Wiesława Kanclerz
- Rozmawiamy z panią Wiesławą Sawicką-Kanclerz, która w chwili zakończenia Powstania Warszawskiego miała osiem lat, ale pamięta wysiedlenie z Warszawy. Bardzo proszę powiedzieć, co pani zapamiętała z Warszawy powstańczej. Od jakiego momentu byliście na Mokotowie? Przedtem mieszkaliście na Zaciszu. Czy jakiś czas spędziliście podczas Powstania na Mokotowie?
Spędziliśmy jakiś czas. Jak się zaczęło Powstanie, to wyjechaliśmy z tatą, bo pracował na Mokotowie. Byliśmy tam do końca września na pewno. W końcu września, jak nas pędzili przez Pola Mokotowskie, było tak pięknie! Dużo dojrzałych pomidorów pamiętam. Wtedy nas pędzili do Pruszkowa.
- Pamięta pani coś z samego Powstania? Czy były jakieś akcje, które zdążyła pani zauważyć? Czy mówiło się w domu o tym, co się dzieje?
Mówiło się, ponieważ tata planował przeprowadzkę z Zacisza na Mokotów. Ciocia mojego taty mieszkała w Ząbkach i był taki moment, że z mamą i z siostrą odwiedziłyśmy tę ciocię. W międzyczasie tata przyjechał po nas, żeby nas już zabrać na Mokotów, ale w drodze jakoś się minęliśmy. Widać było, że pełno wojska szło główną ulicą w Ząbkach.
Wojsko niemieckie. W Zaciszu zobaczyłyśmy trzech Niemców leżących, zabitych. Już było w nas przerażenie, ale wróciłyśmy do domu, tata był już w domu i czekał na nas. Szybko spakowaliśmy to, co mieliśmy zabrać. Pamiętam, że pojechaliśmy wtedy z Bródna tramwajem. Nie wiem, jaki to był tramwaj.
Na piechotę na ulicę Wincentego i dopiero stamtąd tramwaj. Pojechaliśmy stamtąd na Mokotów.
Zamieszkaliśmy na Mokotowie na ulicy Melsztyńskiej. Tak się nazywała ulica, to było gdzieś w pobliżu Narbutta.
- Czy w tamtej okolicy były jakieś zgrupowania wojsk niemieckich bądź powstańczych?
Musiały być. Najczęściej nas odwiedzali w nocy powstańcy. Podobno tam gdzieś się ukrywał Żyd i czasami sobie popukiwał. Niemcy nie mogli go namierzyć. Właśnie dlatego nas stamtąd wszystkich wysiedlili i mieli to palić.
- Kiedy nastąpiło wysiedlenie? Byliście do końca Powstania, do końca września?
Prawie do końca. Nie pamiętam dokładnie, ale raczej do końca byliśmy.
- Uprzedzono was o tym, że będziecie musieli się wynosić czy nie?
Nie. Od razu, momentalnie.
- Jak liczna była wasza rodzina?
Nas było czworo. Ja, młodsza siostra i rodzice.
- Jeśli pani zapamiętała przygotowania do wyjścia, jak to wyglądało? Czekała na was jakaś eskorta?
Było miejsce zbioru.
Nie powiem. Niedaleko domu. Tam zbierali mnóstwo ludzi, których pędzili do Pruszkowa, to był olbrzymi tłum.
Piechotą, tak, do obozu w Pruszkowie.
- Co zastaliście w Pruszkowie?
Już było tam trochę ludzi. Betonowe pomieszczenia, ścieki różne.
Tak, byliśmy tam około dwóch tygodni.
- Czy ktoś się wami zajmował, jeśli chodzi o wyżywienie?
Tak, przyjeżdżali samochodami i zrzucali z samochodów. Każdy się przepychał, żeby coś uskubnąć dla siebie.
- Rodzina pozostała razem, czy dokonano selekcji?
Dokonano selekcji. Właśnie wtedy zabrano mojego ojca.
- Pojechał z innym transportem?
Z innym, z męskim transportem.
Nie wrócił. Właściwie nie wiadomo, co się z nim stało. Mama poszukiwała go przez Czerwony Krzyż, ale dostała odpowiedź, że o zaginionym nie mają wiadomości.
- Nawet nie wiadomo, dokąd go wysłano?
Nie wiadomo dokąd. Po jakimś czasie, nie wiem skąd, ale moja mama się dowiedziała, że podobno tata był zatrudniony przy produkcji broni.
- Prawdopodobnie w Niemczech?
Tak, jak ich już wywieźli. Tam po jakimś czasie załadowali ich na statki i podobno zatopili tych, którzy pracowali przy tym.
Dowiedziałam się od mojej mamy. Moja mama późno się dowiedziała o tym. [Kiedyś] była taka sytuacja, że moja koleżanka była w towarzystwie, oglądali zdjęcia. Między innymi był tam jakiś facet i zobaczył zdjęcie swojego kolegi. Mówi: „O, Bolek Prus!”. Zosia mówi: „To jest mój ojciec, pan go znał?”. – „Tak, razem byliśmy na robotach”. – Nie wie pan, co się z moim ojcem stało?”. – „Wiem – mówi. – Ożenił się z Niemką, założył rodzinę. Do tej pory żyje”. Zosia mówi: „To się rzeczywiście zachował. Nie poszukiwał rodziny, tylko sobie założył nową rodzinę”. Ten facet nawet dał im adres do [ojca]. [Zosia] wzięła adres, ale mama już nie chciała mieć z nim żadnego kontaktu, ona też nie, tylko młodsza siostra. Wzięła adres, napisała do ojca, skontaktowała się z nim. Nawet ojciec jej kilkakrotnie paczkę przysłał. Później ona go chyba nawet odwiedziła, zaprosił ją. Ale po jakichś trzech latach zmarł. Tak że [Zosia] nie miała kontaktu z ojcem. Mówię do mamy: „Mamusiu, to może i u nas taka sytuacja mogła być?”. Bo tata podobno znał dobrze niemiecki, zawsze mówił, że się Niemców nie boi, że z Niemcami sobie poradzi. Mama wtedy mówi: „Dziecko, tata już nie wróci”. I opowiedziała mi o tym.
- Jak wyglądała wasza droga? Została pani z siostrą i z mamą?
Tak.
- Nastąpiła wysyłka pociągiem?
Tak, z Pruszkowa pociągiem do Rozprzy. Do Rozprzy poprzyjeżdżali gospodarze podwodami swoimi. Tam był jakiś komitet, który rozdzielał nas do rodzin wiejskich. Z tym, że nas nie bardzo chcieli przyjąć, dlatego że mama sama, dwoje małych dzieci. Przecież siostra miała rok i cztery czy trzy miesiące, ja osiem lat. Każdy liczył na to, że jakąś korzyść jeszcze z tego będzie miał, że trochę [się] pomoże w gospodarstwie. A tutaj… Ale po jakimś czasie byli zadowoleni, bo mama im gospodarstwo prowadziła.
Tak. Ja krowy pasłam, nauczyłam się paść krowy. Nawet nie zawsze byłam zadowolona, bo jak jechali kopać ziemniaki, to mama siedziała z nimi na wozie, a ja [szłam] za krowami. Mówię: „Taka matka, sama siedzi, wozem jedzie, a ja za krowami muszę”. – „A po co pokazałaś, że umiesz krowy paść?”.
- Co się działo z małą siostrzyczką?
Wtedy mama ją ze sobą brała, bo nie było jej z kim zostawić.
- Czyli stosunki z gospodarzami nie były najgorsze?
Nie, absolutnie, potem nie były. W międzyczasie zginął gospodarz, mąż tej pani, bo był wypadek. Odwoził zboże na kontyngent i wracając konie się spłoszyły, uderzyły w jakiś olbrzymi słup. Pod wpływem wstrząsu on zginął. Konie go potem przywiozły same do domu. Rozpacz była straszna. On był wdowcem, ona była jego drugą żoną. Syna miał z pierwszą żoną. Mariana.
- Kobieta sama musiała prowadzić gospodarstwo?
Sama musiała prowadzić. Marian miał wtedy dziewiętnaście lat, to już był dorosły kawaler. Z tym, że potem ją byle jak traktował. Bo dokąd ojciec żył, to go troszkę [mitygował], a później już nie. Nawet mnie kiedyś chciał batem przyłożyć. Wracaliśmy z pola z ziemniakami, pełen wóz ziemniaków i w [drodze] spadały. Kazał mi bez przerwy złazić z wozu i zbierać. Mówię: „To sobie zbieraj. Po co tak pełno nasypałeś?”. Gospodyni ciągle potem: „Nie mów matce tylko o tym, nie mów. Dam ci jajko. Nie mów Wiśka, bo będzie się denerwowała”. Mówię: „Nie, pani gospodyni, nie powtórzę”.
- Jak długo tam przebywaliście?
W każdym razie wiem, że na wiosnę mama zostawiła nas i przyjechała do Warszawy sprawdzić, czy ktoś z rodziny się odnalazł, czy dom, w którym mieszkaliśmy, jeszcze istnieje. Okazało się, że tak. Moja babcia już wróciła, oni byli gdzieś za Krakowem.
Nie, w Zaciszu. Tak że wróciłyśmy. Mama przyjechała po nas i zabrała nas. Potem tam mieszkałyśmy, z tym że już bez ojca, same.
- Dokumentacji żadnej nie było?
Nie, nic. Żadnej.
- Mama musiała być tam zameldowana, czy mieć kartę pobytu.
W obozie? Na pewno coś było. Na pewno musiało być, jak nas rozdzielali [między ludzi], ale o tych sprawach nie wiem nic.
- To był okres od wysiedlenia, do kiedy?
Na wiosnę, ale dokładnego miesiąca nie pamiętam.
- Cały czas u jednych gospodarzy?
U jednych.
Trochę było, bo Ukraińcy potem razem z nami zamieszkali. We wsi, w której byliśmy, byli Niemcy.
- To byli wojskowi Ukraińcy?
W wojsku, niemieccy. W niemieckim wojsku byli, żołnierze.
- Nie było żadnego zagrożenia z ich strony?
Był sztab niemiecki, który czuwał. Ludzie czasami chodzili na skargi do tego sztabu, moja mama również chodziła.
Był taki stary Ukrainiec. Ja siadywałam, bo była zima, na polepie, przy kuchni, podkładałam drewienka. A on bez przerwy przy mnie kucał:
Budziesz moja? Budziesz moja? Tak bez przerwy mi dokuczał. Wreszcie mama mówi: „Niechże się pan uspokoi, co pan chce od dziecka? Jest pan stary, dorosły chłop, sam pan pewnie gdzieś zostawił rodzinę i dzieci i pan męczy dziecko! Jak pan tak może? Wojna jest, a pan się tak zachowuje?”. On mówi: „Wojna była, będzie” – po polsku. –
A ja nie budu, ty nie budziesz, a wojna budziet. Wcale się tym nie przejął. Ale mamusia poszła na skargę do sztabu, zwrócili mu uwagę i potem już się tak nie zachowywał.
- To i tak z jego strony niewielkie było zagrożenie. Potrafili jeszcze gorzej się zachowywać.
Tak, podobno gdzie indziej z młodymi dziewczynami trochę sobie poczynali, ale u nas raczej był spokój.
- Tak że nie było to jakieś dobitne doświadczenie, o którym by potem pani śniła po nocach?
Było. Nocą, jak szczekały psy. Jak szczekały psy nocą, to już było wiadomo, że albo Niemcy, albo z lasów idą partyzanci. Wtedy było takie szczekanie psów w całej wsi, że długi czas, już po Powstaniu, jak wróciłyśmy, to gdy usłyszałam szczekanie psów, to od razu gęsiej skóry dostawałam.
- Proszę powiedzieć, czy to się wiązało z jakąś akcją bojową?
Niemcy wiedzieli, że są partyzanci. Na końcu wsi był las i oni się tam ukrywali.
- Jak przychodzili, to po to, żeby się zaopatrzyć?
Tak, partyzanci tak. A Niemcy potem to sprawdzali po prostu. A potem, jak wiedzieli, że już muszą uciekać, to przychodzili i chcieli konia, chcieli uprząż. Gospodyni to wszystko gdzieś porozrzucała, pochowała i powiedziała, że nie wie. „Panie – mówi – ja sama kobieta, skąd ja wiem? Nie wiem”. To na nią przeklinali. Marian miał piwnicę i chował się do piwnicy, żeby go nie zabrali. Dziewiętnaście lat, młody chłopak. To rzeczywiście długo we mnie było. Ten strach, szczekanie psów.
- To skończyło się wiosną, wróciłyście do Zacisza. Mama znalazła jakąś pracę?
Nie od razu. Pamiętam, poszła do jakiegoś rolnika trochę pracować. Mama wcześniej w życiu nie pracowała. Zawsze tata i sobie dawaliśmy radę. Później bezradna, z dziećmi. Rzeczywiście miała ciężko, nerwowa się zrobiła.
- Podjęła jakieś poczynania w celu odnalezienia taty?
Przez Czerwony Krzyż. Dali odpowiedź, że nie mają żadnej wiadomości o zaginionym.
Warszawa, 1 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt