Teresa Stępińska

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Teresa Stępińska, z domu Wenda. Urodziłam się w 1933 roku. Mieszkałam i mieszkam przy ulicy Puławskiej 16.

  • Co pani robiła przed wybuchem drugiej wojny światowej?

Mieszkaliśmy w tym domu od 1938 roku. Moi rodzice prowadzili w tym domu restaurację. Mieszkaliśmy na parterze, a obok była restauracja. Pamiętam z okresu rozpoczęcia wojny tylko to, że odprowadzaliśmy ojca w mundurze do rogu Rakowieckiej i Puławskiej. Wiem, że z mamą biegaliśmy do ciotki na ulicę Śniadeckich, bo miała siostrę, to chciała być bliżej, jak była sama. Ulica Śniadeckich była bardzo zniszczona, domy się paliły, więc uciekliśmy stamtąd na Puławską 16. Trudno mi powiedzieć więcej z samego 1939 roku.

  • W czasie okupacji uczęszczała pani do szkoły?

Tak. Chodziliśmy z bratem do szkoły do pani Tobolcowej na Puławską 33, a ponieważ to był akurat 1940 rok, okres, kiedy powinnam chodzić do szkoły, i ponieważ dwa razy w tym domu były aresztowania, to mama po prostu bała się nas puszczać. Niemcy okrążali, wyprowadzali ludzi i nie puszczała nas więcej do szkoły i nie chodziliśmy. Byliśmy w domu. Ojciec nie wrócił w 1939 roku, gdyż był na Węgrzech w Budapeszczie. Tam pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza. Ojciec pracował tam przed wojną i prawdopodobnie z jego ramienia był tam wywieziony. W 1940 roku powrócił do Polski, do Warszawy, do domu i dalej z mamą prowadził restaurację. Był jednak bardzo chory na jakieś choroby żołądkowe i rodzice nie byli w stanie nas uczyć. Ojciec był przez cały czas w konspiracji i przychodził do niego taki wujcio. Był to człowiek z organizacji, który powiedział, że ma kuzynkę we Lwowie (gdzie już weszli Rosjanie i był tam straszny głód), która była kiedyś nauczycielką i bardzo chętnie by przyjechała za to, by tutaj mieszkać i dostać jeść, i by nas uczyła. Dlatego dziwię się, że nie ma jej nazwiska [wśród ludzi] z Rozprzy, bo była razem z nami na wygnaniu. To była pani Mieczysława Poletyła. Uczyła nas i z nami mieszkała.
Ojciec przeważnie leżał chory. W 1941 roku pan Stanisław Fronczysty przyprowadził do naszego sklepu – tam był taki pokoik – jakiegoś człowieka z organizacji, to był góral. Byłam u niego trzy lata temu w Chochołowie. Później z relacji pana Fronczystego dowiedzieliśmy się, że to był Rydz-Śmigły. W gazecie „Wiadomości Tygodnia” jest opisane, że pan Fronczysty przeprowadził przez granicę Rydza-Śmigłego. W górach jest kamień w miejscu, w którym przekraczał granicę. Pan Fronczysty tam to urządził i przyprowadził go do nas do pokoiku i był pod pseudonimem „Profesor”. Było powiedziane, że przyprowadza „Profesora”. Z gazety wiem, że pan Fronczysty opowiada tam, że czekał na jakiegoś Marcina. Gdy przyszedł Marcin, z ojcem dyskutowali w pokoiku i „Profesor” gdzieś poszedł. Prawdopodobnie na Sandomierską, na której mieszkał, bo później mieszkał na tej ulicy i był pod pseudonimem „Adam Zawisza”. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się z gazety, ponieważ rodzice z nami nie rozmawiali w okupacji o takich rzeczach. To jest zrozumiałe. Byliśmy za młodzi.
W 1942 roku do mieszkania przyszli Niemcy, aresztowali ojca, zabrali na Szucha, a później był na Pawiaku. W książce „Pawiak” jest opisane, jak był aresztowany. Przebywał tam do 28 maja. Był rozstrzelany w lasach sękocińskich. Mama została sama, prowadziła sklep razem z panią Miecią. Tam przebywaliśmy właściwie cały czas i wybuchło Powstanie.
Pamiętam moment, że bawiłam się na podwórku i pani Miecia zawołała mnie na posiłek. Weszłam do sklepu na ten posiłek i w tym momencie zaczęła się strzelanina. Mama ściągnęła kratę sklepu, żeby to prędko zamknąć. Do sklepu wpadło kilkanaście osób. Wszyscy schroniliśmy się w kąciku, gdzie z każdej strony były po dwie ściany (tak nas mama ustawiła) i czekaliśmy, co będzie dalej. Na podwórku zaczęły się działania i strzelanina. Acha, a w międzyczasie, jak aresztowali ojca, to Niemcy wyrzucili nas z mieszkania. Przez okno wyrzucili nam meble. Siedzieliśmy na podwórku i jedna z lokatorek z pierwszego piętra ulitowała się i przyjęła nas do siebie i mieszkaliśmy później na pierwszym piętrze. Jak wpadliśmy na pierwsze piętro, kiedy już były działania, to nasze okno było rozbite. W tym oknie były materace, stał karabin maszynowy… Naprzeciwko była taka brama, w której stali wartownicy w ciągu dnia. Nazywało się to district. Działania wojenne były prowadzone z naszych okien. Niestety częściowo byliśmy w piwnicy, ponieważ można było chodzić. Jak nie strzelali i nie było żadnych działań, to się chodziło po podwórku, po mieszkaniu, do piwnicy…

  • Jaka była reakcja ludności cywilnej na wybuch Powstania?

Z tego, co pamiętam, to wszyscy się strasznie bali. Wszyscy siedzieli w sklepie, bali się, ale nie było wrogiego ustosunkowania do Powstania. Nie. W każdym razie po dwóch – trzech dniach powstańcy się wycofali. Był u nas jeden ranny – młody chłopaczek. Leżał w piwnicy. To był rejon bardzo mocno obstawiony przez niemieckie wojska. Walka w tym miejscu nie była prosta. Ja z taką dziewczynką, ponieważ byłam bardzo szczuplutka, sprzątałyśmy klatkę schodową, żeby nie było widać działań wojennych. Baliśmy się, że jak wtargną Niemcy, to mogą być jakieś represje. Zbieraliśmy łuski, ścieraliśmy krew czy jakieś plamy… W każdym razie na pewno 4 sierpnia w piątek rano przyszli Niemcy. Wszyscy od razu – ręce do góry. [Weszli] z okrzykiem, karabiny wystawione i wyrzucili nas na ulicę. Prowadzili nas w stronę Rakowieckiej. Na samym rogu Rakowieckiej i Puławskiej leżała zabita kobieta. Baliśmy się bardzo, że za rogiem to samo nastąpi z nami, ale nie. Zaprowadzono nas do hangaru. Na rogu Rakowieckiej i Puławskiej jest hangar. Tam wszystkich nas zgromadzili. Masę ludzi z ulicy Rakowieckiej też sprowadzono. Później, już po wojnie, dowiedziałam się, że bardzo dużo ludzi. Właśnie Sandomierska 23, 21 – są tam tablice uwidaczniające rozstrzelanie ludzi. Tam gdzie znaleźli rannych, tam mężczyzn rozstrzeliwali. Miejsca straceń są na Rakowieckiej 15, 17, Sandomierska 21… Jakiś czas byliśmy zgromadzeni w hangarze. Po pewnym czasie wyprowadzono nas stamtąd i popędzili nas karabinami na Szucha. My osobiście staliśmy dokładnie pod trzecim oknem z prawej strony. Nieraz chodzę sobie popatrzeć, jak to wygląda teraz. Tam czekaliśmy na rozstrzelanie. W oknach karabiny maszynowe… Mama mówiła, żebyśmy się pomodlili, bo niestety to już będzie koniec.

  • Brat był razem z panią?

Brat był razem ze mną. Cały czas byliśmy razem.

  • Ile miał wtedy lat?

Był rok i dwa miesiące młodszy ode mnie, z 1934 roku. Po pewnym czasie jakiś cywil, tłumacząc jakieś niemieckie ogłoszenie, mówił, że zabierają nas stąd z powrotem do koszar, ponieważ Wermacht obejmuje władzę nad ludnością cywilną. I tak zaprowadzili nas z powrotem na Rakowiecką do hangaru. Tam przenocowaliśmy na takich matach. Na drugi dzień raptem oddzielili część kobiet i część dzieci. Część starszych zostawili, ale takich w średnim wieku oddzielili i zaprowadzili nas w stronę placu Unii. Nie pamiętam momentu, żeby ktoś powiedział, gdzie idziemy, ale na pewno szliśmy na ulicę Polną. Wiedzieliśmy, że tam są barykady. Prawdopodobnie było tak, że szliśmy jako żywe tarcze, ale w tym momencie był nalot. Mieliśmy tyle szczęścia, że był nalot samolotowy i Niemcy nas natychmiast zawrócili do koszar, do hangaru i tam siedzieliśmy kilka dni, nie wychodząc stamtąd. Kiedy nas wypuścili, wróciliśmy do domu.

  • Czy wtedy dostawali państwo jakieś jedzenie?

Tak. Dostawaliśmy czarny chleb, taką lurę, jakąś kawę i dostawaliśmy zupę.

  • Jak wyglądały hangary, w których państwo mieszkali?

To było olbrzymie pomieszczenie, były maty i każdy leżał i siedział na matach. Później przynosili duże pojemniki z jedzeniem i stawaliśmy w kolejce i dostawaliśmy tę zupę w miskach. Pamiętam, że brat bardzo nie chciał jeść. Od małego był smakosz. Zresztą widać po jego dzisiejszej tuszy. Nie bardzo chciał jeść, ale z głodu jadł. Wróciliśmy do domu. Pobyliśmy jeszcze kilka dni, ale nie umiem powiedzieć, jak długo, i spakowaliśmy się razem ze stryjenką. Była z nami stryjenka, która chodziła o dwóch laskach – starsza osoba. Była z nami w Rozprzy i też jest na liście. Spakowaliśmy ubranie, jakieś najpotrzebniejsze rzeczy na taki wózek, położyliśmy na podwórku i mieliśmy zamiar wychodzić z Warszawy. Nie pamiętam, żebym to czytała, ale wiem, że były już ulotki, żeby opuszczać Warszawę.

  • Dobrowolnie chcieli państwo opuścić Warszawę?

Tak. Dobrowolnie wyszliśmy z naszego podwórka. W tym momencie wpadł na to podwórko jakiś pijany własowiec, który mówił niewyraźnie po niemiecku, ale i po ukraińsku i zaczął do nas strzelać. Uciekliśmy stamtąd. Uciekaliśmy ulicą Rejtana do ulicy Sandomierskiej i na Sandomierskiej 1/3 wpadliśmy w bramę. Tam zostaliśmy przez kilka dni. Po drugiej stronie, pod ósmym – dzisiaj stoi tam budynek – była działka. Mama czołgała się w nocy na tę działkę, przynosiła nam pomidory, marchewki, bo byliśmy nieprzygotowani, a któż nam miał dać coś jeść, tak że byliśmy tam kilka dni. Przyszli Niemcy i nas wszystkich pod karabinami wyrzucili Raus! Raus! na ulicę Rakowiecką i szliśmy Rakowiecką i aleją Niepodległości do Wawelskiej, do placu Narutowicza.

  • Wiedzieli państwo wtedy, gdzie się kierują?

Tak, wiedzieliśmy, że jedziemy do Pruszkowa do obozu. Kiedy szliśmy, to na początku placu Narutowicza i Grójeckiej był taki przystanek. Przy akademiku był skwer. Tam chwileczkę posiedzieliśmy i szliśmy dalej. W tym momencie wyparła zgraja Niemców, która zaczęła grabić, co kto miał. Ograbiali przy mnie ze złota, z pieniędzy… Osobiście przy mnie jakiś mężczyzna oddał wszystko, co miał, ale niestety wisiała mu dewizka od zegarka. Ja przy nim normalnie stałam. Niemiec zobaczył, wyjął pistolet, strzelił mu prosto w głowę, tę dewizkę zabrał i dalej poszliśmy do Pruszkowa. Wchodząc już na teren obozu, dostawaliśmy po kawałku chleba. W Pruszkowie też dostawaliśmy coś jeść, ale nie umiem sobie uświadomić, jak to było organizowane.

  • Jak długo zostali państwo w Pruszkowie?

Nie pamiętam. Kilka dni.

  • To był sierpień czy wrzesień?

To był sierpień. Na pewno musiał być sierpień, ponieważ dwudziestego ósmego byliśmy już w Rozprzy, jak dokumenty wskazują. Nieraz się z bratem zastanawialiśmy – mama zaraz po wojnie zmarła – ile to mogło być dni, ale 28 czy 26 sierpnia byliśmy już w Rozprzy. Przechodziłam osobiście dwa razy selekcję.

  • Mówi pani o Pruszkowie?

O Pruszkowie. Przechodziłam selekcję, gdzie młodzież czy dzieci starsze, większe odstawiali na bok i osoby samotne. Pani Miecia wzięła mojego brata, jako swojego syna i on na nią mówił: „Mamo”. W ten sposób mogła przejść przez segregację jako matka z dzieckiem i z nami później być załadowana do wagonów. Była wtedy stryjenka – Anna Wenda, byłam ja, brat, mama i właśnie pani Mieczysława Poletyło, której nie widziałam na tej liście.

  • Czy w grupie, w której pani przebywała w obozie przejściowym w Pruszkowie, byli jacyś powstańcy?

Nie. Nic mi nie jest wiadomo na ten temat. No i jechaliśmy kilka dni wagonem, upchani do granic możliwości i wypuszczono nas w Rozprzy.

  • Czy pociąg zatrzymywał się po drodze?

Zatrzymywał się. Ludzie nam rzucali jakieś owoce, jakieś chleby, bo [strażnicy] otwierali nam wagony i wyprowadzali, żeby załatwić jakieś fizjologiczne potrzeby. Pamiętam, że było przestrzegane, żeby w wagonach było względnie czysto. Jak ktoś nie wytrzymywał, to trudno, ale wypuszczali nas na chwilę.
  • Jak duża była grupa osób wysiedlonych, w której pani się znalazła?

Nie umiem powiedzieć. To był upchany wagon i było kilkanaście wagonów. W ogóle, jak ruszyliśmy, to byliśmy przekonani, że jedziemy do Niemiec, ale dosłownie po słońcu dorośli ludzie orientowali się, że nie jedziemy do Niemiec, że jedziemy w odwrotnym kierunku i dojechaliśmy właśnie do Rozprzy. Tam nas wsadzili na furmanki i pojechaliśmy do wsi Mierzyno czy Mierzyna. Do szkoły przychodzili rolnicy i brali zwykle po dwie osoby do gospodarstwa. Nas było pięć osób. Mama bardzo chciała, żebyśmy byli razem. Zostaliśmy przydzieleni do folwarku Kazimierzów II. To było około trzech kilometrów od wsi. Był tam zarządca Malinowski. Nie był to Polak z krwi i kości. Zarządzał niemieckim folwarkiem i bardzo przestrzegał, żebyśmy chodzili w pole i kopali kartofle. Pracowaliśmy przy młócce, paśliśmy krowy i dostawaliśmy od niego tylko mąkę. Z tej mąki mama piekła placki, a później nauczyła się piec chleb. Jako resztę pożywienia mieliśmy grzyby z lasu. Wtedy było bardzo dużo grzybów w lesie. Po drodze do wsi była olejarnia i wiem, że od czasu do czasu mama dostawała od tych ludzi troszkę oleju i tym olejem nam krasiła grzyby i to jedliśmy. Od małego dziecka byłam mizerota i z głodu po prostu przestałam chodzić. Nie chodziłam, tylko się czołgałam po ziemi, jeździłam na pupie. Nawet już nie mogłam krów paść, bo nie dawałam rady. Były momenty, że przychodziło wojsko polskie – partyzantka – i wtedy mieliśmy jedzenia pod dostatkiem, bo przychodzili, brali z majątku, co potrzebowali, gotowali, dawali zwykle w nocy znać w okno, żeby opróżnić pokoje. Było nas w tym folwarku około jedenastu osób – warszawiaków.

  • W jakich warunkach pani mieszkała?

Były normalnie pokoje, tylko jedyna rzecz, jakiej po prostu pragnęłam, to pościel. Nakrywaliśmy się kilimami albo zasłonami. Były takie grube zasłony. To był naprawdę bardzo elegancki folwark. Powiedzieli, żebyśmy się ścieśnili w jednym pomieszczeniu, bo w nocy przychodzą i zajmują cały folwark. Wtedy na ogół pan Malinowski nie wychodził z domu. Szli, zabierali krowy, świnie czy drób, gotowali na pięknej, olbrzymiej kuchni, posiłki, które nam dawali. Wtedy mogliśmy troszkę się odżywić. No i był nawet moment, że kiedyś przyprowadzili rannego żołnierza. Wiem, że był w folwarku na pierwszym piętrze. Słyszeliśmy z bratem głosy, że ktoś tam chodzi, że coś się rusza, ale wiedzieliśmy, że nam nie wolno było wejść. Później dowiedzieliśmy się, że to był ranny żołnierz i przyjechali po niego w nocy furmanką i wywieźli. Gdzieś około połowy grudnia mama zdecydowała, że pójdziemy pod Warszawę, bo ma siostrę w Pyrach. Tylko mama, ja i brat szliśmy do Pyr. Zatrzymaliśmy się u ciotki w Pyrach. Tu już byliśmy do 17 stycznia.

  • Drogę do Pyr pokonywali państwo na piechotę?

Na piechotę. To może śmieszne, ale mama miała koce, rolowała nas jak naleśnik i stawiała i szliśmy jak pingwinki. Kiedyś brat się przewrócił, przechodził Niemiec i chciał go zastrzelić. Mama jakoś uprosiła i go nie zastrzelił.

  • Moglibyśmy jeszcze wrócić do tego miejsca, w którym mieszkali państwo w okolicach Rozprzy? Jaki był państwa stosunek do gospodarza, pana Malinowskiego?

Baliśmy się go po prostu, ponieważ nie był to przyjemny, dobry stosunek, dlatego że nie umieliśmy nawet wydoić krowy. Paśliśmy krowy, ale nie umieliśmy nawet wydoić, żeby mleka się napić. Była tam kiedyś gosposia, pani Bronia, która też była z Powstania i pracowała u Malinowskiego, w jego gospodarstwie. Jak robiła masło, to wystawiała maślankę i piliśmy tę maślankę. Brat się troszkę kolegował, bawił z jego synem, który się nazywał Antek. Starszy syn nie pamiętam, jak się nazywał.

  • Czy poza tą panią, o której pani wspominała, utrzymywali państwo kontakt z innymi wysiedlonymi?

Nie. Może mama utrzymywała kontakt z ludźmi, którzy tam byli, bo nas tam było dużo. Pamiętam olbrzymi pokój, w którym było masę owoców. Te owoce jedliśmy. Był przepiękny sad, przepiękne budynki. Żałuję bardzo, że do tej pory tam nie pojechałam i nie zwiedziłam, jak to wygląda w tej chwili. W zeszłym roku się wybierałam, ale się nie ułożyło.

  • Jak wyglądały formalności meldunkowe, kiedy dotarli państwo do Rozprzy?

Nie pamiętam.

  • Pamięta pani, czy brali w tym udział przedstawiciele Czerwonego Krzyża albo RGO?

RGO na pewno. Właśnie RGO nam dawało chleb w Pruszkowie i RGO nam pomagało w szkole.

  • Czy poza panem Malinowskim utrzymywali państwo kontakty z ludnością miejscową?

Tak. Była taka rodzina. Nie wiem, jak się nazywali. Chodziliśmy często do wsi Mierzyn w niedzielę do kościoła. Później jakaś rodzina – nie znam nazwiska – mieli trzech synów, małe dzieci, z tego kościoła nas zabierała do siebie w niedzielę na obiad. Wiem, że mama utrzymywała z nimi kontakt i w niedzielę chodziliśmy tam na obiad. Nie wiem, czy brat to pamięta, czy nie, bo nawet z nim nie rozmawiałam ostatnio, ale to była jedyna rodzina, z którą utrzymywaliśmy kontakt.

  • Wspomniała pani, że dotarli państwo do Pyr i później stamtąd do Warszawy. Mogłaby pani o tym opowiedzieć?

W nocy z szesnastego na siedemnastego już słyszeliśmy duże huki armat i działania wojenne. Mama powiedziała, że idzie do Warszawy. Wojsko weszło do samych Pyr 17 stycznia rano i mama równo za wojskiem weszła do Warszawy. Przyszła do domu, zobaczyła, że dom stoi. Była bardzo przezorną osobą. Zabrała ze sobą olbrzymią kłódę, skoble, zobaczyła rozwalone drzwi, zdjęła z trzeciego piętra, z tego samego pionu drzwi, założyła tutaj, zamknęła i wróciła do Pyr późnym wieczorem. Raniutko osiemnastego przyszliśmy z mamą do mieszkania. Mieszkało wtedy u nas więcej niż dwadzieścia osób. Kto wracał do Warszawy a znał nas, to przyszedł i nocował. Ludzie spali pokotem na ziemi, ale zawsze pod dachem. Był wstawiony piecyk, który mama gdzieś zdobyła, i rury przez cały pokój podwieszone przy suficie. W oknach nie było szyb, tylko były zabite dyktą, wypuszczone były na zewnątrz i tak się ogrzewało. Tak mieszkaliśmy. W podwórku naprzeciwko był spalony dom. Nasz dom, tak przynajmniej wtedy nam mówiono, że miał żelbetonowe stropy i były sklepy popalone od ulicy Puławskiej, ale dom się nie spalił. Natomiast dom w podwórku, Puławska 16, ten sam dom, tylko nie od frontu, a w oficynie, to stała tylko tylna i przednia ściana. Reszta była spalona. Tam były drewniane schody, były zwykłe piece, to był dom niższego standardu – został po wojnie przez lokatorów, przez państwo odbudowany i stoi.

  • Czy wrócili wtedy też inni pani znajomi, którzy mieszkali w tym domu?

Nie. Z okupacji pamiętam, że mieszkali tam państwo Matwiejew, u których my mieszkaliśmy, mieszkał zegarmistrz – nie pamiętam jego nazwiska – i ten zegarmistrz wrócił. Mieszkał pan Walter, który chodził w jakimś mundurze. Nie wiem, czy to był niemiecki, ale to nie był jasnozielony mundur. To był mundur wpadający w żółtawozielony kolor. Wiem, że jego żona występowała w teatrze czy w kinie, a on był w mundurze. Mieszkał na pierwszym piętrze obok nas, ale po wojnie już nie wrócił. Po wojnie wszyscy lokatorzy byli nowi. Może byli przedtem, ale ich nie pamiętam.

  • Co się z panią działo po wojnie?

Chodziliśmy z bratem na Narbutta do Szkoły Podstawowej nr 85. Mama zmarła w 1949 roku. Dostała udaru mózgu. Miała duże ciśnienie. Prowadziła sklep w dalszym ciągu. Po jakimś czasie wróciła do nas pani Miecia ze Lwowa. Przyjechała do nas i zamieszkała z nami. Brat chodził do szkoły imienia Rejtana na Rakowiecką, a ja chodziłam do sióstr nazaretanek na Czerniakowską do liceum. Kiedy mama zmarła, już nie prowadziła sklepu, babcia Miecia poszła do pracy i utrzymywała nas po śmierci mamy. Musiałam zrezygnować z tej szkoły i pójść też do pracy. Miałam siedemnaście lat, jak zaczęłam pracować w WSS-ie na Wolskiej 84. Pracowałyśmy obie, żeby brat maturę zdał, a ja już później kończyłam wieczorową.

  • Czy ma pani jakieś dobre wspomnienia z czasów, kiedy była pani w okolicach Rozprzy?

Dobrych nie mam.

  • A złe?

Złe owszem. Nie dostawaliśmy od pana Malinowskiego opału, chociaż podobno dostawał przydział opału dla ludzi, których miał w gospodarstwie, i którzy pracowali dla niego w folwarku. Było zdarzenie, że przyszło wojsko polskie, zajęli folwark, i ponieważ to byli bardzo młodzi ludzie, a już byłam spora dziewczynka, to wiem, że mama mi nie pozwalała się w ogóle pokazywać. Natomiast brat chodził swobodnie, bo Malinowskiego nie było. Siedział zamknięty w swoim pomieszczeniu i nie wychodził na zewnątrz. Kiedy jakiś żołnierz rąbał drzewo, to mój brat, ponieważ z lasów ciągnęliśmy chrust, żeby palić, bo był listopad i było zimno, więc mój brat zaczął zbierać drzazgi, które leciały, jak on rąbał to drzewo. Żołnierz mówi: „Zabierz sobie drzewa do domu”. On mówi: „Nie mogę, bo pan Malinowski nam nie daje i nie pozwala”. Wtedy żołnierz naskarżył dowódcy, że pan Malinowski nie jest dla nas za dobry i nie daje nam opału. Żona Malinowskiego prosiła mamę, żeby się wstawiła za Malinowskim, ponieważ chcieli go rozstrzelać czy pobić go. Nie wiem, ale w każdym razie mieli coś na nim wywrzeć.
Pamiętam, że była tam szafa, w której się zdejmowało górę. Jak partyzanci byli u nas, to w nocy (ja nie) mama, Miecia i brat chodzili do składu opału, węgla i do tej szafy wkładali przez górę węgiel, żeby palić, jak nie będzie partyzantów, poza tym byliśmy już tak głodni, że zaczęliśmy kraść, to znaczy mój brat. Od małego zawsze był człowiekiem zaradnym, wziął z siewnika ziarno i rzucił. Przybiegło pełno drobiu, rzucił olbrzymi kamień, przygniótł kurze głowę i zabitą kurę przynieśliśmy do domu. Mieliśmy radochę, że mamy dobre jedzenie. Tam nie było żadnych przyjemnych wspomnień. Po prostu baliśmy się Malinowskiego. Była jeszcze taka rzecz, kiedy byłam bardzo wychudzona. Kilometr od tego folwarku był drugi folwark i ten folwark prowadziła Niemka, która nazywała się Hofmann i bardzo często nocowała na terenie tego folwarku. Powiedziała do mojej mamy, żeby mój brat co drugi dzień przychodził po litr mleka dla mnie i mój brat biegł przez las do tamtego folwarku i co drugi dzień przynosił mi mleko. Malinowski miał tyle krów i nie dał.

  • Jak po tych wszystkich latach ocenia pani Powstanie Warszawskie?

Dla mnie to jest wielka rzecz. Mam bardzo dużo literatury z Powstania Warszawskiego.

  • Uważa pani, że było potrzebne?

Tak, uważam, że było potrzebne.



Warszawa, 23 pazdzienika 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Teresa Stępińska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter