Halina Najder „Danoska”
Halina Najder, z domu Paschalska. [Służyłam] w Batalionie „Wigry” jako łączniczka, pseudonim Danoska. „Danowska”, ponieważ moja przyjaciółka nazywała się Danka.
- Z jakiego domu pani wyszła i jakie wartości przyświecały rodzicom?
Byłam wychowywana przez mamę, bo ojciec nie żył. Umarł w pierwszym roku mojego życia na atak serca. Mój wuj przejął funkcję głowy rodziny. Zajmował się kontynuacją administracji fabryki, która należała do naszej rodziny.
To była fabryka maszyn i przyrządów precyzyjnych.
- Jak liczna była rodzina? Miała pani rodzeństwo?
[Miałam] jeszcze dużo starszą siostrę. Poza tym rodzina nie była liczna, w sumie by się pewnie doliczyło z dziesięć osób.
W Konstancinie pod Warszawą, a jedną nogą właściwie w samej Warszawie, bo mieszkanie mieliśmy w Warszawie, a niezależnie od tego willę w Konstancinie.
- Uczyła się pani w Warszawie?
[Uczyłam się przeważnie w domu od prywatnych nauczycieli. Egzaminy zdawałam w Warszawie, w liceum].
Emilii Plater.
- Jak pani zapamiętała okres okupacyjny, kiedy się jeszcze można było uczyć?
Były zebrania, komplety, oczywiście tajne. Ale wszyscy wiedzieli, znaliśmy nazwiska profesorów i nauczycieli, którzy wykładali. Większość lekcji odbywała się w prywatnych mieszkaniach. Bardzo, pod tym względem, przydatna była kawiarnia Pomianowskiego na Marszałkowskiej, dlatego że nie wzbudzało zainteresowania ani zdziwienia, jak się młodzież schodziła, siedziała przy stoliku i zajadała się ciastkami.
- Przy okazji tego zajadania się ciastkami były prowadzone lekcje?
Tak.
- W jakim momencie i przez kogo została pani wciągnięta do konspiracji?
Przez Ankę Chowańczak, moją przyjaciółkę, córkę dosyć znanego w Warszawie futrzarza, który miał sklep [na Krakowskim Przedmieściu]. Mieli swój salon futrzarski i tam się też odbywały różne zebrania.
- Czy wiedziała pani z kim się pani wiąże i jakie będą cele tego? Powiedziano pani co to będzie?
[...] Powiedziała z grubsza, że to była tajna organizacja.
- Czy pani zapisywała się do harcerstwa, czy do jakiejś wojskowej konspiracyjnej organizacji?
Do harcerstwa, które było przejęte przez AK.
1943.
- Wtedy w 1943 roku wyodrębniły się „Wigry” i nastąpił rozdział od „Szarych Szeregów” ?
Tak.
- Jak liczne to były grupy, w których pani pewnie musiała bywać na jakichś spotkaniach?
Tak, oczywiście [bywałam na spotkaniach]. Zawsze [było nas] z kilkanaście osób.
- Znała pani tylko pseudonimy?
W większości wypadków tak, ale były osoby, których prawdziwe nazwiska też znałam.
- Jak wyglądały spotkania, jaki był cel spotkań? Czy uczono was czegoś?
Tak. [To było] przysposobienie wojskowe.
- Rozkładanie karabinu na przykład?
Tak, wszystko.
- Jakieś elementy opieki sanitarnej.
Mnie osobiście najbardziej dotyczyły: opieka sanitarna i łącznictwo. Tak że to też funkcjonowało. Była ceremonia złożenia przysięgi.
- Przed kim składała pani przysięgę?
Niestety, nazwisk nie pamiętam, o ile w ogóle znałam nazwiska, bo podejrzewam, że nie znałam nawet.
- Były jakieś w związku z tym zobowiązania, że spotykacie się raz na jakiś czas?
Z góry nie było ustalone jak często i gdzie. Tylko najpierw był system wzajemnego zawiadamiania się. Tak że to było pod jakąś kontrolą.
- Oczywiście też w prywatnych mieszkaniach?
W prywatnych. Pamiętam, że jedno z takich częściej używanych miejsc spotkania to była ulica Polna, [mieszkanie rodziców Danki Schiele]. […]
- To wiązało się oczywiście z koniecznością zachowania konspiracji, czyli nie grupą chodzić tylko pojedynczo, nie nosić wielkich plecaków…
Tak, oczywiście.
- Od 1943 roku była pani w konspiracji, czy już wtedy przed rokiem 1944 miała pani jakieś polecenia do wykonania?
O ile się nie mylę to tak, ale to nie były jakieś specjalnie szeroko zakreślone sprawy. W ogóle myślę, że rok 1943 to był rok przysięgi, ale już przedtem była współpraca z organizacją.
- Mieliście jakieś wyjazdy poza Warszawę?
Tak, absolutnie. Do Puszczy Kampinoskiej, tam były ćwiczenia.
Nawet ze strzelaniem.
- Czyli kadra rosła szybciutko. I szybko wasze umiejętności były potrzebne.
Czołganie się po piachu.
- Po piachu to po piachu. Potem trzeba było w Warszawie zupełnie inaczej.
Tak, oczywiście.
- Nadszedł moment 1 sierpnia 1944, czyli godzina „W”. O tym, że Powstanie wybuchnie na pewno mniej więcej wiedzieliście?
Naturalnie.
- O akcji „Burza” już się wcześniej mówiło. Natomiast, czy was dotyczył pierwszy rozkaz trzy dni przed koncentracją?
Tak, oczywiście. Wszyscy z narażeniem życia dążyli do swoich miejsc koncentracyjnych po to, żeby się dowiedzieć, żeby prędko wracać na z góry upatrzone pozycje. To była bardzo dziwna sprawa i chyba dotychczas niewyjaśniona.
- Bardzo różne spojrzenia są na tę sprawę. W każdym razie mówi się – ówczesny pułkownik Chruściel miał z drugiej ręki informacje tego co się dzieje na Pradze… W takim razie wróciła pani do domu?
Tak. Nie do domu, ale wróciłam na… wtedy mieszkałam na Marszałkowskiej.
- Gdzie było miejsce koncentracji?
Na Starym Mieście, [dokładniej na ulicy Podwale].
- Powtórny alarm dotyczył też tego samego miejsca?
O ile pamiętam, to tak.
- Jak tam pani dotarła 1 sierpnia?
Z koleżanką, we dwie przebiegałyśmy przez ulicę, unikając tego, żeby nas ktoś zabił.
- Jak wyglądał dzień? Czy rzucało się w oczy, że jest jakoś inaczej?
Pusto prawie na ulicach, tam gdzie byłyśmy, bo przecież nie wiem, jak było w reszcie [miasta].
- Z Marszałkowskiej na Stare Miasto przeszyłyście?
Tak.
- Jaką trasą pani szła, pamięta pani?
Nie bardzo. Tak jakby od Ogrodu Saskiego, ale nie jestem pewna, nie mogę sobie przypomnieć.
- Dotarła pani na miejsce koncentracji, byli już wszyscy?
Tak. I wszyscy się rozeszli. […]
- Jakieś zadania od razu wam przydzielono?
Niestety, nie pamiętam. Ale przypuszczalnie tak. Nie wiem.
- To było wasze miejsce postoju? Tam mieszkaliście przez pewien czas?
Tak. Ale właściwie to najwięcej czasu mieszkaliśmy u tak zwanej cioci Albrechtowej na Podwalu. Prawdziwego jej nazwiska, to niestety nie pamiętam, ona była bardzo dzielna od razu uruchomiła kuchnię i samopomoc dla członków „Wigier”.
Tak. Wydaje mi się, że była w ogóle lekarzem z wykształcenia, ale nie jestem pewna.
- Jednym słowem pomagała wam. To było ważne dla was?
Bardzo, tak.
- Kwestia zakwaterowania, wyżywienia już była załatwiona dzięki temu?
Tak. W tym czasie [… ]
- Czy wcześniej były jakieś akcje, była pani świadkiem jakichś akcji swoich kolegów na przykład?
Świadkiem o tyle, że byłam w pobliżu jak oni wybiegali, na przykład pędzili przez Rynek Starego Miasta do kościoła [na Długiej]. [...]
- Jak wyglądało to przejście?
Były barykady, trzeba się było dobrze zgiąć i przebiegać szybko, licząc na szczęście. Jakoś mi się udało.
- Jak pani zapamiętała swoje zadania łączniczki z tego okresu, gdzie panią wysyłano?
Głównie tam gdzie był „Trzaska”, z wiadomościami dla niego. Oczywiście wtedy, jak jego nie było, bo on był z całą kompanią swoją gdzieś w lesie...
- Był etap, że się rzeczywiście wycofali do lasu i potem wrócili?
Tak.
- Potem nastąpił 13 sierpnia i ta euforia ludności cywilnej z racji zdobycia czołgu…
Tak. Wzruszające. Kwiaty leciały, cukierki, co tylko kto miał.
- Jest centrum Starówki. Jak to wyglądało, jak to pani zapamiętała?
Zapamiętałam to jako najszczęśliwszy dzień w życiu.
- Też pani tak to odebrała? Jakiej wielkości był czołg?
To nie powiem jakiej wielkości był czołg. Czy to był duży, czy mały. Chyba raczej niewielki, bo przecież ulice były wąskie, to nie mógł być jakiś pełnowymiarowy, bo by się nie zmieścił.
- Ale ludzie na niego skakali, czyli taki zupełnie malutki nie mógł być.
Zupełnie nie. Nagle potworny huk. Na głowę się sypie jakiś gruz, ciemno, zanim gruz opadł to nic nie było widać w ogóle co się dzieje. Jakieś jęki z lewej strony, z prawej strony.
- Jak daleko pani była wtedy?
Trudno mi powiedzieć, ale myślę, że jakieś pięćdziesiąt metrów.
Bardzo. Potem zupełnie nie mogłam słyszeć przez jakiś czas, bo coś mi się w uchu stało. Potem to wróciło, ale był taki okres...
Nie.
- Zobaczyła pani to rumowisko?
Najgorsze, to taki młody człowiek, nawet zauważyłam, że był bardzo przystojny, nieodpowiedni moment, ale stwierdziłam, że był bardzo przystojny. On jęczał i wołał: „Koleżanko, koleżanko zabij mnie, dobij mnie”. Nie mógł wytrzymać już takiego bólu, bo miał rozszarpany żołądek. Skonał biedak w moich objęciach.
To był dla mnie, ten wybuch, ta śmierć, te straszne rzeczy dookoła, to był taki wstrząs, że w mojej pamięci zatarł cały dalszy czas na Starym Mieście. A wyszłam dopiero 1 września.
- Jak wydostaliście się ze Starego Miasta?
Kanałami.
- Potem przemieściliście się ze Starego Miasta do Śródmieścia. Proszę opowiedzieć jeszcze o tym momencie, o pobycie w innym miejscu.
Było nagle zupełnie inne i normalne, w cudzysłowie, życie. W głowie nam się nie mieściło, telefony działały, poczta podobno działała.
Tak. Niesamowite zupełnie to było, wydawało się, że jest się w innym świecie, w innej sytuacji zupełnie.
- Gdzie było wasze miejsce postoju?
Przez pewien czas to było na rogu Chmielnej i Zgoda, bo [tam] moja mama miała
pied-à-terre . Tam też grasowaliśmy, ale małymi grupkami, bo to już było wszystko takie rozproszone wtedy.
Nie, cały oddział nie. Grupkami. Sam „Trzaska” po przejściu do Centrum to urzędował na Hożej.
- Czyli przeszedł dalej na Śródmieście Południe, a wy byliście w Śródmieściu Północ.
Tak, ale to nie było w takiej dalekiej odległości.
- Nie, ale Aleje przegradzały.
Tak, oczywiście, Aleje przegradzały.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o przejściu kanałami. Czy to było coś szczególnego dla pani?
Dla mnie to było okropne, dlatego że co rusz potykałam się o coś. Miałam wrażenie, że to jacyś koledzy czy koleżanki, którzy się przewrócili w tym kanale i nie mogą iść dalej. A trzeba było zachować ciszę kompletną, nie można było ani mruknąć, ani kichnąć, ani nic.
- Mieliście swojego przewodnika?
Tak, nie widziałam go, bo on był [daleko] na przodzie, a to było jednak kilkanaście osób, które szło tymi kanałami.
- Pisze pani w swoich notatkach: „Szłam ze Zdzisiem Dziekońskim”. To był kolega z oddziału? On pani pomagał, czy pani jemu?
Nie, raczej on mnie pomagał. Nie było kwestii pomagania, ale on mnie uspokajał, żebym się nie denerwowała, bo to było straszne. Jakieś koce czy poduszki, czy coś co przeszkadzało iść, to po prostu były rzucane przez… Uciekinierzy byli już tak zmęczeni kanałami, że wyrzucali, to było bardzo zdradliwe, bo można się było potknąć przecież, bo nie było żadnego światła. Okropne były te poduszki. Potem mi powiedziano: „To ty myślałaś, że to są poduszki, a to byli ludzie pozabijani”. Nie bardzo w to wierzę, mnie się wydaje, że to były faktycznie poduszki…
- Któż by poduszki nosił? Ludność cywilna też chodziła kanałami?
Też chodziła.
Bardzo długo, ponad dobę.
Niesłychane. Bo gubiliśmy się, potem trzeba było stać, nie ruszać się, bo słychać było niemieckie krzyki nad głową. Czyli gdzieś był jakiś właz, a myśmy nie wiedzieli gdzie i było ciemno, nie można było zapalić świateł. Straszne to było.
- To było rzeczywiście przeżycie takie przejście. Ewakuacja była niezbędna, ale w straszliwych warunkach.
Właśnie i potem nagle wyjście na powierzchnię.
- W którym miejscu wyszliście?
Na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Dotychczas jest ten właz widoczny.
- Tam zobaczyła pani istniejący, normalny świat?
Zupełnie zatkało mnie ze zdziwienia, bo wszystko było normalne. Telefony dzwoniły, światła się paliły.
- Można się już było ogarnąć jakoś po tych wszystkich przejściach.
Tak. Na ulicy Hożej była przedtem łaźnia. Z tej łaźni potem można było korzystać. Po wyjściu z tych kanałów, wykąpałam się w łaźni.
Fantastyczne zupełnie.
- Śródmieście nie poddało się nigdy. Czy byliście do ostatniego dnia?
Mój batalion tak.
- Zdawaliście broń i wychodziliście stamtąd?
Nie miałam broni, nie zdawałam, ale tak.
- Jak wyglądał ostatni dzień?
Rozpaczliwie.
Tak, absolutnie. Poza tym strasznie niesympatycznie….
- Wiadomość, że Niemcy powiedzieli, że jesteście traktowani jako żołnierze dotarła do was, czy jeszcze nie?
Nie pamiętam dokładnie momentu, kiedy dotarła, ale wiem, że była taka wiadomość.
- Wychodziliście, mężczyźni zdawali broń, niszcząc ją przedtem.
Tak. Chyłkiem na boku się wydostałam z tego tłumu, który czekał na przejście kontrolne. Odnalazłam jakoś szczęśliwie drogę do [Piaseczna] .
Tak, bo był jednak niesamowity bałagan. Tłumy, jedni szli w lewo, drudzy w prawo, wszystko to się tak kotłowało. Tak że można było [uciec], okazuje się, bo nic mi się nie stało.
Sama. Skierowałam się na Piaseczno, bo wiedziałam, że z Piaseczna jakoś dotrę do Konstancina. Ale doszły mnie straszne plotki na temat Kozaków jeżdżących na koniach, którzy bili ludność polską, która szła jakimś korytarzem. Szli dokądś ci Polacy, nie mam pojęcia dokąd. W każdym razie to była nieprawda, tylko taką plotkę puścili, bo żadnych Kozaków nie było, ale ludzie wpadli w kompletną panikę. To straszne jeszcze mieć na głowie Kozaków. Ale w końcu umęczona, bo umęczona; brudna, bo brudna, ale dotarłam do domu, [chociaż] nie spodziewałam się, że w ogóle zobaczę stojący [dom]. Okazuje się, że dom stał, gosposia w czepeczku…
- Pani była ubrana tak, że się nie rzucała w oczy?
Absolutnie nie, bo zdjęłam moją panterkę i zostawiłam ją, wepchnęłam do takiego leja [w rowie], przez który się leje woda.
- To jest przepust taki dla wody. To przewidziała pani, że trzeba się jakoś zabezpieczać przed dekonspiracją?
Tak.
- Dotarła pani do domu, do Konstancina…
Zadzwoniłam do drzwi, otworzyła mi gosposia w czepeczku białym i fartuszku.
- To musiał być szok dla gosposi…
Oczywiście, niesamowity. Zupełnie [inny świat] i tak obok.
- Jednym słowem ominęła panią gehenna wypędzeń, pociągów z Pruszkowa do Łambinowic i tak dalej…
Tak.
- Została pani w domu i już nie było żadnych poszukiwań.
Nie. Ale byłam przez rodzinę namówiona do tego, że miałam się bardzo dyskretnie zachowywać, nie miotać się, nie chodzić, nie opowiadać ani nic, czego przestrzegałam zresztą.
- Czy po zakończeniu wojny i w początkach tak zwanej wolnej Polski miała pani jakieś problemy, kłopoty?
Z ubecją nie.
- To znaczy, ciągle pani żyła w konspiracji, nigdy nikomu nie mówiąc, że była pani w AK.
Tak.
- Tylko dzięki temu się udało. Jakie były dalsze pani losy?
[Najpierw w Konstancinie uczyłam dzieci na kompletach. Szkół przecież nie było. Uczyłam głównie języka polskiego i historii.
Potem już w 1945 roku zapisałam się na UW na studia, na polonistykę. Ale już w 1946 roku pamiętam, że moi znajomi z AK zaczęli znikać. Mówiło się o aresztowaniach. Danka Schiele wyjechała z mężem, Wackiem Semadeni, też akowcem, do Szwajcarii. On miał szwajcarski paszport. Staś Likiernik wymknął się do Francji. Mama i wuj uważali, że lepiej, żebym wyjechała za granicę. Załatwili mi fikcyjny ślub z przyjacielem rodziny, Krystynem Kleniewskim, który miał brytyjskie papiery. Udało mi się dostać paszport, wyjechałam do Anglii a jakiś czas potem wyszłam za mąż za prawdziwego Anglika].
W 1946.
- Na jak długo pani wyjechała?
Dosyć długo. Siedziałam w Anglii ze dwadzieścia lat. W 1969 roku z dwojgiem dzieci i moim drugim mężem, Polakiem, wróciliśmy.
- Jak pani ocenia Powstanie. Była pani nastoletnią dziewczynką wtedy, ale działała pani przecież z pełną świadomością?
Tak.
- Jak pani ocenia z perspektywy lat wagę tego wydarzenia?
Wagę wydarzenia to ja doceniam, tylko bardzo się martwię, że to się w ogóle działo.
Było nieuniknione, nie ma co się zastanawiać, czy się miało [zdarzyć], czy nie. To było tragiczne, bo mnóstwo ludzi było przeciwnych temu. Jak się chodziło po tych podziemnych korytarzach (domy były między sobą połączone w podziemiach), można się było przemknąć z jednego końca ulicy na drugi koniec ulicy nie wychodząc na ulicę w ogóle, tylko chodząc po tych korytarzach.
- Łączników takich szkolono, żeby potrafili poznać wszelkie tajne przejścia.
Tak. I werbowali. Mnie na przykład taki jeden facet usiłował zwerbować do wojska ludowego. Do Armii Ludowej.
- Armia Ludowa miała swoje miejsce…
Pamiętam, że na Wilczej to się odbywało. Ale nie byłam taką osobą, z której oni by się specjalnie cieszyli, dlatego że nic sobą nie przedstawiałam. Byłam po prostu łączniczką i koniec.
- Nie może pani powiedzieć, że nic pani sobą nie przedstawiała, była pani przeszkoloną kadrą. Łącznik to była niezwykle ważna funkcja, bez której by się nie obeszło. Nikt wtedy nie miał przecież telefonów komórkowych.
To też fakt. Ludzie bardzo niechętnie [reagowali na Powstanie].
- Mówi pani o ludności cywilnej?
Tak. Okropnie. Przeklinali, wymyślali.
- Bardzo różne słyszałam głosy.
Bo na pewno różne były. Akurat moje doświadczenie jest takie, że byli bardzo niechętni Powstaniu: „Co wy tutaj rozrabiacie, czego wy niszczycie, zabijacie!?”. Straszne były oskarżenia.
- Z kolei mówiła pani o tej cioci Albrechtowej …
Ciocia Albrechtowa była zupełnie nadzwyczajna, ale ona nie należała do osób, które siedzą w piwnicy i patrzą na świat przez oczy kogoś siedzącego w piwnicy.
- Oni ze strachu po prostu.
Ze strachu, tak. Poza tym, jak się już chodziło tymi kanałami i były takie miejsca, gdzie można było trochę usiąść, przycupnąć na chwilę, to leżały małe dzieciaczki, bobaski, które były ze swoimi mamami, babciami czy kimś tam, to był straszny widok. I to one złorzeczyły te wszystkie babcie.
- Potem, dzięki wam, nowe pokolenia, które się porodziły, mogły patrzeć prosto w oczy tym, którzy na przykład nie dopełniali swoich obietnic.
Na przykład?
- Chodzi mi o to, że obecne pokolenie i starsze, wszyscy właściwie są dumni z tego, co zrobiło wasze pokolenie. Przykłady aliantów, pomocy, na którą wydawało się, że będzie można liczyć, zawiodły. Liczyć trzeba tylko na siebie, ten patriotyzm, przez duże „P” będzie zawsze dla nas ważny i najważniejszy w życiu. Dziękuję pani bardzo.