Sławomir Szubko
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pan szczegóły z czasów przedwojennych dotyczące domu rodzinnego, wychowania?
Oczywiście. Mieszkaliśmy we Włochach. To nie należało do Warszawy, ale Niemcy nazywali to Warszawa-Wieś. Ojciec miał warsztat ślusarski na Młynarskiej 36 przy Żytniej. W 1940 roku przeprowadził się na Tyszkiewicza. Miał bliżej do pracy, bo [wcześniej] razem z bratem dojeżdżał rowerem. Pamiętam, że mając cztery lata, chodziłem do przedszkola na ulicę Wolską, tam gdzie jest zajezdnia tramwajowa. Mama dawała mi woreczek, kapcie, kanapki, odprowadzała mnie i tak dalej. Bawiliśmy się, jak to w przedszkolu. Gdy skończyłem siedem lat zbliżał się okres szkoły. Pamiętam, jak ojciec z mamą wzięli nas (bo miałem jeszcze półtora roku młodszą siostrę) do Hali Mirowskiej kupić ubrania do szkoły. Cieszyłem się. Ojciec kupił mi tablicę i kredę, i w wolnych chwilach dokształcał mnie i tak dalej. Do szkoły chodziłem do sióstr zakonnych na ulicy Szlenkierów, gdzie uczono mnie, że widząc osobę duchowną, należy powiedzieć: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.
Kiedyś szliśmy z tatą ulicą Wolską (gdzie było rumowisko metali) i po drugiej stronie ulicy zobaczyłem księdza. Przebiegłem przez ulicę i powiedziałem właśnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Ojciec pyta: „Coś ty powiedział?” – bo nie wiedział, że tak byłem nauczony. Uśmiechnął się, poszliśmy dalej i załatwił sprawę. Do szkoły chodziłem też do sióstr, zdążyłem zrobić pierwszą klasę. Jak zacząłem chodzić w 1943 roku, to w 1944 roku już były wakacje. Znałem już trochę pisanie i ojciec, idąc do miasta, zostawiał mnie w warsztacie. Miałem odbierać telefony od klientów i zapisywać, kto dzwonił, o której godzinie i tak dalej. Zdawałem relacje jako sekretarka. Później, pamiętam, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, Wigilia w 1943 roku. Z chłopcami staliśmy w budynku na Tyszkiewicza 7 i usłyszeliśmy salwę strzałów. Pobiegliśmy do ulicy Górczewskiej – tam w poprzek stała fabryczka, jeździł tramwaj „szesnastka”. Pobiegliśmy tam i zastaliśmy już tylko kałużę krwi, trociny i chryzantemy. Kobiety maczały w tej krwi chusteczki i chowały. W tym momencie wysiadł z „szesnastki” Niemiec i zaczął strzelać do góry. Wszyscy się rozbiegli. Biegnąc chodnikiem, wpadłem komuś pod rower. Doleciałem do domu, ojciec się pyta, gdzie byłem. „Byłem zobaczyć ślady po egzekucji”. Wytargał mnie jeszcze za ucho, że nie powiedziałem, gdzie idę. To było tak szybko, błyskawicznie, że nie miałem czasu tego powiedzieć. Wieczorem Wigilia, tata dał mi latarkę i z siostrą poszedłem szukać Mikołaja. Ciemno koło domu, godzina gdzieś dwudziesta. Zamiast Mikołaja, zobaczyłem niemiecki patrol. Blisko domu, to coś do mnie powiedzieli. Nie znałem niemieckiego, ale mówię: „Szukam Mikołaja”. Przyszedłem do domu, a w tym czasie ojciec podłożył pod choinkę tablicę, alfabet i tak dalej. Mówi: „Już Mikołaj był”.
- Czym w tym czasie zajmowała się pana mama?
Mama zajmowała się domem i wychowywaniem nas, a tylko tata pracował. Miałem wujka ślusarza. Tata był zdolny i zarabiał. [Wtedy] biała blacha nierdzewna była przez Niemców reglamentowana, a ojciec dostał zamówienie na wykonywanie konwi dla Wehrmachtu. Jak trzeba było wyciąć koło, to ojciec – żeby było oszczędniej – wycinał z blachy pasek i tak nabijał młotkiem, że z tej blachy wyszło koło. Wujek się dziwił, że ze względu na oszczędność, [tak robi]. Z zaoszczędzonych blach robił dla restauratorów aparaty do beczkowego piwa. Kolumna, kran i tak dalej, podłączona tam była beczka – pamiętam, że robił takie rzeczy. Niezależnie od tego należał do AK, ale myśmy o tym nie wiedzieli. Na ulicy Obozowej była fabryczka, gdzie dla Niemców robiono karbidówki. Ktoś z inżynierów pomyślał, że można by te karbidówki wykorzystać jako granaty dla Armii Krajowej. Było tam zatrudnionych około pięćdziesięciu osób.
Któregoś dnia w marcu 1944 roku, ojciec przyszedł z warsztatu do domu i mówi: „Idę Mietkowi zanieść obiad”. Poszedł z termosem. Idąc ulicą Obozową, zobaczył budę, która brała aresztowanych z łapanki. Niemcy tak się wycwanili, że jak zabierali z poszczególnego budynku, to stawali albo przed tym budynkiem, albo za. Tato dał się na to nabrać i wszedł do tego pomieszczenia, a tam było już pięćdziesięciu zakładników z rękoma do góry i pięciu Niemców. Dozorcą był tam niejaki pan Elsner. Mama się pytała (stąd wiem), a później mi opowiadała. Mówił: „Pani mąż nie miał już odwrotu i wpadł na pomysł, że wyrwał jednemu z Niemców karabin”. Miał trzydzieści trzy lata. Liczył na to, że tych pięćdziesięciu zakładników wpadnie na ten [sam pomysł], będzie dziesięciokrotna przewaga i Niemców rozbiorą do bielizny. Byli tak zesztywnieni, zamurowani, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby pójść w sukurs. Tym ojciec sobie jeszcze bardziej zaszkodził i został aresztowany razem z tymi pięćdziesięcioma ludźmi.
[Siedział] od 4 marca do 26 kwietnia. Wiem [kiedy], bo Władysław Bartoszewski napisał „Warszawski pierścień śmierci” i tam jest plakat z egzekucji mojego ojca. Mieczysław Szubko – 25 kwietnia, Stanisław Szubko – 26 kwietnia. Zostali rozstrzelani 26 kwietnia, to był bodajże lany poniedziałek. Mama nosiła paczki na aleję Szucha. Chodziłem do mydlarni po papierowe torby. Wsadziłem głowę i w którejś torbie w głębi napisałem: „Tatusiu kochany, wróć”. Mama zobaczyła, że napisałem: „Po drugą torbę [idź], nie można żadnej korespondencji”. [Przyniosłem] drugą torbę. Ojciec pisał grypsy nakłuwane szpilką i niektórzy więźniowie, jak byli zwalniani, te listy dostarczali mamie. Czytało się je pod światło. Szczególnie pisał, żeby przysyłać cebulę. Dlatego mama nosiła na Szucha paczki, Niemcy stawiali „V”, że paczka została przyjęta. 26 kwietnia poszła z paczką, a oni już jej nie przyjęli. Na mieście były już rozwieszone plakaty o egzekucji „pięćdziesięciu bandytów polskich, którzy pracowali na rzecz Moskwy i Londynu. Byli przywiezieni do ułaskawienia, ale wyrok został wykonany”.
Przeczytałem to, bo już umiałem czytać. To był kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, a w sierpniu Postanie. Na Woli był teatrzyk „Wenecja”. Jak jeszcze ojciec żył, [zabierał mnie]. Były rozrywkowe [zabawy]. Był na przykład młot dziesięciokilowy, jakaś kukiełka. [Trzeba było] walnąć w pieniek i jak kukiełka przeskoczyła na drugą stronę, to była nagroda – czekoladka czy coś [innego]. Ojciec był dosyć silny, to przeskoczyło i dostałem czekoladkę za tą wygraną. Jak zbliżało się Powstanie, to nawet o tym nie wiedziałem. Mama z sąsiadkami wybierała się na godzinę dziewiętnastą do teatrzyku „Wenecja”. Już o piętnastej, szesnastej na Woli zrobiła się panika i widziałem, jak ludność biegała w jedną, w drugą stronę, przewracali tramwaje, [układali] worki z piaskiem, [kopali] rowy przeciwczołgowe – krzątanina [niesamowita]. Oczywiście mama z sąsiadkami nie poszły do teatru, czekaliśmy, jakie będą efekty.
W naszym domu nalewano do butelek benzynę. Pewnego dnia przyszedł żołnierz AK z zabandażowaną głową i pyta się: „Gdzie jest mąż?”. – „Na Pawiaku rozstrzelany”. – „A starszy syn?”. – „Nie ma, ten jest”. – „Niech pani da mu woreczek, niech idzie ze mną”. Mama nie chciała mnie puścić, ale on mówił: „Ale ja tutaj mam rozkaz dowództwa i jest wyraźnie napisane, że za odmówienie posłuszeństwa grozi poważna kara”. Mama dała mi woreczek. On nas zebrał z piętnastu chłopaków. Na ulicy Zbożowej (równoległa do Tyszkiewicza, można powiedzieć, że [była] jako trakt) – [stały] dwa parkany i tak dalej. Tam były ogródki warzywne i w woreczki zbieraliśmy warzywa. Przez plac Opolski dostarczaliśmy do tego właśnie budynku, w którym obecnie jest Instytut Badań Edukacyjnych. Tam odbierały to od nas sanitariuszki, robiły jakieś potrawy i tak dalej. Zrobiliśmy ileś kursów. W międzyczasie dostaliśmy polecenie od jednego z żołnierzy AK, żeby zbierać butelki.
Były przywiezione cztery blaszane beczki z benzyną po dwieście litrów, ale było butelek. Żeby zbierać butelki najłatwiej było zaangażować młodych chłopaków. Po okolicy zbieraliśmy butelki, a starsi ludzie nalewali. Powstańcy z oddziałów odbierali to jako materiał do rzucania na czołgi. Któregoś razu Niemcy zrzucali z samolotu ulotki wielkości kartki z kalendarza. Ulotki jak to ulotki, nie wiadomo, w którym miejscu upadną. Dostaliśmy polecenie, żeby wyłapywać jak najwięcej ulotek, żeby nie docierały do rąk mieszkańców. Przeczytałem jedną ulotkę i z tego co pamiętam, to była instrukcja nadana przez Niemców, jak ma się zachować ludność Warszawy, aby było jak najmniej ofiar. Widocznie musiało to być nie na rękę powstańcom AK, skoro kazali te ulotki wyłapywać. Nieraz się siedziało na płocie, bo nie wiadomo było, po której stronie parkanu upadnie. W wieku ośmiu lat (starsi też byli) człowiek był na tyle sprawny, że sobie poradził i łapało się te ulotki.
5 czy 6 sierpnia Niemcy zaczęli wkraczać na Wolę. Wcześniej jeden z mieszkańców zebrał nas wszystkich i mówi: „Słuchajcie, już Niemcy się zbliżają i jak tu wkroczą do naszego budynku, to nas wszystkich rozstrzelają. Musimy się przenieść do następnego, sąsiedniego budynku”. [To była] willa, stoi do obecnej chwili. Pamiętam, że siedzieliśmy w piwnicach, starsi panowie słuchali radia z Moskwy, Londynu, a przez okno piwnicy było widać, jak ulicą Tyszkiewicza szło trzech żołnierzy AK z biało-czerwoną flagą. Kobiety mówią: „O, nasi idą! Nasi idą!”. Oni śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Widziałem to przez okno. Rzeczywiście, któregoś sierpnia do tego domu wchodzą Niemcy w hełmach, na głowie siatki, za siatkami gałęzie.
Raus! Raus! Hände hoch! Raus! Raus! Wszystkich wypędzają. Przechodziłem jeszcze koło naszego domu. Mieszkaliśmy na parterze, więc spojrzałem w okno.
Doprowadzili nas do ulicy Górczewskiej. Były tam jakieś magazyny ze smołą, jakieś materiały budowlane. To wszystko się paliło. Przekazali nas tam „ukraińcowi”, który miał wykonać egzekucję. Stało nas tam ponad sto osób. Ktoś mówi: „Niech pani weźmie dzieci na ręce, żeby głowy były na jednej wysokości”. Mama mówi: „Nie udźwignę”. Mama wzięła na ręce siostrę, a mnie wziął jakiś sąsiad. Czekaliśmy na wyrok. „Ukrainiec” miał dwie taśmy kul. Za plecami „ukraińca” widziałem, jak ulicą Górczewską w kierunku Jelonek idzie kolumna ludzi z tobołkami. „Ukrainiec” nie miał sumienia, coś go dręczyło, może miał dzieci. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, dopiero po latach można to było jakoś rozpatrywać. Bardzo zwlekał. Patrzyłem tylko w lufę karabinu, kiedy polecą pociski. W pewnym momencie przechodził jakiś niemiecki oficer i skierował lufę ku ziemi. Dołączył nas do kolumny ludności cywilnej. Pierwszą przeszkodą, jaka była, był rów przeciwczołgowy na wysokości ulicy Płockiej, szeroki na trzy metry i głęboki na trzy metry. Pamiętam, że pozostały tylko szyny tramwajowe. Sprawniejsi ludzie przeszli po szynach te trzy metry, a starsi wpadali do rowu i nie mogli się wygramolić. Ci co przeszli, podawali prześcieradła, jakieś uwiązane ręczniki, ale oni nie mieli siły utrzymać tego w ręku. Jak ktoś ważył siedemdziesiąt kilo, to nieraz do rowu wpadał podający ręcznik. Ktoś wpadł na pomysł i zmontował prymitywną drabinę z desek. Po tej drabinie ludzie powychodzili. Po drodze był gorąco, bo i domy się paliły, i temperatura ponad trzydzieści stopni. Po drodze były studnie do pompowania wody, ale tłumacz przekładał na polski, że kto wyjdzie z kolumny, będzie rozstrzelany. Pamiętam, że przy każdej studni jak muchy leżały trupy, po dziesięć, po piętnaście. Nie napili się wody, zostali zabici przy studni. Cały czas apel, żeby iść spokojnie, w kolumnie, nie wychodzić i tak dalej… Ale w pewnym momencie rosły pomidory. Ktoś nie wytrzymał, zaryzykował i pobiegł w te pomidory, żeby narwać. Też został tam zastrzelony.
Szliśmy też, pamiętam, pod mostem kolejowym. Robiło się ciemno, a szliśmy gdzieś od południa. Przy zmierzchu były już ustawione krzyżaki i były ogłoszenia. Przy jednym krzyżaku, kto ma biżuterię, przy drugim, kto ma pieniądze, cukier – trzy najwartościowsze rzeczy. Ludzie zdejmowali zegarki, łańcuszki, obrączki, kolczyki. W pewnym momencie patrzę, jak Niemiec zaglądał w zęby jakiemuś Polakowi i zobaczył złoty ząb. Wybił go kolbą od rewolweru. Nawet taki ząb był dla Niemców wartościowy. Po przejściu krzyżaków zaprowadzili nad do warsztatów, jakieś stoły ślusarskie, na ziemi żużel, kałuże wody, szyny tramwajowe z rozjazdu. Idąc tam [spojrzałem] i nie wiedziałem, gdzie początek kolumny. Na łuku drogi zauważyłem dopiero, że szli ranni niesieni na noszach, zakonnice, księża i dopiero ludność cywilna. Weszliśmy do baraku, mama miała płaszcz i służył nam jako poduszka. Jęk rannych osób, jęk rodzących kobiet na brudnych warsztatach… Latryna był jedna, wspólny dla wszystkich wykopany dół jako ubikacja. Dach był dziurawy i zasypiając wieczorem, widziałem, jak marchewki przelatują w jedną i w drugą stronę. To były rozgrzane pociski. Byliśmy zmęczeni i jakoś zasnęliśmy. Rano przez szpary zaświeciło słońce i było widać snopy kurzu – żużel, to wszystko [się unosiło] i powstały snopy kurzu.
Otworzyli wrota. Nie wiem, co tam było, [może] strzelnica, jakiś wykop porośnięty trawą o głębokości jakichś dwóch metrów. Ludzie się porozsiadali, kto miał coś do zjedzenia, to usiadł – konsumpcja i tak dalej. Wreszcie: „
Achtung! Achtung! Szpaler!” – ale nikt nie zwracał na to uwagi. Niemiec dosiadł więc konia i koniem po ludziach. Kto nie zdążył się odsunąć, został kopnięty końskim kopytem. No i Niemiec zrobił szpaler. Tak było do godziny obiadowej. [Teren] był ogrodzony drutem kolczastym. Miejscowa ludność na Jelonkach przynosiła w wiadrach wodę. Kto miał naczynie, wyciągał ręce i oni nalewali. Ja podałem naczynko, nalali wodę, ale wtedy było tyle rąk, że podali komuś innemu i przyszedłem bez wody. Ale ktoś się [z nami] podzielił. Godzina czternasta, pora obiadowa. Pamiętam, że przyjechała kuchnia polowa. Cztery kotły zupy, a ściśniętych ludzi około kilku tysięcy. Niemieccy reporterzy robili zdjęcia, jak dbają o ludność Warszawy. Propaganda Goebbelsa. Porobiono sektory. Kobiety od lat szesnastu do pięćdziesięciu – sektor A. Mężczyźni od lat szesnastu do sześćdziesięciu – sektor B. Sektor C kobiety i mężczyźni powyżej sześćdziesięciu lat. Inny sektor – kobiety z dziećmi.
Mama prowadziła nas dwoje. Za drutami chodził Niemiec z karabinem i o godzinie osiemnastej czy dziewiętnastej zostaliśmy z mamą zwolnieni. Sąsiadki prosiły: „Pani pożyczy jedno dziecko! Pani pożyczy dziecko”. – „Skąd! Nie wiadomo, jaki los panią spotka”. I tak dalej… Nie pożyczyła. Wieczorem poszliśmy do najbliższego zabudowania (nie tylko my, wszyscy zwolnieni), [zrobiono] posłanie na podłodze, przespaliśmy się i rano umyliśmy się w studni. Sąsiadki: „A gdzie ty idziesz?”. – „A ja idę do rodziców, do Błonia”. To jest trzydzieści kilometrów. Jedna idzie do Milanówka, któraś idzie do Podkowy Leśnej. Tu, tam i tak dalej… O dziesiątej wyruszyliśmy w drogę kierunku Błonia. Szliśmy kilka godzin – do godziny osiemnastej. Po drodze w Ożarowie Mazowieckim było gospodarstwo i chcieliśmy się napić wody, bo z Płochocina płynęła rzeczka. Tam była gorzelnia i wszystkie odpady [wrzucano] do rzeki. Tak że nie można się było nic z niej napić. Poszliśmy do gospodarza, żeby dał nam wody. Mówi: „A skąd wy idziecie? Z Powstania? O nie, to tutaj są blisko Niemcy, to ja wam nie dam”. Przyszliśmy do dziadków o suchej buzi. Dziadek miał pół morgi ziemi. Miał trochę buraków, jedną krowę, świnię, konia nie miał. Sierpień, to akurat były żniwa. Były kury. Mój dziadek miał dwie córki i syna. Moja mama miała dwoje dzieci, siostra troje. Syn dziadka miał jedno dziecko. Jak tych wnuków się zebrało, to myśmy spali w stodole, bo nie było gdzie. W nocy usnąłem i przejeżdżał pociąg. Nie wiedziałem i myślałem, że to nalot. Jeszcze jak żył ojciec, to kładąc się spać musiałem ubrania składać w kostkę, tak jak w wojsku. Jak będzie alarm, bombardowanie, żebym wiedział, gdzie stoją buty, gdzie ubranie i tak dalej. Mieliśmy przed śmiercią ojca takie ćwiczenia. [Okazało się], że to przejechał pociąg. „Aha, no tak, pociąg. To dobrze”. Dalej spałem. Później jeszcze były wakacje, wrzesień. Siostra mojego ojca mieszkała w Żychlinie i zaprosiła nas, żebyśmy pojechali. Kończyłem tam drugą klasę szkoły podstawowej. Byliśmy tam przez cały rok. Po wakacjach wróciliśmy do dziadków i tu już zacząłem trzecią klasę szkoły podstawowej. Miałem przygodę, bo miejscowy chłopak pyta się: „Skąd ty jesteś?”. Mówię: „Z Warszawy”. – „Bijemy się”. Myślałem, że to będzie rycerski pojedynek, zdejmie się marynarkę, sekundanci i tak dalej. Lekcja się skończyła, drzwi otwarte, a on zza drzwi przypaskudził mi w nos, aż mi chrzęść pękła. Do tej pory nie mam tego naprawionego. Mamie się nie przyznawałem, mam kłopoty z oddychaniem. Jak nie dostałem od Niemców, to dostałem od Polaka, bo byłem z Warszawy.
- Jakie są pana wspomnienia po wyzwoleniu?
17 stycznia mój starszy brat cioteczny mówi: „Chodź, polecimy na ulicę Warszawską”. To jest Warszawa-Poznań, przechodziła przez Błonie, niedaleko poza granicami. Polecieliśmy tam. Rosjanie [jechali] czołgami, a Niemcy uciekali. Na drodze nie było miejsca, to Niemcy jechali poboczem. Niektórzy nie wytrzymywali, klękali przed czołgami z założonymi rękami, a Rosjanie ich czołgami gnietli. Na czołgach były napisy: „Za Pabiedu, Warszawę…” – wypisane różne miasta. Niemcy liczyli, że Rosjanie im darują, ale okazało się, że nie było litości. Pamiętam później wprowadzone nowe pieniądze. Oglądaliśmy, że nie ma orzełka. Takie nowości.
- Jakie po latach są pana refleksje co do Powstania?
Powstanie minęło, człowiek był młody, zajęty szkołą i tak dalej… Nie było czasu na politykowanie. Refleksja nasunęła się dopiero, jak się pokazywały jakieś artykuły w Polsce Ludowej, że nie było potrzebne, że to, że tamto. Wtedy mogły się nasuwać jakieś refleksje. Do tej pory nie mogę się pogodzić z jednym. Rosjanie w języku polskim nadawali przez radio „Kościuszko” i namawiali ludność cywilną do walki z okupantem, a jak doszło do rzeczywistego starcia, to nie udzielili pomocy. To jest dziwne, że najpierw napuszczali, [a potem nie pomogli]. Powstanie może by się nie rozpoczęło, gdyby nie było tej otuchy ze strony Sowietów. Była cała nadzieja, że pomogą. Pomoc z Zachodu czy ze Wschodu nie była taka, jaka powinna być. Jako młody chłopiec pamiętam ten koszmar. Teraz po latach odżywa to z sentymentem, [wracają] wspomnienia… W porównaniu z innymi ludźmi to stosunkowo szczęśliwie ocalałem. Ile ludzi zginęło. Na Woli było najwięcej egzekucji.
Później skończyłem szkołę podstawową. Miałem zainteresowanie do rysunku i do malarstwa, jakąś iskrę bożą. Miałem chrzestnego, który uważał, że jak skończyłem szkołę podstawową, to powinienem pójść na tokarza. Pojechałem na egzaminy do „Ursusa”, zdałem je – budowę traktorów u Lecha Łapika. Nie stałem, jak koledzy, na stacji i nie czekałem na pijanego, żeby zaatakować i zabrać pieniądze. Przychodziłem do domu i zamiast odrabiać podstawowe lekcje, to rysowałem. Malowałem, rysowałem, a później musiałem nadrabiać podstawowe przedmioty. A to siostrze robiłem rysunki do pamiętników, a to koleżankom. Gdyby ktoś mi doradził, żeby pójść do szkoły na rysunek, do gimnazjum, to zainteresowania pokrywałyby się rzeczywistością. A tak, to poszedłem nie w tym kierunku. Później wojsko w 1956 roku. Co prawda nie skończyłem technikum, nie zrobiłem matury, ale miałem opanowany rysunek i dosyć dobrze pismo techniczne. Profesor częściej zwracał uwagę na wypełnienie tabelki pismem technicznym niż na sam rysunek.
Jak poszedłem do wojska, to było wezwanie: „Dziesięciu wystąp, którzy ładnie piszą”. Wystąpiłem, dostałem tekst, żeby napisać. Napisałem pismem technicznym i zostałem przyjęty jako pisarz. Jeszcze przed przysięgą wypisywałem książeczki zdrowia. Jedna z sióstr pyta się; „Dlaczego nie byłeś na przeglądzie zębów?”. – „No bo książeczki wypisywałem”. – „A to ty tak piszesz?”. – „Tak”. – „Lekarz ma zaniedbania straszne w [księgach]…”. Wymyślały różne choroby, żebym jak najdłużej siedział na izbie chorych i wyprowadzał te książki pismem technicznym. On się znowu pochwalił jakiemuś oficerowi z mundurówki, który też miał zaniedbania. Tamtemu też pisałem książki. Pyta się: „Gracie w szachy?”. – „Gram”. To zagraliśmy w szachy. Pierwszą partię przegrałem, stremowany, bo to z oficerem. Później przypomniałem sobie szewskiego mata. No i przegrał. [Spytał], czy mam kolegów, którzy grają w szachy. „Mam”. – „No to idź na kompanię i zwerbuj kilku chłopaków, to pojedziemy do liceum i rozegramy mecz między jednostką a liceum”. To było jeszcze przed przysięgą. Zwerbowałem kolegów, dostaliśmy wyjściowe mundury. Przygoda.
- Czy miałby pan coś jeszcze do przekazania odnośnie okresu sprzed okupacji, okupacji, jak i samego Powstania?
Jak mieszkaliśmy jeszcze we Włochach, szło jakieś wojsko. Pytam się mamy: „Jakie to wojsko?”. – „Niemieckie”. – „A dlaczego niemieckie?”. Mama nie umiała mi odpowiedzieć, dlaczego niemieckie. Takie drobiazgi [pamiętam]. Z okupacji… Jak ojciec miał warsztat, to naprawiał automaty do syfonów, we Włochach [chyba]. Napisał do mamy, że należą się pieniądze i mama po nie pojechała. [Dłużnik] się dowiedział, że ojciec nie żyje, to już tych pieniędzy nie zapłacił, wiedząc, jaka jest sytuacja. Kiedyś stoimy na przystanku na ulicy Wolskiej, ojciec zrobił robotę u jakiegoś restauratora i był troszeczkę po kielichu. Stał Niemiec i ojciec tego Niemca kopnął. Ludzie uciekli. Wróciliśmy spokojnie do domu, ale ojciec był trochę taki nieodpowiedzialny.
Wiadomo, że za okupacji był problem z cukrem. Ojciec w maszynie do szycia przerobił napęd i zamiast igły zrobił stempel. [Podłączył] lejek z sacharyną i kręcąc pedałem stempelkiem robił tabletki na sacharynę. W domu zamiast kurzu, to można było palce lizać od sacharyny. Dlaczego był namiar na Obozową? Okazuje się, że jechał (chyba w lutym) konwój – kierowca i dwóch konwojentów, i wieźli granaty w puszkach po marmoladzie. Złapał ich patrol niemiecki. Sprawdzili. Część marmolady była, ale część była puszkami po marmoladzie, a w środku były granaty. Złapali ich i cisza. Przerwano [w związku z tym] produkcję, bo nie wiadomo, jakie efekty. Odczekali z miesiąc, nic się nie dzieje, to znaczy, że nie sypnęli. Okazuje się, że tamci po zeznaniach sypnęli. Niemcy trochę odczekali, mieli dokładny namiar gdzie, co i jak. Stąd właśnie była ta wpadka.
Zajmuję się reklamą, szyldami i tak dalej. Któregoś roku, bodajże w 1978 roku przeczytałem w „Ekspresie Wieczornym”, że na drzewku pawiackim umieszczają tablice i nie ma rodzin, które by to mogły odnawiać. Zgłosiłem się do kustosza. Wykonuję taki zawód, jestem zobligowany tym, że tu zginął ojciec, wobec czego co roku przed Wszystkimi Świętymi deklaruję odnowienie dziesięciu tablic. Tak było od 1978 roku. Co roku odnawiałem dziesięć najbardziej zniszczonych tablic. Teraz wymieniono drzewko na wykonane z brązu, to też ja odnowiłem większość tablic. Marszałkiem Mazowsza był Struzik, [prezydentem miasta] był bodajże Lech Kaczyński i dostałem miniaturkę drzewka i podziękowanie.
Warszawa, 26 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc