Anna Zofia Jeziorowska „Halszka”
- Naszym rozmówcą jest pani Anna Zofia Jeziorowska, uczestnik walk powstańczych w Śródmieściu. Bardzo proszę powiedzieć, jak to się stało i w jakich okolicznościach, że włączyła się pani w konspirację?
W gimnazjum, gdzie chodziłam na komplety. W moim gimnazjum miało być Gimnazjum im.Królowej Jadwigi, ale zostało zbombardowane. Będąc na barykadzie w czasie Powstania patrzyłam na to, jak sześć bomb rozbiło moje gimnazjum.
- Przy placu Trzech Krzyży?
Przy placu Trzech Krzyży – [gimnazjum] Królowej Jadwigi.
- Czyli to miejsce, w którym potem cała akcja się rozgrywała i pani unieruchomiła ten czołg, to było bardzo blisko?
Bardzo blisko, tak, tak. Oczywiście to było razem z żyjącym jeszcze kolegą, którego nie ma w tej chwili w Warszawie. W konspiracji znalazłam się w 1942 roku…
Tak, nauczycielka, pani Anna Milewska, która później w Oberlangen była szefową, jak dziewczyny z Mokotowa poszły z nią do obozu…
„Jaga”… chyba tak. Niestety, ponieważ byłam ranna, nie mogłam pójść do niewoli do obozu, dlatego że groziła mi ewentualność zgorzeli i straty drugiego oka. Musiałam mieć kontrolę lekarską. […]
- Chciałabym zapytać o pani drogę do konspiracji, a potem do służby kobiet w Wojsku Polskim.
Więc tak jak mówię, zostałam zaprzysiężona, to było na Pradze…
Nie, ja mieszkałam na Saskiej Kępie, ale właśnie pani Milewska mieszkała na Pradze. Blisko. Było złożenie przysięgi, zaprzysiężenie i w 1942 roku już należałam do organizacji i dostawałam rozmaite zadania: przenoszenie bibuły, przenoszenie jakichś pakunków, uprzedzanie kogoś. To było wszystko. Jedno z takich pamiętnych przeżyć, które miałam… To był chyba [rok] 1943, zima, bardzo ciężka zima, z dużymi opadami śniegu. Dlaczego to pamiętam? Ponieważ były takie kopce na poboczach chodnika. Szłam z grypsem, który miałam w kapcach (to były takie zimowe buty), w lewym kapcu, pod korkiem miałam włożony gryps. Miałam go donieść do Śródmieścia. Naprzeciwko mnie, kiedy jest już tak pusto, od ulicy Lipskiej pod górę do Waszyngtona idzie patrol. No to już nie ma wyjścia, więc trzeba iść, po prostu być bardzo pewnym siebie, torba na ramię, a jakże! Jak przeszłam już jakiś czas:
Halt! No to stanęłam. I mówi: „Torba!”. Wysypał tę torbę na śnieg. Bardzo się cieszył, że to trzeba zbierać. A później mówi: „Kapce zdjąć!”. Tak przez moment, jedną sekundę, oparłam się o niego i powiedziałam: „A który?”. A on mówi:
A, ganz egal. Wtedy uważałam, że to widocznie mama wyprosiła od Boga, żebym jeszcze nie zginęła. Oczywiście [gryps] doniosłam, ale nie mogę powiedzieć – miałam miękkie nogi. Musiałam wejść do bramy, żeby się chwileczkę uspokoić. To była taka jedna rzecz. Druga […], która też mi tak utkwiła… Kocham wszystkie psy, tylko boję się wilków. Na ulicy Irlandzkiej [odchodzącej] od ulicy Walecznych gdzieśmy mieszkali, w drugim domu mieszkała panienka, która przyjaźniła się z Niemcami. Wszyscy o tym wiedzieli. Szłam do domu na Walecznych, jeszcze nie doszłam do swojego domu i w pewnej chwili słyszę za sobą, żebym stanęła, właśnie po niemiecku:
Halt! No to stanęłam. No to później, żebym szła. W tym momencie jak szłam, on poszczuł psa. Ten wilk skoczył mi na plecy. Upadłam. Bardzo się cieszył. Obtarłam sobie kolana. Pozwolił mi wstać. Mówi:
Weiter! Żebym już szła dalej. Myślę sobie tak: jak ja wejdę do swojego domu, [od którego] już byłam parę, kilkadziesiąt kroków – no to będzie wiedział. A jak będzie chciał się jeszcze ze mną zabawiać, no to wobec tego będzie gorzej. Przeszłam Irlandzką, poszłam jeszcze dalej. On drugi raz kazał temu psu skoczyć. Ale później już sobie poszedł, bo właśnie skręcał do tej przyjacióły, którą zresztą później dziabnęli chłopcy. Nie wiem kto, ale w każdym razie została…
- Ona była konfidentem, oprócz tego?
Tak, tak. Taka wesoła panienka, Polka, niestety. Teraz jest kwestia – nogi zakrwawione, czy mam wracać do domu? Jak ja się mamie pokażę? Czy mogę już wrócić? Czy on będzie wracał? Czy będzie mnie widział? Wobec tego krążyłam, krążyłam, dosyć długo, ale później już wróciłam. Wszystko się dobrze skończyło. Od tej pory boję się wilków. Tak to zostało. […]
- Oprócz zadań oczywiście musiały być jakieś szkolenia, prawda?
Tak, w Lesie Kabackim uczyliśmy się strzelać.
Z kbk. Tam się jeździło. Jeździło się parami, że to zakochana dziewczyna z chłopakiem, a jakże!
- Nie były to żeńskie wyprawy?
Nie, nie, w ogóle [niby] majówka jakaś czy coś. W każdym razie, żeby to jakoś wyglądało lepiej, to znaczy nie konspiracyjnie. Troszkę mnie śmieszy, że zawsze chodzili chłopcy, jak teraz w filmie pokazują w wysokich butach. Dla mnie to troszkę jest naiwność, ale być może, że tak było. Ale robiło się wszystko, żeby robić wrażenie naturalnej, radosnej panienki, której ani w głowie są, powiedzmy jakieś ciężkie rzeczy i zadania. Jedną miałam taką trudną rzecz, ale się udało (nikt mnie wtedy nie sprawdzał), żeby przynieść rozłożony karabin. Doszliśmy do wniosku, że w rurze od piecyka. Z jednej strony było zagipsowane, ale oprócz gipsu była brudna szmata wystawiona i z drugiej strony też. Trzeba było normalnie nieść, że to jest leciutkie, że w ogóle nie ma problemu, żeby nie sprawdzić.
Było ciężkie. Jednak nie puste. No i też mi się udało. To z takich większych rzeczy, które pamiętam. A poza tym były biuletyny, które się nosiło, rozdawało…
- Skoro rozdawała pani biuletyny, to i czytała pewnie?
O tak, oczywiście.
- Orientowała się pani w tym, co się dzieje, jak funkcjonuje państwo podziemne?
To było wspaniale zorganizowane! Rewelacyjnie! Trudno mi powiedzieć w tej chwili – oddać całkowicie ten nastrój. Bo to było tak: jakbym powiedziała, że się człowiek nie bał, to nieprawda. Tylko cały mój wysiłek polegał na tym, żeby nie było widać, że się boję. Wiadomo, że człowiek narażony jest całkowicie, ale nie tylko ja. Jednocześnie jest rodzina. Ponieważ my mieszkaliśmy z moją siostrą, (której mąż był oficerem [osadzonym w obozie] w Woldenbergu), malutkie dziecko, moi rodzice i ja. W związku z tym, zawsze była obawa, że jeszcze ktoś ucierpi, prawda? To nie było tak, że jedna osoba. Wiadomo, że człowiek nie jest niezłomny i nie jest odpowiedzialny, że będzie postępował tak a nie inaczej. Nie wiemy [jak zachowamy się] pod wpływem bólu, strachu, lęku, sytuacji. Trudno jest powiedzieć, że na pewno wiem, że będę się zachowywała się tak, że nic złego nikomu się nie stanie. Tego się nie wie.
- Chociaż tak by się chciało.
Tak by się chciało, bardzo. Ale tego się nie wie.
- Opowiadała pani historie, jakie przydarzały się pani. A czy w pani drużynie czy oddziale były jakieś wpadki?
Tego nie pamiętam, dlatego że to było jednak mimo wszystko… Nawet jeśli coś takiego było, to nie mogę sobie przypomnieć, dlatego że moje kontakty były bardzo krótkie i coraz to z kimś innym. Więc nie umiem odpowiedzieć na to uczciwie, że na pewno było tak i że na ten temat mogłabym opowiedzieć prawdziwą historię. Nie pamiętam.
- Ale to też w celu polepszenia tej konspiracji, że tak powiem?
Oczywiście, że tak, tak, tak!
- Żeby nie zrobić krzywdy innym.
Kiedyś było też takie zagrożenie… Robiłam jakąś mapkę topograficzną w nocy. W pewnej chwili słychać pisk i [zatrzymuje się] przed bramą samochód. Myślę sobie: to nieźle. A mieliśmy taką szafę–bieliźniarkę, którą rodzicom moim przed wojną robił stolarz. Ta bieliźniarka miała skrytkę, jak to mówił wtedy ten stolarz: „Panie inżynierze, to będzie na brylanty dla żony”. A tam bardzo dobrze mieściła się broń „piąteczka”. [Ponadto] mieściły się wszystkie bibuły czy coś. Jak oni szli, to miałam tyle czasu, żeby schować tę mapkę. Za chwilę walą w drzwi. Miałam warkocze, takie za kolana, długie; w takiej koszulinie czy coś udaję, że zaspana. A oni mówią: „Pani Daniec, Doniec…”. A ja mówię: „Nie,
weiter”. To była następna klatka schodowa. Oni byli z akcyzy, chcieli pieniądze, bo ona pędziła bimber. Tak że to też było milutkie, można powiedzieć. No, ale tak jest, takie było życie. .
- Dojdźmy w takim razie do godziny „W”. Gdzie ona panią zastała? Zdaje się, że miejsce miała pani zupełnie inne?
<--godzina_w-START--> Tak, tak. Ponieważ nad nami na pierwszym piętrze mieszkał pan, po którego przyjeżdżała bryczka z konikiem, to on mówił: „Panno Haniu, jak pani będzie jechała do miasta, do Śródmieścia czy coś, to ja panią zawsze podwiozę”. To była bardzo duża frajda, rzeczywiście. Ponieważ ja wiedziałam, że ta godzina „W” będzie, ale nie chciałam martwić mamy, nie chciałam jej mówić.
- Ale w ogóle o pani przynależności, wiedziała?
Wiedziała. Potrafiła zadzwonić do gimnazjum i mówić w ten sposób (mama była jedyna do konspiracji): „Wiesz Hanusiu, tak u nas pada deszcz, bardzo duży – a świetna pogoda była – i wiesz, najbardziej to pada, wiesz, w tym pokoju gdzie bieliźniarka”. No to, można powiedzieć, nazywałam ją „konspirator kizia-mizia”, bo się naprawdę [starała]… „Czy jeszcze gdzieś pada deszcz?” Mówię: „Nie mamo”. I mama mi wtedy właśnie biuletyn spaliła, grypsy spaliła, a jakże! Tak. To byłoby na tyle. Później właśnie, ponieważ [sąsiad] mnie wiózł, a ja nie chciałam mamie się przyznać, więc nie wzięłam plecaka. A w plecaku był kilogramowy blok czekolady „E.Wedel”. Każdy kawałek, [to] była litera. To było chyba pół kilo. No wszystko jedno – duży kawał! Wzięłam najgorsze buty na sznurku, zamiast przyzwoite, żeby się mama nie martwiła. Torebeczkę. Jeszcze polakierowałam paznokietki. Powiedziałam: „No to cześć.” – „No to cześć kochana, złota”. Mama mi zrobiła krzyżyk i … zobaczyłyśmy się po dziewięciu miesiącach… Ja już bez oka. Mama [to] strasznie przeżywała. Wchodziła na dach na Walecznych i patrzyła, jak płonie Warszawa. Mama była na Saskiej Kępie, a ja byłam tam. Czuła zapach palących się drzew, papieru. Wszystko przenoszone było przez Wisłę.
- Jak wyglądała godzina „W”? Dotarła pani tą bryczką z sąsiadem…
Dotarłam tylko do Nowego Światu. On dalej nie jechał. On skręcał i dalej nie jechał. I w pewnej chwili zaczęły być… Już strzelanina zaczęła być przy BGK przy Nowym Świecie. On pojechał. W tym momencie zostałam [sama], już nie dotarłam nigdzie, tylko na Bracką. Błąkałam się przez dwa dni. Błąkałam się, błąkałam, nie wiedziałam w ogóle nic. To był zupełny przypadek, że się znalazłam w Batalionie „Sokół”. Kompletny. Szefową kobiet była tam [znana aktorka Helena] Grossówna. Tam major Olszowski, który był na swoim, mieszkał na Nowogrodzkiej (on był później naszym dowódcą) zaczął organizować po prostu oddział. Już tam zostałam, żeby gdzieś być, bo wiedziałam, że na Mokotów już się nie dostanę żadną miarą. Tam zostałam do końca.
- A gdyby pani dotarła na Mokotów, to gdzie by pani była?
To byłabym z „Jagą” Milewską, w swoim oddziale. Później bym była w Oberlangen, przypuszczalnie może… Inaczej by się ułożyło życie. Trudno powiedzieć jak, ale w każdym razie tutaj zostałam. <--godzina_w-END-->.
- Proszę opowiedzieć o tym najważniejszym wydarzeniu, jakim był atak Niemców na wasze miejsce postoju. Wy byliście usytuowani na Brackiej?
Bracka, Nowogrodzka. My się ciągle przemieszczaliśmy, bez przerwy, cały czas. Paliło się. Na przykład trzeba było mieć szmaty na butach, bo strasznie paliło od spodu. Płyty chodnikowe były rozgrzane. Calusieńki czas człowiek zajmował się tym, co mógł, po prostu. Prawie wcale nie spaliśmy. Coś takiego było, że człowiek w ogóle nie musiał spać. Jak miał parę – dwie godziny czy coś – żeby się przyłożyć, to się przykładał tak jak stał: kimał, drzemał. Najpierw ludzie przynosili jedzenie. Bardzo dużo ludzi siedziało w piwnicach, z dziećmi malutkimi.
Wielu było cywilów. Tak, oczywiście. Oni się dzielili, oni pomagali. Nosili płyty chodnikowe razem z nami, żeby zrobić barykady. Bardzo się włączali, rzeczywiście. Ale później zaczęło być coraz ciężej, coraz trudniej. To już był 10 wrzesień. Najpierw był sierpień. Wszystko się robiło. Trudno powiedzieć, czego człowiek nie robił. Wszystko – dosłownie. Trzeba było na przykład… Jeden taki moment [pamiętam], który też był powiedziałabym raczej humorystyczny: miałam bardzo długie włosy i bez przerwy, cały czas [były] w pyle. Bez przerwy przecież był pył. Wszystko się we włosy wbijało. Stanęłam do studni na podwórku. Stanęłam, żeby sobie nabrać wody (nie miałam służby wtedy), żeby sobie wymyć włosy. W tym właśnie momencie „krowa” strzeliła. To jest taki [dźwięk]: „Łiułuułuu!”. Mnie właśnie te mokre włosy obsypało dokładnie pyłem, gruzem, wszystkim co kto chce.
Tak, wyszłam wtedy cało, tak.
- Spotkania z chorobą były straszliwe wtedy…
Tak. W każdym razie, mama bardzo płakała. Bardzo się martwiła, a ja uważałam, że jest cudownie, że mam jedno oko i że nie jestem ślepa zupełnie, bo to byłoby wtedy dużo tragiczniejsze.
- Jakie akcje pani zapamiętała z okresu sierpnia i początku września? Cały czas byliście w tym samym rejonie?
Tak. Calusieńki czas. Trzeba było przelatywać przez Aleje, coś zanieść, przechodzić piwnicami, iść do innego rejonu – po prostu. Trudno jest powiedzieć, bo każdy dzień, był [inny] w coś obfitował. Każdy dzień.
- Nie powielały się te zadania?
Nie powielały się, nie. Danego dnia zginął ten, to trzeba go było odciągnąć. Później trzeba było iść. Później był ranny ktoś. Tak że do 10 września byłam calusieńki czas [w ruchu], ciągle coś się robiło. Naprawdę. Oczywiście były „peżetki” – Pomoc Żołnierzowi. Były dziewczyny, które na młynkach kręciły pszenicę. Robiły zupę „pluj”. Ale nie byłam w tym, tylko byłam w szturmówce. W każdym razie, a to trzeba było pójść na przykład na wypad do budynku „Ymca” z kolegą. Byłam z tyłu za nim, przebijaliśmy się do Książęcej. Później trzeba było siedzieć, na przykład, na barykadzie przy Książęcej. [Siedziałam] z kolegą saperem, który mówił: „Wiesz…”. – „Tak, ale masz granat zatknięty za portki”. [To był granat] obronny, taki długi: drewniana rączka i na końcu prostokątny, metalowy i tam jest proch. Ale mówi: „Zobacz, ja się mogę walić po głowie, on w ogóle nie wybucha! Niech go cholera weźmie! Przecież to jest w ogóle starocie! Nic. Zobacz nic się z nim nie dzieje, kompletnie!”. I trzasnął w księgarnię na rogu Książęcej i Nowego Światu. Ten granat, psia krew, wybuchł! Obydwoje stanęliśmy do raportu, a jakże! Tak! Było można powiedzieć, że nieźle – raz jeden wybuchł!
- Nienajgorsza była ta broń?
Tak że można powiedzieć, że rzeczywiście: co się ma stać, to się stanie i koniec. W taki czy w inny sposób. Ale w każdym razie wybuchł – ścierwo. Tak że tak to było.
- „Peżetki”, o których pani mówiła, też zajmowały się gotowaniem?
Tak, tak robiły co mogły.
- A kto przynosił owies od Haberbuscha?
Nie pamiętam. Ale raz jeden przyszli chłopcy i przynieśli cukier w kostkach, więc wszyscy się najadali. Mieliśmy pełne kieszenie w portkach czy w spódnicy. Pełno. Ale później, po jakimś czasie, to już nie można było jeść. Kiedyś z kolei, jak siedziałam na służbie, to mi przynieśli: „Słuchaj, tu są pyszne konfitury.” Po raz pierwszy w życiu jadłam konfiturę z zielonych pomidorów. Bardzo była smaczna. Jeśli chodzi o jedzenie, które do dzisiejszego dnia wspominam… Jest taki kolega mój „Anka”, który bardzo był sympatyczny i miły. […] Jak już zostałam ranna, to mnie położono w szpitalu polowym w [lecznicy] „Sano”. Położono mnie na biurku, bo mówili: „Wiesz, ty jesteś ranna w głowę, to tak jakbyś nie miała głowy. To akurat zmieścisz się, nie ma co tam! Trochę nogi podkurczysz. Będzie bardzo dobrze!”. Przyszedł [ten kolega] i mówi: „Słuchaj, przyniosłem ci zdobyczne mięsko, to się troszkę posilisz po tej operacji i będzie dobrze”. Mówię: „No dobrze”. Dał mi manierkę. Jem, jem, dobre mięsko, rzeczywiście. Mówię: „Co dziewczyny zrobiły?”. – „Tak Wiesz taki był ratlerek, co tak wył bez przerwy. No i popatrz, przydało ci się!”. Mówię: „Niech cię cholera weźmie!”. Niestety, nie przyswoiłam sobie tego jedzenia na stałe – mówiąc elegancko. Co mu zawsze do tej pory wypominam. On mówi: „Dobrze, ale zawsze troszeczkę ci tam coś zostało”.
- Mógł sobie darować te szczegóły…
. Po co mi to powiedział? Miałam takiego drugiego kolegę, który jak to mówił, koniecznie się ze mną ożeni, tuż po wojnie. Mówię: „Poczekaj, no jeszcze chwileczkę poczekaj, poczekaj”. Przychodził, do szpitala, przedzierał się tutaj z Nowogrodzkiej na Koszykową, co też było problemem. Już byłam wtedy po usunięciu oka, zabandażowana. On mówi: „No i jak Halusia, wszystko dobrze?”. Mówię: „Tak, tak bardzo dobrze!”. – „No i co, będziesz widziała?”. Mówię: „Nie, no bo wiesz, usunęli”. On zemdlał. No zemdlał, no! I jego trzeba było ratować!
- Mówiła pani o konsekwencjach wypadku, ale o samym wypadku, o tym dniu nie opowiedziała…
Byliśmy przy bramie przy Nowogrodzkiej. W tym momencie, ponieważ nie było jeszcze PIAT-a, bo PIAT był chyba później.
- W wyposażeniu mieliście jednego?
Tak, tak mieliśmy jednego. W pewnym momencie zaczął jechać czołg. To było tak już strasznie blisko, że po prostu, nie można było już na nic czekać.
- A nie było żadnej barykady, która by go zatrzymała?
Nie, nie. Myśmy z bramy postanowili wyrzucić granaty, żeby go zatrzymać. To był taki moment… ponieważ to było niespodziewane. Kto mógł przypuszczać… Oni nie mogli przypuszczać, że skoro nic się nie dzieje, nie ma barykady, nic takiego, raptem się znajdą [pod obstrzałem], że zostanie coś zrzuconego. Wtedy kolega rzucił i ja. Rzuciliśmy te granaty. To był moment…
Tak, tak. To był moment taki, że te czołgi się sekundę zatrzymały, ale w tym momencie odłamek od granatu mnie ranił. Nie wiem czy od granatu niemieckiego, czy mojego własnego. Ale wydaje mi się jednak, że niemieckiego. No i tak to było.
- Zajęli się panią natychmiast?
Tak. Był taki miły kolega mieszkający na Nowogrodzkiej, będący w naszym oddziale – porucznik „Miki”. Mnie nie trzeba było ani nieść, ani nic. Tylko po prostu krew się lała. On powiedział: „Hanusia, ja ci powiem: i tak czapa i tak czapa. Wszyscy razem pójdziemy, i tak za chwilę nas nie będzie”. On mnie prowadził i w tym momencie – jeszcze pamiętam – ktoś wyrzucił pianino przez okno, żeby zatrzymać pożar. Meble wyrzucali, po prostu. To też pamiętam, mam to w oczach.
Tak, właśnie. Doprowadził mnie do [lecznicy] „Sano”, tam była pani doktór Sobieska i doktór Stefanowski, mój krewny. Powiedział: „Nic ci nie mogę dać oprócz kropli walerianowych. No i mogę cię trzymać za ręce”. Ale to już niekoniecznie musimy o tym mówić.
- Jak długo była pani wyłączona ze służby?
Cztery, pięć, sześć dni. Ale później wróciłam do oddziału. Już się zrobiła tragiczna data kapitulacji. Dostałam dwadzieścia jeden dolarów, bo my dostawaliśmy żołd i było powiedziane, że kobiety mogą iść z cywilami albo mogą iść z oddziałem. Jak ktoś uważał. Miałam wielką ochotę pójść ze wszystkimi, ale powiedziała mi pani doktór: „Słuchaj, musisz mieć jak najprędzej opiekę lekarską. Jeżeli pójdziesz normalnie do obozu, to nie wiadomo, jak długo będziesz jechała, ile czasu. Może być wtedy zakażenie”. W związku z tym wyszłam sama, smutna, w męskim palcie, które mi dał jeden z kolegów, ze srebrnym lisem od matki, żebym miała pod głowę (przypięty od środka do palta) i litr wódki Kantorowicza – „Złotej Wiśniówki” – bardzo mi się przydała.
- Jak pani sama wyszła? Była taka możliwość, żeby odłączyć się?
Oczywiście, bo przecież wychodziła cywilna ludność! Najnormalniej przez Pruszków.
- Szła pani z nimi w kolumnie do Pruszkowa?
Szłam z nimi, płacząc, z zabandażowaną głową. Straszliwie ciężko było. To był jeden z gorszych momentów. Zastanawiałam się właśnie, czy zrobiłam dobrze, czy zrobiłam źle, że może trzeba było iść do obozu. Ale przeważył rozsądek.
- Rzeczywiście znalazła pani gdzieś opiekę?
Nie. Jeszcze był jeden smutny moment jak leżałam w „Sano” na tym biurku. Pod głową, pod takim jaśkiem czy poduszką, miałam swoją furażerkę i legitymację. Furażerka z orzełkiem i zegarek, który dostałam od rodziców. Trzeba było zawinąć obydwoje oczu, znaczy drugie oko też na parę dni. Ktoś mi poprawiał poduszkę i wtedy właśnie ktoś mnie okradł. Tak że, takie rzeczy też były.
- Aż się nie chce wierzyć. Wydawało się, że w takim momencie wszyscy byli nieprawdopodobnie solidarni?
Ale to był otwarty punkt. To nie był przecież szpital. To był punkt sanitarny. Każdy mógł wejść.
- I dokąd pani doszła po Pruszkowie?
Sechs W Pruszkowie, pozwolili nam wyjść z wagonu do hali. Wszyscy poszli do hali. W tej hali było naćkane ludźmi, po prostu mróweczki, jedna przy drugiej. Znalazłam kawałek ściany, żeby się móc oprzeć. Siedziałam, siedziałam, ale myślę sobie: przecież stąd trzeba wyjść. Nie po to z Warszawy wyszłam, żeby teraz tu w Pruszkowie zgnić. W ogóle nie ma o czym mówić. Raz jeden podeszłam do takiego… Z boku zobaczyłam, był barak
Zehn to było na wolność, barak
Arbeit [do Niemiec]. Był na lewo i na prawo, do roboty w Niemczech i do zwolnienia. Myślę sobie: jeżeli oni mi nie pozwolą, w ogóle na wolność wyjść tylko na roboty, to znowu będzie dramat. Znowu to całe moje wyjście samemu [okaże się] niepotrzebne. Zobaczyłam młodą dziewczynę płacząca, samotną. Zaczęłyśmy rozmawiać. Mówię: „Słuchaj, wyjdziemy. Jest powód żeby wyjść: ja będę udawała ślepą, a ty mnie będziesz prowadzić”. Wtedy jest jakaś możliwość, że ja nie widzę i ona będzie mogła mnie prowadzić. Część pracowników była też z czerwonymi opaskami, z Czerwonego Krzyża. Powiedzieli, że dzisiaj jest taki facet – Niemiec, który jest ogromnie ostry, więc dzisiaj to nie idźcie, tylko snujcie się. Jutro może być inny. Tak ona mnie prowadziła następnego [dnia]. Tam byłam cztery czy pięć dni. Długo w tym Pruszkowie, długo. Nie było się gdzie załatwiać… W każdym razie, po paru dniach (już nie pamiętam, czy po czterech, czy po ośmiu, ale to było długo), ona mnie prowadziła i pozwolono jej mnie wyprowadzić na wolność, że ja jestem ślepa, a ona się mną opiekuje. Ona tam nogą pociągała czy coś. Myśmy normalnie wyszły z tego Pruszkowa. <--pruszkow-END--> A teraz jest [problem]: co dalej robić? Mam te dwadzieścia jeden dolarów – co dalej zrobić? Do Warszawy nie ma mowy! Zaczęłyśmy obydwie kombinować, żeby najpierw się przytulić we wsi koło Pruszkowa. Chłopi wychodzili, żeby dawać ludziom jedzenie czy coś. Podchodzili, rzeczywiście. Zatrzymałyśmy się u takiego gospodarza, który powiedział, że nam pomoże, że przenocuje, żebyśmy przycupnęły na siedząco. Dał nam wieczorem do zjedzenia, jako że my biedne, pół bochenka ciepłego chleba. Te pół bochenka czy cały bochenek zjadłam. Jednym słowem tak dużo, że o mało nie umarłam. Ponieważ na pusty żołądek, gorący chleb! No i chłopi się postarali. Kazali mi wypić lampkę spirytusu. „Bo ty dziewczyno umrzesz, chociaż przeżyłaś Powstanie”. Rzeczywiście uratowali mi życie, bo od chlebka przypuszczalnie bym poszła do aniołków. Ale ten spirytus mi pomógł i to już się skończyło. Oni powiedzieli, że trzeba troszeczkę przeczekać i że mi pomogą w jakiś sposób [wyjść] z tego Pruszkowa, żebym mogła się dostać chociaż pod Częstochowę. Troszkę dalej. Żeby wszystko zrobić. My rzeczywiście w stosownym momencie (ona i ja) zaczęłyśmy kombinować jak się zerwać przez takie chaszcze. Chłopi mówili, [żeby iść] coraz dalej, coraz dalej od tej strasznej stacji. Dopiero na drugiej czy na trzeciej stacji można było wsiąść. Nie miałam żadnych dokumentów, niczego, ale mogłyśmy wsiąść i dojechać do Częstochowy.
- Tam były zorganizowane w swoim czasie, jakieś punkty, gdzie oczekiwali…
Tak, tak były. Ale to już niestety tak jak za mgłą. To już jest tak dawno, że ja nie mogę dokładnie powiedzieć, ale wiem, że się znalazłam w Częstochowie.
- Tam pani została jakiś czas?
Nie, nie. Z Częstochowy do Krakowa to już był jeden krok, a w Krakowie miałam rodzinę. Ojca przyrodnia siostra. Dostałam się do Krakowa i zjawiłam się u ciotki. Pierwsze pytanie: „Boże Hanulko, ale wyżyłaś! Jezus Maria jak się cieszę, jak to cudownie!”. A ja bez przerwy się drapałam. „Ale co takiego?”. Mówię: „Ciociu, bo ja mam gnidy i wszy”. „Jezus Maria! Hanulko, no tak”. W każdym razie wszystko się [dobrze skończyło]…
- Ciągle pani miała jeszcze te długie włosy?
Miałam, bo przysięgłam mamie, że wrócę z długimi włosami i że w żadne miłosne przygody nie będę się wdawać, dopóki nie będę pełnoletnia i dopóki nie wrócę do domu i mama nie zaakceptuje faceta.
- Łatwiej było drugiego przyrzeczenia dotrzymać?
Oczywiście, ale z włosami gorzej. Tamto spokojnie. I tak to było.
- Jak długo pani pozostała w Krakowie?
Dziewięć miesięcy. Można było urodzić dziecko przez ten czas – można powiedzieć. _Pierwszy pociąg, jaki był [do Warszawy] to było 24 stycznia 1945 roku. To były urodziny mojego ojca. Za wszelką cenę chciałam się dostać – łaziłam, błagałam, błagałam. W końcu dostałam się. Miałam ten bilet. Dostałam się do pociągu i 24 stycznia wróciłam przez most pontonowy do zrujnowanej Warszawy.
- Ale to nie było jeszcze dziewięciu miesięcy…
To mniej. To było w styczniu. Wróciłam do Warszawy 24 stycznia 1945 roku.
Rodzice byli na Walecznych i…
Przetrwali. Jeden, jedyny dom, który był zbombardowany, to była właśnie przednia ściana naszego mieszkania. Żaden inny na Saskiej Kępie nie był, tylko ten jeden dostał pocisk. Jeden jedyny. W każdym razie, rodzice byli i się spotkaliśmy. <--powrot_do_warszawy-END-->
- Niebywałe to dzieje. Co się działo z okiem przez ten czas, kiedy była pani w Pruszkowie, Częstochowie i Krakowie?
Trzeba było jakiekolwiek [włożyć], bądź protezę, żeby nie zarosło, żeby się nie zmniejszył oczodół. Wtedy miałam byle jakie, paskudne, innego koloru. Tak mnie to krępowało, że nosiłam klapkę – opaskę na oku. To było nawet wtedy, kiedy już wróciłam do domu, kiedy poznałam mojego przepięknego męża, kiedy mi się oświadczył. Chociaż się dziwię, dlaczego się oświadczył. W każdym razie, zrobiłam [drugą operację] tylko pod wpływem mojego synka, ponieważ już jak miał cztery czy pięć lat, to mówił: „Dlaczego ty zakrywasz, jak masz takie oczko ładne? To dlaczego ty zakrywasz?”. Wtedy postarałam się o wyjazd do NRD, bo można było wyjechać. Tam mi bardzo dobrze dorobili protezę szklaną, ale dobrego koloru. Taką jak trzeba było. Tylko niestety ona po jakimś czasie się zużyła od łez. Starła się ta glazura. Więc później już jeździłam [do szpitali] w Polsce, w Łodzi. W każdym razie, tak jak jest w tej chwili, to powiedzmy, że nie jest źle. Tak właśnie było.
- Jakie były losy pani koleżanek, które poszły jednak z wojskiem?
One miały lepiej, dlatego że ich wyzwolili Amerykanie. One później mogły [wybierać], na przykład dwie czy trzy zostały za granicą. W każdym razie, one miały – można powiedzieć – życie lżejsze. A ja chciałam za wszelką cenę uratować oko i wrócić do rodziców.
- To jest duża wartość – rodzina.
Tak, tak. Przede wszystkim bardzo byłam związana oczywiście z mamą. Mniej z ojcem, ale to już […] inne sprawy. Ale bardzo byłam związana z matką, ogromnie! Za wszelką cenę chciałam jak najprędzej, żeby ona wiedziała… A mama dostała wiadomość, w połowie Powstania, że ja zginęłam na placu Trzech Krzyży. Mama powiedziała wtedy: „Nie, Hania nie zginęła”. Nie chciała w to uwierzyć, w ogóle.
- Mimo że do konspiracji się nie nadawała, to jednak przeczucie miała?
Tak, przeczucie miała. No i tak się stało, jak się stało. .
Warszawa, 10 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt