Halina Fijałkowska „Halszka”
- Jak pani pamięta swoje życie sprzed 1 września 1939 roku?
Byłam uczennicą gimnazjum imienia Marii Rodziewiczówny w Kobryniu. Jeśli chodzi o rodzinę, to mój ojciec był legionistą, był osadnikiem wojskowym. Właśnie w Zaprudach, to była taka osada, bo wieś była oddalona o jakieś trzy kilometry. To był majątek rozparcelowany po jakimś generale rosyjskim i tam było ośmiu osadników, między innymi właśnie mój ojciec. W 1939 roku w Kobryniu powstał oddział ochotniczy składający się z uczniów z naszego gimnazjum, PW. Do tego oddziału dołączył Strzelec i członkowie Akademii, jak to się nazywało.., organizacja na uniwersytecie wojskowa.. Oni do nas dołączyli. Dowódcą naszym był porucznik Kabata. Byliśmy podporządkowani 83 Pułkowi Piechoty, który stacjonował właśnie w Kobryniu. A wszystko należało do Kompanii Polesie generała Kleeberga. Walki toczyły się o Kobryń, 16 i 17 września. 17 września w nocy wycofaliśmy się razem ze wszystkimi oddziałam w kierunku Dywinu. Później już z oddziałami Kleeberga przeszliśmy całą kampanię aż do Kocka, 7 października zostaliśmy rozbrojeni. Ja byłam w charakterze sanitariuszki. Ponieważ wcześniej przeszłam w Brześciu przeszkolenie, w twierdzy, sanitarne i byłam na obozie PWK, gdzieś koło Stolina. Tak, że miałam przygotowanie, byłam już z kolegami. Była także moja komendantka z PWK. Byłyśmy dwie kobiety, pod naszą sanitarną opieką był cały oddział. Był lekarz, jakiś podchorąży, ja nie pamiętam, nie był mi znany, był przydzielony nam z wojska jakiś lekarz. Po kapitulacji pod Kockiem moja komendantka pani Datowicz Irena i ja pieszo przyszłyśmy do Warszawy. Dlatego do Warszawy bo moja mama była rodowitą warszawianką i tu miałam całą rodzinę w Warszawie, swojej mamy. Natomiast na Polesiu nie mieliśmy nikogo z rodziny, poza najbliższą. Tutaj zatrzymałam się u mojej rodziny i po pewnym czasie chciałam dostać się do domu. Przyjechałam, różnym transportem bo kolej wtedy jeszcze nie transportowała, do Terespola. W Terespolu, koło Terespola zatrzymałam się w majątku Koroszczyn, u państwa Kuczyńskich, znajomych moich rodziców gdzie spotkałam znajomych z Kobrynia. Dowiedziałam się od nich, że nam zabrano mieszkanie, dom, wszystko. Wyrzucono nas z tego domu i moja rodzina zamieszkała u sąsiedniego osadnika majora Skibińskiego. To był major, który pracował w twierdzy w Brześciu. Tam rodzina jego zjechała i tam moja rodzina też się ulokowała i razem tam byli. Z kolei dowiedziałam się, że niebezpiecznie jest żebym ja wracała do domu, bo władze sowieckie już zaczęły prześladowania legionistów, osadników wojskowych. Już wiadomo było, że ja też byłam w wojsku i podobno pytano o mnie. Ta moja komendantka przeszła przez granicę, zieloną granicę do domu dlatego, że dowiedziała się, że ojciec, który pracował w policji, został rozstrzelany. Została sama matka i ona miała zawiadomić moją rodzinę gdzie ja jestem i miałam czekać na jakieś wiadomości. Ponieważ dłuższy czas nie miałam żadnych wiadomości, w styczniu zdecydowałam się przejścia Bug na drugą stronę, przez zieloną granicę, żeby jednak skontaktować się z rodziną. Udało mi się przejść. Po przyjściu do Kobrynia spotkałam swojego profesora z gimnazjum, który powiedział, że absolutnie nie mogę wracać do domu dlatego, że władze sowieckie pytały o mnie i szukają mnie. Niemniej udało mi się zawiadomić mamę i mama z Zaprud, to było dwadzieścia kilometrów, pod pretekstem, że bolą ją zęby, dostała pozwolenie żeby przyjechać do Kobrynia. Wtedy spotkałam się ze swoją mamą. Mama potwierdziła naturalnie, że nie mogę wrócić do domu. Rozstałyśmy się. Pojechałam znów do Brześcia i znów przeszłam, przeprowadzając jeszcze dwóch kolegów, którzy byli zagrożeni, przez granicę do Terespola. Wróciłam do Warszawy. W Warszawie spotkałam kolegę mojego ojca, kapitana Misiewicza, też legionistę. Tu już w Warszawie sprowadziła się pewna grupa kolegów z Powstania, która nie mogła tam zostać i przechodzili przez zieloną granicę tutaj w Warszawie. Misiewicz zorganizował taki konspiracyjny, trudno powiedzieć jeszcze wtedy oddział, to był trzydziesty dziewiąty rok. Składaliśmy przysięgę u niego. Dostałam polecenie, ponieważ znałam Brześć, znałam Terespol, znałam te przejścia, dostałam polecenie łączniczki, która będzie miała kontakt z Brześciem i będzie przynosiła pewne wiadomości, rozkazy. Udało mi się przejść raz, udało mi się przejść drugi raz, wtedy mieszkałam w majątku Koroszczyn. Poza tym dostałam drugie polecenie. Wtedy jeździło dużo transportów kolejowych przez granicę, które przewoziły różne rzeczy ze strony niemieckiej na sowiecką i odwrotnie. Chodziło o to, żeby zdobyć dane co się przewozi w tych wagonach, ile takich transportów przechodzi dnia, tygodnia i tak dalej. Przesyłałam te wiadomości, zaszyfrowane, do takiej firmy, „Solvay” się nazywała, na adres tej firmy wysłałam te wiadomości. Kto dalej je odbierał, to już nie wiedziałam. Po jakimś czasie spotkałam swojego księdza prefekta z gimnazjum, który był w Białej Podlaskiej, który też przeszedł z Kobrynia tu i tam byli aresztowani księża i był w Białej Podlaskiej. Za zgodą tych warszawskich władz, którym byłam zaangażowana, przeszłam do Białej Podlaskiej. Ksiądz mnie tam zabrał i urządził. Zaczęłam pracować w kawiarni, którą założyła pani Madlerowa, to była dyrektorka gimnazjum w Białej Podlaskiej. Po aresztowaniu pani Madlerowej i wywiezieniu do Ravensbruck, prowadziła tą restaurację jej siostra, pani Kajewska. Pracowałam tam jako kelnerka. W tym czasie gromadziło się, były już przygotowania uderzenia na Związek Radziecki ze strony niemieckiej. W Białej Podlaskiej gromadzona była bardzo duża ilość wojska. To było lotnictwo, najrozmaitsze oddziały. Do tej kawiarni przychodziło dużo Niemców. Wtedy dostałam polecenie zbierania wiadomości jakie to są oddziały. Druga rzecz to była trudna dla mnie . Dostawałam proszki, które dosypywało się do kawy powiedzmy, które powodowały schorzenia pęcherza. Ja dowiadywałam się jakie działanie mają. Powodowały różne schorzenia tych, którzy wypijali tą kawę. Już po rozpoczęciu wojny sowiecko-niemieckiej przez Białą Podlaską były przeprowadzane olbrzymie ilości zabranych jeńców. To był potworny widok. To byli ludzie boso, ludzie nieraz tylko w bieliźnie, w niesamowitych warunkach. Wkoło Terespola został uformowany taki przejściowy obóz dla tych jeńców sowieckich. Wtedy dostałam takie polecenia, że jeżeli jest jakaś możliwość udzielenia jakiejkolwiek pomocy, jakiegoś ubrania czy jedzenia tym jeńcom... Był taki moment kiedy z tej kawiarni, koleżanki dwie Marysia Biernacka i Marysia Dechta, przyrządziłyśmy paczki żywnościowe z jedzeniem. Jak oni przeprowadzali tych jeńców, to rzucałyśmy te paczki. Ale któregoś dnia Niemcy nas aresztowali, zobaczyli to i zaaresztowali. Siedziałyśmy w gestapo w Białej Podlaskiej z półtora miesiąca, później nas przenieśli stamtąd. Naturalnie były ciągle badania bo podejrzewali, że jesteśmy szpiegami i tak dalej. Przenieśli nas do więzienia i z więzienia znów nas zabrali do gestapo. I taki ciężki moment przeżyłyśmy. Bo wiadomo było, że w gestapo albo wywożą albo rozstrzeliwują w pobliskich lasach. Zresztą przed nami dowiedziałyśmy się, że cała grupa Polaków wziętych jako zakładnicy została rozstrzelana. Powiedziano, żebyśmy jakieś drobne rzeczy, które miałyśmy przy sobie, żeby tego nie rozpakowywać. Tak całą noc przesiedziałyśmy czekając do rano. Teraz tak, jeżeli rano każą nam zostawić te bagaże, to znaczy, że zabierają nas na rozstrzelanie. Jeżeli natomiast pozwolą nam zabrać, to znaczy, że nas dalej gdzieś wywożą. Na szczęście, rano skoro świt pozwolili zabrać bagaże i przewieźli nas do [M..] i wywozili nas do Lublina, do więzienia. Nie był to przyjemny pobyt w zamku. Tam siedziałyśmy do stycznia, chyba 25 stycznia i zwolnili nas. To był zupełny przypadek. Jedna z naszych koleżanek, to była dziewczynka, bardzo drobna i szczupła, miała wtedy piętnaście lat. Ja byłam starsza ale z warkoczami. Wtedy do więzienia przyszła delegacja. Nam mówiono jakaś międzynarodowa, z Czerwonego Krzyża czy skądś, zobaczyć jak wyglądają. Na takim apelu, na terenie tego dziedzińca dla kobiet, przyszli oni w asyście naczelnika tego więzienia - to był Ślązak - i tych wszystkich gestapowców. Zwrócili uwagę dlaczego tu dzieci w więzieniu siedzą. Wśród tych kobiet byłyśmy bardzo młode i widocznie tak bardzo jeszcze młodzieńczo czy dziecinnie wyglądające, że zapytali dlaczego tutaj dzieci siedzą. Ten naczelnik więzienia nazywał się Dominik i obiecał, że on sprawę rozpatrzy i zobaczy dlaczego my tu jesteśmy. Po tym w dwa tygodnie zwolniono nas z więzienia. Po zwolnieniu z więzienia wróciłam jeszcze do Białej Podlaskiej ale później wróciłam do Lublina. W Lublinie, w tym więzieniu na zamku, obsługa kobiet była też częściowo polska. Strażnicy też byli Polacy. Od czasu do czasu jak siedzieliśmy w więzieniu, na jesieni wyprowadzali nas na roboty, znaczy do kopania ziemniaków, jakieś innych rzeczy. Tam poznałam jednego z tych strażników. Jak nas z więzienia wypuścili, on o tym wiedział i zabrał nas do siebie, żeby się zatrzymać, żebyśmy mogły później pojechać do domów. Jego żona była kierowniczką żłobka w Lublinie. Ponieważ już w Białej Podlaskiej nie mogłam zostać, tę kawiarnię Niemcy zamknęli po naszym aresztowaniu, więc przyjechałam do Lublina i zaczęłam pracować w żłobku u tej pani jako pielęgniarka. Tutaj naturalnie szła za mną praca konspiracyjna. Wtedy zaczęłam, byłam takim punktem, gdzie z Warszawy ktoś przyjeżdżał, jakaś łączniczka, powiedzmy, przyjeżdżała. W żłobku u mnie nocowała tam za wiadomością dyrektorki, ja dalej znów jakieś wiadomości przekazywałam. Tak trwało, pod koniec [czterdziestego?] drugiego roku wróciłam do Warszawy, dlatego że jeden z tych współpracowników, z którym w Lublinie pracowałam, to była taka... wywiadowczy oddział, Pralnia Dwa, wyjechał do Warszawy i chciał żeby tutaj przyjechała. Jakiś czas z nim współpracowałam a później przeniesiono mnie właśnie do tej Kompanii Ochrony Sztabu i tu dłuższy czas pracowałam. W pewnym momencie jeden z cichociemnych, gdzie tam właśnie takich profesor Lejbach się zatrzymywał, to był taki punkt gdzie u mnie w domu na Żoliborzu zatrzymywali się cichociemni, rannych też tam przywoziliśmy i tak dalej [?]. Już zaczęłam pracować z służbą sanitarną w tym czasie. Była taka historia, że został aresztowany jeden z tych cichociemnych, który mnie znał, więc musiałam z Warszawy wyjechać. Obawiano się, że może jednak coś... nie wiadomo jak ten człowiek się zachowa. Wtedy profesor Lejbach... zresztą za jej pośrednictwem, zawiózł mnie jeden z kolegów do Koroszczyna pod Warszawą, do jej brata. To był taki punkt gdzie bardzo dużo ludzi zatrzymywało się, ukrywało się. To był kwiecień 1944 rok. Ja tam byłam do czasów Powstania, na pięć dni przed Powstaniem dostałam wiadomość, że wracam do Warszawy. I tu już zatrzymałam się w mieszkaniu profesor Lejbach. I zaczęło się Powstanie. Dowódcą naszym była profesor Lejbach. To była wspaniała pani, wspaniały lekarz, wspaniały człowiek. Nie spotkałam takiego drugiego. To był człowiek, który działał na nas twórczo, działał na nas dobrze, działał na nas wspaniale, to był nadzwyczajny człowiek. Na takim spotkaniu przed Powstaniem, gdzie się spotkaliśmy w dość dużej grupie kobiet u profesor Lejbach, zostały utworzone dwa oddziały sanitarne, które miały uczestniczyć w czasie Powstania razem z całym naszym ugrupowaniem. Na czele jednej... jeden był oddział doktór Róży, drugi oddział był doktór Beaty. Zostałyśmy podzielone. Jeden z oddziałów, kwatery nasze, naszych chłopców i nasze dowództwo mieściło się w budynku PKO na Sienkiewicza i częściowo na Moniuszki. Przygotowany był szpital w podziemiach Bruna - Bruno to była taka firma metalowa, na Moniuszki 11 i Moniuszki 9. To były olbrzymie piwnice, gdzie były magazyny i tam zostały przygotowane wcześniej miejsca na szpital. Chłopcy byli rozmieszczeni w PKO na Sienkiewicza, część na Moniuszki pod dwunastką. Zresztą dość nieszczęśliwie, jeden z punktów... przed Powstaniem była zbiórka na Starym Mieście i chłopcy mieli przejść później na Moniuszki. Było ogromnie utrudnione przejście przez Ogród Saski w nocy i bardzo wielu chłopców wtedy zginęło. Natomiast mój oddział sanitarny został umieszczony na Marszałkowska 45, przy Hożej. Dlaczego tam to nie wiem, bo żadnego naszego oddziału tam nie było. Tam była jakaś szkoła handlowa i w tej szkole my żeśmy się zebrali. Wybuchło Powstanie i zostałyśmy same. Nikogo ani żadnego zaopatrzenia i same tylko w tej szkole, na trzecim piętrze. Jak się troszkę uspokoiło, to było chyba na trzeci dzień po Powstaniu, nie miałyśmy co jeść, tyle tylko co tam każdy miał, trochę ludzie nam... na dole była apteka i jacyś państwo z tej apteki nas żywili. Zdecydowała profesor, że trzeba nawiązać kontakt z naszymi oddziałami na Moniuszki. Wyszłam jako pierwsza, poszłam tam i doszłam do Alei. Dalej były takie punkty nasze, które przepuszczały i dalej mnie już nie przepuścili. Dlaczego? To było bardzo tak śmiesznie. Przez Aleje Jerozolimskie przeprowadzony był drut. Na tym drucie umieszczony był manekin. Ten manekin przeciągało się z jednej strony na drugą. Jak ten manekin przeciągali i był bardzo silny obstrzał to nikogo nie puszczali. Jak przeciągali manekin i było trochę luzu, to wtedy przebiegało się ewentualnie, jeszcze nie było barykad wtedy. W każdym razie ja nie mogłam przejść i wróciłam. Następnego dnia poszłam z doktór Martą z naszego oddziału, była taka młoda lekarka z Łowicza. Zresztą też ciekawa osoba, ojciec jej był starostą w Łowiczu i jak wojna się zaczęła, popełnił samobójstwo. I Marta została z matką, wyjechały do Warszawy i była u nas. Wtedy w nocy udało nam się przejść na druga stronę. Nawiązałyśmy kontakt z naszym dowództwem i zdecydowali, że wszyscy przechodzimy na Moniuszki. Wróciłyśmy i cały nasz oddział przeszedł na Moniuszki. To zdjęcie, które pani pokazywałam, to jest moment kiedy idziemy na Moniuszki ale chyba było zrobione już po tej stronie Alei, może być Bracka czy jakaś inna ulica. Rozpoczęła [się] normalna praca w szpitalu przy rannych. Oddział nasz spełniał dwie funkcje. Dyżury w szpitalu przy rannych i zawsze były dyżury wyznaczane wtedy kiedy chłopcy szli do akcji. Wtedy zawsze przynajmniej dwie sanitariuszki szły z chłopcami, bo jak byli jacyś ranni żeby od razu można było udzielać pomocy. W szpitalu było coraz więcej rannych, coraz trudniej było. Ściągało się różne rzeczy, łóżka jakieś, pościel, nawet na podłodze, nieraz było siedemdziesiąt, nawet więcej osób, tak, że to była bardzo trudna praca. Najbardziej uciążliwa praca to była przy ludziach poparzonych. To były straszne wypadki, ludzie poparzeni od tych pocisków zapalających. Nie znam ani jednego wypadku gdzie by ktoś poparzony ocalał. Nawet niewielkie poparzenia, nie było możliwości zahamowania gangreny, która się... Wszyscy umierali. To było strasznie ciężkie. Pamiętam takiego rannego, starszego człowieka. To nie był wojskowy, to był cywil, który jak wszedł do nas, to na nim się wszystko paliło. To ubranie z niego się ściągało razem ze skórą. Okropne. Ten człowiek miał tak silne serce, że dość długo żył. Nie wyobraża sobie pani jak to było straszne. Człowiek, który ropiał dookoła, ta ropa... Później umieściliśmy go w osobnym malutkim pomieszczeniu dlatego, że to był tak straszny odór, że to było nie do wytrzymania. Robiło się takie jakieś, żeby to na podłogę ściekało bo to nie było możliwości, żeby to wszystko można było opanować. Drugi taki, pamiętam... Pierwszy z moich rannych, którym się opiekowałam. To był chłopak, który miał ściętą czaszkę od góry. Ten pulsujący mózg był otwarty. On nie władał ani rękami ani nie mówił, więc go sztucznie się karmiło, wszystko koło niego się robiło. W pewnym momencie patrzę a wśród otwartego jego mózgu pełno jest robaków. Przerażona mówię do doktora: "Panie doktorze, przecież to jest straszne, proszę zobaczyć - pełno robaków w tym siedzi". On mówi: "Słuchaj, [niech] to cię nie martwi, one oczyszczają mu ten mózg". Ale to było przerażające. To był jeden z moich pierwszych rannych, on leżał osobno też. Nim się człowiek oswoił z tym wszystkim, to było bardzo trudne przeżycie. Było już 23 sierpnia, mój oddział został wyznaczony do pomocy przy zdobywania Komendy Policji na Krakowskim Przedmieściu przy kościele Świętego Krzyża. To był budynek, który łączył się z kościołem Świętego Krzyża. Z tym wyznaczonym oddziałem ja i moja koleżanka, ta Marta - lekarz, poszłyśmy z tym oddziałem do akcji. W pewnym momencie został ranny kolega i to też pierwszy raz widziałam taką historię, on był ranny w tętnicę, miał przebitą w nodze i krew, która tryskała prawie do sufitu, strasznie wysoko. Zahamowałam mu i tak dalej. Kolegę trzeba było odwieźć do naszego szpitala, zresztą ranny w nogę był, czyli na noszach, nie mógł iść. Koleżanka Marta z nim poszła, a ja odprowadziłam ich kawałek i wracałam i wtedy wybuchł granatnik i zostałam ranna. Zostałam ranna dość mocno i ręka i nogi i brzuch naszpikowane były odłamkami. Chłopcy byli w kościele, a to było poza kościołem, gdzieś tam na plebaniach wysoko i nikt nie wiedział, że jestem ranna. Wbiegłam po schodach kawałeczek i zaczęłam krzyczeć: "Chłopcy, chłopcy jestem ranna!". Ale nie miałam przy sobie torby, bo tą torbę zostawiłam tam gdzie opatrywałam tego kolegę. Tutaj krew się leje, chłopcy są bezradni, któryś przyniósł kawał sznura od bielizny i tak mnie zatamowali, żeby jak najmniej krew leciała. Później leżałam w szpitalu tym naszym, do drugiego [września]. Naturalnie miałam założony gips - rękę, nogę - noga była w dwóch miejscach ranna. Była ewakuacja szpitala, która rozpoczęła się 2 września. Już było tak... taki był obstrzał i bombardowanie, że trzeba było zmienić kwatery chłopców a szpital trzeba było zlikwidować. Więc rozpoczęła się ewakuacja. Mnie przeniesiono 3 września, o ile dobrze pamiętam, nieśli mnie niemieccy jeńcy, którzy zostali wzięci z Pasty bo nasz oddział brał też udział w zdobywaniu Pasty. Zanieśli mnie, naturalnie szła też koleżanka razem, do szpitala na Mokotowską. To był chyba Mokotowska 45, tam był chirurgiem doktór Lot. Syn profesora Lota, który zginął, ortopeda. Miałam źle złożoną rękę, przecież rentgena nie było w takich prymitywnych warunkach, więc on po raz drugi składał mi tą rękę, ale też jest źle złożona czyli nie udało się... Nic nie czułam w tym ręku, miałam przykurcz palców, też mam ograniczone czucie. Po kapitulacji przyszli moi koledzy i zabrali mnie do oddziału. Wtedy ta doktór Róża... nasza komenda przeniosła się na drugą stronę Alei na Koszykową. Część chłopców, jak się uspokoiły bombardowania, wróciła do starych kwater, do piwnic, tam gdzie był szpital. Doktór Róża nie przeszła razem z tą komendą, tylko została i utworzyła taki punkt sanitarny na ulicy Widok. Tam przyjmowano rannych, nawet było kilka łóżek gdzie można było rannych położyć, ciężej rannych przenoszono do innych, bo już nawet ten szpital w PKO, który tam był, to był duży szpital, też został ewakuowany, nie było już go. Zdecydowała, nasze dowództwo zdecydowało, że my kobiety nie idziemy do niewoli. Rannych - zostaną przeniesieni do szpitala na stronę niemiecką, natomiast inne sanitariuszki zostaną na terenie Warszawy, nie pójdą do niewoli po to żeby ewakuować te szpitale rannych poza Warszawę czy gdzieś. Wtedy byłyśmy trzy ranne: była doktór Róża ranna, też w nogę, miała założony gips wysoko, na całą. Później była ranna Ela Karska i ja. Był taki punkt na ulicy Żelaznej dokąd przynoszono tych rannych na noszach. Tam stały samochody niemieckie, stał samochód niemiecki, który rozwoziły tych rannych dalej do szpitala. Chłopcy donieśli mnie na noszach do tego punktu, bo dalej nie mogli już przejść bo Niemcy nie pozwalali. Te dwie koleżanki nie chciały mnie oddać w ręce niemieckie i zaniosły mnie, po tych wertepach strasznych, do szpitala na Puławską. Nie wyobrażam sobie, jak sobie pomyślę jak to się stało, że we dwie mogły mnie na noszach zanieść do szpitala. W każdym razie one mnie tam zaniosły. Później jednak samochodem przyjechała doktór Róża i Ela. Także my we trzy znalazłyśmy się w szpitalu na Puławskiej. Doktór Róża, która miała znajomych w tym szpitalu... Zresztą ten szpital przeszedł straszne historie, bo tam zostało rozstrzelanych tylu rannych jak weszli ci Ukraińcy czy inni i lekarze i pielęgniarki, którzy zostali rozstrzelani wcześniej na początku Powstania. Któryś z lekarzy zawiadomił brata pani profesor w Koroszczynie, tam gdzie poprzednio się ukrywałam. Ten pan dostał pozwolenie od władz niemieckich żeby zawieźć do szpitala żywność. Ten pan załadował wóz jakimiś tam warzywami, owocami i przyjechał do nas. Nas załadowano na wóz z powrotem, przykryto nas słomą, jakimiś płachtami i w ten sposób wyjechaliśmy z Warszawy. Tak, że tak wyglądały moje lata wojenne.
Jeżeli chodzi o doktór Różę to bardzo chciałabym zainteresować bo to była wspaniała postać. To był lekarz, pediatra, człowiek, który wyzwalał dobro w ludziach. My wszyscy, którzy mieliśmy kontakty, zawsze byliśmy chyba, czuliśmy, że w jej towarzystwie jesteśmy lepsi. Zawsze jakieś dobro z niej emanowało. Poza tym doktór Róża nie dość zawsze była wszędzie, na przykład ja pamiętam jak doktor Róża sama, ze mną, opiekowała się tym poparzonym, o którym mówiłam. Sama własnymi rękami starała się robić, żeby przynieść mu ulgę. Wszędzie gdzie było trudno, to zawsze była ona, zawsze była pierwsza i zawsze była ona. Była jakimś niedościgłym przykładem wszędzie. Poza tym działała. Zajmowała się, oprócz tego, że miała ten szpital, nas, opieką nad cywilnymi, cywilną ludnością. Pamiętam jak z doktor Różą chodziłam od jednego lekarza do drugiego, którzy nie byli zorganizowani ani włączeni w jakieś akcje. Pamiętam jak poszłyśmy na Kopernika dwanaście, gdzie zresztą ja mieszkałam i gdzie mieszkał profesor Chrapowicki, do profesora Chrapowickiego z prośbą żeby zajął się ludnością cywilną a przede wszystkim dziećmi bo to też był pediatra. Chodziłam z doktor Różą do jakiegoś lekarza na ulicy Ordynackiej i wielu innych. Ona wprost organizowała, starała się zorganizować jakąś opieką nie tylko dla wojska, które miało tę organizację, ale również dla ludności cywilnej. Była naprawdę wspaniałym człowiekiem. Wszędzie gdzie dowiedziała się, że w jakiś piwnicach jest dziecko, zawsze starała się pomóc. Po wojnie też przecież, ci wszyscy lekarze, którzy mieli z nią do czynienia, jej studenci Akademii Medycznej, tyle wspomnień po jej śmierci, tyle wspaniałych uczuć w stosunku do niej było. Bardzo bym chciała, bo mam materiały związane z doktór Różą. Zresztą w czasie pierwszej wojny doktór Róża, tak jak pani mówiłam i pokazywałam, już miała pierwszy Krzyż Walecznych, dostała w czasie wojny drugi Krzyż Walecznych. Nie mówiąc, że w jakiś sposób doceniano ją już wcześniej.
- Chciałabym się zapytać jak zapamiętała pani kontakty z ludnością cywilną?
Miałam kontakt przez doktór Różę z ludnością cywilną. Dlatego, że ja ona szła czy do jakiś piwnic czy gdzieś, zawsze starała się zabrać kogoś kto nie miał dyżuru w szpitalu. Tak, że myśmy z doktór Różą chodziły do ludności cywilnej. U nas w szpitalu nie tylko byli wojskowi ale było bardzo dużo ludności cywilnej, która była ranna, potrzebowała pomocy. Przede wszystkim chirurgicznej bo tam mieliśmy trzech chirurgów, więc przede wszystkim czy byli ranni byli u nas operowani, u nas leżeli. Tak samo się opiekowaliśmy jak naszymi żołnierzami. Tak, że to nie było jakiejś różnicy między ludności cywilną, która u nas w szpitalu leżała a wojskowymi, naszymi żołnierzami. Tam gdzie potrzeba było, tam byliśmy. Pamiętam nawet jak rannych przenosiłam z piwnic do naszego szpitala, na noszach. Doszłam do wniosku, że niesienie rannych to bardzo ciężka praca.
- Czy może pani powiedzieć jak ludność cywilna podchodziła do Powstania?
To było różnie. Spotykało się osoby, które - przede wszystkim starsze często - które wprost uważały, że Powstanie to jest niepotrzebne, że to jest zagłada, że nie powinno mieć miejsca. Spotkałam się z takimi. Ale spotykałam się też z takimi, którzy jak zobaczyli opaskę to byli szczęśliwi, że nareszcie widzą polskie wojsko, że nareszcie mogą spokojnie... To była taka dzielnica, która... Ja byłam w takiej dzielnicy, gdzie w zasadzie do kapitulacji nie było Niemców, poza walkami dookoła. Ta ludność bardzo nam pomagała. Jeśli ktoś miał jakiś zapas, bo jadło się już tylko ten jęczmień przynoszony, to ci ludzie starali się tym rannym jednak w jakiś sposób pomóc. Dużo pościeli przynoszono, przynoszono ubrania. Tak, że ten kontakt z ludnością cywilną my w szpitalu mieliśmy dobry. Natomiast na ulicy czy w piwnicach, jak się szło przez piwnice, gdzie też było bardzo źle, bardzo niedobrze to się spotykało z przykrymi uwagami, przed wszystkim jeśli chodziło o piwnice.
- Pani osobiście też spotykała się często z takimi uwagami?
Ja bezpośrednio nie. Raczej to były ogólne uwagi, nie w stosunku, nie skierowane specjalnie do mnie. Tylko skierowane w ogóle do tego co się dzieje, nie jakieś specjalnie osobiście do mnie. Wręcz przeciwnie, jak chodziłam do piwnicy i były czy jakieś dzieci ranne czy jacyś ranni i staraliśmy się pomóc, to oni zawsze byli bardzo wdzięczni. Tak, że osobiście to nie, nie spotkałam się. Jeśli chodzi o ogólną sytuację to tak.
- Chciałabym dowiedzieć się jak przebiegała pani...
Po Powstaniu znalazłam się w Koroszczynie u brata pani profesor. Tam przyjechał mój narzeczony z Łowicza i zabrał mnie. Bardzo szybko wyszłam za mąż. Najpierw byłam w Jackowicach na wsi z mężem, oni tam zresztą mieszkali. Poznałam go jeszcze w Lublinie, on pracował w fabryce samolotów w Lublinie. Później, po wyzwoleniu jakiś czas, mój maż był ekonomistą, zaczął pracować w starostwie. Dostaliśmy mieszkanie, ksiądz nam oferował mieszkanie, tak, że mieszkałam na plebani do pięćdziesiątego drugiego roku. Mąż zaczął pracować w Warszawie, w Ministerstwie Budownictwa. Dostaliśmy to mieszkanie, ja tutaj przyjechałam, mam czworo dzieci, dziesięć wnuków, troje prawnucząt ale mąż dawno, dawno nie żyje.
- Jak pani pamięta swój powrót do Warszawy, w latach pięćdziesiątych?
Ja ciągle do Warszawy z Łowicza. Na każdą rocznicę przyjeżdżałam do Warszawy, nawet kiedy nie spotykałam nikogo, to chodziłam po ulicach, po tych miejscach. Ciągle miałam kontakt z Warszawą.
- Czy kiedykolwiek po Powstaniu spotkała się pani z jakimiś represjami?
Tak. W Łowiczu spotkałam się. Nie miałam żadnych dowodów, bo też taka była historia... jak jeszcze w Koroszczynie byłam i miałam w gipsie tą nogę i rękę. Pojechałam do Grodziska z koleżanką zobaczyć czy można już gips zdjąć. Ponieważ byłam ranna, miałam torbę i dałam tą torbę tej koleżance. Miałam w niej wszystkie pamiątki, dowody, jakieś pieniądze nawet, które nam wypłacono przy kapitulacji, nie pamiętam, to było dwadzieścia dolarów... Tą torbę tej koleżance w kolejce do EKG ukradli. Zostałam bez niczego. Bez żadnego dowodu, bez pieniędzy, bez niczego. Nie dość, że widzieli, że i Ela była ranna, też miała obandażowaną rękę, ja w gipsie z ręką i nogą i jeszcze ludzie byli na tyle bezczelni, że mogli okraść takich ludzi. Ale tak było.. Później mąż mnie zabrał tam, jeszcze wtedy nie mąż a narzeczony, do swoich rodziców, wyszłam za mąż, mieszkaliśmy tutaj. Dostaliśmy to mieszkanie w pięćdziesiątym drugim roku i tak tutaj mieszkam od pięćdziesiątego drugie roku, tak, że szmat czasu. Kontakty, po jakimś czasie nawiązywaliśmy bliskie kontakty. Zresztą z doktor Różą zawsze miałam bliskie kontakty ale część porozjeżdżała się po Polsce, nie było mieszkań, nie było gdzie. Później tak, żeśmy się spotykali, więc się u mnie urządzało spotkanie, duże mieszkanie tutaj jest, urządzało się u mnie opłatki wigilijne. Przyjeżdżały koleżanki i z Gdańska i z Katowic. Mniej koledzy, raczej w takim damskim, za dużo byłoby osób gdyby wszyscy... A później spotykaliśmy się już na takich spotkaniach ogólnych, które w zasadzie organizował Janek w kościołach. W kościele akademickim na Krakowskim Przedmieściu były dwa takie spotkania i w kościele za Halą Mirowską, tam też taki kościół jest, tam też mieliśmy. Raczej nie tyle w domach prywatnych ile w kościele były takie spotkania. Ale pamiętam też trzy takie spotkania u kolegi na Marszałkowskiej. Dziś już naprawdę tak niewiele nas zostało, tak niewiele... Naturalnie jak powstał związek, Światowy Związek Żołnierzy AK, to się zorganizowaliśmy wszyscy, spotykamy się co tydzień jeszcze, we wtorki w określone godziny. Ale tak jak przychodziło dwadzieścia osób to dziś przychodzi pięć, sześć, siedem bo inni już nie żyją. Albo są w takim stanie, to nie mogą przyjść… Ale cały czas mamy ze sobą kontakt.
- Czy ma pani jakieś wspomnienie, które wydaje się najwyraźniejsze?
Jeśli chodzi o Powstanie, co najbardziej zapamiętałam? Chyba najbardziej z taką jakąś obawą to była pierwsza noc Powstania. Gdzie byłyśmy w tej szkole, bez chłopców, sami tylko, bez nikogo, była nas grupa dziewcząt - sześć, siedem. W nocy słyszymy jakieś niesamowite dobijanie się, hałas, stuk. Nie wiem co się dzieje, prawdopodobnie Niemcy się dobijają. Nie mówiąc o tym, że to była ulica Marszałkowska i już wcześniej widzieliśmy ludzi, którzy zostali zabici i leżeli na ulicy. Wszyscy na podłodze leżeliśmy i zastanawialiśmy się co to jest, za chwilę przyjdą Niemcy i co się z nami stanie. Skoro tylko zaczęło świtać... ulice nie były oświetlone, nie wiem dlaczego, czy Niemcy specjalnie nie oświetlali ulic. W każdym razie ulica była nieoświetlona, skoro świt patrzymy a to była robiona barykada i te pojemniki, to były takie okrągłe pojemniki, które były znoszone na barykadę, taki wywoływały hałas. Okazało się, że na Nowogrodzkiej był jakiś oddział i oni zorganizowali, ten oddział, barykadę. Między ulicą Nowogrodzką, przez Marszałkowską. To był taki... Później to już nigdy nie czułam jakiegoś strachu, jakiejś obawy. Nigdy nie miałam świadomości tego czy uczucia, że ja zginę. Nigdy nie miałam tego. Natomiast spotykałam się, był taki kolega, szalenie odważny chłopak, z Brześcia znałam go jeszcze sprzed wojny, jego ojciec był tam komendantem policji, a on tam chodził do gimnazjum. „Jur”. W pewnym momencie ja już leżałam ranna, został zasypany taki nasz „Kędziorek”. Pamiętam jak ten „Jur” przyniósł go na rękach, taki zasypany, położył go gdzieś. Usiadł na moim łóżku i mówi: "Słuchaj, ja wiem, że zginę". I on zginął. Druga to była Marta, ta lekarka młoda. Ja leżałam na Mokotowskiej, ona przyszła do mnie, przyniosła mi butelkę wina i też tak mówi: "Wiesz, widzimy się ostatni raz, ja zginę". I zginęła, na Wareckiej. Tak było strasznie, że ona i „Wrzos”, taki był kolega, zginęli obydwaj na Wareckiej, zginęli obok siebie i nie można było ich ściągnąć, oni się nie ruszali. Był tak silny obstrzał, że koledzy nie mogli ich stamtąd zabrać i nie wiadomo gdzie oni są pochowani. To były już końcowe dni Powstania. Tutaj mój oddział na Nowym Świecie, bardzo wielu zginęło na Nowym Świecie kolegów, Warecka, kościół Świętego Krzyża, to były ostatnie walki takie intensywne, gdzie zginęło dużo naszych kolegów.
- Nie czuła pani obawy czy strachu?
Obawy nie. Ten pierwszy dzień... Później nie, to było coś tak naturalnego, że ktoś ginie, że ktoś... że ja mogę dzisiaj, to było coś tak powszedniego, ja nie czułam wtedy jakiegoś lęku czy obawy. Ja byłam zdziwiona, że zostałam ranna. Jeden był taki moment, już leżałam na Mokotowskiej w szpitalu. Bombardowanie tego budynku i myśmy w piwnicach leżeli. Jak spadła bomba, zrobiło się przede wszystkim strasznie dużo kurzu i nie ma czym oddychać więc poduszkę [na twarz]... I teraz słychać jak to wszystko się wali i leci, słychać jak to się wali, więc czeka się jak to na głowę spadnie. To było nieprzyjemne uczucie. Na szczęście, zatrzymało się na parterze, do piwnic nie przebiło się. Ale nieprzyjemnie uczucie to było, tylko się czeka aż spadnie. Ten niesamowity kurz, człowiek się dusi, nie ma czym oddychać. Ja w ogóle bardzo nie lubiłam piwnic, zawsze wolałam być na przestrzeni, na powierzchni. Nie lubiłam tych piwnic, bo w piwnicach było tyle przykrych sytuacji. Wszystkie piwnice, gdzie była ludność cywilna, tam było strasznie dużo nieszczęść. Widziało się dzieci małe, większe, dzieci głodne, dzieci przerażone, dzieci płaczące. Ja zawsze byłam bardzo wrażliwa jeśli chodzi o dzieci i to na mnie robiło ogromnie przykre wrażenie. Co innego jak byliśmy w szpitalu, byliśmy w tych piwnicach i ten nastrój... ale to było coś innego. Ludność cywilna, która siedziała w piwnicach robiła ogromnie przygnębiające i przykre wrażenie. Było mi ich żal, było mi ich szkoda. Co innego żołnierz, on ma broń, ginie, walczy, ma jakiś cel, swoje zadanie. A ta biedna ludność cywilna i te biedne dzieci... Więc to było bardzo przykre i bardzo smutne.
- Czy pamięta pani jak wyglądało życie religijne, czy w ogóle istniało?
Tak. Mieliśmy kaplicę własną, mieliśmy księdza. Odbywały się nabożeństwa, codziennie. W każdą niedzielę chodziliśmy wszyscy do kościoła, odbywała się ogólna spowiedź i komunia. To nie była spowiedź gdzie szło się do księdza, chyba że to ktoś bardzo chciał, ogólna spowiedź, ksiądz dawał ogólne rozgrzeszenie, przyjmowaliśmy komunię świętą. Odbywały się śluby. Pamiętam taki kolega był, który został ranny tego samego dnia co ja, tylko, że on w rękę ranny był. Leżałam na takiej stercie papierów, bo tam nie było takich stołów, takie też kartony wielkie leżały, ja na tym leżałam a on siedział koło mnie, ja już taka rozebrana do tej operacji i on mówi: "Słuchaj, ty chyba nic nie robiłaś tylko się opalałaś bo jesteś cała czarna". A faktycznie jak tam byłam na tych Skorożach to mogłam się opalać. Tam właśnie jego ślub się odbył. Nawet jest zdjęcie tego ślubu, [autorstwa] Lokajskiego. On był jakiś czas na tym szpitalu a później gdzieś za Aleje został przeniesiony. Pamiętam, że wtedy ta jego żona szukała go i przyszła tam gdzie ja byłam i pytała czy ja nie wiem gdzie on jest. Życie religijne było przyjemne i potrzebne. Ksiądz przychodził do szpitala, rozmawiał z chorymi. Nie wszystkie pogrzeby, ale dużo pogrzebów odbywało się z księdzem. Chociaż nie było trumny, tylko zawinięty ktoś, tam gdzie zawsze można było, to ksiądz był. Tak, że życie religijne, przynajmniej jeśli chodzi o nasz oddział, to miało ogromne znaczenie. Jak zostałam ranna, to ze mną jednocześnie w kościele Świętego Krzyża został ranny ksiądz. Ja wracałam od tego rannego i jak wracałam, spotkałam księdza, on szedł ze mną i od jednego pocisku zostaliśmy ranni. On został przeniesiony do szpitala na ulicę Mazowiecka, nie był w naszym szpitalu i nigdy nie mogłam się dowiedzieć jak się nazywał. Jak byliśmy w kościele Świętego Krzyża, tam byli jacyś księża ale oni byli w podziemiach kościoła Świętego Krzyża. Kościół Świętego Krzyża palił się. W pewnym momencie pociski zapalające zostały na kościół skierowane i zaczęła się palić wieża. Później palił się kościół ale przede wszystkim paliła się kaplica Matki Boskiej. To jest ta kaplica po lewej stronie, z takim u góry... Z tego leciały, pełno takich odłamków jakiś, palących się. Pamiętam, że ja cała byłam, całe włosy... staraliśmy się ratować co można. W głównym ołtarzu są po bokach takie obrazy. My żeśmy to wszystko zdejmowali stamtąd i nosiliśmy to wszystko co było można do podziemi. I to się uratowało bo te podziemia tam zostały. A najbardziej, w tym czasie kiedy ja byłam w kościele, to największe zniszczenie było w kaplicy Matki Boskiej bo ona była prawie zupełnie wypalona. Tam są z boku drzwi, którymi się wychodziło z kaplicy, tamtędy wodę nosiliśmy, piasek, wszystko co było możliwe żeby pożar... Ale o ile wiem później kościół został spalony i po Powstaniu i jeszcze już jak nasze oddziały wycofały się. Ale to co można było uratować przed tym pożarem z tej kaplicy i część z głównego ołtarza, wszystko zanosiliśmy do podziemi. W nocy siedzieliśmy i był obstrzał ale były momenty takie, że było dość spokojnie w nocy. Pamiętam, że koło mnie siedział taki starszy kolega, on był od Kruka z tej egzekutywy, Wolski się nazywał. To był starszy pan, opowiadał mi o żonie, o trójce dzieci swoich, tak bardzo był związany z tą rodziną, tak bardzo martwił się o nich. Proszę sobie wyobrazić, na drugi dzień, w tym samym miejscu, gdzie ja zostałam ranna, on zginął. Tak mi było strasznie przykro, że te dzieci zostały, że ten człowiek już nie ma rodziny, nie ma tego ojca. Widocznie był bardzo związany z tą rodziną, całą noc mi opowiadał o swoich dzieciach.. Pamiętam taki moment. Ja byłam pierwszą ranną z naszego sanitariatu ale dwa dni po mnie z taką grupą, z oddziałem poszła jedna z koleżanek. Chodziło - gdzieś koło Hali Mirowskiej były jakieś przejścia ze Starego Miasta - chodziło o to, żeby ułatwić przejścia. Ona, Krystyna była młoda, piękną rzeźbiarką, która we Włoszech studiowała i nie wiem czy przed Powstaniem czy wcześniej przyjechała tutaj i była w Polsce. Został ranny kolega, ona wyskoczyła po niego i została ranna. Była bardzo ciężko ranna, miała zerwane oko, pół policzka, okropnie ciężko była ranna. Nawet jak ja leżałam, gdzie było spokojnie, to zeszłam z tego miejsca i ją położono. Ona w nocy później zmarła, Krystyna, to był też dla mnie taki... bo to była pierwsza z naszej grupy sanitarnej, która właśnie zginęła. Później to się człowiek już przyzwyczajał. Pamiętam też taki przykry moment, który przeżyłam jak zginął Jur. Bo to bomba wpadał do budynku gdzie była kwatera i oni spali, to była noc. On zakrzyknął do tych chłopców, przeszli na klatkę schodową, chcieli uciekać w czasie nalotu. Bomba akurat spadła na tę klatkę schodową i wtedy dwunastu kolegów zginęło. To było też takie... bo to duża grupa od razu, na raz zginęła. Tak to było wszystko zawalone, że nie można było się do nich dostać. Do tej pory nie ma ich grobów. Nigdy ich nie wydobyto stamtąd. Wiele ludzi jeszcze gdzieś tam głęboko leży pod gruzami.
Warszawa, 17 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow