Tadeusz Mikołaj Grocholski „Grabowski”
- Rozmawiamy z panem Tadeuszem Grocholskim, partyzantem i powstańcem. Proszę powiedzieć, jak wyglądała pana droga bojowa. Bojowa, bo już od trzynastego roku życia był pan związany z Wojskiem Polskim.
Tak to wyglądało, że z ojcem pojechałem do Lwowa i zostałem przyjęty w 1939 roku do…
- Jaki to był miesiąc? Jeszcze przed wybuchem wojny?
Początek roku. Pojechaliśmy do Lwowa, a później z powrotem. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, rodzina pojechała z ciotką do jej majątku, raptem wkracza Armia Czerwona. Babka moja, też tam była, świetnie mówiła po rosyjsku. Oni bardzo nieprzyjemne rzeczy mówili do wszystkich, a dowódca tej grupy żołnierzy – trudno nazwać ich zwartym szeregiem, byli jakoś chaotyczni… prawie że się przechadzali – dowódca cały czas rozmawiał z ciotką, z naganem w ręku. Czy zaglądał gdzieś, czy coś, to cały czas miał nagan.
- Jak się ten majątek nazywał?
Planta. To jest w lubelskim, koło Radzynia.
- W Radzyniu siostra siedziała w więzieniu, tak?
Tak.
- Potem Rosjanie opuścili majątek?
Było tak, że to były te zmiany, kiedy byli najpierw Rosjanie, wycofali się – może wtedy był pakt Ribbentrop-Mołotow – natomiast wjechali Niemcy. Też były groźby troszkę w innym stylu niż [ze strony] Rosjan.
Nie, to było za wcześnie, żeby jakieś administracyjne… Po prostu wjechały ciężarówy, wszyscy musieli stać w kącie, nie popisywać się taką czy inną walecznością. To były zmiany nieoczekiwane. Czy to był pakt Ribbentrop-Mołotow, czy co, w każdym razie cała dziwnie zachowująca się Czerwona Armia… Trudno to nazwać Czerwoną [Armią], to była część Mongołów, część politruków, którzy dosłownie tamtych ganiali. Oni się wszyscy wycofali, pozostawiając dość nieprzyjemny zapach. Następna rzecz, takie cuda typowo stamtąd pochodzące. Moja ciotka była bardzo szczupła. Cudowna gosposia tam była. Raptem: „O! To jest przykład tej, która objada tu wszystkich!”. Więc ona jest złodziejką, bo kradnie i jest gruba, natomiast moja ciotka jest biedna, jest ofiarą tamtej, która wszystko kradnie. Taka naiwność zrozumienia czegokolwiek, że trudno było pojąć. My, jako dzieci… To był jeszcze dość młodociany czas… Nas wyganiali i kazali kopać rowy. W jakim celu, nikt nie wiedział, czy to będą okopy za chwilę, czy coś. W każdym razie kazali nam kopać rowy, ale później i tak się wycofali. Pozostały rowy i to wszystko.
- Potem opuściliście majątek?
[…] Tak, przenieśliśmy się z powrotem do Warszawy.
- Zapamiętał pan, jak wyglądała wtedy Warszawa? To już było po kapitulacji?
Tak.
Używaliśmy domu dziadków, który został spalony. A nasz dom – do połowy. Po prostu przestał istnieć jako dom.
Później mieszkaliśmy w Puchałach pod Warszawą. To było bezpieczniejsze. Po prostu rodzice zdecydowali, że będziemy tam. Dom dziadków został potwornie zniszczony.
Na Krakowskim Przedmieściu.
- Proszę opowiedzieć o partyzantce, jako okresie przedpowstaniowym. Kiedy pan został wciągnięty do konspiracji, zaprzysiężony?
Jeździłem na zajtkach. Zajtki to jest część sań, jakby połowa. Byłem wyrywany na prawo i na lewo – byłem jeszcze chłopcem – i woziłem tych, którzy byli częścią konspiracji. Mojego ojca między innymi, ale poza tym tych, którzy udawali, że jadą z jednej wioski do drugiej. Tam były składy broni, którą też przewoziłem, z punktu A do punktu B. Dowódcy wyobrażali sobie, że jest to najłatwiejszy system, żeby mieć broń pod ręką.
Nie, to było w lubelskim.
- Było przemieszczanie broni. Co jeszcze, jakiego rodzaju działania?
Bardzo nieprzyjemne czasami, bo chodziło o ukrywanie nie tylko [żywych] ludzi, ale trupów. Tych wszystkich, których Niemcy zgładzili trzeba było transportować w miejsca, których Niemcy się nie domyślali, że tam jakiekolwiek są czynności czy aktywności. To wszystko w lubelskim. Poza tym były bardzo poważne ćwiczenia. To znaczy ćwiczyliśmy się w wojskowości, w bojoznawstwie, wszystko.
- Uczono was na przykład obsługi broni? Trzeba było rozkładać broń, uczyć się?
Dokładnie tak, rozbierać karabiny, składać z powrotem. Później maszerować tam, gdzie dowódcy myśleli, że będziemy najbardziej przydatni. Nie obyło się bez strzelaniny.
- Można było sobie pozwolić na strzelaninę? Gdzie?
Tak, w lasach lubelskich.
- To był 1. Pułk Szwoleżerów?
Nie, szwoleżerowie, to już było w Warszawie.
- Jak nastąpiło przemieszczenie?
Zaczęliśmy od Poborzańskiej. Zginęło dużo kolegów, jak atakowaliśmy stadion Legii.
- Jak to wyglądało? To był pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania, tak. Zginęło już paru kolegów. Później przeszliśmy przez stadion Legii, a później, nocą, aż na Mokotów. Połączyliśmy się w pewnym momencie – my, szwoleżerowie – z „Basztą”. Biegiem przeszliśmy od mniej więcej szosy Sobieskiego, aż do skarpy Mokotowa. Tam były snopki. W międzyczasie znowu zginęło paru kolegów. Doszliśmy dość daleko, aż nad Wisłę. Tam wzięliśmy do niewoli transport żywności niemieckiej i austriackiego oficera.
Zaatakowaliśmy szereg ciężarówek, z których pożyteczne były tylko dwie, trzy. Austriak był wśród tego transportu. Cały transport szedł nad Wisłę. Austriak gwarantował, że nie jest Niemcem, tylko właśnie Austriakiem. Dał nam szybki kurs biegania pod ogniem nieprzyjaciela. Dlaczego? Bo jak pędziliśmy w kierunku na Mokotów, a Niemcy sobie strzelali... Do tego stopnia było to niebezpieczne, że kolega o pseudonimie „Afrykańczyk” dostał szoku, że musieliśmy go zostawić w jakimś domku, koło snopków, gdzie próbowano robić minimalne zbiory. Biedny „Afrykańczyk” dostał kompletnego szoku i zostawiliśmy go.
- Co go tak przeraziło? Strzelanina?
Tak, mimo tego że myśleliśmy, że „Afrykańczyk” – sama nazwa gwarantuje, że on przejdzie. Bardzo smutno, bo zostawiliśmy go tam. Nie był w stanie ani kroku zrobić dalej.
- Widzieliście go jeszcze kiedyś czy już nie?
Nie.
Dlaczego mówię, że Austriak dał nam kurs biegania w ogniu? Bo on padał i leżał bez ruchu. I znowu. A nasze metody były od Lasa do Sasa: „Kładź się! Nie, Idź dalej!”. W taki sposób. Ale wszystko się jakoś udało i doszliśmy do śródmieścia Mokotowa. Luksus. Każda sanitariuszka ma Visa i bardzo ładnie wygląda, Niemcy zamiatają ulice.
- Niemcy, których koledzy wzięli do niewoli?
Tak.Tak przetrwaliśmy, jakby nie było prawie do końca Powstania.
- Cały czas waszym miejscem postoju była ulica Belgijska?
Tak. Z Belgijskiej atakowaliśmy Dworkową, która była z drugiej strony parku. Coś przerażającego było, jak weszliśmy na Belgijską. Nie wiem czy Niemcy się mścili – bo tam czołg przewalony stał – dosłownie, systematycznie strzelali do całej ludności cywilnej w piwnicach, a kto uciekał, też został zabity. Matki, dzieci, coś okropnego, co to było. Później trzeba było kopać doły. Trudno było sprawdzać, bo jak, kto jest kto, czy ta kobieta i to dziecko… Dantejskie sceny. Matka sięgająca po dziecko… Cała Belgijska, to było coś okropnego.
- Bezbronnych cywilów mordowali?
Tak.
- Jakie pan zapamiętał akcje zbrojne swojego oddziału?
Ataki ciągłe na Dworkową. Dostaliśmy, nie wiem skąd, ale nie ze zrzutów, tak zwane Gammony. Myśmy atakowali tym, żeby przebić się przez Dworkową, więc [to była] akcja zbrojna. Ale poza zwycięstwem nad tymi, których udało się zastrzelić, to do końca tak było. Hermann Göring Division, więc to nie byli jacyś…
- To była wypróbowana sekcja.
Tak, bardzo.
- Miejsce postoju się nie zmieniło, więc musieliście jakoś zorganizować sobie życie. Jak wyglądała na przykład kwestia dostarczania wiadomości? Docierały do was? Wiedzieliście, co się dzieje w Warszawie, czy nie?
Tak, bo były łączniczki, które jednak dochodziły do nas. Nie tylko łączniczki, ale i gońcy. Jedni zginęli, a drudzy – jakoś udało im się przebić. Później było ogólne wycofanie się z Mokotowa do Śródmieścia.
Ze strasznymi stratami. Koledzy po kolegach chodzili.
- Jak wyglądała kwestia wyżywienia? Skoro mieliście tyle czasu, trzeba było zorganizować sobie codzienność.
Nie wiem, ale Mokotów był wyjątkowo łaskawie zaopatrzony.
- W lepszej sytuacji niż inne dzielnice?
Tak, na pewno.
- Koleżanki z oddziału gotowały? Jak to się odbywało?
To była improwizacja bez przerwy. Zaczęło się od tego, że najpierw był luksus mokotowski. Były duże składy żywności i nawet troszkę wydziwianie, że dlaczego [oni] dostają to, a nie my. Ale nie było głodu. Śródmieście to są ściany, mury, a tam były ogródki. Do dzisiaj Mokotów jest jednym ogrodem.
- Czy jakieś życie religijne miało miejsce? Mieliście swojego kapelana?
Nie mieliśmy kapelana, ale był kościół świętego Michała, kapłani przenikali poprzez nasze linie i raptem stukali do nas.
- Pomagali w jakimś sensie?
Duchowo.
- Na pewno mieli dużo pracy przy licznych pogrzebach?
Naturalnie, tak.
- Jak wyglądało przejście do Śródmieścia? Proszę opowiedzieć. To był już koniec września, tak?
Były straszne rzeczy, bo niektórzy koledzy po [kolegach] przechodzili, żeby iść dalej. Myśmy mieli za zadanie najpierw bronić, nie dopuszczać Niemców do włazów.
- Żeby było bezpieczne przejście?
Tak. Masę było włazów do kanałów, ale tak było zrobione, żeby mogli wejść do kanałów i iść dalej do Śródmieścia, a nie, żeby ktoś strzelał do nich. Mówię już o zakończeniu. Niby wszyscy przeszli do Śródmieścia i nam się wydawało, że Powstanie może będzie wygrane. My byliśmy pod osłoną Mokotowa. Dostałem odłamkiem w nogę. Tak chodziłem, jak mniej więcej dzisiaj, a kuleję. Ale co ciekawe, że Niemcy wpadli na nas wtedy, ale o dziwo nie wszystkich chcieli wystrzelać czy zlikwidować.
- To było jeszcze przed kapitulacją?
Przed, naturalnie. I tutaj zachowanie się Niemców dość dziwne: oficer lotnictwa filmował nas, a jakiś żołnierz mnie opatrywał. Krew się lała z mojej nogi. A dlaczego się lała krew? Ponieważ wyszedłem, jak się mówi zawsze, na ochotnika. Byłem pierwszy przy włazie, trudno powiedzieć: „Nie będę wychodził, tylko niech inny wychodzi”. Więc wyskoczyłem i ściągnąłem dwóch kolegów, którzy byli w ruinach jeszcze. Granatniki niemieckie padały tu i tam i dostałem w nogę. I jak już ten filmuje, przylatuje sanitariusz.
Tak, naturalnie. Opatruje mi nogę, więc wielkie zdziwienie, że takie przyjemne zachowanie się.
Nawet wojskowe, żołnierz żołnierza niby normalnie opatruje. Potem myśmy wychodzili na Rakowiec obawiając się, że idziemy do niewoli, a na Rakowcu spotkaliśmy wszystkich kolegów, bo oni nie doszli do Śródmieścia. Ci co nie doszli, wiadomo z jakich powodów, ale tam były dość duże ilości tych, którzy nie mogli przejść do Śródmieścia.
- Czy był moment, który był wyrazistym końcem Powstania i od tego momentu byliście już jeńcami niemieckimi?
Nie, jeńcami niemieckimi zostaliśmy dopiero w Pruszkowie.
- W jaki sposób doszliście do Pruszkowa?
Per pedes apostolorum. Szliśmy, szliśmy, szliśmy…
- W konwoju, z niemiecką obstawą?
Teoretycznie tak, ale nas było dość dużo i od czasu do czasu były historie z czarno ubranymi, którzy nas bili.
- Proszę przypomnieć, jak to wyglądało. Kiedy to było, w jakim miejscu i dlaczego?
Między Pruszkowem a Warszawą. Mógłby jakiś strateg powiedzieć, gdzie były haubice niemieckie, które strzelały poza Wisłę.
- Haubice były obsługiwane przez Bawarczyków?
Tak, Bawarczycy, którzy się bawili w wojnę. Każdy miał na sobie misia i walili haubicami. Trudno powiedzieć, bo nawet nie wyglądali na wojsko, tylko byli obsługą olbrzymich armat. […] Moja matka przyszła z Lasek na piechotę i Niemcy naturalnie:
Halt, halt! Pytają, gdzie idzie. „Mam tam męża i dzieci”.
- To był początek Powstania?
To był powiedzmy środek.
Dotarła do jednego miejsca, to był szpital prowadzony na Starówce. Tam była dość sławna pani Krakowska, która prowadziła ten szpital. Przyjęła z radością mamę, jako następną współpracownicę. One właściwie uratowały powstańców, którzy tam byli ranni.
Niemcy byli tak samo traktowani w tym szpitaliku. I co się dzieje? Powiedziały tym Niemcom: „Słuchajcie, podsuńcie wasze łóżka do drzwi”. I ci zakrzyczeli do gestapowców, do innych czarno ubranych, którzy byli gotowi wszystkich wystrzelać. Powiedzieli: „W imieniu Wehrmachtu żądamy, żeby tak tu byli wszyscy traktowani, jak my jesteśmy!”. I tak się stało.
- Nie rozwinął pan historii z Bawarczykami. Potem wtargnęli nagle czarno ubrani Ukraińcy.
I Bawarczycy ich zaatakowali. Bo ci czarno ubrani nas atakowali, wszystkich kolegów, jakimiś pałkami, czy już nie wiem czym.
- Niemcy stanęli w waszej obronie?
Tak, jeśli można nazwać Niemcami Bawarczyków.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy?
Byliśmy najpierw w Pruszkowie, a później do pociągu i wywozili nas do Niemiec.
Nigdzie nie zdawaliśmy, bo jak wychodziliśmy z kanałów, to zostawialiśmy broń w kanałach.
[…] Jako osłona Mokotowa nie mieliśmy armat albo specjalnej broni, tylko mieliśmy tyle, żeby bronić Mokotów przed atakami Niemców, bronić kanałów i kolegów, którzy już poszli do Śródmieścia.
- Jaką bronią pan dysponował?
Cudowny Vis.
Bo to był świetny Vis, nie z byle fabryki, tylko z Radomia. To były specjalnie robione Visy, w ten sposób, że można było polegać na tej broni.
Tak, parę razy. Jak zdobyliśmy transport i wzięliśmy do niewoli Austriaka, była strzelanina, bo ci, którzy szli na Wisłę, mieli za zadanie bronić tego transportu, więc strzelali do nas, a my do nich. Mój kolega miał wielkie szczęście. My wycofywaliśmy się przez jakieś domy, on miał niesamowitego kolta i wyskakiwał z piętra, z okna na ziemię. Jakiś Niemiec wstrzelał się w niego, że tak powiem. Dostał kulę w kolta, więc obronił go ten kolt. Nie wiem, kto ukradł tego kolta. My mieliśmy tak zwane meliny na końcu Mokotowa, gdzie były tajne ścianki, ale bomba wyrżnęła niedaleko i otworzyła ten strasznie mądrze zrobiony schowek. Więc ktoś sobie później skorzystał z kolta.
- To już właściwie koniec Powstania. Poszliście do Dworca Zachodniego? Dokąd doszliście?
Wywieźli nas do Ożarowa zdaje się.
Tak, tam. Podejrzewaliśmy, że nas tam wykończą kompletnie, bo spędziliśmy noc koło dziwnych ziemianek. […] Poszła historia, że gazy puszczą i nas wszystkich wygazują. To się okazało na szczęście nieprawdą. Później załadowali nas do pociągu i pojechaliśmy do Niemiec. Przyjechaliśmy do Berlina. Pociąg do tyłu, do przodu, bo cały czas były bombardowania, nie wiem czy Anglików, czy Amerykanów. Pociągiem tak manewrowali, żeby nie być pod bombami, tylko trochę dalej. Później pociąg wjeżdża na stację Berlina, wypadają kobiety i dają nam jedzenie.
- Skąd te kobiety się wzięły? Niemki?
Tak, Niemki. Myśleliśmy najpierw, że one [przypuszczały], że to są Niemcy przyjeżdżający ze wschodu, z tak zwanego
Ostfrontu. Ale okazuje się, że nie. Po pierwsze, myśmy byli zakratowani, drut kolczasty był bardzo ładnie umiejscowiony w każdym okienku. Wątpię, żeby Niemki nie zdawały sobie sprawy, kto tam jedzie.
- Dojechaliście do Berlina i co było dalej?
Pojechaliśmy dalej do czegoś, co się nazywało… byliśmy w obozie, który się nazywał Sandbostel. Później było bardzo nieprzyjemnie, bo wycofujący się z tego obozu i będący przenoszonymi do innego obozu Anglicy, z zemsty poniszczyli światło, więc my później musieliśmy jakoś łatać wszystko. To nie była miła niespodzianka.
- Jakie warunki były w obozie?
Anglicy okazali się bardzo dziwni. To nie Anglicy, tylko Szkoci. Jak nas odbijali już Szkoci, to myśmy uznawali to za teatr. Wszyscy siedzieli na dachach i patrzyli się: „Tamtędy wjeżdżają!”. – „Nie, to Anglicy!”. – „Nie, to chyba…” Jak później wyszliśmy z obozu… We wszystkich wioskach bronili się młodzi Niemcy. Co można było zauważyć: że ci młodzi Niemcy – każdy miał sztylet wbity w gardło przez Szkotów. Szkoci bardzo lubili robić tę rzecz na nieprzyjacielu.
Nie, absolutnie. Francuzi pojechali, jakieś ciężarówki przyjechały, Anglicy też pojechali. Przyszedł bardzo malowniczy Szkot z piórkiem. Okazało się, że jego nazwisko nie jest McDonald albo coś takiego, tylko Rabinowicz czy coś takiego. Mówi: „Nie wariujcie, przecież nikt się wami nie zajmie. Wojna jest skończona. Francuzi pojechali, widzieliście? My, Szkoci, jedziemy, tylko czekamy na jakiś następny transport. Przecież wami nikt się nie zajmie”. Tak nam bardzo miło pokazał naszą beznadziejną sytuację. Co się dalej dzieje? Mówi: „Prawa międzynarodowe nie obowiązują was w ogóle”. Po tej miłej przemowie dwóch naszych kolegów zdobyło jakieś rowery i pojechało do Polski.
- To nieprawda z tymi prawami, przecież obowiązywały was prawa.
Jakie? Nie ma Wojska Polskiego, nie ma polskich czynników.
- Przede wszystkim byliście w obozach wojskowych, zostaliście internowani jako wojsko polskie. AK zostało uznane za wojsko polskie.
Tak, ale za jakie pieniądze mają nas utrzymywać albo gdzieś wysyłać?
- Dwóch pojechało na rowerach. Co zrobiła reszta?
Czekała na to, aby jakieś władze zajęły się i tak się powoli to rozpływało.
Dostałem się do Belgii i później byłem na studiach w Belgii, bo Belgia akurat była niedaleko od miejsca, gdzie myśmy byli.
- Na jakie studia pan się dostał?
Na architekturę. Była tak zwana czerwona misja, która się pojawiła. Mówili: „Wy uważajcie, bo jeszcze musicie się wyspowiadać z wielu rzeczy, dlaczego byliście tu, a nie tam”.
- Nie da się ukryć, że wszystkich, którzy wracali, to czekało. Pan nie wrócił nigdy?
W Niemczech też nie były specjalnie przyjemne pierwsze spotkania Polaków, którzy mieszkają albo w Niemczech, albo gdziekolwiek, w Belgii. Były nieprzyjemne sytuacje: „Chodź Mani! Popatrz, pokażę ci tych Polaków, co nam spalili Warszawę”.
Mieszkają sobie spokojnie w Belgii czy w Holandii, a przyjeżdżają ci, co spalili Warszawę.
- Jak wyglądała dalsza trasa z Belgii? Dokąd się pan udał?
Studiowałem i mieszkałem [w Belgii].
- Do Polski pan już nie wrócił?
Chwilowo nie.
- Kiedy się zobaczyliście z siostrą?
Siostra była mistrzynią nart.
- Jak siostra się nazywała?
Barbara Kurkowiak. Wyjechała do takiego miejsca, które było w zonie rosyjskiej czy sowieckiej.
- Który to był rok? Już po wojnie?
Co się dzieje? Wyjeżdża polska delegacja, żeby zdobyć puchary. Wtedy Austria była podzielona na zonę francuską, zonę amerykańską oczywiście… I co się dzieje? Pożyczyłem paszport od kolegi Belga – w dzisiejszych czasach to by było niemożliwe – poszedłem do belgijskiego biura paszportów, mówię: „Popatrzcie, jak oni przyczepiają fotografie, przecież…” Zdarłem. Jak już miałem fotografię w ręku, to: „Masz drugą fotografię?”. Dałem fotografię tego kolegi, urzędnik przykleił. Pojechałem na zawody, gdzie była Basia, z paszportem mojego belgijskiego kolegi. Byłem uznany za bardzo miłego turystę. Wszędzie było bez czerwonych gwiazd, ale w każdym razie wszystko pod kontrolą NKWD.
- To była Austria, jaka miejscowość?
Zemering. Co teraz się dzieje? Bardzo zabawnie było, bo koledzy Polacy bardzo się krzywo patrzyli na moją siostrę, że flirtuje z jakimś Belgiem okropnym i to komunistą, bo przecież by się tu nie dostał, gdyby nie był… Bardzo zabawne sytuacje.
- W każdym razie nie wydało się, że pan jest kimś innym?
Nie, nic się nie wydało. Byliśmy z siostrą cały czas udając, że się nie znamy.
- Jak pan wspomina Powstanie? Jak pan ocenia Powstanie, swój udział?
Byliśmy w tym wieku, że nie mieliśmy krytycznego podejścia, że trzeba było albo to za późno, albo to za wcześnie. Myśmy po prostu byli podkomendnymi dowódców, którzy mówią: „W lewo, w prawo, strzelajcie!”. Jakoś człowiek nie miał prawdziwej oceny tego czy trzeba było, czy nie trzeba było, czy była pora na to, czy nie. Później dopiero zaczął człowiek zastanawiać się, co to było? Czy to było mądre?
- W momencie, kiedy to się stało, chcieliście, żeby wreszcie sprawiedliwość zaczęła się dziać, żeby oddać im za wszystko złe, co nam zrobili.
To jest dość łatwa ocena tego, co się działo, bo z minuty na minutę, z sekundy na sekundę działy się rzeczy. Trudno było mówić: „Teraz zacznijmy oceniać, czy to było mądre czy nie”. Myśmy to robili w trakcie tego, co się działo.
- Widocznie to była potrzeba serca poza wszystkim innym.
Tak, w pewnym sensie tak. Jak to zwykle, polskie podejście: nie że my chcieliśmy, ale że to jest słuszne.
Somosierra. Będziemy dalej, aż do wygranej. To było nasze polskie podejście do takich sytuacji.
- Tak całe to pokolenie, rocznik dwudziesty, podchodziło do sprawy. Dziękuję panu bardzo.
Warszawa, 28 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt