Nazywam się Lucyna Reszczyńska.
W 1938 roku wstąpiłam do zgromadzenia. Byłam rok w nowicjacie, a później poszłam do szkoły pielęgniarskiej, byłam dwa lata w szkole pielęgniarskiej.
Wojna zastała mnie w 1939 roku w Warszawie.
Czy pamiętam? Oczywiście.
Najpierw zobaczyłam dwóch Niemców jadących na motorach ulicą Warszawy.
Były bardzo smutne. Przede wszystkim bardzo przeżywaliśmy, bo ciągle prezydent Starzyński mówił: „Uwaga, uwaga nadchodzi…” – że wojna, bomby będą leciały. Byłam w tym czasie w domu na ulicy Ogrodowej, akurat na podwórko spadła bomba, ale jakoś stanęłam za drzwiami, tak że nie spotkało mnie żadne nieszczęście.
Od 1942 roku pracowałam w szpitalu dziecięcym na Kopernika.
Specjalnie nie, ale z momentem jak czułyśmy, że zbliża się Powstanie Warszawskie… Lekarze byli doskonale zorientowani. Dyrektor szpitala zaczął się przygotowywać w ten sposób, że robiono zapasy leków, żywności, materiałów opatrunkowych. Już się przygotowywano w szpitalu na Kopernika. Byłam od 1942 roku w szpitalu dziecięcym na Kopernika. W 1943 roku, kiedy było wysiedlanie z Zamojszczyzny, nasz szpital uratował czterdzieści dzieci. Niemcy zabierali dzieci. Mieli cel wywiezienia ich do Niemiec, aby tych młodszych wynarodowić, a starsze na pewno zniszczyć. Kolejarze polscy odstawili wagony z dziećmi na boczne tory. Na polecenie pana dyrektora Stankiewicza (w warunkach konspiracyjnych) dwóch chłopców przebranych za Niemców pojechało po te dzieci samochodem ciężarowym. Skąd myśmy zabierali te dzieci, ile ich było, nie wiemy, dlatego że to było okryte wielką tajemnicą. Przywiozłyśmy czterdzieści dzieci do szpitala na Kopernika, umieszczono ich w budynku obecnie przy Świętokrzyskiej. Dzieci było po dwoje, troje z jednego domu.
Zamożni obywatele Warszawy wspierali szpital finansowo. Pamiętam, że jedną z dziewczynek, trzyletnią Zosię, wzięła na wychowanie nasza lekarka. Drugą, czteroletnią, wzięła na wychowanie pani Paderewska. Kiedy szpital obchodził stutrzydziestolecie [istnienia], miałam szczęście ją spotkać. Kiedy ją ta pani zabierała, miała cztery latka. Taki drobny incydent – zapytałam ją, czy odnalazła swoich rodziców? Kiedy ją pani zabierała, już była dorosłą, zamężną [kobietą], była z mężem. […] Po dwudziestu sześciu latach znalazła swoich rodziców.
Później zbliżał się okres Powstania, to przygotowywaliśmy… Poznałyśmy naszych lekarzy, należeli do organizacji powstańczej, do AK. Myśmy o tym doskonale wiedziały, szpital się przygotowywał na wypadek Powstania. Kiedy już armia radziecka zbliżała się na Pragę, czułyśmy, że będzie Powstanie. Jak się już zaczęło Powstanie, pierwsi powstańcy, których zobaczyłam z okien szpitalnych, to byli chłopcy może trzynaście, piętnaście lat, to byli harcerze w zwykłych ubraniach roboczych, z biało-czerwoną opaską na rękawie.
W momencie jak wybuchło Powstanie, dzieci z łóżeczkami zniesiono do piwnic. W piwnicy był duży korytarz, w nim mieściła się kuchnia ogólna, kuchnia mleczna dla niemowląt, magazyny, apteka. Poukładało się dwoje, troje dzieci w jedno łóżeczko. Parter i pierwsze piętro przygotowano dla rannych, czy to powstańców, czy cywilnych. Zachowano sale operacyjne, żeby można było operować. Jedną z pierwszych bohaterek była ośmioletnia dziewczynka, która butelką benzyny podpaliła czołg niemiecki, powstańcy ją przynieśli na ręku, jakoś udało się lekarzom ją uratować. Później powstańcy przynosili rannych powstańców i ludność cywilną. Nawet przynieśli dwóch rannych Niemców, oni leżeli wśród naszych chorych i rannych.
To było 5 czy 6 sierpnia przyszło dwóch Niemców. Chcieli się widzieć z dyrektorem szpitala i okazało się, że chcą się dowiedzieć o swoich rannych. Poszli na salę, gdzie ci Niemcy leżeli wśród naszych rannych. Zapytali się ich, jak my się do nich odnosimy? Powiedzieli, że dobrze, tak jak do wszystkich. Wtedy ci, co przyszli po nich (myślę, że to był lekarz), polecił, żeby na dachu budynku położyć duży czerwony krzyż, żeby nie bombardowali. Zabrali swoich rannych i poszli. Tymczasem do szpitala zaczęto znosić rannych powstańców i cywilną ludność. Zaczęły przychodzić rodziny pracowników. Wszyscy szukali schronienia w szpitalu, bo wszystkim się wydawało, że w szpitalu ocaleją.
Cały czas mieliśmy kontakt z powstańcami. Od 1 sierpnia do 5 września na naszym terenie byli powstańcy. Żyliśmy nadzieją zwycięstwa, że wspieraliśmy ich, walcząc razem z nimi.
Z u odpowiednich warunków niemowlęta zaczęły nam umierać, bo nie miałyśmy mleka. Siostry na Tamce chowały krowy. Wtedy przychodziłyśmy po mleko dla dzieci przez barykadę na Tamce. Niemcy do nas strzelali, ale trzeba było to mleko zdobywać, bo nie było skąd. Na razie mieliśmy żywność, pieczywo, bo byli u nas powstańcy. Mieliśmy pieczywo, bo piekarz piekł pieczywo dla powstańców. Później, jak już weszli Niemcy, to powstańcy nam opowiadali, że tego piekarza Niemcy wobec wszystkich rozstrzelali na podwórku. Myśmy tego nie widziały, nie było to na naszym terenie.
Później zaczęły się już coraz cięższe warunki. Jak już Niemcy weszli 5 września, było trudno; jak zaczęły się toczyć walki na Krakowskim Przedmieściu, na Nowym Świecie, walki toczyły się w kościele Świętego Krzyża, figura Pana Jezusa leżała na środku ulicy. Słychać było huk rozrywających się bomb i dym gryzł w oczy, gryzł w gardle, bo szpital palił się z trzech stron.
Jak już weszli Niemcy do nas, jak wszystko ucichło, weszli od strony pałacu Staszica z bronią gotową do strzału. Przystawili karabin do pleców jednej z sióstr i kazali się oprowadzać po wszystkich salach. Szukali powstańców, nazywali ich bandytami. Tymczasem powstańcy, ci co mogli chodzić, to drugą bramą uciekali w stronę Tamki. Było tylko niewielkie podwórko szpitalne. Ci, co pozostali, byli niechodzący, nie wolno nam było dyżurować w nocy. Personel musiał schodzić do piwnic, spałyśmy na podłodze, na posadzce, na ławce, na stole, gdzie się dało, nawet pod łóżeczkami dzieci.
Do rannych chorych nam nie wolno było chodzić. Zostawali sami w nocy. Ponieważ nie było już właściwego odżywiania, to niektórzy chorowali na czerwonkę, darli bieliznę, pościel i podcierali, rzucali na środek. Niektórzy gorączkowali, nie było komu podać im pić, niektórzy umierali. Warunki były ciężkie.
Niemcy w tym czasie, jak tutaj weszli, to zabrali wszystkich mężczyzn, lekarzy i personel męski. Nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobią. Myśleliśmy, że ich rozstrzelają, jak rozstrzelali wszystkich mężczyzn na Płockiej. Podobnież pan dyrektor dał za nich duży okup. Lekarze później mówili, że dał złoto, czy tak – nie wiemy. Przyrzekli, że wrócą. Rzeczywiście na drugi dzień rano, kiedy ksiądz ze Świętego Krzyża (młody wikary był na punkcie, zachorował) przyszedł do nas po lekarstwo i nie mógł wyjść, ponieważ Niemcy weszli, to nie mógł już wyjść. Został. U nas odprawiał mszę świętą, nie w kaplicy, a w kuchni mlecznej, gdzie robiło się mieszanki dla niemowląt.
Przyprowadzili tych mężczyzn. Okazało się, że zaprowadzili mężczyzn na plac Teatralny, oni całą noc skakali żabkę i tłuczono ich pałkami. […]
Jak Niemcy weszli 5 września, to byłyśmy aż do 24 września przy Niemcach. Cały czas myślałyśmy – co Niemcy z nami zrobią? Trudno było. Żywność się zmniejszała, nie było skąd robić zapasów. Piekło się chleb bez drożdży, placki na blasze kuchennej, podstawowym posiłkiem była kasza, czasem jadło się mięso z jakiegoś konia zabitego na ulicy. Jarzyn, ogórków, czy pomidorów szukałyśmy na przykład na Powiślu. Czasami Niemcy do nas strzelali. Jak głód był silniejszy od strachu, trzeba było szukać jarzyn, żeby coś ugotować.
Tak byliśmy przy Niemcach do 24 września. Cały czas myśleliśmy – co Niemcy z nami zrobią? Byłyśmy świadkami, jak Niemcy burzyli pozostałe domy, zabierali kosztowności, dywany, palmy w doniczkach. […] 23 września przysłali samochód i dzieci zostały wywiezione do szpitala na Płocką. Z dziećmi pojechała któraś z sióstr, lekarze, ktoś z personelu. Na samochód wrzucało się to, co się dało, poduszeczki, materacyki, bieliznę. […] Natomiast na drugi dzień, 24 września, miał być zabrany personel. 24 września Niemcy przyszli, zgromadzili nas na podwórku, a wskazując nam bramę, powiedzieli: Raus. Tak zostaliśmy wyrzuceni. Każdy wziął swój węzełek, przeżegnał się i ruszyliśmy w nieznane po gruzach Warszawy. Szło nas po dwadzieścia parę osób, tak jak gdyby przez cmentarzysko milionowego miasta. Trudno było nawet poznać ulice, bo domy były porozwalane.
Pieszo udało nam się ominąć obóz w Pruszkowie, bo podobnież znów pan dyrektor [dogadał się] z Niemcami, ofiarował im coś. Poszliśmy pieszo do Ożarowa. Zatrzymaliśmy się na podwórku pod studnią u jakiegoś ogrodnika. Każdy napił się wody, poobcierał obolałe nogi i siedzieliśmy pod tą studnią. Oczywiście cały dzień żeśmy nie jedli. Patrzyliśmy ze zdziwieniem, że ludzie rozmawiają, śmieją się, a myśmy o tym zapomnieli. Byliśmy bez dachu nad głową, bez przydziału, bez jedzenia, bez niczego. Myśleliśmy tylko o swojej tragedii, o zniszczonej, zmarnowanej Warszawie. Pierwszą noc spaliśmy pod jakąś szopą czy stodołą na słomie, czy na gołej ziemi, już nie pamiętam. Każdy się przykrył tym, co miał. Później nam dali jedno pomieszczenie. Po jednej stronie spały siostry, po drugiej personel. Obok jacyś ludzie wysiedleni z Warszawy, jakaś staruszka śpiewała pieśni religijne. Później nam dali pomieszczenie, jakąś izbę w szkole, chociaż mieliśmy dach nad głową.
Byliśmy tam około dwóch tygodni. Przez cały czas żywili nas księża pallotyni w Ożarowie. W tym czasie Niemcy zaczęli grozić, że wywiozą dzieci, że będą zabrane. Pan dyrektor Stankiewicz, Chrapowicki, Gąsecki, wszyscy lekarze szukali jakiegoś pomieszczenia, żeby dzieci zabrać z tej sali. Nie było to takie łatwe, bo myśmy wyszli późno, 24 września, prawie już koniec Powstania, to nie było łatwo znaleźć [jakieś miejsce]. Znaleźli dopiero w Grodzisku Mazowieckim szkołę podstawową na ulicy 3 Maja. Nie był to odpowiedni budynek na szpital, bo nie było ani centralnego ogrzewania, ani wody, ale trzeba brać, co dawali.
Ponieważ to był już prawie koniec Powstania, Niemcy pozwolili nam przyjeżdżać do Warszawy, dawali podwody, czyli furmanki chłopskie. Miałyśmy przepustki od Niemców. Na czele tych furmanek jechała siostra z przepustką, jakoś jeszcze tolerowali siostry miłosierdzia. Przyjeżdżało się do Warszawy, zabierało się to, co nie zostało spalone lub rozkradzione. Zabierało się łóżeczka, aparaturę, wszystko, co się tylko dało. Jak żeśmy przewieźli chociaż część do Grodziska Mazowieckiego, to zabrało się dzieci ze szpitala. Później stopniowo się jeszcze dowoziło. Przyjechałam kiedyś… Ponieważ apteka była w piwnicy, tośmy zeszły, trzy młode dziewczyny ze mną. Napadli nas „ukraińcy”, chcieli pogwałcić. Wybiegłam, zaczęłam szukać ratunku. Żołnierze niemieccy z Wehrmachtu jakoś ich wyprowadzili, udało się uratować. Byliśmy w Grodzisku Mazowieckim, ale nie było kuchni. Na podwórku położyło się parę cegieł, postawiony garnek z zupą gotował się cały dzień, bo nie było czym palić. Po ogrodach, po rowach chodziłyśmy, szukałyśmy gałęzi czy nawet drzewa się ścinało, ale było mokre, nie chciało się palić.
Po paru dniach dostawałyśmy zupę z RGO. Jakiś prywatny piekarz przysyłał nam codziennie bezpłatnie kosz świeżych bułek. Natomiast personel zajął barak zbity z desek. Spaliśmy z początku na podłodze, było nas dwadzieścia osób – pielęgniarki i pracownicy. Później zorganizowało się łóżka. Jak już przywieziono dzieci, to co się dało, resztę, dowoziło się, pan dyrektor wystąpił do władz niemieckich o fundusze i przydział żywności. Ponieważ byłam wtedy młoda, miałam dwadzieścia parę lat, byłam bardzo odważna, miałam polecenie załatwiania wszystkich spraw natury gospodarczo-administracyjnej. Szpital miał duże trudności z załatwieniem tych spraw. Warszawa nie istniała, nie było żadnego urzędu, pojechałam z podaniem do Sochaczewa po przydział ziemniaków. Niemcy odmówili, że za późno, że nie dostanę. Wtedy zareagowałam płaczem. Pracowali tam polscy urzędnicy, zabrali mnie do innego pomieszczenia, zmienili decyzję, dostałam kilka ton ziemniaków. Byłam szczęśliwa. O dziwo, nie wiedziałam później, jak wrócić z Sochaczewa do Grodziska Mazowieckiego. Powiedzieli mi, że jest restauracja niemiecka: „Niemcy jeżdżą, może siostrę zabiorą”. Zaprowadzono mnie do tej restauracji, rzeczywiście Niemcy powiedzieli, że mnie zabiorą. Jechali samochodem ciężarowym, zabrali mnie, siedziałam z tyłu. Dojechali do Grodziska, stanęli na rynku i wysiadłam, jakoś mnie dowieźli. Dostaliśmy przydział na marmoladę do Łowicza. Pojechałyśmy we dwie z drugą siostrą, po czterdzieści kilo, bańka po dwadzieścia w jedną, po dwadzieścia w drugą rękę. Nie mogłyśmy się dostać do pociągu. Dostałyśmy się do pierwszego wagonu, gdzie jechali Niemcy. Wpuścili nas, ale nie mogłyśmy jechać, nie mógł ruszyć pociąg, aż przedostałyśmy się na polską stronę.
Szpital w takich warunkach nie mógł istnieć. Zbliżała się zima. W takich warunkach trudno było [funkcjonować]. Lekarze wprawdzie przyjmowali chore dzieci, ale bez położenia w szpitalu, bo nie było warunków, żeby położyć dziecko w Grodzisku Mazowieckim. Lekarze zdecydowali, że wyjadą w góry, że od górali łatwiej wynająć jakąś willę.
Jeszcze taki przypadek: były łapanki w Grodzisku Mazowieckim, szłam właśnie z przydziałem, miałam w ręku kartkę, szłam do szpitala nie głównym rynkiem, tylko bocznymi ulicami. Naraz ktoś krzyczy: „Siostro, ratunku!”. Oglądam się, stoi samochód, jest łapanka. Patrzę, w tym samochodzie stoi pracownica szpitala. Obejrzałam się na prawo, na lewo, stoją Niemcy. Podeszłam do pierwszego z brzegu Niemca, mówię po polsku do niego: „To jest moja pracownica w samochodzie, żeby mi ją oddali”. On myślał, że trzymając papiery na przydział, że mam zwolnienie. Krzyknął na nią: Komm, komm! Ona zeskoczyła z tego samochodu, udało się ją uratować.
Jak już lekarze załatwili, że tutaj nie możemy zostać na zimę, bo załatwili [lokal] w górach na Bukowinie Tatrzańskiej, Niemcy przydzielili nam cały pociąg. W tym czasie zdobywało się cukier, opał, żywność, co do szpitala potrzebne. […] Nie cały personel pojechał, pojechała tylko część, pięciu czy sześciu lekarzy, nas sześć i chyba sześciu pracowników pojechało, oczywiście także dzieci. Niełatwo było załadować na wagon cały nasz majątek i dzieci. Jak żeśmy dostały się do wagonu gdzieś koło Chabówki, nie pamiętam dokładnie, nasi chłopcy podłożyli minę pod pociąg. Było to w lesie koło rzeki albo Niemcy zrobili to celowo, nie wiemy. Wtedy miał iść pociąg niemiecki z amunicją, oni nas puścili nocnym pociągiem. Nasi nie wiedzieli, podłożyli, ale szczęśliwie nikomu nic się nie stało, tylko wykoleiły się dwa wagony, gdzie jechał sprzęt. W tych wagonach, gdzie myśmy siedziały i dzieci, to tylko dzieci pospadały z ławek. To już była zima, zjawili się Niemcy w kożuchach z białymi psami owczarkami, wylegitymowali nas, ale nic nikomu nie zrobili. W jakieś trzy godziny naprawili szyny. Ruszyliśmy dalej.
Przyjechaliśmy do Poronina. W Poroninie wyładowano wszystko na dworzec. Resztę na Bukowinę dziesięć kilometrów miało się dowozić saniami. W górach śnieg i mróz. Z drugą siostrą Władysławą i doktorem Gąseckim pojechaliśmy, żeby [przygotować] willę na Bukowinie, była wynajęta od góralki, pani Cieciakowej, to była piękna willa, piętrowa. Pojechałyśmy ponapalać, żeby dzieci wziąć do ciepłych pomieszczeń. Jeszcze poszłyśmy do góralki, żeby nam dała po szklance mleka. Góralka mówi: „Jak wam się chciało Powstania, to mata”. Mówię: „Pani gaździnko, my zapłacimy, nie chcemy za darmo”. Po tej szklance mleka się znalazło. Jak poszłyśmy do tego budynku, Niemcy go przed tym zajmowali, kuchnia była zrujnowana, w niektórych pomieszczeniach powybijane szyby. Myśmy nie wiedziały, co dalej robić. Doktor Gąsecki poleciał do sołtysa, żeby prędko naprawiać, bo dzieci nie mogły być na dworcu. W ciągu dwóch dni wszystko zmontowano i przywieziono dzieci.
Kuchni nie było. Kuchnia była u drugiego górala jakieś 200 – 300 metrów, w garnkach przynosiło się jedzenie dla dzieci. Piękna była willa, z piękną panoramą gór. Bukowina była zwyczajną wioską, nie było można [dostać] produktów spożywczych, po pieczywo jeździło się do Poronina prawie dziesięć kilometrów, po inne produkty do Nowego Targu, po przydziały dla szpitala do Krakowa. Ponieważ byłam głównym zaopatrzeniowcem, to po wszystko musiałam jeździć. W zimę śnieg duży, to było trudno. W lecie to znów nas burze spotykały. Ale trzeba było jeździć, robić zakupy. Wszędzie warszawiacy, gdziekolwiek byli, nie byli wolni. Niemcy na nich robili łapanki.
Kiedyś pojechałam po pieczywo do Poronina. Wracam, Niemcy przyszli, zabrali do Zakopanego cztery młode pracownice i profesora Dłuskiego, to był profesor matematyki. Z doktorem Gąseckim na drugi dzień pojechaliśmy do Zakopanego, żeby ich ratować. One już były przydzielone na roboty do Niemiec, a profesor chyba do obozu, bo podstawił się, że jest chory. Spotkał jakiegoś kreślarza z Warszawy, on przerobił im [dokumenty], że one też są chore. Myśmy zobaczyły, jak oni ich prowadzili do pociągu, to były obstawione Niemcami, jak przestępców ich prowadzili. Myśmy wrócili. Na drugi dzień z żoną profesora pojechaliśmy do Krakowa, żeby ich z tego obozu wyciągnąć. W Krakowie na Prudniku był obóz przejściowy, gdzie jednych wysyłano na roboty do Niemiec, a drugich do obozu chyba na zagładę. Jak żeśmy pojechały, umówiona byłam z chłopcami z AK w Krakowie, tam był syn naszego profesora Andrzej Zaorski. Nasz profesor Zaorski uczył studentów medycyny, tajne nauczanie studentów prowadził w czasie okupacji, był w AK. Zdzwoniłyśmy się, pojechałam z tą żoną, zatrzymaliśmy się u jej znajomej, spotkałam się z Andrzejem. Jak się dowiedzieć, czy one są w obozie? Powiedziano, czy są w obozie, to trzeba paczkę żywnościową dać do RGO. Poszłam z Andrzejem Zaorskim do restauracji, kupiliśmy im kanapki. Poszłam do obozu, [zapytałam], czy oni przyjmą. Przyjęła paczki. Przekonana byłam, że są. Pytam się, czy może mnie zabrać ze sobą, powiedziała: „Nie wiem, niech siostra spróbuje. Ale nie wiem, kto będzie przy bramie, czy Niemcy przepuszczą”. Akurat wtedy przy bramie byli żołnierze z policji niemieckiej Wehrmacht, puścili mnie bez niczego. Jak znalazłam się na terenie obozu, to swobodnie chodziłam po obozie. Nikt mnie nie zatrzymywał. W obozie chodząc spotkałam dwie studentki, córki profesora Domaszewicza, które przychodziły do nas na praktyki w szpitalu. Od nich się dowiedziałam, że tamte uciekły jak pociąg szedł z Krakowa do Zakopanego, z Zakopanego one jechały do Krakowa, Niemiec wyszedł z wagonu i oni uciekli przy współudziale górali, oknami ich powrzucali do pociągu, który jechał do Zakopanego. Jak się dowiedziałam, że już ich nie ma, to poszłam do paczkarni odebrać te paczki żywnościowe, przekazałam tym studentkom... Akurat w paczkarni był pan, którego poznałam, przychodził do naszego magistra. On się zapytał, jak się tutaj dostałam? –„Przyjechałam z panią z RGO”. – „Jak siostra wróci?”. – „Nie wiem”. Zaproponował, żebym poczekałam, że oni mnie zabiorą. Ale później pomodliłam się. Pomyślałam sobie: kochany, nie wiem, dla kogo ty pracujesz, czy pracujesz dla naszych, czy pracujesz dla Niemców. Skoro jesteś w obozie, przyjmujesz paczki, to nie wiem, dla kogo ty pracujesz. Zabrałam paczki, oddałam tym dziewczętom.
Cały dzień chodziłam po obozie i zobaczyłam, jakie były warunki. Były prycze trzykondygnacyjne zbite z desek, ludzie w ubraniach na tym spali. Tylko chorzy leżeli na siennikach ze słomy na podłodze. Nie mieli ani szklanki, ani kubka, tylko butelki poobrzynane. Chodząc cały dzień po obozie, nazbierałam listów, przesyłek, pochowałam po kieszeniach, za koszulę, ludzie mi dawali różne informacje.
Umówiłam się z chłopcami z AK, że będą czekać na mnie pod obozem. Jeżeli nie wyjdę, to żebyście wiedzieli, że mnie zatrzymali. Później spotkałam panią z RGO, mówię: „Czy pani mnie zabierze?”. – „Nie wiem, kto będzie przy bramie”. Mówię: „Listy mam, różne wiadomości”. Ona mówi: „Siostra ma torebkę, niech siostra włoży jeden list na pożarcie, w razie jak Niemcy będą siostrę rewidować”. Przy bramie wtedy byli akurat SS. Oni się strasznie uczepili, nie chcieli mnie wypuścić. Oczywiście ten list zabrali. Ta pani długo tłumaczyła, że jestem pielęgniarką, z ramienia RGO przyjechałam do chorych. Wreszcie mnie wypuścili pod warunkiem, żebym się tu więcej razy nie pokazywała. Tylko na to czekałam.
Wróciłam. Jak wyjechaliśmy, za obozem kawałek drogi czekali na mnie chłopcy. Pojechałam z nimi, gdzie mieli swoją melinę, oddałam im wszystko. Andrzej Zaorski później był dyrektorem szpitala na Banacha, był wtedy studentem na czwartym roku medycyny.
Przyjechałam do żony profesora Zaorskiego, który się zatrzymał u swojej znajomej. Godzina jedenasta, dwunasta w nocy, jakiś pan się dobija, że tu jest siostra zakonna, która była w obozie, a moją żonę złapali. Nie miałam żadnych wiadomości, spisu, nie wiedziałam, kto tam jest. „Proszę pana, nie znam pańskiej żony, w obozie choćbym była, to pańskiej żony nie znam”. Już żadnych wiadomości nie miałam. On się rozpłakał, powiedział, że mam szukać. „Żonę, złapali na ulicy”. – „Gdzie mam szukać? Trudno, nic panu nie poradzę”. Mamy na drugi dzień rano wyjeżdżać, już jesteśmy ubrane. Naraz Niemcy walą w bramę. Schowałam się za drzwi, bo już byłam ubrana, ta pani skoczyła na łóżko, przykryła się na głowę. Dozorca ich zaprowadził dwa piętra wyżej, myśmy w tym czasie uciekły.
Nie wróciłyśmy w Bukowinie do szpitala. Boże Narodzenie, Sylwester jeszcze byliśmy pod okupacją. Chłopcy chcieli mnie zatrzymać w Krakowie, że już front się zbliżał. […] Boże Narodzenie, dzieci są, wszyscy płaczą, Wigilia. Jeszcze nie mieliśmy kuchni. Gotowaliśmy u jednego górala, donosiło się żywność w garach. Wszyscy płakali, życzyli sobie wolności, powrotu. Choinka była, trzeba było zrobić opłatek. Później, jak się front zbliżał, myśmy nie czuli tego frontu, w górach było zacisznie. Przyszło do nas dwóch cofających się z frontu oficerów niemieckich. Chcieli, żeby dać im ubrania, bo uciekali. Pan dyrektor powiedział: „My ubrań nie mamy, można im dać jeść i umyć się mogą, a potem niech opuszczają szpital”.
Później, jak front się przesuwał, formował się rząd polski. Wtedy nasi lekarze przyjechali do Warszawy zobaczyć, w jakich warunkach jest szpital. Okazało się, że dwa boczne pawilony wzdłuż pałacu Staszica zostały spalone, główny budynek ocalał, ten od Świętokrzyskiej jako tako jeszcze był. Po nas budynek na szpital zajęli Niemcy, później nasze wojsko. Później, jak przyjechali nasi lekarze, to długo pertraktowali. Dopiero wróciliśmy do szpitala w 1945 roku we wrześniu. Znów dostaliśmy pociąg, załadowano to co mieliśmy jeszcze, wróciliśmy do Warszawy.
Jak wyglądała Warszawa? Byliśmy szczęśliwi, że wracamy do Warszawy. Wszyscy płakali, chcieli wracać do Warszawy. Jak już front przeszedł, ludzie klękali, całowali ziemię, dziękowali Bogu za ocalone życie, że już nam nie grożą łapanki, więzienia, ani obozy koncentracyjne. Wszyscy byli szczęśliwi. Jak załatwił pan dyrektor, to wróciliśmy we wrześniu 1945 roku do Warszawy. Jak jechaliśmy, to znów trzeba było załadować to, co zostało, łóżeczka i to wszystko. Coraz nas odstawiali na boczne tory. Wreszcie dotarliśmy do tej Warszawy. Byliśmy szczęśliwi, że jest Warszawa. Warszawa gruzy, stały wypalone domy, nagie kominy, ale byliśmy szczęśliwi, że już jesteśmy w Warszawie. Podjęliśmy trud odbudowy. Warszawa tak wyglądała, że w 1945 roku we wrześniu, jak szłam Nowym Światem, to spotkałam jednego człowieka. Tak wyglądała Warszawa.
Rosjan… O tyle ich pamiętam, że jak weszli, byliśmy na Bukowinie, to z pieczywem jechałam z Poronina, rosyjscy żołnierze nas zaczepili, chcieli nam odebrać pieczywo. Krzyczeli: „Manaszka burżuj”. Nas nazywali „manaszka”. Później, jak byliśmy… Kiedyś przyszło kilku żołdaków, nas było pięć młodych sióstr, tylko jedna była starsza, przyszli, żeby dać im „manaszki” do zabawy. Myśmy mieszkały na piętrze, to był piętrowy budynek. Myśmy powiązały prześcieradła, miała jedna drugą spuszczać oknem, żeby uciekać w góry. Ale naszemu dozorcy udało się odstawić ich, usunąć.
Później, jak wróciliśmy do szpitala, siostry nasze od założenia szpitala, przez dziewięćdziesiąt dwa lata były na Kopernika. W 1961 roku komuna wyrzuciła siostry. Tak że od 1961 roku siostry tu nie pracują. Przeszłam do pracy do szpitala na Płockiej. Jaka była nagonka! Najpierw komuna wyrzuciła księdza kapelana, bo była kaplica, później nas usunięto z mieszkania. Mieszkałyśmy na Tamce, chodziłyśmy tylko do pracy, do szpitala. Później w 1961 roku w ogóle usunięto siostry. Jak już później oni byli, to ciągle była na nas nagonka, żeby siostry usunąć. Wykształciłam takie cztery młode salowe na pielęgniarki. Jedna poszła do wydziału zdrowia coś załatwiać, dowiedziała się, że będzie nagonka, jak się mówiło. Komisja przyszła. W komisji była jedna, została wicedyrektorem szpitala, sławny profesor Stankiewicz [był dyrektorem], a na wicedyrektora dali rosyjską Żydówkę, nie chcę mówić jej nazwiska, bo może jeszcze żyje. Ona była taka rzeczywiście… Jak nas powysiedlała, to jeden pokój największy zajęto, obok korytarz, leżały dzieci, a tutaj zrobiona była świetlica i zabawy taneczne. Drugi pokój zajęła dla siebie, fotele, dywany, urządziła się pięknie. Jak była komisja, to ona szukała po wszystkich szafkach. W jednej szafce, gdzie miałam torebkę, w pudełeczku miałam swoje dowody, znalazła parę medalików. Napisała raport (byłam pielęgniarką oddziałową), że zaszywam dzieciom w łachy medaliki. Dyrektor o tym mnie mówi. „Panie dyrektorze, jakie dzieci w szpitalu mogą mieć łachy. Mają piżamkę albo koszulkę. Proszę mi pokazać choć jedno dziecko, które ma zaszyty medalik”. Później jedną pielęgniarkę zaczepiła, wymyślała mnie, znalazła kieliszki, kupiła nie zabrała, to jej nawymyślała. Ona też jej odpowiednio odpowiedziała, kazano mi ją zaraz zwolnić. Poprosiłam dyrektora, to była dobra pielęgniarka, nie zwolniono ją. Była rada zakładowa, sekretarz partii, ciągle na nas nagonki były. Później przeszłyśmy na Płocką, to właśnie ta, która mnie o medaliki atakowała, szła korytarzem, powiedziała: „To wy tu pracujecie?”. Mówię: „Tak”. – „O to mojemu towarzyszowi będzie dobrze”. Jakiś towarzysz z Gdańska przyszedł na operację serca. Ponieważ na tej sali było czworo czy pięcioro chorych, leżał chłopczyk nieduży, a towarzysz miał na stoliku pomarańcze, winogrona. Któryś z dorosłych panów mówi: „Poczęstuj pan tego dzieciaka”. Ktoś mu zaczął ubliżać i powiedział: „Ja cię załatwię, jak wyjdziesz ze szpitala”. On powiedział: „Ty nie wyjdziesz ze szpitala, boś ty drań, żałujesz dzieciaka poczęstować winogronkiem czy pomarańczką”. Personel do mnie przybiegł: „Niech siostra idzie, bo się chorzy kłócą”. Weszłam, powiedziałam: „Panowie, wszyscy jesteście na jednym poziomie, wszyscy jesteście jako pacjenci. Nie ma ważnych i mniej ważnych”. No i tak się skończyło.
Przeszłyśmy bardzo dużo. W szpitalu na Płockiej, chociaż była tam partia... Kiedy Ojciec Święty miał przyjechać, to przełożona pielęgniarek zadzwoniła, żebym zdjęła krzyże. Sekretarzem partii był lekarz chirurg, poprosiłam go do siebie, jako oddziałowa miałam swój pokoik, mówię: „Panie doktorze, krzyży zdejmować nie będę, ich nie wieszałam, a poza tym nie jest to mój prywatny dom. Jeżeli szpital daje takie zarządzenie, to proszę zdejmować, ja nie”. Pyta się: „Kto dał takie zarządzenie?”. Mówię: „Siostra przełożona”. – „Skąd miała takie polecenie?”. – „Nie wiem. Jakimi jesteście politykami? Chcecie współpracować z Kościołem, nasz Ojciec Święty przyjeżdża, Polak, a wy krzyże każecie zdejmować?”. – „Na razie niech siostra nie zdejmuje”. Jak był pierwszy remont, krzyże były zdjęte, oddane mnie. Jak był następny remont za parę lat, to już się krzyże powiesiło. Przeszłyśmy sporo.