Irena Jankowska „Ira”
Irena Jankowska urodzona 16 stycznia 1928 roku w Warszawie. W Powstaniu walczyłam od 2 sierpnia do 3 października w Batalionie „Sokół”, mój pseudonim „Ira”. W czasie wojny mieszkałam na Hożej 27 A.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania, 1 sierpnia?
1 sierpnia dowiedzieliśmy się [o wybuchu Powstania], zresztą były barykady. Od razu przy pierwszym wyjściu z domu było już głośno, że Powstanie. Poza tym było bombardowanie. Wszystko się odbywało od rana do nocy i od nocy nieomalże do rana. Wszyscy już o tym wiedzieli. Przebywaliśmy przeważnie w piwnicach, nie było wody, łazienki nie były czynne. Zupełnie życie zostało odmienione. Nawet tak było, bo wody nie było, że chodziłam po wodę na Skorupki. Była studnia, braliśmy wodę głównie do picia. Do mycia nie było wody. To sobie drugi raz brałam wodę. Ile razy się umyłam, tyle razy było bombardowanie i byłam zasypana. Znaczy nie śmiertelnie, bo żyję. Ale zawsze miałam jakieś uszkodzenia odłamkami. Nigdy nie mogłam się umyć, później to się nawet bałam myć.
- 2 sierpnia wstąpiła pani do…
Nie, to było może kilka dni później, bo na Hożej mieszkała moja koleżanka, ona mnie namówiła. Od razu się zgłosiłam i zostałam przyjęta, zaprzysiężona.
- Jak wyglądała pani przysięga?
Nie pamiętam. W ogóle zaprzysiężenie było, ale nie pamiętam, jak to wyglądało. Nie wiedziałam nawet, jaki przyjąć pseudonim, bo sama miałam sobie wybrać. Dlatego podałam „Ira”, od mego imienia. To mi przyszło na myśl i to powiedziałam.
- Dlaczego przyjęła pani taki pseudonim „Ira”? Od Ireny?
Od Ireny, tak.
- Jaką pani zaczęła pełnić funkcję?
Na razie byłam łączniczką. Potem były potrzebne sanitariuszki. Troszkę byłam przyuczona. Przecież byłam jeszcze bardzo młoda, to byłam douczana i spełniałam każdą funkcję, jaka była w tej chwili potrzebna. Dawałam sobie radę. Miałam też kontakt z bronią, nauczyłam się strzelać. Jak było trzeba, to i z tego skorzystałam.
Wtedy właśnie, kiedy zobaczyłam tego Niemca. Obok budynku, w którym mieszkałam było kino, nazywało się „Urania”. [Tam] byli jeńcy niemieccy. Ich było 250. W którymś dniu, właśnie szłam do swojego punktu i szedł Niemiec. Nauczeni byliśmy, że jak się Niemca zobaczy, to trzeba strzelać dla własnej obrony. Tak zrobiłam. Udało mi się. W następnych dniach był straszny nalot i wszystkie budynki wokół nas zostały zbombardowane, również to kino łącznie z 250 Niemcami.
Przecież wkoło codziennie były bombardowania. Wszystkie budynki, na Skorupki (ta druga ulica nie pamiętam, jak się nazywała, [może] Wilcza), Hoża, wszystkie budynki były zbombardowane. Tylko nasz stał i stoi do dziś. Dyżury u nas były dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przysłano pana, który miał regulować tymi dyżurami. Co dwie godziny dwie osoby miały dyżur. Myśmy tego pana nie znali, bo to jakiś obcy, nie wiedzieliśmy skąd. Nie lubiliśmy go. Pamiętam, jak się nazywał, pan Hubicki. On na dyżury ludzi budził czy przywoływał, bo musiał szukać, gdzie przebywają.
Któregoś dnia tak było, że kto od rana szedł tym podwórzem – to był bardzo ładny hol, piękny budynek, piękne mieszkania mieliśmy od frontu i od podwórza – kto szedł, tego dnia, taka żaróweczka leżała, prawie każdy ją kopnął. O godzinie osiemnastej pan Hubicki szedł po dwójkę dyżurnych, kopnął tę żarówkę. Okazało się, że była to bomba zegarowa. Rozwaliła go na drobne części po całym podwórku. Został zebrany, gazetami przykryty, bo przecież nie było innych możliwości. Tak że takie przykre przypadki się też zdarzały. Jeszcze miałam taki zwyczaj – byłam straszną śmieszką – było coś takiego, z czego się nie powinno śmiać, ja się śmiałam. Po tym wypadku bardzo spoważniałam. Od razu, jak coś takiego było i mnie się chciało śmiać, to pomyślałam o tym wypadku, natychmiast poważniałam. Codziennie po trupach się chodziło, a właściwie między. Nigdy nie było wiadomo, co się może zdarzyć, czy wrócimy do domu. Trzy razy byłam zasypana idąc na ulicę Skorupki po wodę, ale jakoś przeżyłam. A gdzie indziej wody nie było.
W ogóle jeść nie było co. Kasza była tylko jęczmienna i mąka. Pierwszy talerz kaszy zjadłam. Już kończyłam i zobaczyłam na dnie robaczki. Natychmiast wszystko zwróciłam. Już tej kaszy nie jadłam i nie miałam co jeść w ogóle, po prostu byłam głodna.
Ojciec koleżanki, która mnie namówiła do udziału w tej akcji, był piekarzem. Ludzie do niego przynosili mąkę i on piekł chleb. Ona powiedziała mi: „Ty zbieraj mąkę od swoich sąsiadów, bo przecież im jest obojętne, kto zaniesie”. Jak miałam wolne, to i ona miała wolne. Tak jakoś składało się, że razem byłyśmy zajęte albo wolne, częściej zajęte. Zbierałam tę mąkę, zanosiłam do piekarni. Przypuśćmy miałam sześć kilo mąki, to ona pisała, że mam osiem. Miałam zawsze chleb świeży, dobry na dni, kiedy nie było co innego do jedzenia. A nie było cały czas. Ale cały czas chleb miałam. Tak że były takie tragiczne i śmieszne chwile, ale właśnie do śmiechu było dużo mniej.
- Miała pani jakąś koleżankę, przyjaciółkę?
Tylko tę jedną koleżankę. Nawet nie pamiętam jakie miała imię. Przyjaciółki nie maiłam. Zresztą wszystkie wówczas byłyśmy sobie bliskie. Ona mieszkała blisko i właściwie byłam jej wdzięczna, że pomogła mi w tym, że przynajmniej miałam co jeść. W ogóle kaszy nie jadłam żadnej, bo się bałam. Jakoś bardzo przeżyłam ten moment, kiedy zdawało mi się, że jestem najedzona, a tu nic z tego nie było, gdyż ze znanych przyczyn więcej tego nie jadłam..
- Pani miała jakąś kwaterę?
Tak, to była kwatera niedaleko, przy placu Trzech Krzyży, nie pamiętam dokładnie adresu. Jak wypadł jakiś dyżur czy coś ważnego… Starali się, żeby starsze osoby w nocy dyżurowały, myśmy były za młode. Nas wysyłali do domu na noc. Były sporadyczne wypadki, że w nocy dyżurowałam.
- Gdzie pani przebywała w ciągu dnia?
Przeważnie przenosiłam meldunki i zajmowałam się pomocą przy rannych. Wolne chwile spędzałam w domu, a przeważnie w schronie. Myśmy mieli Śródmieście, plac Trzech Krzyży i wszystkie okolice przy Hożej. Wlicza, Skorupki, Wspólna, Krucza, Marszałkowska, bo była w pobliżu. Także wszędzie mieliśmy dyżury. Zresztą nas było dosyć dużo. Barykady były, ludzie cierpieli i wszędzie była potrzebna nasza pomoc.
Myśmy wchodzili na balkony na czwartym piętrze, [tam] był budynek chyba sześciopiętrowy. Wchodziliśmy na górę, patrzyliśmy, jak getto palili, stamtąd było widać wszystko. Na czwartym piętrze mieszkali państwo, którzy mieli gosposię w domu. Przy kuchni w naszych mieszkaniach był przedpokój i takie wąskie szafki na szczotki, zmiotki, na różne rzeczy. Jest straszny alarm, ale to tak straszny i od razu bomby. Więc wszyscy do schronu. [Tam] jest taki bardzo ładny hol, jest chyba do tej pory, bo ten dom stoi. Byłam sama jedna w tym holu, bo nie zdążyłam dojść do schronu. W tym dniu byłam wolna. Na czwartym piętrze była gosposia u jednych państwa. Ona zamiast zejść do schronu, weszła do tej szafki. Nalot trwał bardzo długo. Stałam tylko. Nie wiedziałam, czy żyję, czy nie. Ruszałam ramionami, chyba żyję. Ciemniusieńko było. Potem, jak się skończyło, zaczęło wszystko opadać. Wyszłam. Szukali mnie, ale mnie nie było. Później szukali Marysi, co weszła do szafki. Nie ma jej. Gdzie ona się podziała? Okazało się, że nie mogła z tego wyjść. Jak ona tam weszła, wszyscy się dziwili. Nie mogła wyjść z tego schowka. Jakoś ją wyciągnęli. Alarmy, naloty były codziennie i kilka razy dziennie.
„Krowy”, ale i inaczej się jeszcze nazywały.
- „Krowy” albo „szafy” się na to mówiło.
Moździerze i jeszcze inaczej, ale nie pamiętam. W ogóle ubolewam, bo nie pamiętam nazwisk, imion, nazw miejscowości, nawet ważnych. Myślę, że to z powodu chorób, przeżyć i wieku.
W ogóle to było straszne. Nie było chwili pewności, że się przeżyje. Przecież, jak pamiętam, nalot, o którym mówię teraz, ten dom to Wilcza chyba była, za Hożą. Wszystkie domy wkoło, łącznie z tym Hoża 29, gdzie było kino „Urania”, wszystkie budynki były zbombardowane. Było trupów gęsto. Tylko nasz jeden dom stał. Takie mieliśmy po prostu szczęście.
- Jak byli traktowani Niemcy, którzy byli tam jako jeńcy?
Pilnowali ich Polacy. Ich było 250. Myśmy się w ogóle [nimi] nie interesowali. Zresztą myśmy chcieli, żeby byli jak najgorzej traktowani, bo oni nam za dużo krzywdy zrobili. Nie orientuję się w ogóle, jak [tam] było. Nikt zresztą nie chodził, nie pytał.
- Czy jako łączniczka nosiła pani jakieś meldunki na początku?
Tak. Z początku musiałam się ze wszystkim zapoznać, ale lekarzom, pielęgniarkom zaraz pomagałam, a meldunki przekazywałam do innych punktów wskazanych mi przez zwierzchników.
- Gdzie pani nosiła meldunki?
Mieliśmy takiego pana, który zbierał meldunki. Myśmy chodziły, sprawdzały różne inne miejsca. Jeszcze nam tak było łatwiej, bośmy były młode, to nie liczyłyśmy się z najgorszym. Jakoś nam się wydawało, że nam wszystko ujdzie. I udawało się, byliśmy do końca, do 2 października.
- Nosiła pani opaskę biało-czerwoną?
Nosiłam. Ale nie zawsze można było, żeby na siebie nie zwracać uwagi. W domu mam opaskę, ale teraz to mam opaskę AK. Należałam do AK i należę. Z tytułu przeżyć, Powstania i pobytów w obozach pracy oraz uszkodzeń na zdrowiu zostałam uznana inwalidą wojennym I grupy. Potem 2 października nas stamtąd wypędzili wszystkich. Pieszo szliśmy do Pruszkowa.
- Do Pruszkowa wyszła pani jako cywil, nie wyszła pani jako żołnierz.
Nie. Jako cywil. Zwierzchnicy nie kazali nam, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Mam jeszcze kenkartę, dowód, który nam wydano. Wyprowadzili nas do Pruszkowa. Uciekłam we Włochach. Nie wiem, jak to się stało, że byłam tak odważna. Poszłam do Pruszkowa, bo [tam] byli znajomi. Poszłam do nich. Zatrzymałam się u nich, żeby do tego obozu w Pruszkowie się nie dostać. A i tak się tam musiałam dostać, ale do innego. W Pruszkowie chodziłam parę dni normalnie do sklepów, byłam odważna.
Któregoś dnia podszedł do mnie młody Niemiec i powiedział: „Jutro, pojutrze będą chodzili Niemcy po wszystkich mieszkaniach w Pruszkowie”. Oni się orientowali, że dużo ludzi uciekło. Tylko myśmy mieli kenkarty. „Kto będzie miał kenkartę, to będzie od razu wysyłany do obozu albo jeszcze gorzej”. Tak mi powiedział. On się orientował, kto tu jest obcy, bo jak on tam był, myślę, że wiedział kto jest tutejszy… Pomyślałam sobie: „Czy on mówi prawdę, czy nie?” – skąd wiadomo było. Niemcom trudno było wierzyć.
Mieszkała siostra z bratem u swojej siostry w Pruszkowie. Oni byli starsi, on miał trzydzieści dwa lata, ona miała pięćdziesiąt pięć. Ten Niemiec temu panu też to samo powiedział. Powiedział kilku innym osobom. Ten pan do mnie podszedł, spotkał mnie, bo wiedział, że też nie jestem stamtąd. Mówi, że idą z siostrą pod Puszczę Kampinoską, bo tam mają swoją siostrę. Będą chcieli się ukryć, żebym z nimi poszła. Tych ludzi nie znałam. Pierwszy raz go widziałam, a siostry nawet nie widziałam. Przyszłam do pokoju, do znajomych. Mówię: „Co mam robić?”. Oni mówią: „Jeżeli ma tak być, to lepiej może żebyście poszli tam. Zresztą co masz do stracenia, może się uda”. On, żeby dobrze wypaść, to tę siostrę przysłał do mnie. Ona przyszła do mnie i mnie zaprosiła na ten wyjazd. Zgodziłam się. Rzeczy, jakie mieliśmy, to wiadomo, jak się wyszło z Powstania. Miałam jakiś tobołeczek nieduży, sweterek i inne drobiazgi.
Wyszliśmy o czwartej rano z Pruszkowa. Poszliśmy za Pruszków parę metrów. Ta pani mówi: „Ojej, zapomniałam wziąć płaszcz”. Więc kto miał iść po ten płaszcz? Ona miała pięćdziesiąt pięć, on trzydzieści dwa. Więc mnie wypadało. Zostawiłam swoje rzeczy. Myślę sobie – chyba o to im chodziło, żeby mi to zabrać. Ale nieprawda. Poszłam, był płaszcz. Wróciłam, a oni już wyszli mi naprzeciw.
Szliśmy na tę wieś. To było daleko. Cały dzień szliśmy. Po drodze wchodzili, szczególnie ta pani wchodziła do każdego budynku, prosiła o mleko, o chleb. Cały czas tylko dla dziecka. Rzeczywiście starała się, żebym najwięcej tego miała.
Doszliśmy tam, nas przyjęli. Ale znów przychodzili codziennie partyzanci. Oni sami nie mieli co jeść. Było tam pełno „ukraińców” i było bardzo niebezpiecznie. Partyzanci przychodzili i „ukraińcy” przychodzili. Oni nie mieli naprawdę nie mieli wyżywienia na tyle osób. To było w październiku. Tak było, że… Ta pani miała na imię Irena, ta siostra. Ta starsza pani to była Karolina, a ten pan Zygmunt. Ta siostra była Irena, gdzieś 18 października zdobyła nóżki i jakąś wędlinę. W podwórzu są na wsi takie kopce. Ona ugotowała galaretę, wlała do blachy i położyła do kopca. Wieczorem przyszli partyzanci. Oni byli bardzo niegrzeczni, dać im trzeba było. Co miała, to dała. Jeden mówi, żeby dała im sześć łyżek, bo nie mają czym jeść. Dała. Rano pani Irena poszła w pole. Okazało się, że leżały [te] łyżki i ta blacha pusta, bo się dostali, sobie to zabrali i zjedli. Wędlinę też zjedli. Nie było nic na imieniny.
Później było bardzo źle, bo „ukraińcy” chodzili po mieszkaniach, że wykopki mają być pod koniec października. Tego pana od razu, bo młody, kogoś jeszcze i mnie. Pani bardzo się bała o mnie. Powiedziała, że ona pójdzie, bo to młode dziecko, ona nie potrafi. On nie chciał ustąpić. To było może 24 października. On nie ustąpił, że ja mam być. Mieliśmy ostatniego [tam] przyjść. Oni powiedzieli, że ja nie pójdę, nie pozwolą na to. W kuchni była piwnica, jak tylko ktoś pukał, to byłam w tej piwnicy zaraz. Tak się złożyło, że 20 któregoś października, godzina jedenasta wieczór ktoś pukał. Oni mnie do piwnicy schowali. Słyszę, że pytają: „Kto jest?”. Taki był na Hożej, gdzie mieszkałam, Tadeusz Janicki się nazywał, sympatyzowaliśmy z sobą. Słyszę, że mówi: „Czy tu jest panna Sobierajska?”. Poznałam go po głosie. Otworzyłam piwnicę. Mówię: „Puśćcie go, puśćcie”. On przyjechał, wcześniej dowiedział się w Pruszkowie Pruszkowie mój adres, bo też uciekł z obozu, powiedzieli mu, że tu jest sytuacja niebezpieczna dla mnie, więc wyjeżdżamy. Od razu w nocy pojechaliśmy do Łowicza. On tam miał jakichś znajomych. Przyjechaliśmy do Łowicza. Jakoś udawało nam się, pociągiem pojechaliśmy. Przyjechaliśmy. Ta pani serdecznie nas przyjęła. Przy stole siedział Niemiec, wiedział, kto my jesteśmy, bo zresztą trudno się nie zorientować. Od razu powiedział: „Nie siedźcie tutaj, bo tu będzie niebezpiecznie”. Przespaliśmy jedną noc i pojechaliśmy do Krakowa. Już tam sobie poradzimy. Nie było gdzie się zatrzymać. Opisane wszędzie noclegownie, że można zanocować. Przeważnie było dla mężczyzn. W jednym miejscu udało się, przespaliśmy. Jutro pójdziemy, kupimy tamto czy owo, bo coś trzeba było. Jakieś pieniądze mieliśmy, ale nie wiem jakie i skąd. Wyszliśmy na Miodową. Natychmiast przyjechał samochód – łapanka. Już byliśmy złapani i nie było już żadnej możliwości ucieczki.
Tak że nie nabyliśmy się w Krakowie. Zaraz nas [zawieziono na] odwszawienie. Do kąpieli wszystkich, bo wszyscy byli tacy sami: brudni i zawszeni. Wysłali nas do Austrii. Byłam w obozie pracy w Austrii. Najpierw byłam w fabryce jedwabiu, to się nazywało
Spinnerei, w Sankt Pölten, w fabryce jedwabiu. Bardzo zachorowałam na oczy. Do dziś choruję na oczy z tego kurzu, pyłu. Miałam zapalenie płuc. Leżałam w szpitalu w Wiedniu, bo to było pięćdziesiąt kilometrów do Wiednia. Wyleczyli mnie z tego zapalenia płuc. Zresztą miałam trochę przywilejów, bo sobotę i niedzielę miałam wolną jako nieletnia, wtedy kiedy inni pracowali w sobotę.
Jak wróciłam ze szpitala, przesłali mnie do innej pracy. Byłam sto kilometrów od Wiednia. To się nazywało Sankt Aegyd am Neuwalde. Pracowałam w fabryce rur stalowych. To polegało na tym, że przypuśćmy przy tej ścianie stała maszyna, siedziałam przy tej maszynie, a rury były odtąd dotąd [odległość kilku metrów]. Nie mogłam tego nawet utrzymać. Trzeba było ostrzyć czubki. Na siłę co mogłam, to robiłam. Codziennie były naloty i alarmy. Nie wolno było nam z nikim rozmawiać, a obok był obóz jeńców wojennych, Polaków. Nie wolno nam było nawet „dzień dobry” nikomu [powiedzieć]. Nawet nie tylko jeńcom, ale nam też. Były [tam] bardzo bezpieczne schrony, bo to pod Alpami [pod szczytami]. Myśmy w tych schronach śpiewali i rozmawiali. Nas było dwie Polki. Przynosili nam, ci jeńcy, czekoladę, masło, jakieś suchary, bo u nas tego nie było. Nie przeszkadzało już Niemcom, że rozmawiamy. Tak strasznie się bali tych nalotów, a my się cieszyliśmy. Dużo rzeczy sobie powiedzieliśmy bardzo ważnych dla obu stron.
Mogłam po południu wychodzić z obozu wtedy, kiedy nie pracowałam. Jeden z tych jeńców mi przynosił korespondencję, ja ją wysyłałam. Ale mieszkały ze mną Włoszki, Hitlera sobie powiesiły przy łóżku. Musiałam się z tym liczyć. Miałam deskę przy podłodze i tam trzymałam [korespondencję]. Jak się umówić, w razie potrzeby... W schronie nie mogliśmy tego robić. [Jeden z jeńców] nauczył mnie, bo on był jedynym elektrykiem na dwa obozy (czy on w ogóle był elektrykiem, to nie wiem, ale robił to), jak psuć światło. Psułam to światło i on przyszedł naprawić. Wtedy można było wymienić potrzebne sprawy. Nigdy nie byliśmy sami, ktoś zawsze był, ale można było sobie [przekazać]. Nikt nie przypuszczał, że my mówimy na jakiś temat.
- Co pani dalej robiła z tymi listami?
Jemu dawałam. To znaczy, te co on mi dawał, to wysyłałam, pod wskazany adres, bo ja wychodziłam w wolnym czasie. A te co dostawałam, to jemu dawałam. Wychodziłam ponieważ miałam przywileje z powodu niepełnoletności.
- To był obóz jeniecki z września dla Polaków?
Obóz jeniecki żołnierzy polskich. Sami Polacy byli. Ponieważ w schronach było bezpiecznie a naloty były codziennie między godziną dziesiątą a jedenastą, nie mogliśmy się ich doczekać. Niemcy rozpaczali, my się cieszyliśmy. Codziennie w tych godzinach dłużyło się nam, dlaczego nie ma jeszcze alarmu? Myśmy z niecierpliwością czekali na alarm, żeby iść do schronu. Zresztą chodziło nam o to, żeby naloty były. Wiedzieliśmy, że coś może z tego będzie dla nas korzystnego. Byliśmy tam do 23 maja. Jeden jeniec, ten elektryk w schronie powiedział, że dzisiaj Niemcy ich wyprowadzają do Wiednia. Nas na pewno jutro, pojutrze też [wypędzą]. Tylko że ich wyprowadzili, a nas puścili samych. Kazali nam iść, gdzie chcemy.
Pamiętam taki moment. Ja i ta druga Polka poszłyśmy oknem w nocy, bo jeńcy tej nocy wstali i w nocy mieli iść. Poszłyśmy w nocy. Jeszcze te inne współmieszkanki odradzały nam: „Nie chodźcie, bo was zastrzelą”. Jakoś poszłyśmy, bo chciałyśmy zobaczyć, jak jeńcy idą. Już w szeregach byli i zaczęli śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Myśmy się tak spłakały strasznie! Przyszłyśmy, nie zabili nas. Na drugi czy na trzeci dzień nas puścili. To jeszcze ten elektryk mówił: „Słuchaj, jak was będą wypuszczać, to idźcie tą i tą stroną, żebyście nie szli na stronę [rosyjską], bo w Wiedniu z jednej strony są Amerykanie, a z drugiej są Rosjanie, żebyście nie poszli do Rosjan”. Sobie myślę – czy on niemądry. Przecież głośno mówią o tym, że to są nasi oswobodziciele, a on mówi, żeby nie chodzić tam.
Jeszcze w drodze się spotkaliśmy, jeszcze mi to przypomniał. Poszliśmy tam, gdzie on dyktował. Doszliśmy do miejscowości chyba Steier się to nazywało, bo to w Austrii. Właśnie byli Amerykanie. Nas wzięli do takiego obozu. Byliśmy chyba miesiąc, ale mieliśmy cudownie. Jakie mieliśmy warunki. Myśmy nie wiedzieli, co jeść i co robić z sobą. Czekoladami, różnymi smakołykami nas karmili. Myśmy nie byli do tego przez parę lat przyzwyczajeni, wyżywienie było znakomite.
Potem jeszcze, bo ich wywieźli gdzieś, to jeszcze mi powiedział: „Jak będą was wypuszczać stąd, to będą ogłaszali, do jakiego państwa, do jakiego kraju, gdzie kto chce, będzie mógł być wysłany”. Faktycznie tak było. Jak już był koniec wojny, mieli nas wypuszczać, więc ogłaszali: „Gdzie kto chce jechać, żeby się zapisał”. Zapisałam się do Polski. Nie wiem dlaczego. Przecież miałam tyle możliwości. Mimo że on mi to mówił sto razy, a ja sobie i tak tłumaczyłam, że on nie wie, co mówi. Nie wiem skąd wiedział wszystko.
Przyjechałam do Polski. We Wrocławiu nas przetransportowali. Ale nie wiedziałam, gdzie jechać, bo wiedziałam, że do Warszawy to nie mam gdzie i po co jechać. Tam była koleżanka i jej brat z Poznania, to mnie zabrali do Poznania, byłam dłużej w Poznaniu. Po paru dniach pobytu w Poznaniu jechałam do Warszawy. Odprowadził mnie kolega, bo po jedenastej miałam pociąg. Od razu poznałam, kim są Rosjanie. Szliśmy na dworzec. Zaczepił nas ruski i pyta:
Skolko wremie?. [Kolega] spojrzał na zegarek i powiedział – od razu mu ten zegarek zabrali.
- Spotkała się pani z Tadeuszem, swoją sympatią?
Tadeuszem Janickim, nie. Rozstaliśmy się w obozie, bo osobno kobiety wysyłali, osobno mężczyzn. Nawet po drodze nie. Później się spotkaliśmy. On też powrócił do Polski, ale do Wrocławia i stamtąd mnie poszukiwał.
- On też brał udział w Powstaniu Warszawskim?
Też.
- W tym samym Batalionie „Sokół”?
Nie. On był w innym. Nawet szukałam kogoś, kto mnie znał, bo nie miałam żadnego dokumentu z pobytu w obozie. Miałam, ale zgubiłam. Szukałam go. Później, już po wojnie, on się zatrzymał we Wrocławiu. A ja jak z Poznania pojechałam do Warszawy, to jechałam na dachu trzy dni. Przyjechałam do Warszawy. Nikogo znajomego, nikogo z rodziny. Siostry dwie miałam i obie mieszkały w Warszawie, ale każda gdzie indziej. Nie wiedziałam w ogóle, gdzie kogo szukać. Przecież cała Warszawa była zbombardowana. Wróciłam do Poznania. Zaczęłam pracować u Cegielskiego. Zaczęłam się uczyć. Mieszkałam na ulicy Pamiątkowej. Dostałam nawet pokój służbowy od Cegielskiego. Z pół roku chyba byłam w Poznaniu, dostałam list. W Warszawie była taka firma „Tuszyński Auto”. Tam u nich byłam. Byłam młoda, więc mnie [zatrudnili] jako pokojówkę. Mieli córkę. Córka miała dziecko, pomagałam im w tym. Bardzo mnie lubili. Później ta firma przeniosła się do Łodzi. Ale nie wiedziałam. Jak byłam w Poznaniu, mnie siostra moja najstarsza, która mną się opiekowała poszukiwała i znalazła w Poznaniu.
- Czy ktoś przeżył z pani rodziny?
Siostra najstarsza, która mieszkała w Warszawie. U niej mieszkałam. Byłam najmłodsza z rodziny. Sześć sióstr nas było i jeden brat. Jedynego brata Niemcy zabili od razu, on był na czwartym roku prawa i był u mojej siostry. Siostra była nauczycielką. Był u niej na samym początku wojny. Ona mieszkała
vis-à-vis jakiejś kawiarni. Wyszedł od niej, poszedł do tej kawiarni z jakimś drugim. Ona to widziała oknem. On miał kilka dowodów przy sobie. Siostra widziała dwóch Niemców, że [tam wchodzą]. Od razu do nich podeszli. Zobaczyli co mają. Zaraz pod blokiem jednego i drugiego zastrzelili. Moja siostra to widziała.
- To były straszne przeżycia. Pani Ireno mam ostatnie pytanie. Jak wybuchło Powstanie pani miała szesnaście lat. Czy jakby pani znowu miała szesnaście lat czy poszłaby pani znowu do Powstania Warszawskiego?
Chyba jakby tak było jak wtedy, to bym poszła.
Warszawa, 23 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama