, ciotka Konieczna, która również z nami wyszła, pojechała do Zakopanego. My z kuzynem zatrzymaliśmy się w Krakowie, gdzie pracowałem przez jakiś czas jako goniec w ubezpieczalni społecznej. Z kuzynem zdecydowaliśmy się pójść do Zakopanego, bo nasza rodzina zajechała do Zakopanego. Jak przyszliśmy na dworzec, to akurat Rosjanie [niezrozumiałe]. To był chyba 15 czy 16 styczeń 1945 roku. Wobec tego, zdecydowaliśmy się iść piechotą. Doszliśmy do Zakopanego za trzy dni, mijając po drodze Niemców, partyzantów, cywilnych ludzi, dostając mleko od górali i śpiąc gdzieś kątem.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Z końcem stycznia, kiedy górale zaczęli sprzedawać jedzenie tylko za złote dolary, bo papierowych już nie brali. My z matką niczego nie mieliśmy, poza węzełkiem. Zdecydowaliśmy się uprosić Rosjanina w ciężarówce, żeby nas zabrał i w mrozie styczniowym zajechaliśmy z matką do Krakowa, żeby po prostu w Zakopanem z głodu nie umrzeć.
W Krakowie zahaczyłem się o Uniwersytet Jagielloński, o Wydział Matematyki. Potem została otwarta Politechnika i zapisałem się na Wydział Mechaniczny, który się przeniósł do Gliwic. W Gliwicach mieszkałem przez dwadzieścia trzy lata, to znaczy skończyłem Politechnikę, tam pracowałem, tam uzyskałem stopień doktora nauk technicznych. Potem zostałem awansowany jako wicedyrektor zjednoczenia i przeniesiony z tego powodu do Warszawy. To był 1972 rok.
- A wcześniej pan w Warszawie nie był?
Byłem w celach poszukiwawczych, to znaczy w 1945 roku.
- Czy stał pana dom na Żoliborzu?
Właśnie... zaraz, czy to był 1945? Tak, w 1945 roku, w kwietniu, ze znajomym pojechaliśmy do Warszawy, przy czym ta nazwa „pojechaliśmy” jest bardzo szumna, bośmy jechali w otwartym, towarowym wagonie, trochę na zderzakach. Pojechałem do Warszawy, żeby stwierdzić, co się z domem dzieje. Dom stał, był pusty, dokładnie okradziony, tylko niepotrzebne złodziejowi dokumenty rodzinne leżały na kupie, więc coś tam wybrałem i wróciłem na Śląsk. Trzeba było decydować, co zrobić: czy pojechać do Warszawy do pustego, [ale] stojącego, niezniszczonego domu, czy zostać na Śląsku. Matka mi wtedy powiedziała, że jak będę inżynierem, to sobie dziesięć takich domów postawię. Uwierzyłem doświadczeniu mamy i zostałem na Śląsku. A jak byłem po jakimś czasie, z myślą, żeby ten dom sprzedać, to on oczywiście był pełen lokatorów. W każdym pokoju mieszkała rodzina i w końcu kupiła to ode mnie za grosze, za wartość połowy samochodu osobowego, pani, która zostawiła córkę i ta córka przez pięćdziesiąt lat pilnowała, żeby się lokatorzy wyprowadzili. Jak się ktoś wyprowadził, to można było przypilnować, żeby zająć tę powierzchnię i ten dom jakoś zdobyła.
- Czy był pan represjonowany za to, że brał udział w Powstaniu Warszawskim? Czy się pan do tego przyznawał w tych najgorszych latach stalinizmu?
Przyznawanie się zacząłem od tego, że chciałem zweryfikować służbę wojskową i przy podaniu do... to się nazywało Rejonowa Komenda Uzupełnień załączyłem legitymację z Armii Krajowej, którą miałem jako dowód. Po wielu latach dowiedziałem się, że przy tym RKU była grupa ludzi, która patrzyła na te podania i jak była legitymacja Armii Krajowej, to od razu palili, jak była Armii Ludowej to zostawili. Czy byłem represjonowany? Pisałem, że byłem w Armii Krajowej. Do kryminału nikt mnie nie wsadził. Właściwie chyba nie byłem represjonowany.
- A co chciałby pan na zakończenie powiedzieć na temat Powstania, co według pana powinno się powiedzieć, a jeszcze nikt do tej pory nie powiedział?
To ma być historia, którą po pięćdziesięciu latach ktoś będzie słuchał?
- Skąd pana pseudonim – „Szofer” ?
Bo miałem zdolności techniczne i [już] będąc chłopcem miałem od razu prawo jazdy, prowadziłem samochód i stąd się wziął pseudonim.
Natomiast, co mogę powiedzieć o Powstaniu, straszliwe bohaterstwo wszystkich cywilnych ludzi... A chciałem jeszcze jedno zdanie dodać: ... i potworne oburzenie, że politycy potrafili do czegoś takiego dopuścić!
Warszawa, 6 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama