Halina Najder, z domu Paschalska. [Służyłam] w Batalionie „Wigry” jako łączniczka, pseudonim Danoska. „Danowska”, ponieważ moja przyjaciółka nazywała się Danka.
Byłam wychowywana przez mamę, bo ojciec nie żył. Umarł w pierwszym roku mojego życia na atak serca. Mój wuj przejął funkcję głowy rodziny. Zajmował się kontynuacją administracji fabryki, która należała do naszej rodziny.
To była fabryka maszyn i przyrządów precyzyjnych.
[Miałam] jeszcze dużo starszą siostrę. Poza tym rodzina nie była liczna, w sumie by się pewnie doliczyło z dziesięć osób.
W Konstancinie pod Warszawą, a jedną nogą właściwie w samej Warszawie, bo mieszkanie mieliśmy w Warszawie, a niezależnie od tego willę w Konstancinie.
[Uczyłam się przeważnie w domu od prywatnych nauczycieli. Egzaminy zdawałam w Warszawie, w liceum].
Emilii Plater.
Były zebrania, komplety, oczywiście tajne. Ale wszyscy wiedzieli, znaliśmy nazwiska profesorów i nauczycieli, którzy wykładali. Większość lekcji odbywała się w prywatnych mieszkaniach. Bardzo, pod tym względem, przydatna była kawiarnia Pomianowskiego na Marszałkowskiej, dlatego że nie wzbudzało zainteresowania ani zdziwienia, jak się młodzież schodziła, siedziała przy stoliku i zajadała się ciastkami.
Tak.
Przez Ankę Chowańczak, moją przyjaciółkę, córkę dosyć znanego w Warszawie futrzarza, który miał sklep [na Krakowskim Przedmieściu]. Mieli swój salon futrzarski i tam się też odbywały różne zebrania.
[...] Powiedziała z grubsza, że to była tajna organizacja.
Do harcerstwa, które było przejęte przez AK.
1943.
Tak.
Tak, oczywiście [bywałam na spotkaniach]. Zawsze [było nas] z kilkanaście osób.
W większości wypadków tak, ale były osoby, których prawdziwe nazwiska też znałam.
Tak. [To było] przysposobienie wojskowe.
Tak, wszystko.
Mnie osobiście najbardziej dotyczyły: opieka sanitarna i łącznictwo. Tak że to też funkcjonowało. Była ceremonia złożenia przysięgi.
Niestety, nazwisk nie pamiętam, o ile w ogóle znałam nazwiska, bo podejrzewam, że nie znałam nawet.
Z góry nie było ustalone jak często i gdzie. Tylko najpierw był system wzajemnego zawiadamiania się. Tak że to było pod jakąś kontrolą.
W prywatnych. Pamiętam, że jedno z takich częściej używanych miejsc spotkania to była ulica Polna, [mieszkanie rodziców Danki Schiele]. […]
Tak, oczywiście.
O ile się nie mylę to tak, ale to nie były jakieś specjalnie szeroko zakreślone sprawy. W ogóle myślę, że rok 1943 to był rok przysięgi, ale już przedtem była współpraca z organizacją.
Tak, absolutnie. Do Puszczy Kampinoskiej, tam były ćwiczenia.
Nawet ze strzelaniem.
Czołganie się po piachu.
Tak, oczywiście.
Naturalnie.
Tak, oczywiście. Wszyscy z narażeniem życia dążyli do swoich miejsc koncentracyjnych po to, żeby się dowiedzieć, żeby prędko wracać na z góry upatrzone pozycje. To była bardzo dziwna sprawa i chyba dotychczas niewyjaśniona.
Tak. Nie do domu, ale wróciłam na… wtedy mieszkałam na Marszałkowskiej.
Na Starym Mieście, [dokładniej na ulicy Podwale].
O ile pamiętam, to tak.
Z koleżanką, we dwie przebiegałyśmy przez ulicę, unikając tego, żeby nas ktoś zabił.
Pusto prawie na ulicach, tam gdzie byłyśmy, bo przecież nie wiem, jak było w reszcie [miasta].
Tak.
Nie bardzo. Tak jakby od Ogrodu Saskiego, ale nie jestem pewna, nie mogę sobie przypomnieć.
Tak. I wszyscy się rozeszli. […]
Niestety, nie pamiętam. Ale przypuszczalnie tak. Nie wiem.
Tak. Ale właściwie to najwięcej czasu mieszkaliśmy u tak zwanej cioci Albrechtowej na Podwalu. Prawdziwego jej nazwiska, to niestety nie pamiętam, ona była bardzo dzielna od razu uruchomiła kuchnię i samopomoc dla członków „Wigier”.
Tak. Wydaje mi się, że była w ogóle lekarzem z wykształcenia, ale nie jestem pewna.
Bardzo, tak.
Tak. W tym czasie [… ]
Świadkiem o tyle, że byłam w pobliżu jak oni wybiegali, na przykład pędzili przez Rynek Starego Miasta do kościoła [na Długiej]. [...]
Były barykady, trzeba się było dobrze zgiąć i przebiegać szybko, licząc na szczęście. Jakoś mi się udało.
Głównie tam gdzie był „Trzaska”, z wiadomościami dla niego. Oczywiście wtedy, jak jego nie było, bo on był z całą kompanią swoją gdzieś w lesie...
Tak.
Tak. Wzruszające. Kwiaty leciały, cukierki, co tylko kto miał.
Zapamiętałam to jako najszczęśliwszy dzień w życiu.
To nie powiem jakiej wielkości był czołg. Czy to był duży, czy mały. Chyba raczej niewielki, bo przecież ulice były wąskie, to nie mógł być jakiś pełnowymiarowy, bo by się nie zmieścił.
Zupełnie nie. Nagle potworny huk. Na głowę się sypie jakiś gruz, ciemno, zanim gruz opadł to nic nie było widać w ogóle co się dzieje. Jakieś jęki z lewej strony, z prawej strony.
Trudno mi powiedzieć, ale myślę, że jakieś pięćdziesiąt metrów.
Bardzo. Potem zupełnie nie mogłam słyszeć przez jakiś czas, bo coś mi się w uchu stało. Potem to wróciło, ale był taki okres...
Nie.
Najgorsze, to taki młody człowiek, nawet zauważyłam, że był bardzo przystojny, nieodpowiedni moment, ale stwierdziłam, że był bardzo przystojny. On jęczał i wołał: „Koleżanko, koleżanko zabij mnie, dobij mnie”. Nie mógł wytrzymać już takiego bólu, bo miał rozszarpany żołądek. Skonał biedak w moich objęciach.
To był dla mnie, ten wybuch, ta śmierć, te straszne rzeczy dookoła, to był taki wstrząs, że w mojej pamięci zatarł cały dalszy czas na Starym Mieście. A wyszłam dopiero 1 września.
Kanałami.
Było nagle zupełnie inne i normalne, w cudzysłowie, życie. W głowie nam się nie mieściło, telefony działały, poczta podobno działała.
Tak. Niesamowite zupełnie to było, wydawało się, że jest się w innym świecie, w innej sytuacji zupełnie.
Przez pewien czas to było na rogu Chmielnej i Zgoda, bo [tam] moja mama miała pied-à-terre . Tam też grasowaliśmy, ale małymi grupkami, bo to już było wszystko takie rozproszone wtedy.
Nie, cały oddział nie. Grupkami. Sam „Trzaska” po przejściu do Centrum to urzędował na Hożej.
Tak, ale to nie było w takiej dalekiej odległości.
Tak, oczywiście, Aleje przegradzały.
Dla mnie to było okropne, dlatego że co rusz potykałam się o coś. Miałam wrażenie, że to jacyś koledzy czy koleżanki, którzy się przewrócili w tym kanale i nie mogą iść dalej. A trzeba było zachować ciszę kompletną, nie można było ani mruknąć, ani kichnąć, ani nic.
Tak, nie widziałam go, bo on był [daleko] na przodzie, a to było jednak kilkanaście osób, które szło tymi kanałami.
Nie, raczej on mnie pomagał. Nie było kwestii pomagania, ale on mnie uspokajał, żebym się nie denerwowała, bo to było straszne. Jakieś koce czy poduszki, czy coś co przeszkadzało iść, to po prostu były rzucane przez… Uciekinierzy byli już tak zmęczeni kanałami, że wyrzucali, to było bardzo zdradliwe, bo można się było potknąć przecież, bo nie było żadnego światła. Okropne były te poduszki. Potem mi powiedziano: „To ty myślałaś, że to są poduszki, a to byli ludzie pozabijani”. Nie bardzo w to wierzę, mnie się wydaje, że to były faktycznie poduszki…
Też chodziła.
Bardzo długo, ponad dobę.
Niesłychane. Bo gubiliśmy się, potem trzeba było stać, nie ruszać się, bo słychać było niemieckie krzyki nad głową. Czyli gdzieś był jakiś właz, a myśmy nie wiedzieli gdzie i było ciemno, nie można było zapalić świateł. Straszne to było.
Właśnie i potem nagle wyjście na powierzchnię.
Na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Dotychczas jest ten właz widoczny.
Zupełnie zatkało mnie ze zdziwienia, bo wszystko było normalne. Telefony dzwoniły, światła się paliły.
Tak. Na ulicy Hożej była przedtem łaźnia. Z tej łaźni potem można było korzystać. Po wyjściu z tych kanałów, wykąpałam się w łaźni.
Fantastyczne zupełnie.
Mój batalion tak.
Nie miałam broni, nie zdawałam, ale tak.
Rozpaczliwie.
Tak, absolutnie. Poza tym strasznie niesympatycznie….
Nie pamiętam dokładnie momentu, kiedy dotarła, ale wiem, że była taka wiadomość.
Tak. Chyłkiem na boku się wydostałam z tego tłumu, który czekał na przejście kontrolne. Odnalazłam jakoś szczęśliwie drogę do [Piaseczna] .
Tak, bo był jednak niesamowity bałagan. Tłumy, jedni szli w lewo, drudzy w prawo, wszystko to się tak kotłowało. Tak że można było [uciec], okazuje się, bo nic mi się nie stało.
Sama. Skierowałam się na Piaseczno, bo wiedziałam, że z Piaseczna jakoś dotrę do Konstancina. Ale doszły mnie straszne plotki na temat Kozaków jeżdżących na koniach, którzy bili ludność polską, która szła jakimś korytarzem. Szli dokądś ci Polacy, nie mam pojęcia dokąd. W każdym razie to była nieprawda, tylko taką plotkę puścili, bo żadnych Kozaków nie było, ale ludzie wpadli w kompletną panikę. To straszne jeszcze mieć na głowie Kozaków. Ale w końcu umęczona, bo umęczona; brudna, bo brudna, ale dotarłam do domu, [chociaż] nie spodziewałam się, że w ogóle zobaczę stojący [dom]. Okazuje się, że dom stał, gosposia w czepeczku…
Absolutnie nie, bo zdjęłam moją panterkę i zostawiłam ją, wepchnęłam do takiego leja [w rowie], przez który się leje woda.
Tak.
Zadzwoniłam do drzwi, otworzyła mi gosposia w czepeczku białym i fartuszku.
Oczywiście, niesamowity. Zupełnie [inny świat] i tak obok.
Tak.
Nie. Ale byłam przez rodzinę namówiona do tego, że miałam się bardzo dyskretnie zachowywać, nie miotać się, nie chodzić, nie opowiadać ani nic, czego przestrzegałam zresztą.
Z ubecją nie.
Tak.
[Najpierw w Konstancinie uczyłam dzieci na kompletach. Szkół przecież nie było. Uczyłam głównie języka polskiego i historii.
Potem już w 1945 roku zapisałam się na UW na studia, na polonistykę. Ale już w 1946 roku pamiętam, że moi znajomi z AK zaczęli znikać. Mówiło się o aresztowaniach. Danka Schiele wyjechała z mężem, Wackiem Semadeni, też akowcem, do Szwajcarii. On miał szwajcarski paszport. Staś Likiernik wymknął się do Francji. Mama i wuj uważali, że lepiej, żebym wyjechała za granicę. Załatwili mi fikcyjny ślub z przyjacielem rodziny, Krystynem Kleniewskim, który miał brytyjskie papiery. Udało mi się dostać paszport, wyjechałam do Anglii a jakiś czas potem wyszłam za mąż za prawdziwego Anglika].
W 1946.
Dosyć długo. Siedziałam w Anglii ze dwadzieścia lat. W 1969 roku z dwojgiem dzieci i moim drugim mężem, Polakiem, wróciliśmy.
Tak.
Wagę wydarzenia to ja doceniam, tylko bardzo się martwię, że to się w ogóle działo.
Było nieuniknione, nie ma co się zastanawiać, czy się miało [zdarzyć], czy nie. To było tragiczne, bo mnóstwo ludzi było przeciwnych temu. Jak się chodziło po tych podziemnych korytarzach (domy były między sobą połączone w podziemiach), można się było przemknąć z jednego końca ulicy na drugi koniec ulicy nie wychodząc na ulicę w ogóle, tylko chodząc po tych korytarzach.
Tak. I werbowali. Mnie na przykład taki jeden facet usiłował zwerbować do wojska ludowego. Do Armii Ludowej.
Pamiętam, że na Wilczej to się odbywało. Ale nie byłam taką osobą, z której oni by się specjalnie cieszyli, dlatego że nic sobą nie przedstawiałam. Byłam po prostu łączniczką i koniec.
To też fakt. Ludzie bardzo niechętnie [reagowali na Powstanie].
Tak. Okropnie. Przeklinali, wymyślali.
Bo na pewno różne były. Akurat moje doświadczenie jest takie, że byli bardzo niechętni Powstaniu: „Co wy tutaj rozrabiacie, czego wy niszczycie, zabijacie!?”. Straszne były oskarżenia.
Ciocia Albrechtowa była zupełnie nadzwyczajna, ale ona nie należała do osób, które siedzą w piwnicy i patrzą na świat przez oczy kogoś siedzącego w piwnicy.
Ze strachu, tak. Poza tym, jak się już chodziło tymi kanałami i były takie miejsca, gdzie można było trochę usiąść, przycupnąć na chwilę, to leżały małe dzieciaczki, bobaski, które były ze swoimi mamami, babciami czy kimś tam, to był straszny widok. I to one złorzeczyły te wszystkie babcie.
Na przykład?
Warszawa, 27 stycznia lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt