Maria Jagowd-Wolska „Marysia”
- Pani Mario, bardzo prosimy o garść wspomnień z pani dzieciństwa, z czasów okupacji, szczególnie z czasów Powstania.
Byłam córką adwokata [Adolfa Jagowda], jednego z bardziej znanych w Warszawie. Mieszkałam na ulicy Mokotowskiej 49 mieszkania 5. […] [Chodziłam] do Gimnazjum imienia Cecylii Plater-Zyberkówny przy ulicy Piusa XI 24. W czasie okupacji szkoły były zamknięte, uczęszczałam na tajne komplety prowadzone przez nauczycieli tego gimnazjum. Maturę zrobiłam w końcu czerwca 1944 roku na kompletach, tuż przed Powstaniem.
- Jak wyglądały pani pierwsze kontakty z organizacją konspiracyjną.
Przed wojną byłam w harcerstwie. To była 6. Żeńska Drużyna Warszawska Harcerstwa Polskiego przy gimnazjum Cecylii Plater-Zyberkówny. W pierwszych latach okupacji wydawało mi się, że w ogóle nic nie robimy, że jesteśmy mało aktywne. W lutym albo w marcu 1942 roku koleżanka namówiła mnie i przeszłyśmy do WSK – Wojskowa Służba Kobiet. Szefową naszą była Irena Brugger, przed nią składałyśmy przysięgę. To był marzec albo luty 1942 roku.
Przechodziłyśmy szkolenie. Szkolenia odbywały się w mieszkaniach prywatnych, w różnych dzielnicach Warszawy. Przechodziłyśmy szkolenie sanitarne i wojskowe. Jeśli chodzi o szkolenia sanitarne, to kierownikiem szkolenia była doktor Kazimiera [Komuniecka], która załatwiała nam praktyki w szpitalach: Ujazdowskim, Maltańskim, na Lesznie, Dzieciątka Jezus. Praktyki szkolenia sanitarnego przeprowadzał też podchorąży Kazik Urbański. Szkolenie wojskowe było przeprowadzane przez podchorążego „Wira”. Szkolenie wojskowe było w celu zapoznania nas z bronią, żeby umieć broń rozładować, żeby uniknąć niezaplanowanego wypału w czasie ratowania chorego. [Szkolenia] były przeprowadzane w różnych punktach Warszawy, w mieszkaniach prywatnych.
- Jak wyglądały pani zadania podczas okupacji?
Przede wszystkim miałyśmy szkolenia, które zajmowały nam trochę czasu. Poza tym przenosiłyśmy listy, ulotki. Specjalnie nie byłam włączona w jakąś akcję dywersyjną.
- Czy rodzice byli świadomi tego, że pani jest w Armii Krajowej?
Nie wiedzieli o tym. Absolutnie. W dzień rozpoczęcia Powstania, jak dostałam rozkaz, że mam się stawić w Porcie Czerniakowskim, ojciec dał mi swój medalik z pierwszej wojny światowej. Zorientował się, że jednak coś się dzieje. Sam był w konspiracji. Było wszystko tajne. Nie miał łańcuszka, poleciał na dół do szewca, na sznurku od butów zawiesił mi na szyi medalik.
- Jak wyglądało pożegnanie?
Pocałował mnie, powiedział: „Idź z Bogiem. Powinno wam się udać w ciągu kilku dni. Jak się nie uda, to będzie niedobrze”. Zdawał sobie sprawę, że jednak nie damy rady.
Jeśli chodzi o Powstanie są kontrowersje, czy powinno Powstanie być, czy powinno nie być. Są różne zdania. Niektórzy wypowiadają się bardzo negatywnie. Powstanie nie mogło nie być rozpoczęte. Polacy znając historię ziem wschodnich – Podola, Wołynia – znając historię Katynia w 1939 i 1940 roku, znając historię Wileńszczyzny i Wilna w 1944 roku, Polacy nie chcieli – mówię o naszym środowisku, bo nie wiem, Polska jest duża – żeby Warszawa była oswobodzona rękami kata Katynia.
- Czy docierały do was informacje? Przecież sprawa Wilna i Lwowa to było praktycznie tuż przed wybuchem Powstania, czy na bieżąco mieliście informacje?
Tego nie potrafię powiedzieć dokładnie, jakieś przecieki były. Mówię to, co żeśmy czuli i czujemy, że gdyby nie było Powstania, los Warszawy byłby taki sam. Jakieś dwa-trzy dni przed wybuchem Powstania było zarządzenie, że wszyscy mężczyźni od piętnastego roku życia mają się zgłosić w różnych punktach dzielnic Warszawy. Mieli kopać rowy przeciwlotnicze. Co to oznaczało? Albo by ich rozstrzelali, albo by ich wywieźli, a ludność wypędzili. Hitler nie chciał, żeby Warszawa istniała na mapach świata. Wtedy nikt się nie zgłosił. To było parę dni przed Powstaniem. Jeśli Powstanie nie byłoby rozpoczęte, zorganizowane, to wybuchłoby spontanicznie. To byłoby jeszcze gorsze niż rozpoczęte Powstanie zorganizowane. Stalin by udowodnił, że Polacy nic nie robią. Niemcy nie opuściliby Warszawy, nie wypędzając ludności i nie paląc Warszawy. Jeszcze jest możliwość inna, że Niemcy opuszczając Warszawę, palą Warszawę, wypędzają wszystkich do obozów albo rozstrzeliwują. Gdyby Powstanie było spontaniczne, to Niemcy rozstrzelaliby wszystkich młodych ludzi, resztę by wypędzili i spalili Warszawę jak spalili po Powstaniu. Inna wersja, która wchodziła w grę, to Niemcy opuszczają Warszawę bez walki – co jest właściwie nieprawdopodobne, ale przypuśćmy – Rosjanie wchodzą do Warszawy, budynki by ocalały, ale ludność i młodzież na pewno nie, czego mamy dowody w 1949 roku. Masowe aresztowania, masowe wyroki śmierci w sfingowanych procesach. Gdyby Rosjanie zajęli Warszawę bez walki, ocalałyby budynki, skarby narodowe byłyby wywiezione do Rosji, ludność byłaby wyniszczana tak jak była wyniszczana na Wileńszczyźnie, akowcy byliby rozstrzeliwani jako współpracujący z Niemcami albo szpiedzy alianccy.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?
Byłam w Porcie Czerniakowskim.
- O której godzinie pani się tam stawiła?
Stawiłam się chyba koło godziny trzeciej. Jeszcze parę godzin przed rozpoczęciem Powstania. W godzinie „W” rozdawałyśmy i przypinałyśmy opaski. Ludzie płakali, po prostu byliśmy szczęśliwi.
- Godzina „W” to też pierwsze ofiary.
Tak. Zaczęła się walka na Czerniakowie, Solcu, na ulicy Solec. Niestety było mało broni. Pluton nasz dostał rozkaz wyjścia do Lasów Kabackich. Było nas ze dwadzieścia osób. Ja byłam, Niusia Chodorska (Łukawska z męża), Teresa Doboszyńska pseudonim „Halina” – z męża Smogorzewska. Wyszliśmy z portu kilka godzin po rozpoczęciu Powstania, bez opasek i bez broni. Czołgaliśmy się wzdłuż brzegu Wisły, przez stację pomp. Był ulewny deszcz, z wieżyczek nie słyszeli, że coś szeleści. Przeszliśmy stację pomp i na Siekierkach, gdzie było zboże skoszone, w snopkach, wyłapali nas Niemcy. Jedna z koleżanek była ciężko ranna w brzuch. Ja byłam bita karabinem ręcznym w głowę. Miałam ranę tłuczoną i utratę przytomności przez jakąś chwilę. Spędzono nas do stodoły na Siekierkach i rozstrzelano paru chłopców. Egzekucję wstrzymał oficer niemiecki. Brał nas pojedynczo w obecności dwóch żołnierzy niemieckich na przesłuchanie. Mówiliśmy, że nie znamy języka niemieckiego, mówił do nas po polsku. Przypuszczam, że to był z pochodzenia Ślązak. Po zakończeniu stwierdził jednoznaczność wszystkich przesłuchań. Dał rozkaz zwolnienia nas. Po zwolnieniu kolega [„Wilk”] i [Niusia] Chodorska przeprowadzili mnie do szpitala Elżbietanek. Przebywałam [tam] kilka dni z powodu wstrząsu mózgu. Po wyjściu ze szpitala zgłosiłam się do dowództwa WSK na Mokotowie. Podporucznik „Wacława”, Hanna Ratyńska, skierowała mnie do dowództwa Pułku „Baszta” jako sanitariuszkę-łączniczkę. Byłam w [dowództwie] Pułku „Baszta” do momentu kapitulacji. Początkowo dowództwo mieściło się na Malczewskiego 15, w końcu sierpnia było przeniesione na Bałuckiego 22.
- Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu? Gdzie państwo spali, co jedli, w co byliście ubrani?
Trochę inaczej to przeżywałam, bo byłam w dowództwie. Inaczej przeżywali to koledzy, którzy byli na pierwszej linii. Nie pamiętam, kiedy dostaliśmy kombinezony. Przedtem byliśmy w ubraniach cywilnych z opaskami na prawym ręku. Zależnie od rozkazu, każdy dzień był inny. Pamiętam dzień, kiedy kanałami przeszedł ze Śródmieścia pułkownik „Karol” Rokicki i „Marian” Kośmicki. Nimi się opiekowałam w pierwszych dniach.
- Czy utkwiły pani w pamięci jakieś zadania, sytuacje dramatyczne, może humorystyczne?
Chodziło się do oddziałów z raportami i rozkazami. Spałyśmy wtedy, kiedy mogłyśmy spać. Spałam na zmianę w jednym łóżku z koleżanką „Tosią”, Kulesza-Kojerową. Jedzenie było lepsze niż gdzie indziej, bo byliśmy w dowództwie. Utkwił nam w pamięci miód sztuczny, który był naszym [stałym] pożywieniem.
- Pamięta pani alianckie albo sowieckie zrzuty?
Tak. To było w połowie [września] […]. Myśleliśmy, że idzie ocalenie. Niestety zrzuty, które spadały na Mokotów, najczęściej spadały po stronie niemieckiej.
- Czy do państwa docierały informacje o tym, co się dzieje na froncie, co się dzieje za Wisłą, że Rosjanie stoją, że ruszyli?
Część grupy „Radosława”, która była na Czerniakowie, przeszła [na Mokotów].
- Grupa „Radosława” na Mokotowie była różnie oceniana, są bardzo rozbieżne relacje, mówi się nawet o tym, że unikali walki na Mokotowie.
Trudno mi powiedzieć, ale nie wierzę, żeby unikali walki.
- Jak wyglądały ostatnie dni na Mokotowie?
Dzień kapitulacji, ostatnia odprawa. Pułkownik „Daniel” był ranny i przeszedł kanałami na Śródmieście. Ostatnim dowódcą został major „Zryw”, Kazimierz Szternal. Ostatnia odprawa była nad ranem 27 września. Major oznajmił nam, że dalsza walka jest niemożliwa, kapitulujemy, poddajemy się. Dał żołnierzom wolną wolę – kto chce iść z nim do niewoli, może iść, kto chce iść z ludnością cywilną, może iść z ludnością cywilną. Poszłam z „Honorką” jako ludność cywilna. We wsi Okęcie – [„Honorka”] była wiele starsza ode mnie – złapała mnie za rękę i opuszczałyśmy [szereg o jeden] marsz . […]. Jak Niemiec poszedł do przodu, to myśmy wskoczyły w bramę. Bramy na Okęciu, we wszystkich domach, były szeroko otwarte. Mieszkańcom wsi nie wolno było wychodzić na podwórze w momencie, kiedy były transporty. W każdym razie ludzie stali w oknach, pokazywali, gdzie się skierować. Myśmy wskoczyły w otwartą bramę, poszłyśmy do końca zagrody, wyszłyśmy na pole. Na polach były działa przeciwlotnicze zasłonięte snopkami zboża i karabiny maszynowe. Żołnierze udawali, że nas nie widzą, patrząc w niebo. Tak dotarłyśmy do pierwszych zarośli, lasu i przeszłyśmy do Malich.
- Nie myślała pani o tym, żeby z Mokotowa przejść kanałami na Śródmieście?
Nie myślałam. Natomiast „ Agnieszka”, która była w dowództwie, nie zawiadomiła nas, że idzie kanałami. „Zryw” rano, przed ostatnią odprawą, zdziwił się, że jesteśmy. Ja, „Honorka” i „Tosia” Basia. Nas chciano przeprowadzić kanałami. Całą noc z 26 na 27 września byliśmy w kolumnie do kanałów. Ale nie chciałam iść kanałami, bałam się. Taka jest dziwna historia, bo strażnik w dowództwie, „Orzeł”, którego nie znałam, a który mnie znał, dlatego że pochodził ze wsi, gdzie mój ojciec miał mały mająteczek… Po prostu – adwokat, bryczka, stangret, on był ze wsi. Nie powiedział, że mnie zna. Jak przeszedł z „Danielem” do Śródmieścia, kazano im wrócić, wszedł do kanału, znalazł dziewczynę podobną do mnie, rozpoznał mnie jako mnie i pochował. Jak wrócił na wieś, bo też nie poszedł do obozu, powiedział, że nie żyję.
Z chwilą, kiedy […] [przyszłam] do Malich, byłam u przyjaciół mojego ojca z „Honorką”, była obława na warszawiaków. Jako robotnice przy kopaniu kartofli byłyśmy wywiezione pod Piaseczno. Poszłam do domu. Sąsiad nasz, gospodarz wiejski, [jego córka] była moją przyjaciółką, Marysia Wiśniewska. Nie wiedziałam, czy są Niemcy. Stanęłam pod płotem, jej matka wychodziła z obory i krzyczy: „Duch Marysi!”. Moja przyjaciółka wyskoczyła: „Wierzyłam, że żyjesz!”. Przyjęli mnie jak najdroższą osobę z rodziny, załatwili mi lewe papiery, karmili mnie, byłam u nich ponad dwa tygodnie. Bałam się iść do mojego domu, dlatego że […] [mieliśmy] dzierżawcę, który był podłym człowiekiem. Ponieważ przypuszczał, że moi rodzice zginęli, to do naszego domu, który nie podlegał dzierżawie, wpuszczał warszawiaków, po paru dniach wyrzucał ich, brał nowych, biorąc oczywiście zapłatę. Bałam się, ponieważ był bardzo nieprzyjemny, chciał mego ojca szantażować, że jestem Żydówką. Byłam ciemna, mama była ciemna. Siostra była blondynka, to ona nie była Żydówką, natomiast ja jestem. Ojciec powiedział: „Idź, idź do gestapo”. Uspokoił się, ale ten moment mnie przestraszył, bałam się wrócić do własnego domu. W tym samym dniu, kiedy zjawiłam się u naszych przyjaciół gospodarzy, przyszyli partyzanci z lasu, akowcy, zbili go strasznie, uspokoił się.
- Jakie były pani dalsze losy?
Chciałam wstąpić na medycynę. Po wejściu wojsk polsko-radzieckich do Warszawy. Warszawa była otwarta. Ojciec przyszedł do Warszawy, nic nie zastał, dom był podpalony przez Niemców, jeszcze się palił. Był częściowo zburzony, ale Niemcy podpalali wszystkie domy. Warszawa, ponieważ była zaminowana, była zamknięta na pewien czas, nie wolno było wchodzić do Warszawy. Po odminowaniu Warszawy rodzice wrócili na wieś, dzierżawca odszedł i myśmy mieszkali na wsi we własnym domu. Chciałam wstąpić na medycynę, musiałam załatwić dowody, że zdałam maturę. Już była medycyna otwarta w szpitalu na Pradze.
[W dniu 13 kwietnia 1945 roku] z ojcem poszłam do rejenta, pana [Kulczyckiego], na rogu Mokotowskiej i Koszykowej. Chciałam załatwić rendez-vous dla księdza Piotrowskiego i pani Domaniewskiej, którzy [mieli] [podpisać] mi dowód, że zdałam maturę. Jak zapukaliśmy do drzwi, otworzył nam młody człowiek, bardzo ładnie ubrany. Okazało się, że jest kocioł. Już nie mogliśmy wyjść. Było około sześćdziesięciu osób. Kilka dni był kocioł, ale myśmy byli parę godzin.
Była jakaś pani, która przyszła z trzema siostrami, ale na górę do rejenta Kulczyckiego weszła jedna siostra, dwie zostały na dole. Jak siostra pierwsza nie wyszła po godzinie, weszła druga siostra. Jak ta nie wyszła po godzinie, trzecia poszła na Milicję Obywatelską, powiedziała, że jest napad. Przyjechała milicja, strzelili do tego młodego człowieka, co otwierał drzwi. To było duże mieszkanie, przedwojenne, jeszcze wtedy nie było kwaterunku. Z tyłu mieszkania wyskoczyli wojskowi NKWD i była mała strzelanina. Ktoś wyskoczył przez okno, jakiś młody człowiek. Były gruzy, nie wiem, co się z nim stało.
Nas budami wywieźli na [Annopol]. Musieliśmy iść z rękami podniesionymi do góry. Rosjanie mówili, że jesteśmy Niemcy ukrywający się, folksdojcze, gestapo. Ludzie na nas pluli, rzucali kamieniami. Zawieźli nas na [Annopol] do domków robotniczych z ogródkami. Rosjanie wysiedlili robotników, właścicieli mieszkań, to było zajęte przez NKWD. To były domki małe, piwnice nie były betonowane. Ojciec był bardzo wysoki. Musieli wygrzebać ziemię rękami, żeby móc się wyprostować. Siedziałam w piwnicy, gdzie było nas bardzo dużo, żeby wszystkie się mogły wyciągnąć, to dwie musiały stać. Byliśmy około dziesięciu dni. Jedzenie nam dawali w misce do mycia, bez łyżek. Nikt nie wiedział w Warszawie, że[w domkach robotniczych] jest więzienie, że w piwnicach ludzie siedzą.
Ojciec był sporo starszy. Miałam starszych rodziców, ojciec urodził się w 1882 roku. Był w szkole polskiej Władysława IV na Pradze, ale językiem nauczania był tam rosyjski. Jak był strajk w 1905 roku, wyjechał na studia do Dorpatu pod Rygę. Mówił literackim językiem rosyjskim, w czasie pierwszej wojny światowej był w wojsku carskim. Jak car miał kłopoty z wojną, pozwolił stworzyć generałowi Dowborowi-Muśnickiemu korpus Polaków. Ojciec był w tym korpusie, wrócił w 1918 roku z korpusem do Warszawy. Ojciec mówił językiem literackim, jak były przesłuchania przez NKWD w języku rosyjskim. Nie umiałam języka rosyjskiego, był tłumacz doskonale mówiący po polsku, ojciec odpowiedział po rosyjsku. Odpowiedzieli: „Ty jesteś białogwardzista”. Jeszcze niepolskie nazwisko, język literacki. Obecnie język rosyjski jest robotniczym, a nie literackim językiem. Trzymali nas około dziesięciu dni. Wypuścili nas po godzinie policyjnej, każdy patrol mógł nas zabić, jeszcze wojna trwała.
Nie dostałam się na przyspieszony kurs medycyny na Pradze. Później, w październiku, dostałam się na medycynę, zdając egzamin konkursowy. Było nas bardzo dużo kandydatów, przyjęto 172 osoby. Natomiast kończyło nas w 1950 roku trzystu kilkudziesięciu. Powracali z obozów, trochę z zagranicy i [trochę] było przysłanych z partii.
- Jaka była struktura tych pierwszych studentów? Czy to była inteligencja, czy ludzie narzuceni przez ówczesną władzę?
Jak zaczynałam, 172 nas było z konkursowego egzaminu, ci co zdali, to zdali. Nie rozróżnialiśmy się. Z partii było bardzo mało. Było kilku kolegów z wojska, byli chłopcy i koleżanki, które powracały z obozów. Mieliśmy koleżankę, która miała czterdzieści lat, miała córkę i wnuczkę, nazywaliśmy ją babcią.
- Proszę opowiedzieć o swoim mężu i losach państwa małżeństwa, szczególnie rok 1949. W jakich okolicznościach pani go spotkała?
Znaliśmy się bardzo długo, bo poznaliśmy się w 1940 roku, utrzymywaliśmy stosunki towarzyskie. Miał inną sympatię, ja miałam inną sympatię. Jego sympatia to była siostra chłopca, który się kochał we mnie. Tak że kontakty były dosyć częste i bliskie, ale przyjacielskie. Widywaliśmy się często w czasie okupacji. Spotkaliśmy się po Powstaniu. Wrócił 22 lipca 1946 roku, już po oficjalnej repatriacji, dowiadując się przez Czerwony Krzyż, że jego rodzice wracają z obozu do Polski. Zdecydował, że wróci. Nie było taksówek, dorożki były, ale najtańsze były ryksze. Jak wyszedł z pociągu, to wziął rykszę, jeszcze był w mundurze andersowskim. Miał stypendium Czerwonego Krzyża, był studentem wysłanym do Grenoble. Chciał skończyć rok akademicki, żeby mieć papierek jakiś i dlatego wrócił już po oficjalnym zakończeniu repatriacji. Rykszarz, […] się zwrócił [do niego] i mówi: „Panie Anders, po coś pan tu wrócił?”. Było akurat 22 lipca, pierwsze oficjalne święto narodowe PRL-u w Warszawie.
Spotykaliśmy się często. [Mąż] na przyczółku Czerniakowskim przyjmował […] [wysłanych przez Berlinga Polaków i Rosjan z majorem Łatyszonokiem], którzy przyszli pomagać Powstaniu […]. Jak Czerniaków się poddał 23 września, był wzięty do gestapo na przesłuchania. Chcieli mu wmówić, że mają wspólnego wroga, żeby z kolegami przeszedł do wojska niemieckiego, walcząc przeciwko Rosji komunistycznej. Był kilka dni w gestapo. Jak go zwolnili, trafił do Skierniewic w czasie, kiedy upadł Mokotów. W „Encyklopedii Powstania” jest podane, że był w „Baszcie”. W „Baszcie” nigdy nie był , był w obozie razem z „basztowcami”. Mój mąż był w „Zośce”. Nie wiedział, że byłam w AK, ja nie wiedziałam, że on był w AK, ale się domyślaliśmy. Był w harcerstwie przed wojną.
Później była akcja „Wawer”, rozstrzelano pierwszych Polaków cywili w Wawrze 27 grudnia 1939 roku. Później harcerstwo stworzyło akcję „Wawer”, pisało się na murach. Nie pamiętam, kiedy oni przeszli do „Kedywu”. Przechodzili szkolenie. Cały jego oddział był włączony do „Kedywu”. Brał udział w wielu akcjach, między innymi w akcji pod Arsenałem. Odbierał wtedy telefon z gestapo. Nawet napisał wspomnienia na ten temat. Następnie brał udział w akcji w Celestynowie, w uwolnienia więźniów z zamku lubelskiego wiezionych do Oświęcimia. Brał udział w akcji Sieczychy i w wielu innych. Był bardzo aktywny.
Spotkaliśmy się i sympatie nasze się zmieniły. Pobraliśmy się 15 lipca 1948 roku. Braliśmy ślub kościelny w kościele Świętej Anny. Chcieliśmy ślub mieć bardzo cichy, w czwartek w południe. Ksiądz zrobił nam mszę rzymską i dwóch księży dawało nam ślub. Wydawało się, że wszystko układa się dobrze. Pojechaliśmy na święta Bożego Narodzenia do moich rodziców na wieś. Wróciliśmy 31 grudnia do Warszawy. Mąż był redaktorem technicznym „Słowa Powszechnego”. Jak pobraliśmy się, zaczął pracować w „Słowie Powszechnym”.
W każdym razie nie wiedzieliśmy, że Janek [Rodowicz „Anoda”] został aresztowany. 3 stycznia [mąż] był aresztowany. O godzinie ósmej przyszli do nas do domu, mieszkaliśmy wtedy u teściów czasowo, na Dantyszka. Ktoś zapukał, pytam: „Kto?”. Było ciemno zupełnie, o ósmej wieczorem. „Kolega”. Mówię: „Kto? Jaki kolega?”. – „Proszę otwierać”. Powiedzieli, że policja. Wpadli do domu, zrobili rewizję, siedzieli do rana. Mąż był redaktorem technicznym, kończył swoją pracę około godziny czwartej-piątej nad ranem. Czekali, dopóki nie przyjdzie. Wszystko wywracali, przekręcali. Zapalałam światła wszędzie […], był pokój i kuchnia i było kilka okien. Mąż jak zobaczył światła, myślał, że ojciec dostał zawału. Ojciec przechodził zawał w obozie niemieckim, po oswobodzeniu przez aliantów. Oczywiście zabrali [męża], nie wolno nam było rozmawiać. Andrzej mi szepnął: „Idź do Janka”. Nie wolno nam było wyjść po aresztowaniu z domu do godziny ósmej czy dziewiątej rano. Wyszłam zaraz po jego wyprowadzeniu. Poszłam do postoju taksówek. Za mną taksówka jakaś ruszyła. Prosiłam taksówkarza, żeby mnie zawiózł na Koszyki. Krążąc przez korytarze, doszłam na Lwowską. Weszłam do domu, gdzie mieszkali państwo Rodowiczowie. Zadzwoniłam, mówię: „Jędrek jest aresztowany”. Pani Rodowiczowa mówi: „Janek został aresztowany w Wigilię, ty nic nie wiesz?”. Myśmy nie wiedzieli, bo byliśmy na wsi u rodziców. Proces odbywał się w więzieniu. [Mąż] dostał pierwszy wyrok dziesięć lat, siedział pięć lat.
Chcieli, żeby podpisał, że przywiózł dla zgrupowania jakieś pieniądze, rozkazy. Pytali, jakie miał kontakty. Nie podpisał tego, ale był torturowany, teraz, jak jest chory, wychodzi to. Jest chory od kilku lat. Potrzebowałam opiekę, dlatego że nie dawałam rady. Każdy biały człowiek, który wchodził do nas do domu, to był ubowiec, który przychodzi go aresztować. W tej chwili mąż jest w szpitalu, ale jak był w domu, prosiłam o pomoc, żeby przychodzili pochodzenia afrykańskiego. W każdym razie, żeby nie przychodzili biali, dlatego że każdego białego, nieznanego człowieka brał za UB.
- Czyli odcisnęło się to bardzo mocno do końca życia?
Tak.
- Po ilu latach wyszedł z więzienia?
Po pięciu latach wyszedł z więzienia. Był na Koszykowej przez jakiś czas, na Rakowieckiej, w Rawiczu, w Łodzi. Nie pamiętam dokładnie całej tury. W każdym razie przywieziony był na proces „Radosława” do Warszawy na Rakowiecką. Już było po śmierci Stalina. Wyszedł w styczniu 1954 roku. Starał się dostać na politechnikę. Niestety nie chciano go przyjąć. Musiał pracować jako robotnik. Zresztą prawdopodobnie przez panią Rodowiczową dostał się do spółdzielni profesorskiej, która robiła urządzenia elektroniczne. Profesor powiedział, żeby przychodził na wykłady, robił i zaliczał laboratoria. Podpisywali mu na kartkach, kiedyś to się załatwi. Oficjalnie nie był przyjęty na politechnikę. Chodził rzeczywiście. Natomiast w spółdzielni, w której pracował, koledzy podpisywali listę obecności, jak wychodził na laboratoria albo na wykłady. Kiedyś przyszedł personalny: „Gdzie Wolski?”. – „Nie ma Wolskiego, ma biegunkę, poszedł do ubikacji”. Bardzo kryli go koledzy, z którymi pracował. Wspaniale zachowali się profesorowie, którzy zaliczali mu laboratoria.
- Po wyjściu męża z więzienia nie myśleliście państwo o opuszczeniu kraju?
Nie myśleliśmy. Mąż zrobił magisterium, doktorat. Składał podanie do „Polserwisu”. To była agencja, która wysyłała Polaków zagranicę w ramach pomocy Trzeciemu Światu. Został zaakceptowany do wyjazdu do Republiki Konga. Kongo było po wojnie domowej. [...] Dostał się na uniwersytet w Leopoldville. [...] Kongo zmieniło nazwę na Zair. Przyjechaliśmy do Konga, a wyjechaliśmy z Zairu po czterech latach.
Mąż spotkał przypadkowo Przemka Góreckiego, który był komendantem obozów harcerskich, jak był małym chłopcem. Później był komendantem Harcerskiej Poczty Polowej w czasie Powstania – Przemek Górecki „Kuropatwa”. „Kuropatwa” poznał Jędrka i bardzo się zbliżyli. [...]
Był taki problem, że Przemek Górecki „Kuropatwa” kończył medycynę w [Louvin] po wyjściu z obozu. Skończył medycynę, ale nie miał matury belgijskiej i nie mógł pracować w Belgii. Po prostu został wysłany przez Belgów do [Konga Belgijskiego]. Pracował, założył szpital, prywatną klinikę, miał prywatny samolot, karetki pogotowia. U niego leczyli się różni ludzie z ambasad.
Zdaje się, że przypadkowo się spotkali. Ktoś powiedział, […] na poczcie, jak Jędrek wysyłał list. Jak oni się spotkali, to Przemek zaczął go zapraszać na wszystkie przyjęcia. Zrobiło się tak, że Przemek zdecydował, że musi wyjechać z Kinszasy, spalili mu jeden ambulans, później coś jeszcze. Zdecydował, że z Afryki wyjeżdża. Sprzedał Andrzejowi na raty dwa samochody. Pracowałam też na uniwersytecie, jako lekarz. Dostałam jeden, mąż kupił małego fiata, drugi dla siebie.
[…] To się nie podobało panu ambasadorowi, zaczęto pisać donosy na męża, że akowcy się popierają, mają kontakty z ambasadami zagranicznymi Stanów Zjednoczonych, Francji, Belgii, Anglii. W 1970 roku zmienił się attache handlowy. Miał syna, który był trochę starszy od naszych dzieci, już był na uniwersytecie. Miał potworny wypadek samochodowy, Murzyni go uratowali z płonącego samochodu, ale miał bardzo duże poparzenia, leżał w szpitalu około pół roku. Jak jego rodziców w 1970 roku ambasador zmienił, państwo [Masalscy] prosili, żeby syn mógł zostać na terenie kampusu uniwersyteckiego, bo straciłby drugi rok akademicki. Zgodziłam się. [Nowy] attache zadzwonił do męża i mówi, że musi się z mężem zobaczyć. Przyjechał do nas. Powiadomił nas, że dostał donos na nas do podpisania. Tego nie podpisał, ale znajdzie się ktoś, kto donos podpisze. W donosie było, że mąż ma kontakty z zagranicznymi ambasadami.
Zdecydowaliśmy po tym, że jak mąż siedział już w więzieniu, teraz były donosy, baliśmy się wrócić, że będzie skazany albo straci posadę na politechnice, bo miał urlop dziekański.
Właściwie myśmy się już przestraszyli tym, że nie dostałam zezwolenia wyjazdu sama. Moja matka miała wylew. Chciałam przyjechać do matki, ale miałam paszport razem z dziećmi. Chciałam, żeby mi dali paszport zastępczy, żebym mogła przyjechać do matki, a dzieci byłyby w szkole. Odmówiono mi. To było dziwne, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Drugim dziwnym zdarzeniem było, że uniwersytet prosił męża, żeby został na następne cztery lata w Lovanium. Ambasador się nie zgodził, powiedział, że nie zgadza się politechnika i nie zgadza się „Polserwis”. Akurat sekretarz uniwersytetu był w Belgii, rektor prosił, żeby pojechał do Warszawy. Sekretarz przysłał depeszę: „Politechnika się zgadza na następne cztery lata urlopu bezpłatnego. »Polserwis« zgadza się również”. Natomiast ambasador nie wyraził zgody.
To było bardzo niepokojące. Jeszcze telefon następcy radcy handlowego strasznie nas przeraził, zaczęliśmy się zastanawiać, co mamy robić. Matka chora, chcieliśmy wrócić, wszystkie pieniądze, które zarabialiśmy, ładowaliśmy do Polski. Zaczęliśmy myśleć o emigracji. Zaczęliśmy myśleć, gdzie jechać. Brat mój był w obozie Murnau przez pięć lat wojny, [po wojnie] był we Włoszech. Myśmy przyjeżdżali do niego, będąc zagranicą, co roku na wakacje. Nie dostaliśmy zezwolenia. Paszporty były wydawane w dzień wyjazdu. Bilet mieliśmy służbowy. Bilet braliśmy Kinszasa – Rzym – Warszawa. Ambasada nam wydała Kinszasa – Bruksela – Bruksela – Warszawa, bez zezwolenia na lądowanie w Rzymie, gdzie był mój brat i odwiedzaliśmy go co roku. To też było podejrzane. Brat chciał, żebyśmy przyjechali do Włoch. Nie wybraliśmy Włoch, nie znaliśmy języka. Mąż był profesorem elektroniki, mógłby pracować tylko jako robotnik, musiałabym nostryfikować dyplom. Myśleliśmy o Belgii, o Francji. Ale wszędzie, gdzie jesteś „ski”, to jesteś obywatelem drugiego rzędu. Zastanawialiśmy się, co robić. Kanada. Kanada jest krajem emigrantów. Mój syn mówi: „Kanada. Załatwię wam”. – „Jak?”. – „Pływam z sekretarzem ambasady w basenie, robimy zawody”. Syn bardzo dobrze pływał, skakał. Po prostu robili zawody z tym młodym człowiekiem, sekretarzem ambasady. Rzeczywiście syn nam załatwił Kanadę.
- Chciałbym, żeby pani oceniła dwa systemy w jakich przyszło pani żyć jako młodej osobie – czas okupacji hitlerowskiej i wyzwolenie. Nadzieje, które z tym wyzwoleniem się łączyły. W końcu żeby odniosła się pani do rzeczywistości lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Jako akowcy na pewno to komentowaliście?
Nie zastanawiałam się nad tym. W każdym razie co przeżywaliśmy, co odczuwaliśmy, to przede wszystkim okres okupacji. To był okres walki z nieprzyjacielem. Polacy byli Polakami, niezależnie od zapatrywań politycznych. Polak był Polakiem. Polak sobie pomagał. Natomiast okres terroru stalinowskiego, może to zabrzmi dziwnie, ale był dla nas moralnie, psychicznie gorszy niż okres okupacji niemieckiej. W tym okresie Polak bał się Polaka. Polak bił Polaka, Polak mordował Polaka. To było coś strasznego, psychicznie i moralnie okres stalinowski był dla nas okropnym okresem.
Męża aresztowali. Po Powstaniu zostało w Polsce około 25 000 000 ludzi. Półtora tysiąca było aresztowanych. Ponad 3 000 wyroków śmierci z procesów sfingowanych, wykonanych. Z czego po śmierci Stalina było część zrehabilitowanych, ale nie wszyscy. Tak jak generał „Nil” dopiero w latach dziewięćdziesiątych.
O tym historycy nie mówią i nie będą mówili. Ludzie wychodzili z domów do szkoły, do pracy – nie wracali. Przepadał, nie było go. Nie było papierów aresztowania, nie było papierów przesłuchania. Natomiast w rowach, w lasach znajdowały się zwłoki przykryte cienką warstwą ziemi. Na cmentarzach – cmentarz Świętej Katarzyny jest tego dowodem – mnożyły się groby NN. Janek Rodowicz też był pochowany jako NN.
W tym okresie około 60 000 ludzi przepadło bez wieści. To było tym straszniejsze, że było robione rękami Polaków.
- Skąd taka zmiana w Polakach, w narodzie, który tak dzielnie walczył na wszystkich frontach?
W każdym społeczeństwie znajdują się szuje. Chęć zysku, chęć awansu.
Wrócę do pierwszego okresu terroru stalinowskiego. Pierwszy okres, 1946-1947 rok, był jeszcze łagodny. Zaczęło się gorzej w 1948-1949 roku. Najwyżsi oficerowie NKWD, którzy byli przysłani do Polski, byli pochodzenia czysto polskiego, wychowani przez NKWD. Nie wiem, jak to się stało, ale tak było. Powtarzam to, co mówiło się w naszym środowisku.
W UB było pięćdziesiąt pięć procent Polaków, czterdzieści pięć procent Polaków pochodzenia żydowskiego, którzy mieli wychowanie i wykształcenie na uniwersytetach polskich w Krakowie, Wilnie, Lwowie. Było wśród nich też kilku oficerów AK. Na najwyższych stanowiska w dziewięćdziesięciu procentach byli Polacy pochodzenia żydowskiego.
- Przeprowadzając te wywiady nie mogę zrozumieć jednej rzeczy, dlaczego żołnierze Powstania Warszawskiego, żołnierze Armii Krajowej odwracali się potem i służyli temu systemowi.
Podobno sędzia Widaj, który sądził mojego męża, był w AK, miał na swoim koncie 105 wyroków śmierci. Był w AK podobno.
- Da się kupić przekonania?
Nie potrafię tego powiedzieć.
- Pani Mario, już na zakończenie – sama ocena Powstania Warszawskiego.
Nie mogło się nie odbyć. Powstanie nie mogło nie wybuchnąć. Już powiedziałam: znając historię ziem wschodnich, Katynia, Wilna i Wileńszczyzny Polacy nie chcieli, żeby serce Polski, Warszawa, stolica była [oswobodzona] rękami kata. Myśmy nie chcieli rządu lubelskiego. Myśmy chcieli mieć rząd wybrany, wolny.
- Uważa pani, że to była jedyna słuszna decyzja?
Uważam, że to była jedyna słuszna decyzja. Wszystkie były złe. Ta była najlepsza, dlatego że nie po myśli Stalina. Stalin nie mógł powiedzieć, że Polacy stoją z bronią u nogi. Przecież nie pozwolił lądować samolotom alianckim na dawnych terenach Polski, żeby pomóc Warszawie.
Warszawa, 26 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz