Hanna Szelewicz
Nazywam się Hanka Szelewicz. Urodziłam się w Wólce Sobieszyńskiej 12 lutego 1925 roku. W czasie wojny służyłam w 2 Warszawskiej Dywizji Piechoty imienia Jana Henryka Dąbrowskiego.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o życiu przedwojennym, o szkole. Jak to pani zapamiętała?
W 1939 roku zdałam do gimnazjum. Mój ojciec pracował w Poświętnym – właściwie w Józefinie – w prywatnych lasach księżnej Mirskiej. Mieszkaliśmy w tym majątku. W 1939 roku przepiękna pogoda, cudne wakacje.
- Gdzie dokładnie jest Józefin?
Koło Białegostoku, dziesięć kilometrów od Łap – folwark Józefin. Zawsze na wakacje przyjeżdżała tam moja cioteczna siostra z Warszawy, babcia, siostra Marysia, brat Zbyszek. Wakacje spędzaliśmy cudownie, wspaniale, w przepięknej pogodzie. Niestety w 1939 roku straszliwy wybuch wojny. Proszę sobie wyobrazić, że 10 lutego 1940 roku, kiedy ojca zabrali do więzienia, my z mamą zostaliśmy w domu. Moja matka dostała powiadomienie, że może zawieść paczkę do Białegostoku dla ojca, który był w więzieniu. Pojechała 9 lutego, a 10 lutego rano o godzinie szóstej walenie do drzwi. Przychodzą i zabierają nas w niewiadomym kierunku. Proszę sobie wyobrazić, że moja siostra ma dziewiętnaście lat, brat szesnaście, ja czternaście. Moja siostra Elżunia ma cztery lata, a Teresa ma dwa lata. [Była jeszcze] matka mojego ojca, babcia, staruszka. Ją również zabierają. Jedziemy w nieznane.
- Czy zdążyliście państwo wziąć coś ze sobą?
Muszę powiedzieć prawdę. Był jeden Rosjanin, a tak to zabierali nas ludzie z folwarku. On zapytał moją siostrą (myśmy w ogóle nie znali rosyjskiego), czy to jest nasze. Mieliśmy pięć pokoi. Otworzył szafy [i spytał], czy to jest nasze. Naturalnie siostra powiedziała, że to jest nasze. Zaczął ładować nasze rzeczy w wiklinowe kosze. Tak że dzięki temu człowiekowi myśmy wzięli co nieco z ubrania i z pościeli. Zawieźli nas na malutką stację, nawet nie znam jej nazwy. Nie do Łap, bo były taką większą stacją, a ta stacja była malusieńka. Po krótkiej chwili ładują nas do wagonów bydlęcych, w których na ścianach jest lód. Nas trójka [starszego rodzeństwa] – prawie dorośli ludzie – to jeszcze, jeszcze, ale jak z tymi małymi? Jedna cztery, druga niecałe dwa, bo dwa lata kończyła 16 lutego. Proszę sobie to wyobrazić! Ale jeszcze długo stoimy na tej stacji. Chciałam jeszcze wrócić do tego, że przecież moja matka od razu wracała do domu. Wyjechał po nią ksiądz Idźkowski i pani Gronowska, wiejska akuszerka. Kiedy już dojeżdżali do Józefina w Poświętnym, ksiądz mówi do mojej mamy: „Pani Biniu, pani nie ma po co wracać, bo dzieci nie ma”. Naradzali się z panią Gronowską, jak matce powiedzieć. Miała pięcioro dzieci, a nie ma żadnego i nie ma domu. Niestety powiedzieli, mama przeżyła to okropnie.
Jak mi ksiądz opowiadał, po prostu nie jadła, nie spała, w ogóle nic. Myślała tylko, co z nami. Naturalnie zgłosiła się do NKWD. Poprosiła, żeby ją zabrali tam, gdzie są jej dzieci. Niestety mamy do nas nie zabrano. Mama była w obozie w Gorkowskiej Obłasci [?] w miejscoosci Suchobezwodnaja. Nas powieźli w straszliwych warunkach. Proszę mi wierzyć, my nieraz z Marysią siedzimy, opowiadamy i [zastanawiamy się], co myśmy dawały jeść Teresie i Elżuni. Nie mamy pojęcia. Jak myśmy przewijali dwuletnią Teresę? Przecież to było dziecko. Miesiąc czasu w straszliwych warunkach, w niesamowitym mrozie jechaliśmy nie wiadomo gdzie. Jak już pojechaliśmy za Ural, to już ludzie wiedzieli, że jedziemy na Syberię. Zajechaliśmy na Syberię. Wyładowali nas w nocy.
Zakwaterowali nas w posiołku Kwitok koło Tajszetu, w baraku numer cztery. Kiedy włożyliśmy nasz tak zwany bagaż, to nie było mowy, żeby się tam dostać samemu. Nary u góry i na dole… dziesięć nar. Stojąc, miałam narę [po obu stronach], to było okropne. Mróz. Przecież w baraku nie było piecyka. był tylko jeden ogromny piec, na którym ludzie mogli sobie gotować. Drzewa było dużo, bo to tajga. Od razu trzeba było iść do pracy. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak zostawić dwie małe [siostry] w baraku. Mając czternaście lat, poszłam do pracy do wyrębu lasu. Nie miałam zielonego pojęcia, jak się trzyma w ręku piłę, więc mocno ją ściskałam. Dopiero mi ludzie powiedzieli, że ją trzeba ciągnąć. Ponieważ siostra miała przed wojną skończoną maturę, to tam na miejscu poszła do pracy do kantoru. Brat poszedł [do pracy] jako elektryk, o czym nie miał zielonego pojęcia, ale musieliśmy pracować. Jak żeśmy pracowali? Proszę sobie wyobrazić, że w nocy tak strasznie żarły nas pluskwy, że trudno to sobie wyobrazić. W pniu drzewa w tajdze były pluskwy. Baraki przecież były zrobione z drewna. Ogacone opiłkami z tartaku. W lecie wyrzucali nas z baraku i gazowali te pluskwy. Gliną zalepiali drzwi, okna i gazowali. Ale to trwało chwilę, tydzień.
W nocy żarły nas pluskwy, w dzień meszka i komary. To sobie trudno wyobrazić. Myśmy chodzili w siatkach z bardzo gęsto zrobionego końskiego włosia. Wszystko musiało na nas fruwać, nic nie można było trzymać zapiętego, bo meszka obżerała nogi, ręce – coś niesamowitego. Jedzenie. To w ogóle trudno powiedzieć. Bałanda. Trudno sobie wyobrazić, co to jest. Kruszona mąka rzucana na gorącą wodę. Bez tłuszczu, bez soli, bez niczego. Przynosiło się to z garkuchni do baraku i się jadło. Nie było ubrania, a przecież to była zima. Jeszcze w maju padał śnieg. Mamy nie ma, taty nie ma.
- Czy pani wtedy wiedziała, co dzieje się z tatą?
Nic, absolutnie. Zupełnie nie wiedziałam, co z mamą. Proszę sobie wyobrazić, w maju zachorowała nam czteroletnia Elunia. Umiera nam 30 maja. Przybiegłam z pracy, a pracowałam wtedy na „szyrpotrebie”, robiliśmy narty dla wojska. Pracowałam na dwunastu obrabiarkach, chociaż miałam piętnasty rok życia – jestem wykwalifikowanym stolarzem. Przybiegłam do szpitala, gdzie leżała Elunia. Powiedziała: „Haniu, ja nie będę widziała już więcej mamy. Posadź mnie na nocniczku”. Miała krwawą dyzenterię, to było straszne, dziesiątkowało ludzi. Krwawa dyzenteria co roku dziesiątkowała ludzi, umierali wszyscy. Kto tylko był słaby, umierał. Tam ludzie po prostu odchodzili. Zbyszek zbił z desek trumienkę, która była troszeczkę za mała. W tajdze w takim jarze był cmentarz i tam żeśmy ją pochowali. Po sześciu miesiącach przyjechała mama.
Były podstawiane wagony pod załadunek drzewa, a w dwóch wagonach byli ludzie. Dziesiatnik Zabłocki krzyczy: „Hanka, słuchaj! Twoja mama przyjechała!”. Mówię: „Dajcie spokój. Już tyle razy mówicie, że mama przyjechała. Mama w ogóle nie przyjechała, dajcie mi święty spokój. Ja stoję tutaj”. Nas [było] sześć osób do ładowania wagonu. Jak się załadowało duży wagon, pulman, dostało się więcej jedzenia, więcej chleba. Ale on uporczywie krzyczy: „Hanka przyjdź! Mama przyjechała!”. [Stanęłam] na rozstajach torów kolejowych, bo dalej był już „tupik”, już dalej nie było torów. Przyprowadzili i mamę, i mnie. Mama taka zdenerwowana, bo chce mnie zobaczyć. Po drodze były jeszcze inne birże […], czyli rampy. Jak mama jechała tym wagonem, to krzyczała: „Może tutaj są Pawłowiczówny?!”. – „Nie, nie ma! Tu nie ma!”. [Przy naszej] mówi: „Tak, są! Hanka nawet ładuje wagony”. Mama: „A co tam słychać?”. – „A, tam jedna umarła!”. Mama była przerażona. Jak to? Jakieś dziecko jej umarło? Dzisiaj rozumiem, bo jestem matką, wiem, co to znaczy dla matki. Stając na rozdrożu mówi: „No gdzież jest właściwie ta moja Hanka?!”. Stoję przed mamą i mówię: „Mamo, to jestem ja”. Po sześciu miesiącach mama mnie nie poznała. Byłam ogorzała, w chustce, w łachach. Ubrana niesamowicie. Mnie się tak chciało przytulić do mamy, bo wreszcie mama! Ona mówi: „Jak żeście śmiały pozwolić na to, że Elżunia nie żyje?!”. Dla mnie to było tak niesamowite, tak okropne… Doleciałam do budki wartowniczej, zadzwoniłam do siostry do kantoru i mówię: „Marycha przychodź! Złap Teresę i przychodź natychmiast na birżę!”. Ona mówi: „A co takiego?”. Mówię: „Mama przyjechała!”. – „Co ty opowiadasz?!”. Mówię: „Tak, mama przyjechała”. Marysia przybiegła z Teresą na rękach. Mama chce złapać Teresę na ręce, a ona: „Proszę pani, ja nie chcę! Ja chcę do Marysi!”. Teresa nie poznała mamy. Dla matki to była okrutna rzecz. Chciała ją wziąć siłą, a ta się darła, że ona nie chce do pani, tylko do Marysi.
Przyszliśmy wszyscy do baraku, naturalnie ja zostałam ładować wagony, ale dziesiatnik powiedział: „Idź z matką do domu, do baraku”. Rozegrała się straszliwa rzecz. Mama stała na drodze, patrząc, gdzie jest ten jar, gdzie jest cmentarz. Chciała zobaczyć, gdzie jest grób Eluni. Do nas w ogóle się nie odzywała. Myślą była tak daleko, chociaż była Marysia, Zbyszek, ja i Teresa – czworo. Jednej było . Tak tęskniła za dzieckiem. Nie będę opisywać rozpaczy matki, która poszła i rękami prawie rozgrabiła mogiłę. Kiedy mama była, nam już było naturalnie dużo lepiej. Zajęła się Teresą, która też zachorowała. Marysia powiedziała: „Musisz koniecznie pójść do szpitala”. Ubłagała ludzi [w baraku], gdzieśmy mieszkali [aby zajęli się Teresą]. To było trzydzieści siedem baraków, jak obóz.
- Czy w tym obozie byli sami Polacy?
Sami Polacy, około trzech tysięcy. To był Kwitok, Złota Górka, Toporok, Udaczna i piąta birża. W promieniu paru kilometrów. To były dawne rosyjskie obozy jenieckie, które przystosowali dla nas. Ciężka, fizyczna praca. Tak ciężka, że jak słyszę, że ktoś nie jest w stanie sobie poradzić z tym albo z tamtym, to dla mnie śmieszne. Miałam przecież piętnaście lat, pracowałam w tartaku, pracowałam na „szyrpotrebie”, na „mebelnej”, ładowałam wagony, ścinałam w tajdze drzewo, „listwinice” (modrzew). To drzewo ma tak strasznie dużo żywicy, że bardzo często trzeba było piłę ścierać naftą. W zimie pracowałam na spławie, dwadzieścia kilometrów w tajdze, w baraku, gdzie było tylko trochę słomy. W tym się chodziło i w tym się pracowało. Raz dziennie przywozili nam jedzenie – kaszę jaglaną bez tłuszczu. Mróz niesamowity. Muszę powiedzieć, że koniec maja, początek czerwca, szybko taje śnieg i tajgę [pokrywa] przepiękny kobierzec kwiatów. Tajga jest przepięknym miejscem. To jest coś tak urokliwego, kwiaty, które dzisiaj w ogóle są niespotykane. To jest ukwiecony kawał lasu. I meszka – żarłoczna, niesamowita meszka.
W roku 1941 na 1942 jest amnestia. Mój brat idzie do armii Andersa. Jestem za młoda, więc mnie nie [biorą]. Siostry też nie. Do armii Andersa wychodzi Zbyszek i wszyscy chłopcy. Nim Anders wyprowadził wojsko, były u nas niesamowite aresztowania młodych ludzi. Był taki Janek Bućko, mama go później przyjęła do siebie. Po straszliwych torturach, jakie przeszedł, leżał i nic nie mówił. Zjadł, położył się z powrotem i spał. Później wyjechał, nie wiem gdzie. Kiedy do armii Andersa poszła prawie sama młodzież, chłopcy i tylko kilka dziewczyn, praca spadła na nas; na kobiety, na dziewczęta. Zostali właściwie starcy i dzieci. Ciężka, fizyczna praca, ale już okrzepliśmy w tej pracy, zahartowaliśmy się. Co było można, wymienialiśmy na kołchozach. Proszę mi wierzyć, że jeśli ktoś mówi źle o rosyjskich kobietach na Syberii, to śmiertelnie grzeszy. Oni przecież też kiedyś byli wywiezieni z Ukrainy – przesiedleńcy, wolnonajemni. Im nie wolno było stamtąd wyjechać. Byli już wolni, ale przypisani do tej ziemi, nie wolno im było nigdzie wyjeżdżać.
Taka była właśnie nasza rola. Zabieraliśmy nasze rzeczy, wieczorem szliśmy do kołchozów, nieraz po sto kilometrów. Tam spotykaliśmy Polaków, którzy byli tak szczęśliwi, że wreszcie widzą Polaków. Oni nie zapomnieli polskiej mowy. To było dla nas bardzo niespotykane. Zawsze cokolwiek przynosiliśmy; trochę kartofli, trochę mąki. W zimie przynosiliśmy mleko, zamrażali je w miseczkach. Wyrzucała je nam z miseczki do plecaka, takiego worka. Wszystko swoje oddawaliśmy, dosłownie wszystko. Później, kiedy dostawaliśmy z Ameryki szare koce, to wszyscy byli ubrani na szaro, bo każdy szył i spodnie, i bluzy, i fartuchy, i koszule męskie. Wszystko szyło się z tych koców, które były w darach. Ale to już przed samym naszym wyjazdem do wojska.
W lipcu [1943 roku] do klubu przyjeżdżają lekarze i wzywają wszystkie dziewczęta. Naturalnie idziemy tam wszyscy. Badają nas. Jesteśmy zdrowe i tak dalej. Te co chore, to zostają. Przybiegam do domu, do mamy i krzyczę: „Mamo, ja mam pierwszą kategorię A! Jestem zdrowa, jadę do wojska!”. Cieszyłam się, ale moja mam absolutnie nie. Tak to jakoś przemilczała. Sianokosy. Wyjeżdżamy (nasz zakład pracy „szyrpotreb”) dwadzieścia pięć kilometrów w tajgę. Dwa lub trzy tygodnie po tym przyjeżdża chłopak na koniu i wyczytuje z listy, które dziewczyny idą do wojska. Naturalnie moje nazwisko [padło] – Anna Pawłowicz. Powiadają, że o godzinie ósmej wieczorem na piątej birży trzeba się zgłosić do pociągu. Biegniemy ponad dwadzieścia kilometrów po torach kolejowych do siebie, na posiołek. Dolecieliśmy do domu, a w baraku, pusto. W kącie siedzi tylko Teresa. Marysi nie ma, mamy nie ma. Zimno, nieprzyjemnie. Wtedy mama przychodzi i szyje nam plecaki z worka, dla siostry i dla mnie. Na kartki wykupiła wszystek chleb. Dla siebie ani dla Teresy nie zostawiła nic, ale tego dowiedziałyśmy się później. Pamiętam, że u Rosjanki wymieniła po słoiczku miodu. Dała nam do plecaków.
Moja radość [z faktu], że jedziemy do wojska, przycichła. Myślę sobie: „Już mi się nie chce, bo już jest wieczór. Już mi się chce spać. Już bym odpoczęła gdzieś, coś zjadła”. Ale trzeba było iść, bo zbliżała się godzina dwudziesta. Mama wzięła nas za ręce. Ubrałam się. Miałam krótką spódnicę, jeszcze ze szkoły i łowickie buty na kolorowe sznurowadła. Buty, które zostawiłam w domu, to żeby mama na coś wymieniła. Miałam amerykańską kurtkę. Warkoczyki, wstążeczki. Tak jechałam, tak wyszłam z baraku. Mama wzięła nas za ręce. To trzymała mocniej, to puszczała, to mocniej ścisnęła, to puszczała. Do piątej birży było jakieś 400 metrów, nie więcej. Tam już było dużo dziewczyn, mnóstwo matek.
To był rok 1943, lipiec. Wtedy rozlega się gwizd lokomotywy. Żołnierz radziecki krzyczy: „Po wagonach!”. Moja mama, trzymając [nas] mocno, krzyczała: „Nie puszczę!”. Dzisiaj słyszę ten głos, że ona nie puści. Bezradność mojej matki… Wydawało jej się, że jak ona krzyczy: „Nie puszczę!”, to [spowoduje], że ktoś nas zostawi, nie puści. Wtedy szybko wsiedliśmy do wagonu i zaczęliśmy śpiewać: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. W wagonie był niesamowity szloch. Krzyk matek na peronie. Tego nie zapomnę do końca moich dni, nigdy, to było coś tak przerażającego. Po chwili w wagonie była cisza… Każdy z nas myślał. O czym myślał? Nie wiem. Nie umiem powiedzieć, o czym myślałam. Tak jak dotychczas nie wiem, cośmy Eluni i Teresie dawali jeść w tym wagonie, kiedy jechaliśmy. To nam z siostrą zupełnie umknęło z pamięci. Zawieźli nas do Irkucka. Z Kwitka do Tajszetu było pięćdziesiąt kilometrów. Moja matka i kobiety powiedziały, że z Irkucka będziemy jechać przez Tajszet. Chciała nas jeszcze zobaczyć, ale już nie zdążyła. Później matki, które były młodsze, sprawniejsze, powiedziały, że widziały nas, że wszystko w porządku. Pożegnałyśmy mamę.
W Irkucku zatrzymaliśmy się w klubie dla kolejarzy. Spało się na podłodze. Nie było ani koca, ani poduszki, ani płaszcza – nic kompletnie. Nim pozbierali młodych ludzi do wojska, to upłynęło kilka dni. Chodziliśmy do kina, bo były tam wygodne, miękkie fotele. Tam żeśmy spali. W ogóle żadnego filmu nie widzieliśmy, tylko żeśmy przychodziły i spały. Joasia Hubiczowa opowiadała mi: „Hanka, jak ty wyglądałaś i szłaś do kina boso?”. Mówię: „Bo mi było szkoda tych łowickich butów, żeby mi starczyły do końca mojej wędrówki do tego wojska”. Tak jechaliśmy do Moskwy przez jakieś trzy tygodnie. Na deskach bez słomy, bez siana, bez poduszki, bez niczego. Kiedy wysiedliśmy na stacji w Sielcach pod Moskwą, piekielnie bolały nas kości. Wysiadłyśmy niesamowicie zbolałe, ale niesamowicie radosne, że wreszcie skończyła się nasza okrutna jazda. Wydawali nam suchy prowiant. W wielkich miastach dawali nam gotowany obiad. Musimy pamiętać, że w Rosji też był wtedy głód, było niesamowicie ciężko. Też była nędza, bo wojna wszystko zniszczyła. Ale w dużym mieście dostawaliśmy ten posiłek i wreszcie mogliśmy rozprostować kości. Dojechaliśmy do miejscowości Dziwnowo, do malutkiej stacyjki i brzegiem małych, sosnowych krzaczków doszliśmy do promu, bo przez Okę nie było jeszcze mostu.
Stał ogromny czołg. Pierwszy raz w życiu widziałam i myślę sobie: „Boże jedyny! Wszystkie jak my tam wejdziemy, to przecież potoniemy. Ja pływać nie potrafię”. Dojechaliśmy. Brama, orzeł, biało-czerwone chorągwie… to jest wielkie przeżycie. Muszę powiedzieć, że kiedyś na Syberii usiadłam pod barakiem i zamknęłam oczy, a słońce świeciło niesamowicie. Tam, jak jest pogoda, to jest pogoda; jak mróz, to mróz, jak słońce, to słońce. Jak pada deszcz, to chwila, tęcza i jest ciepło. Siadałam pod barakiem i wydawało mi się: „Boże, ale w Józefinie mocniej świeci słońce”. Tęsknota za krajem była silna, wylatywałam z baraku, leciałam w tajgę i wrzeszczałam wniebogłosy. Tak robili wszyscy młodzi ludzie. Nam przecież powiedzieli, że nigdy nie zobaczymy ojczyzny. To było przerażające, to było tak straszne. Nie można sobie wyobrazić, co znaczy stracić ojczyznę. Tego nikt nie zrozumie. Jak słyszę: „Ach, ta Polska! To ja sobie pojadę gdzie indziej, bo co ja tu, w tej Polsce…”. Nie. Bo nikt nie wie, co znaczy stracić ojczyznę. Nikt, naprawdę. To jest ból, serce rozdziera człowiekowi piekielna tęsknota. Chociaż pogoda była tam piękna, przyroda cudowna, ale taka nędza…
Do wojska dostałam się tak, jak opowiedziałam. Przejechaliśmy przez prom, piękna, udekorowana brama. Zielony stół, przy którym oficerowie przydzielają do jednostek wojskowych. Naturalnie jak najszybciej chciałam się dostać do jakiejś kuchni, żeby się najeść. Stale mówiłam do siostry: „Marysiu, to ja pójdę do kasyna”. Ona mówi: „Na miłość boską, przestań”. Później widziałam, jak koleżanka przepięknie śpiewa na wieżyczce. Wita, śpiewa przepiękne, przedwojenne pieśni żołnierskie. Myślę sobie: „To ja pójdę do teatru, to ja jeszcze tam gdzieś pójdę…”. Moja siostra mówi: „Na miłość boską, Hanka! Przecież przyszłaś walczyć za ojczyznę, a tu będziesz garnki zmywać?”. Wreszcie dostaję karteczkę, że pobór jest do artylerii. Dla mnie słowo „artyleria”, to była chińszczyzna przez samo „h”. Nie miałam zielonego pojęcia, co to jest artyleria, bo wojsko widziałam tylko na defiladzie w Sielcach, jak się uczyłam i na tym koniec. Ale jeden z oficerów, właściwie sierżant – chociaż oni się z początku nie przyznawali – mówi: „Słuchaj, ty idź do tej artylerii. Nie będziesz szła piechotą, a będziesz jeździć samochodem”. Myślę sobie: „Dobrze, już idę do tej artylerii”. Znowuż pożegnanie z moją siostrą. Bo ona została. Mówi: „Hanka, ty się mnie nie trzymaj, bo ja mam maturę, to pójdę gdzieś do jakiegoś sztabu pracować, ale ty nie masz nic. Ty jesteś tylko po siedmiu klasach”. Ta rozłąka była okrutna.
Naturalnie zaprowadzili nas. Na koniu jechał oficer i nas cztery: Joasia Chubiczowa, później Wala Onoszko i Nata Walukówna, i ja. Oficer prowadził nas do wojska. Stały ustawione działa siedemdziesiątki piątki, to myślę sobie: „Boże jedyny, co to jest?”. Zostawił nas pod drzewem i poszedł. My jesteśmy głodne, niesamowicie zmordowane i siedzimy pod drzewem. Przechodzą [żołnierze], bo dopiero tworzył się 2 Pułk Artylerii Lekkiej. Nie było jeszcze wszystkich oficerów, nie było wszystkich żołnierzy. Jak żołnierze przechodzili, mówię: „Boże, a po cóż te dzieci do tego wojska wzięli?”. Myśmy wszystkie miały po niecałe osiemnaście lat. Po dwóch dniach – do kwarantanny. Dostałyśmy umundurowanie. Nie [poszłyśmy] do ziemianek, a do namiotów. Już było chłodno, wieczory pod Moskwą zimne. Cała historia w tym, że wszystkie dostały umundurowanie, a ja nie dostałam. Po kilku dniach ja jeszcze w cywilu, ale już śpię w namiocie. Dostaję umundurowanie i szef Biały powiada: „A teraz chodźmy do Bani Czerwonej”.
Z naszego pułku trzeba było pójść do wsi, do Czerwonej Bani. „Tam się umyjesz, dostaniesz umundurowanie i będzie wszystko w porządku”. Poszłam razem z nim, szybciusieńko zasuwam do tej Bani w tych swoich łowickich butach. On skręca gazetę, świeci mi, ja się myję. Powiada: „Dokumenty, jeśli masz, to wyjmij z kieszeni”. Bo miałam „gimnaściorkę” i daje mi to umundurowanie. Było dla mnie o pięć numerów za duże. Miałam więc tą gimnaściorkę, dekolt miałam [do piersi]. Właściwie to było za sukienkę. Spodnie i kalesony pozawiązywane na troczki. U dołu [nogawek] troczki, a ja pytam, gdzie są moje buty. On mówi: „Spalone”. Mówię: „Co znaczy, spalone? Jak ja będę chodzić boso?”. On mówi: „Bo jeszcze nie wyfasowano”. Widzę twarz tego mojego szefa „Białego”. Spojrzał na mnie, ja z warkoczami. Miałam grzebień z aluminium. [Ale] co to jest aluminium, jak ja miałam mocne włosy? Takie ząbki [liche]. Byłam więc rozczochrana, pilotka na głowie, mundur wyglądał na mnie przepotwornie i [byłam] boso. Wyglądałam… Szwejk w porównaniu do mnie był niczym. On się uśmiechnął. [Poszłam] za nim boso, dyndały troczki od kalesonów i od spodni.
Doszłam do mojej ukochanej jednostki. Po dwóch dniach dostałam buty, już takie długie. Bo koleżanki dostały, ale obmotki, takie w jakich przed wojną chodziła piechota. Pomyślałam sobie: „Jak to dobrze, że ja już mam buty”. Szef powiedział, że jak krzyknie: „Pobudka! Pobudka!”, jak powie: „Wstać!”, to już trzeba być na zewnątrz. Myślę sobie: „W życiu swoim nie pozawiązuję tego wszystkiego ani żadna z nas”. Ubierałyśmy jedną nogawkę całkowicie (bo szef sprawdzał), a drugiej już nie. Udawało nam się. Później już trzeba było w pułku robić wszystko. Trzeba było przebierać kartofle, prać, sprzątać – bo przecież artyleria nie miała wtedy samochodów, tylko konie, o czym nikt nie pamięta. Były działa, ale nie było samochodów, nie było studebakerów, przyszły dopiero, jak wjeżdżaliśmy na Smoleńszczyznę. Mnie i Joasi Chubiczowej (Dobrowolskiej) powiedzieli, że idziemy do szkoły podoficerskiej, pułkowej. Tam niesamowicie dostałyśmy w kość, to było coś strasznego. Nękanie, musztra, poznawanie broni, poznawanie karabinu; rozebrać, złożyć karabin. Niektóre dziewczyny pozawiązywały w chustki i powiedziały, że tego zamka nie złożą, karabinu nie złożą, nie umieją tego zrobić.
Jakoś wszystko przeszło gładko. Pierwsze manewry – zima, niesamowita plucha. Rozwijamy łączność i już z powrotem trzeba ją zwinąć, bo to manewry. Denerwowało nas to. Posuwamy się trochę naprzód, znowu trzeba rozwinąć. Myślę sobie: „O nie, to jest okropna rzecz”. To wszystko było niczym, ta nasza udręka. Każdy chłopak przynależy do wojska, jak to się mówi, ale dziewczyny nie. Chociaż wykonywaliśmy te same prace, myśmy byli na równi z mężczyznami. Stanie na warcie, dyżury, budowa ziemianek – jeszcze wtedy musieliśmy zbudować ziemiankę, wszystkie były jednakowe. Grabiłyśmy ściółkę leśną, żeby poutykać [szpary]. W ziemiankach wilgoć, bo sosenki były świeże. Człowiek się kładł do łóżka, to było coś niesamowitego. Stu pięćdziesięciu chłopa w jednej ziemiance i nas kilka. Muszę powiedzieć, że moi chłopcy, moi żołnierze, byli tak wspaniali, że nieraz mnie wyręczali, nieraz przychodzili szybciej na służbę: „Ach, wiesz, no wiesz, już nie chciałem posiedzieć, to przyszedłem wcześniej”. Żeby mnie było [raźniej]. Najgorzej nie lubiłam mieć dyżuru, służby przy amunicji. To było daleko za wsią i niesamowity strach; jakaś gałązka się poruszy i już się wydaje, że ktoś idzie. Co znaczy, jak słyszysz z daleka, że już idzie zmiana. To radość, [udawane] bohaterstwo, że człowiek się nie boi. Guzik prawda, każdy się boi. Też się bałam i dziewczyny też się bały.
Żegnamy się z Sielcami. Jestem już prawdziwym żołnierzem, wyszkolonym, przygotowanym – jedziemy na Smoleńszczyznę. Żegnamy się z cudownym lasem, z naszymi ziemiankami; żegnamy się ze sztabem, z placem ćwiczeń. Ileż łez było na nim wylanych, ile potu, to wiemy tylko my, żołnierze, którzy się uczyli. Kiedyś sierżant Czerepak powiedział mi: „Hanka, przecież ja z ciebie musiałem zrobić żołnierza. Przecież, jeśli ja byłem niesprawiedliwy, jak ty dzisiaj do mnie mówisz, to przecież beze mnie byś nikim nie była. Ja cię musiałem nauczyć tego, śmego, owego, dziesiątego”. Kiedy przyszłam ze służby, to siekierą myłam szefowi podłogę w ziemiance za zjedzoną zupę. Kucharz powiedział: „Hanka, nie martw się. Ja ci dam dwa brezentowe wiadra gorącej herbaty, rozlejesz, siekierą roztrzepiesz tą wodę i koniec”. To były tylko trzy deski i piasek. Takie były kary. To było już po Bożym Narodzeniu.
Boże Narodzenie w Sielcach… W ziemiankach każdy śpiewał inną kolędę. Miałam służbę na koniuszni. Konie to były mongołki, gryzły żłoby i myślałam, że są głodne. Co chwila dawałam im siano. Bałam się. Siedziałam, ryczałam w tym sianie i myślałam o Józefinie, jaka tam była Wigilia. A co na Syberii robi moja mama z Teresą? Jak one spędzają Wigilię? Wtedy pierwszy raz jadłam kutię.
Wyjeżdżamy na Smoleńszczyznę. Smoleńsk się pali, więc wysiadamy kilkanaście kilometrów przed Smoleńskiem. Kiedy lecą samoloty otwieramy wagony, lokomotywa odjeżdża, a my wszyscy kładziemy się na podłogi. Jak gdyby to był pusty wagon, pusty transport. Takie było zarządzenie. Bałam się tak piekielnie, że coś okropnego. Jeszcze myślałam, że to są manewry, a nie wojna. Jeszcze myślałam, że to są manewry, że ten samolot nie wrzuci bomb, że to wszystko jest na niby, tak jak manewry. Nim doszliśmy do jakiejś chałupy, [szliśmy] po pas śniegu. Mróz niesamowity, zamieć śnieżna. To jest straszne. Wiatr z mrozem i ze śniegiem. Śnieg po pas. Nasze samochody ugrzęzły, nie miały benzyny, ledwo dojechały. My brnęliśmy po tym śniegu piechotą, nim doszliśmy do Krokodiłowa. Pamiętam tę wieś jak nigdy – Krokodiłowo.
Tam od razu naturalnie [poszliśmy] do radzieckiej chałupy. Proszę sobie wyobrazić, że była tam sześcioosobowa rodzina. Nie było mężczyzn, był stary dziadek, który miał zaklejone oko, bo miał jakiś wypadek. Matka, dzieci i babcia. Jedna izba. Smoleńsk jest bardzo biednym krajem. Nas siedmioro. Od pieca do ściany chłopcy zrobili mi narę – łóżko, gdzie spałam. Codziennie przynosili słomę i kładli się na podłodze. Pod podłogą były ziemniaki. Fetor był niesamowity, trudno to sobie wyobrazić. Kobieta codziennie gotowała nam czugun kartofli. Czugun to rosyjski garnek, który widłami wstawiało się do pieca. Wlewała litr mleka i robiła puree. Przecież myśmy mieli swoje jedzenie z pułku. Ale ona tak uważała. Proszę sobie wyobrazić te szkolenia. Myśmy mieli przeprawę przez rzekę. Coś strasznego w tym mrozie. Człowiek to wszystko wytrzymał, nigdy nie miał kataru, nie kasłał, nie kichał, był zdrowy. Stamtąd mamy rozkaz wyjazdu na Ukrainę, do Berdyczowa. Cała wieś wyszła z lepioszkami. Lepioszka to ugotowany kartofel, zgnieciony i [upieczony] na pustej blasze, bez tłuszczu. Dawali nam to. Tyle serdeczności, co było… Nasza Sasza calusieńką noc siedziała przy piecu i piekła nam te lepioszki. Wszyscy płakali rzewnymi łzami, że odchodzimy na front. Nie wiedziała, jak się ze mną pożegnać. Mówi: „Ania, ty pamiętaj, żeby cię nie zabili chociaż”. Mówię: „No, nie wiem, czy nie zabiją, czy zabiją, bo jeszcze nie byłam na froncie”.
Znowuż transport do Berdyczowa, do wsi. Ukraina. Jest już wiosna. Był rekonesans. Nasi oficerowie pojechali, żeby zbadać [teren]. Przecież nocujemy po chałupach, nie w koszarach, bo nie ma. Ukraińcy powiedzieli: „Czterech żołnierzy, więcej nie”. Oficerowie widzą, że duża chałupa, że może być sześciu lub ośmiu. On mówi: „Nie, bo my tyle nie wyżywimy”. – „Co znaczy, nie wyżywimy? Przecież my mamy swoje jedzenie z pułku, z kotła”. – „Nie, nie. My wiemy, co to znaczy z kotła jedzenie”. Z koleżanką byłyśmy u Saszy. Wspaniała dziewczyna, miała jedno dziecko, mąż na froncie. Mąż wrócił bez nogi. Jesteśmy u niej w domu. Okropnie rozpaczała wieczorem, nie w dzień. Nie pokazywała mężowi, że jest bez nogi. On stale chciał się dowiedzieć: „Dlaczego ty nie zapytasz, czy jesteś kaleką. Dlaczego ty nie powiesz, że jesteś kaleką?”. To nas niesamowicie zastanawiało. Tam obchodziliśmy Wielkanoc. Idziemy czwórkami do kościoła w Berdyczowie. Wpierw na Niedzielę Palmową. We wsi, w której stacjonujemy, jest malutka cerkiewna i batiuszka. Siedzi, długą, brzozową witkę macza w jakiejś oliwie i stawia nam krzyżyk na czole. To znaczy nie nam, ale myśmy, katolicy, wszyscy z ciekawości poszli, żeby nam to zrobił.
W Wielką Niedzielę idziemy czwórkami do kościoła. Ludzie przeszli sami siebie. Dawali nam jajka, bułki, kiełbasę. Do swojej chałupy wróciliśmy obładowani. Lany poniedziałek był straszny. Muszę powiedzieć, że wtedy pierwszy raz w życiu piłam alkohol. W sadzie wiśniowym nasza bateria urządziła stół. Na stole kiszona kapusta, słonina i chleb. Chłopcy dostali spirytus i ja naturalnie też. Pierwszy raz w życiu wypiłam kieliszek. Myślę sobie: „Nie, muszę wypić”. Widzę, że chłopcy są zawsze tacy roześmiani, dlaczego ja nie mogę wypić tego alkoholu? Wypiłam. Myślę sobie: „Boże, jak to radośnie mi się oczy roześmiały”. Mówię do dowódcy baterii, Duszewskiego: „Panie poruczniku, proszę mi dać jeszcze ten jeden kieliszek”. Popatrzył na mnie: „No dobrze, no wypij”. Byłam niesamowicie pijana, bo nie jadłam słoniny, tylko chleb z kapustą. Wróciłam do ziemianki. Nasza Sasza powiedziała: „Boże, Ania, ty jesteś pijana”. Mówię: „Nie. Ja tylko szybko chcę iść do łóżka”. Przez cały czas w Berdyczowie znowuż ćwiczenia i ćwiczenia, bez przerwy ćwiczenia. To nas już zrujnowało.
Stamtąd przejeżdżamy do Kiwerc, już na dawne polskie granice. Przejeżdżamy samochodami. Zatrzymują się i wszyscy witamy ojczyznę. Zatrzymane samochody, w poprzek rosną drzewa, wszyscy wysiadamy z samochodów i całujemy ziemię na dawnej polskiej granicy. Artur Duszewski mówi: „Słuchajcie, to jest nasza dawna granica, a teraz nie będzie ona naszą”. Nie mieszkałam za Bugiem, ale ci, co mieszkali, byli strwożeni. „Jak to, nie będziemy mieszkać?”. Zatrzymaliśmy się w lasach Susk pod Kiwercami. Przepiękny las, przecudna polana, troszkę bagnista. Tam też stale ćwiczenia. Już od godziny czwartej, piątej po obiedzie [widzieliśmy] zwiadowcze samoloty niemieckie. Niedaleko była pralnia pułkowa. Rozpoznali, że gdzieś tutaj musi być jakieś wojsko, chociaż byliśmy w lesie. Były powieszone białe prześcieradła i całe pranie, więc musi być jakieś wojsko. Od godziny czwartej, piątej przelatywała rama. Wtedy rozkaz, żeby się okopać, pojedyncze okopy. Kiedy dowódca krzyknie: „Wymarsz z ziemianek do okopów”, to wtedy chować się do pojedynczych okopów.
[…] W czerwcu przyjechał do nas rząd polski, który był w Lublinie. Naturalnie, musimy być elegancko ubrani. Wpierw była musztra. Szłam w pierwszej czwórce, bo byłam dosyć wysoka. Jest niedziela, wiemy, że przyjadą goście, więc na defiladę trzeba się ubrać elegancko. Mamy wyprasowane pod prześcieradłami spodnie, zawsze muszą być na kant. Mundury wyczyszczone, wszystko jest pięknie, ładnie. Szef krzyknął: „Pobudka! Pobudka! Wstać!”, a tu w ziemiankach cicho. Każdy się przeciągnął i wychodzi dopiero za chwilę. Szef się [zdenerwował] – Szczupaczyński – nie zapomnę go nigdy. Był przedwojennym szefem jakiegoś plutonu. Miał nieduży orli nos. Krzyczy: „Ano, bateria! W dwuszeregu zbiórka!”. Stoimy wszyscy na baczność. Myślę sobie: „No, już szef jest nie w humorze”. Pędzą nas po pięknej polanie, która jest trochę bagnista. „Padnij! Powstań!”. My na czubkach butów i łokciach, żeby paść i się nie pobrudzić, bo po obiedzie ma być przecież defilada. No jakże tak? On nas przydeptuje nogą. „Padnij, to padnij, a nie tak leż sobie nie na brzuchu!”. Rany boskie! Wyszliśmy okropnie. Na polanie zrobiło się jedno wielkie błoto. Wyszliśmy umazani, jak nas przyciskał, to było nam już wszystko jedno.
Teraz myśl, jak to zrobić, jak się szybko umyć. Proszę uwierzyć, że myśmy wszyscy byli umyci i wyprasowani, nie mając żelazka. Każdy siedział pod studnią i szorował na sobie wszystko. Pod spodem wszystko było mokrusieńkie, ale byliśmy czyści, nie byliśmy wybrudzeni błotem. [Potem] naturalnie rozmowy. Powiedziałam, że jestem z Garwolina, chociaż jestem z Sobieszyna, urodziłam się w Wólce Sobieszyńskiej u swojego pradziadka, powstańca styczniowego. Moja matka była tam ze swoja matką i siostrą. Jak to powiedziałam, to: „No to chodź z nami, będziesz, proszę ciebie, szybko do kraju wrócisz”. Mówię: „O nie”. Chłopcy powiedzieli: „Mowy nie ma. Hanka nigdzie od nas nie pójdzie”. Naturalnie zostałam, oni wyszli. Przychodzi czas na front. Cały czas są ćwiczenia. Samoloty już nas często w lesie bombardują. Złapali jednego [szpiega] przebranego za kobietę zbierającą jagody czy poziomki, a nadawał, że tutaj jest wojsko. Naturalnie wyjeżdżamy stamtąd. Idę z baterii do sztabu, mam hełm, mam plecak, karabin, gaz-maskę. Idę, ale po drodze zbieram poziomki, bo przecież przepiękny las, cudny – Susk.
Idę, zbieram poziomki, i [nagle coś] przytrzymuje mnie za głowę: „Co to, na front się jedzie?”. To był mój obecny mąż. Wiedziałam, że w pułku taki jest, wiedziałam, że jest taki Szelewicz. Nie wiedziałam, że zostanie moim mężem, nawet o tym nie było mowy. To był oficer, a ja byłam szarym żołnierzem, chociaż po szkole podoficerskiej dostałam kaprala. Belki mi świeciły. Zrobiłam je sobie z troczków od kalesonów. Nie patrzyłam na nie, a je widziałam. Mówię: „Tak”. Na pierwszy rzut jedzie łączność, ja z radiostacją, topografowie i zwiad. Dojechaliśmy osiem kilometrów od frontu. Noc. Pamiętam, że była dżdżysta pogoda. Zatrzymaliśmy się w zagajniku. Szef sztabu „Łańcut” powiada: „Teraz proszę się okopać i napisać listy pożegnalne do rodziny”. Naturalnie okopałam się. Blisko frontu trzeba budować pojedyncze okopy. Wyciągnęłam kartkę, z czerwonym paskiem (widzę ją [do dziś]) i piszę list do mamy. Piszę, że się boję, że idę na front. Jeśli mnie zabiją, to niech nie płacze, bo widocznie tak trzeba było. Nie tylko ja tutaj jestem, tak samo jest tylu młodych chłopców. Pisałam tylko do mamy, do mamy i do mamy. Jakoś dziwnie, [ale] do taty w ogóle nie [pisałam].
Wtedy przychodzi dowódca „Łańcut”, szef sztabu pułku i powiada: „Jesteśmy na linii frontu i kto nie wykona rozkazu – pokazał na kaburę, strach był niesamowity – proszę zdjąć czapki i włożyć hełmy”. Hełm nie był taki jak teraz. Boże, jak ja zobaczyłam, jaki teraz jest hełm, to jest mięciutki kapelusz. A to był żelazny garnek, bił mnie i w nos, i w kark. Myślę sobie: „Boże, ten list, teraz na front”. Wtedy był straszliwy strach. Na pierwszy rzut jadę ja, Janek Lech, „Grom”, Sosnowski, „Omega”, Zbyszek Godzisz i Heniek Czerepak. Wsiadamy do samochodu i nikt nic do siebie nie mówi. Każdy myśli. Ja myślę, jak wygląda front. Nie mam pojęcia. W pewnym momencie Janek Lech cichutko mówi do mnie: „Haneczko, podaj mi swój adres do twojej mamy”. Cicho mu podałam, on zapisał. Mocno mnie przycisnął. To byli panowie w wieku trzydziestu pięciu lat. Miałam osiemnaście i wydawało mi się, że to byli starcy. Myślę sobie: „Boże jedyny. On zapytał, to chyba mnie zabiją od razu”. Myśli w głowie człowieka kotłowały się tak intensywnie, że człowiek nie jest w stanie przekazać tego, co czuje. Dojechaliśmy na front. Niemcy zawiesili latarnie. Janek mówi: „Haniu, zobacz, to jest właśnie front, tutaj jest linia frontu”.
Nad Turią i Bugiem – mój pierwszy chrzest bojowy. Jest 17 lub 18 lipca. Proszę sobie wyobrazić, wchodzę do ziemianki, „nakaty” – z drzewa – są chyba trzy, przykryte płachtą, zasypane piachem. Tam miałam centralę – wielkie słowo. To jest „zoomem”, tylko z ośmioma klawiszami. Słuchawkę calusieńki czas trzyma się przy uchu. Broń Boże odstawić to od ucha, bo nikt nie dzwoni, tylko każdy mówi. To jest kakofonia, coś strasznego. Jak wyłączyłam punkt obserwacyjny, tak zwane oczy, to była cisza. Jak włączyłam, to wszystkie rozmowy się tam koncentrowały. Szef łączności, szef pułku powiada: „Hanka, będziesz przekazywać dane na ogniowe pozycje”. Za chwilę ma być godzina zero, a ja tylko myślę, żeby mnie nie zabito. Nie umiem powiedzieć, o czym wtedy myślałam. O wszystkim, ale nie o tym, żeby się skupić na centrali. Wiedziałam, że muszę się piekielnie skupić, żeby przekazać dane na pozycje ogniowe. Nie mogę powiedzieć: „Busola taka i taka, celownik taki i taki”, nie mogę pomylić się nawet o jeden punkcik, bo pocisk poleci gdzie indziej. Wiedziałam, jak ogromna jest moja odpowiedzialność. Proszę sobie wyobrazić, że chłopcy narzucili na mnie płaszcze, pałatki, bo nic nie słyszałam. W jednej chwili wystrzał ma koło tysiąca różnych dział. Tak jakby się piekło rozerwało, jakby nie wiem, co się stało. Nie można sobie wyobrazić, co się wtedy dzieje w psychice młodego człowieka. Nie umiem tego powiedzieć, ale w gardle miałam… W czasie dwugodzinnego nadawania usprawniłam sobie w głowie zadanie. Pytałam tylko, czy dywizjonem, czy baterią, czy plutonem; ile pocisków tego ognia, na jaki [punkt] – sama sobie wewnętrznie korygowałam ten ogień. Jak mózg młodego człowieka szybko pracuje. Jestem już bardzo stara, ale młodzi ludzie mają ogromną pamięć. Też miałam ogromną pamięć. Proszę sobie wyobrazić, po dwóch godzinach chłopcy odsłonili mnie ze wszystkich szmat, płaszczy, pałatek, to w transzei szłam jak pijana. Zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Kiedy weszłam do ziemianki, taki blindaż niemiecki, pomyślałam: „Boże jedyny, żeby się położyć chociaż na chwilę, odpocząć sekundę”. Ale nie, trzeba zwijać linię. Patrzę, że nie mam ani kociołka, ani płaszcza, ani swojego plecaka. Wszystko zostawiłam tam, osiem kilometrów [dalej]. Nie pomyślałam, wzięłam na głowę tylko hełm, wzięłam gaz-maskę, karabin i to było wszystko, co wzięłam. Biegnę do szefa i błagam go, żeby dał mi motor, żebym mogła to wszystko przywieźć.
Daje mi motocykl i jadę. Pogoda dżdżysta. Wszystko jedzie w [moją] stronę, a ja jadę naprzeciwko, osiem kilometrów [dalej], gdzie to wszystko zostawiłam. Dojeżdżam, a tam jest sztab armii. Chłopcy krzyczą: „Ej, Czarna, co ty tam zostawiłaś?”. Mówię: „Tu jest mój plecak”. W kociołku zupa, naturalnie, niezjedzona. Dobiegam, zabieram to wszystko i jadę z powrotem. Wtedy szef sztabu „Łańcut” i zastępca szefa sztabu Szelewicz dziękują mi, że rzeczywiście bardzo sumiennie wywiązałam się ze swoich obowiązków. Przejeżdżamy na pole bitwy, zajmujemy nowe pozycje. Smród prochu. Do dzisiaj widzę tego Niemca, jak leży w transzei, głowa [wykręcona], nogi trochę na zewnątrz, a trochę w transzei. Robi mi się niedobrze. Myślę sobie: „Boże drogi, to rzeczywiście ludzi zabijają na tym froncie”. Okropna jest świadomość, że rzeczywiście na froncie zabijają człowieka. Słyszę, że tego zabili, tego zabili. Znowuż mam meldunki z centrali. Siedzę w takim blindażu, gdzie śpią wszyscy chłopcy. W niemieckich blindażach jest wycięcie. Tam zawsze były wspaniałości, czekolada, kawa, mieli cuda-niewidy, ziemianki były cudownie zaopatrzone. Myślę sobie: „Boże, oni śpią, chrapią, a ja siedzę. Jak tu Niemiec jakiś granat rzuci, no to przecież będzie koniec”.
Strach był tak wielki, że momentalnie się poruszyłam. Chłopcy spali jak śledzie w beczce, więc każdy się obudził. Byłam radosna, że się pobudzili i nie jestem sama. Powiedziałam im o tym już po wojnie, kiedy się zebraliśmy u Heńka Czerepaka i u jego brata Gienka na kolacji. Jak ich zobaczyłam pierwszy raz po wojnie, to przeszło piętnaście, dwadzieścia lat. Powiedziałam im, że się wtedy poruszyłam, bo tak się piekielnie bałam. Przyjeżdżamy stamtąd, ale jestem już innym człowiekiem. Jestem już ostrzelana i jako młoda dziewczyna widzę trupy, zabitych kolegów. To jest straszne, okropne. Mamy dojechać do Lublina. Turia i Bug – koniec – mój pierwszy chrzest bojowy. Jedziemy na Lublin. W Lublinie niesamowite powitanie. Porozjeżdżane konie, napęczniałe brzuchy, samochody przejeżdżają, to wszystko pryska. Uderzono mnie jakąś szturmówką w nos, leci mi krew, jakaś pani wyjmuje chusteczkę: „Wytrzyj, dziewczyno”. Wycieram i nie wiem, czy mam oddać tę chusteczkę, czy wyrzucić. To było straszne. Byliśmy już tak niesamowicie zmęczeni, że siadamy. To było specjalnie przygotowane powitanie wojska – 26 lipca, w dzień moich imienin. Jadą samochody. Spotykam moja siostrę. Pracuje w sądzie jako protokolant. Jestem na studebakerze. Ona staje na siedzenie w willysie, żeby się ze mną przywitać. Jestem pół zgięta, chłopcy mnie trzymają. Mijamy się. Siadam do kabiny. Mówię: „Ja już nie wytrzymam, już taki szał, jak nie wiem co”.
Smród przede wszystkim. Tragizm. Siadam do kabiny kierowcy. Jeden z chłopaków otwiera drzwi i krzyczy: „Boże, ale tu jest dziewczyna!”. Mówię: „Zamknij drzwi. Ja już nie chcę żadnej dziewczyny, nie ma tu dziewczyny, tu jest żołnierz i nie zawracajcie mi głowy”. Jedziemy, naturalnie, dalej po rozkopanym Lublinie. Dwanaście kilometrów za Lublinem strzelają do nas jak do kaczek. Wtedy zarządzenie: „Wszyscy do chałup”. Jesteśmy w domu, który już jest zbudowany, ale jeszcze nie miał podłóg, nie miał ram okiennych. Siedzimy i nie wolno nam było się ruszyć. Muszę powiedzieć trochę romantycznie. Ten właśnie Szelewicz uprosił u kwatermistrza jakąś czekoladę, wsadził do kieszeni (to jest nasze wspomnienie, frontowa miłość), wyciąga tę tabliczkę, która się prawie rozlała. Nie wiedział, kiedy może mi ją dać. Dał mi ją, prawie mi się w ręku rozlała. […]
Stamtąd jedziemy do Osiemborowa, gdzie zatrzymujemy się dłużej. Tam luzujemy armię radziecką na przyczółku na Warce. Warka. To jest [kierunek] na Magnuszewo i na przyczółek magnuszewski. 11 listopada obchodzimy święto naszego pułku (Nie powiedziałam, że była defilada, że na placu w Sielcach nad Oką mieliśmy bardzo uroczystą przysięgę, trzeba by długo opowiadać). Stamtąd jedziemy na Warszawę. To już jest wrzesień. 17 września jesteśmy na Radzymińskiej.
- Wiedzieliście, że w Warszawie jest Powstanie?
Tak. Wiedzieliśmy w Lublinie. Jak staliśmy w Osiemborowie, wiedzieliśmy, że Warszawa płonie, łuna pożarów była widoczna [aż tam]. Były tam ciężkie walki, naprawdę ciężkie walki. Koło nas przelatywały pociski. Prawie trzy tygodnie siedziałam w ziemiance nie wychodząc z niej. Dlaczego wiedziałam, że zluzowaliśmy rosyjską armię? Nie wiedziałam, bo skąd mogłam wiedzieć? Sama kopałam ziemiankę, siedziałam przez cały czas zgarbiona na skrzynce po pociskach od moździerzy. Chłopcy przynosili mi wodę, suchary i swój cukier, żebym tylko siedziała na radiostacji, na centrali i żebym już nic nie mówiła. Tak jadłam, że po wyjściu z ziemianki nie mogłam się dopiąć w mundurze. Siedziałam trzy tygodnie prawie nie wychodząc z ziemianki, bo takie niesamowite były [walki]. Jak przejeżdżaliśmy przez Lublin, zginęła moja koleżanka, Gabrysia Wojciechowska, sanitariuszka z 4. pułku. Młoda dziewczyna. Razem z nią byłam w Kwitoku, na Syberii. Jej pogrzeb był straszny. Dla mnie było to coś okropnego. Wiedziałam, że dziewczyna dopiero weszła do kraju, już nigdy nie będzie matką, już nigdy nie będzie miała dzieci, już nigdy nie zobaczy jej matka. […]
Jesteśmy w Rembertowie, w tym na Radzymińskiej 17 września. 14 września 1. dywizja wyzwoliła Pragę, a my na Pragę, na Radzymińską weszliśmy 17 września.
- Jak oficerowie przedstawiali to, co się dzieje w Warszawie? Mówili, że co to jest?
[Mówili], że to jest Powstanie w Warszawie. Mam dokument, który ojciec otrzymał w Suskach na 3 Maja. Dopiero kiedy ojciec zmarł, dowiedziałam się, że dostał list gratulacyjny za dzielnie wychowanego żołnierza, że wychował tak wspaniałą córkę. W związku z 3 Maja dostał na Syberii taki list. Dzisiaj w wojsku nie ma modlitwy. W Sielcach była pobudka, wstać, gimnastyka, mycie. Później była modlitwa, śpiewało się „Rotę” i dopiero szło się na śniadanie. Dziś w wojsku tego nie ma. Nie wiem, dlaczego w wojsku nikt się dzisiaj nie modli. U nas wszyscy śpiewali „Kiedy ranne wstają zorze” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. To było po prostu normą.
- Czy w pułku byli rosyjscy żołnierze, oficerowie?
Byli, naturalnie, że tak. Byli rosyjscy oficerowie, Polacy, którzy byli w Rosji, i rdzenni Rosjanie. Kosiński, dowódca 2. dywizjonu, Gołubkow. Ale przecież ktoś musiał nauczyć, część wojska i inteligencji poszła do armii Andersa. Zostali tacy jak ja i starzy ludzie, którzy z wojskiem nie mieli wiele wspólnego.
- W pułku byli na pewno oficerowie polityczni.
Byli oficerowie polityczni.
- Jak mówili o Powstaniu Warszawskim? Jak to tłumaczyli?
W Sielcach pod Moskwą nic nie mówili, bo wtedy nie było jeszcze Powstania. Wybuchło 1 sierpnia, a my 4 sierpnia byliśmy dopiero w Lublinie. Później doszliśmy do wsi Osiemborów. Proszę sobie wyobrazić, co oni mogli wtedy mówić. Nam nie było lekko myśleć o tym, że jest Powstanie, a my tyle stoimy na Pradze. Proszę mi wierzyć, przecież prawie dwa tysiące żołnierzy zginęło na Wiśle. Najlepiej by o tym opowiedział Franio Zawal, był dowódcą plutonu ogniowego. Opowiadał mi: „Hanka, myśmy byli rozebrani do koszul w zimie, żeśmy tak strzelali – proszę ciebie – na ten brzeg”. Pamiętam, jak byłam na punkcie obserwacyjnym Pelcowizna (nie wiem, jak się w tej chwili nazywa), musieliśmy pisać na kartce, jak się odbywają ruchy wojsk niemieckich. Myśmy nie siedzieli i się opalali, jak ludzie opowiadają. To takie bolesne, takie straszne, że ludzie, którzy nic w swoim życiu nie przeżyli, mówią: „Wojsko się opalało na słońcu”. Gdzieśmy się opalali, gdzie? Pytam. We wrześniu przyszliśmy, październik, listopad… Gdzie w grudniu można było się opalać? Jak można nas tak dyskryminować? To jest bolesne, bo to co przeszliśmy… Powiedziałam, że tym, co mówią o nas źle, życzę, żeby byli miesiąc na froncie. Chociaż nie życzę… Do Warszawy jechałam samochodem, a ile zginęło dziewcząt, dowódców plutonu, moździerzy. Ile dowódcom plutonu saperów zginęło na Wiśle dziewcząt? Ranna była Janka Wolanin. U nas w kompanii była Helena Danielska-Bednarska, dowódca męskiego plutonu. Wszystkich żołnierzy miała starszych od siebie, z różnymi charakterami. Musiała tych żołnierzy zjednać. W Rembertowie z pułku, drugiego PAL-u przenieśli mnie do samodzielnej kompanii łączności.
- Wracając do okresu Powstania w Warszawie w drugiej połowie września. Czy był oddelegowany jakiś oficer łącznikowy? Jak wyglądała współpraca?
Naturalnie, że tak. Współpraca była z „Żywicielem”. Pamiętam, jak jeden nasz radzista „Igła” przepłynął przez Wisłę, napadli go Niemcy. I krzyczy: „Hanka!”, już nie kryptonimem, tylko krzyczy: „Hanka, bijcie po nas!”. Mówię: „Daj dane jakieś”. – „Bij po nas! Bij po nas!”. To były jego słowa. Ja bym go w życiu nie znała, że to jest „Igła”, że to jest radzista „Igła”, ale siedziałam z nim w pace w lasach Susk. [Siedziałam, bo] źle się wyraziłam przez telefon. Przeszły czołgi. Linie porwane, połączyli gdzie indziej, a ja powiedziałam (przepraszam za wyrażenie): „Do jasnej cholery, spieprzaj z tej linii, bo ja potrzebuję tą linię mieć wolną!”, czy coś takiego. Tak powiedziałam i traf był, że na linii był dowódca łączności dywizji „Kukurudza”. Za chwilę dzwoni. Mam ucho wysubtelnione i słyszę, że to ten sam głos, który do mnie mówił: „Połączcie mnie! Jak się odzywasz?! Kto mówi?”. Mówię: „Woda”. – „To woda popłynie”. Za chwilę dzwoni do szefa sztabu „Łańcuta” i powiada: „Kto tam siedzi u was na centrali?”. – „No jest jedna dziewczyna. Hanka siedzi”. – „Pięć dni paki! I przypilnować, żeby siedziała!”.
Opowiem tutaj taką rzecz. Siedzę w pace, przychodzi żandarmeria, którzy mnie wszyscy od początku znają z Sielc. Każą mi zdjąć pas. Powiedziałam, że za Chiny ludowe nie zdejmę pasa. Prowadzą mnie w pasie i sadzają do świńskiego chlewa. Na jednym… korycie siedzi „Igła”, drugie koryto jest dla mnie, mam tam usiąść. Siedzę i niesamowicie ryczę: „Jak to, mnie do paki wsadzili na pięć dni?!”. Za chwilę do mnie przylatują chłopcy: „Hanka, co to się dzieje? Ty siedzisz w pace?”. Mówię: „Tak, siedzę w pace, ale trudno” – i tak dalej. Od razu piszę list do mamy, że mnie spotkało takie nieszczęście. Jeden z nich powiada: „Słuchaj, powiedz swemu szefowi, że chcesz mieć oddzielną, damską celę”. Naszemu dowódcy Kuczyńskiemu powiadam: „Panie poruczniku, ja proszę o damską celę”. On mówi: „Co ty sobie myślisz, że ja ci drugi chlew zbuduję?!”. To było śmieszne, ale dla mnie wtedy było tragiczne. Naturalnie przenieśli mnie do stodoły i tam przesiedziałam razem z żandarmami całe pięć dni. Nie miałam żadnej ulgi. Stąd znam „Igłę”. Kiedy spytałam: „Kto mówi?”, on mówi: „Igła”. Mówię: „Boże, no dobrze, to jest 2. dywizja”. W takim razie tam zadzwoniłam i oni posłali ogniem. To była straszna praca.
„Igła” przeżył, został ranny. Myślałam, że nie żyje. Radiostacja ucichła. On poderwał radiostację granatem, sam upadł do wody. Niesamowicie był ranny w pupę, ale wyżył.
- Ale czy on przeprawił się sam na ten brzeg?
Przeprawił się, ale naturalnie tam byli jeszcze inni żołnierze. Nie wiem tylko, który to był pułk… [ale chyba] 6. pułk. Na przyczółku żoliborskim przeprawili się z 6. pułku. Przeprawiali się i cofali. To nie było tak, że od razu osiedli. Część osiadła. Do nas z Powstania Warszawskiego przeprawiła się Helenka Żerańska i była u nas w 2. dywizji. Myśmy jeden dzienny posiłek ofiarowali powstańcom Warszawy. Przecież przepływali przez Wisłę. Łodzie – wielkie słowo. W nurtach Wisły zginęło przeszło dwa tysiące żołnierzy, więc nie było tak lekko. [Niektórzy] sądzą, że to wszystko było tak cudownie. Pewnie, że to trochę była i polityczna sprawa, co tu dużo mówić. Ale nie mnie o tym mówić, bo ja jako szary żołnierz nie jestem w stanie powiedzieć, osądzić, czy to było tak, czy to było inaczej. Wiem tylko, że nie było lekko.
- Czy żołnierze „Żywiciela” też trafiali na Pragę?
U nas w jednostce był [Janusz] Werner z „Parasola”.
- Co się stało z tymi, którzy się przeprawili?
Nic, normalnie służyli. Werner zmarł teraz niedawno. […] Odwiedzałam go, bo był bardzo chory. Dostał ślicznie wydany medal „Parasola”. Tak że u nas było bardzo dużo takich [żołnierzy]. Kozak – też był z AK, był u nas w pułku. Nie było tak, że myśmy ich odrzucali. Byli też bardzo potrzebni w walkach ulicznych, czego nie znosiłam. Wolałam pole, nie znosiłam walk ulicznych – mowy nie było, to było dla mnie tragiczne.
- Polskie oddziały jakoś próbowały pójść Powstaniu na ratunek…
Bardzo.
Warszawę zdobywała 3. i 2. dywizja. Koniec. Dlatego za pomnikiem Powstańców na Długiej, tam gdzie katedra, są słupy i [jest] wypisana 2 Warszawska Dywizja Piechoty imienia Jana Henryka Dąbrowskiego i 3 Dywizja imienia Traugutta. To jest wypisane, bo tylko te dwie dywizje [zdobywały]. Jeśli mówią, że Rosjanie weszli do Warszawy, to jest nieprawda. To jest nieprawda.
- Jak w tamtym czasie tłumaczono wam, żołnierzom, że Warszawie nie można iść na pomoc?
Właściwie nic nie mówiono. Nie mieliśmy kiedy. Warta. Już wtedy byliśmy w budynkach – nie w koszarach, nie w ziemiankach, każdy był gdzie indziej. Dywizjony były gdzie indziej, na Pelcowiźnie. 4., 5. i 6. dywizjon był rozstawiony gdzie indziej. Myśmy już nie mieli kontaktów. [Mieliśmy] mały kontakt ze sztabem. Oficerowie polityczni nie mieli już żadnych argumentów, nic nam nie przekazywali. Z Powstania Warszawskiego jest tyle zdjęć, a my nie mamy. Nam na froncie nikt nie robił zdjęcia. Do nas do okopów nikt nie przychodził. Nikt, kompletnie.
- Stała pani nad brzegiem Wisły?
Stałam.
- Jaki widok prezentowała wtedy Warszawa?
Okropny. Chociaż myśmy szli przez Żoliborz, Dziekanów, Jabłonnę. W nocy straszliwy, niesamowity mróz. Proszę mi wierzyć, że 17 stycznia żeśmy przeszli z Rembertowa do Zielonki, z Zielonki do Jabłonnej. W nocy zatrzymaliśmy się w gajówce i w takich blindażach, bo to trudno powiedzieć… takie okrągłe ziemianki niemieckie, bez pieca, bez niczego. Mróz niesamowity, a my w tym siedzimy. Bez zdjęcia butów, bez zjedzenia czegoś ciepłego, bez niczego. Przeprawa po lodzie, trochę się ruszał na brzegu. Był tam młyn. Chłopcy rozpalili piecyk. Było tak gorąco, że myśmy szybko rozpięli płaszcz, mundur, żeby ciepło weszło [na piersi]. Pogrzaliśmy się chwilę i [udaliśmy się] na przeprawę. Jechaliśmy na Żoliborz, na plac Wilsona. Zatrzymaliśmy się na ulicy generała Zajączka. Przed wojną bardzo często bywałam w Warszawie, właśnie tam. Siostra mojego ojca mieszkała na Żoliborzu na placu Wilsona, Mickiewicza 27, mieszkania 100.
Żoliborz nie był zniszczony, tylko ogień buchał i fruwały firanki, bo były powybijane szyby. Ale domy nie były zrujnowane. Myśmy stali na generała Zajączka w piwnicy, gdzie chłopcy rozpalili ogień, bo mróz był niesamowity. Nie było żadnej rury, więc dym szedł na piwnicę. Wszyscy byliśmy niesamowicie usmarowani. Węgiel był. Chłopcy znaleźli rurę i wyprowadzili [na zewnątrz]. Ale jak wiatr zawiał, to wszystko szło na piwnicę. Proszę sobie wyobrazić, wychodzę stamtąd – piękna pogoda. Mróz niesamowity, ale śliczne słońce. Chcę kogoś zapytać, gdzie jest plac Wilsona. Wreszcie od strony Dworca Gdańskiego wychodzi mężczyzna w granatowym płaszczu. Biegnie do mnie, a ja jestem szczęśliwa, że będę się mogła zapytać o plac Wilsona. On biegnie, ściska mnie, płacze: „Boże, to już jesteście!?”. Mówię: „Tak”. Jeszcze wtedy w Cytadeli byli Niemcy. W pewnym momencie wyrzucają nas, bo powiadają, że w budynku, w którym jesteśmy, jest bomba. […] Pytam się: „Proszę mi powiedzieć, gdzie jest plac Wilsona?”. On mówi: „Dziecko, już ci pokazuję”. Pokazał mi, a jak weszłam na plac Wilsona, to już się zorientowałam, gdzie jestem. Od podwórka wchodzę na klatkę, na drugie piętro. Drzwi otwarte, gruz. Wchodzę, są zdjęcia. Znalazłam zdjęcia babci, znalazłam zdjęcie Renusi Kordzińskiej-Heine. Oddałam jej. Było bardzo przyjemnie, bo posłałam [je] do rodziców na Syberię i przyjechało razem z rodzicami.
Myślę sobie: „No co ja tutaj zrobię?”. Wzięłam z szafy chusteczki do nosa i ręcznik. „Wreszcie – mówię – wytrę się solidnie”. Wytarłam się, ale wody naturalnie nie było. Myślę sobie: „Jak ja wiadomość zostawię?”. Na stole wszystko jest rozwalone – papiery, zdjęcia – bo ktoś przychodził [i wychodził], żołnierze przychodzili i wychodzili. Na głównej ścianie napisałam: „Piszcie na adres: Polowa Poczta 16186, Hanka Pawłowicz”. Naturalnie jak stryjek (brat ojca) na drugi czy trzeci dzień przyszedł do Warszawy, bo był na Pradze i przyszedł do domu, to od razu wiedział i dostałam list. Ciotka miała do mnie pretensje: „Boś nie miała czym napisać? Czerwoną kredką całą ścianę mi [zapisałaś]. Wiedziałaś, że nie ma żadnej farby, nie można pomalować tej ściany”. Taka była moja przygoda na Żoliborzu. Z Żoliborza szłam już na Brześć Kujawski.
- Czy była pani świadkiem prześladowania żołnierzy AK przez NKWD?
Nie, kompletnie. U nas nic. U nas w pułku i kompanii absolutnie nic. Nic nigdy nie słyszałam. O tym wszystkim dowiedziałam się po wojnie. W czasie wojny nikt nie rozmawiał na ten temat, bo oni byli. Przecież taki Konrad Pyrcik był księdzem po wojnie. U nas był pisarzem, powiedział, że wstąpi do seminarium. Był księdzem na Bonifraterskiej w kościele Bonifratrów. Moim rodzicom dawał ślub sześćdziesięciolecia. Był u nas w pułku, był w niemieckim wojsku, w Wehrmachcie. Kiedy rozbili ich pod Stalingradem, zgłosił się, że jest Polakiem. Przecież Niemcy normalnie ich brali do wojska. Tak samo jak za Bugiem brali naszych do wojska rosyjskiego. Taka jest prawda. O prześladowaniach i tak dalej dowiedziałam się po wojnie. Moja siostra Rena była w AK, żona Adama Heine, który był w Powstaniu Warszawskim. Moja ciotka była w BCh, a Janeczka i jej siostra była w AK na Szerokiej pod czterdziestym którymś numerem. Tam był cały kolportaż. Cała nasza rodzina walczyła. […] Teściowa mojej córki była w AK.
- Może pani opisać swoją drogę z Warszawy aż do końca wojny?
Brześć Kujawski, Inowrocław. W Inowrocławiu wspaniała noc, spałam w cudownej pościeli w jedwabnej koszuli, tak nas kobieta przyjęła. Później były już tereny niemieckie. Wał Pomorski – okropność. Tam zginęło około pięciu tysięcy naszych żołnierzy, poginęły nasze dziewczyny. To jest coś niesamowitego, być przez cały czas w boju. Nie zdejmując butów, nie jedząc normalnie posiłków, bo nie było jak. Na terenach niemieckich tośmy mieli niemieckie jedzenie. Ale nie było jak się umyć. W Kamieniu Pomorskim żeśmy mieli Wielkanoc. Później dalej na Odrę. Byłam na punkcie obserwacyjnym. Już było ciepło, było ładnie. Już się chciało żyć, bo wydawało się już tak blisko. Ale niebezpieczne było rozproszone, rozbite wojsko niemieckie. Siedzieli w lasach, a wieczorem lecieli do wsi za jedzeniem, bo nie mieli co jeść. To było strasznie niebezpieczne, okropnie niebezpieczne. W Borujsku byliśmy w leśniczówce. Przeszliśmy do wsi i rozłożyliśmy naszą łączność na pierwszy rzut. Jeden ze zwiadowców krzyczy: „Niemcy idą!”. My szybciusieńko na górę, do pokoiku, gdzie na dachu jest okno. Nie wiemy [nic]. Oni chodzą po piwnicach, ale nie wiedzą, że my jesteśmy na górze.
Proszę wierzyć, że z przerażenia chciało mi się krzyczeć, bo wiem, co to znaczy zabić, wiem, co znaczy zabijanie. Patrzenie na śmierć jest okrutne dla młodego człowieka. Przechodzi się obojętnie. Na początku człowiek się martwił, przeżywał, ale później [przywykł]. Najgorzej było przy moździerzach, tam została zabita cała załoga. Jak [pocisk] rozerwało, to było coś strasznego – te widoki. Leży zabity chłopak, krew płynie mu ciurkiem, a on już nie żyje. Widzę go. Przez szosę przechodzi mostek na pole. On leży, a głowę ma [ułożoną] jakby spał. Później już blisko Odra, forsowanie Odry. Jest już ciepło. Na punkcie obserwacyjnym było okropnie, bośmy stali na wysokim brzegu. Niemcy byli bardzo blisko. Wszystkie niedoloty i przeloty pocisków były niesamowicie [bliskie]. […] Młodzi ludzie nie zrozumieją naszej psychiki. Też byliśmy młodzi, a ja absolutnie nie jestem w stanie przekazać psychiki młodego człowieka, który na każdym kroku patrzy śmierci w oczy. To jest niemożliwe. Ja opowiadam, stwierdzam fakt, ale nikogo nie przekonuję, bo trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć. Tak mi się wydaje.
- Proszę powiedzieć o dniu zakończenia wojny.
Ach, dzień zakończenia wojny… Już jesteśmy niesamowicie zmordowani, nasze wozy pojechały w las i [ukazuje się] malutka wioska. Ciepło, pogoda piękna. Na podwórzu stoją wozy. Chłopcy mówią: „Słuchajcie, umyjemy się i już koniec. Nie ma co dalej iść. Już jesteśmy zmordowani. Tutaj zatrzymamy się. Nie rozwijamy”. Dowódca wtedy krzyczy: „Nie rozwijamy łączności, tylko radiostację!”. Rozwijamy radiostację i jest komunikat: „Dzisiaj skończyła się wojna”. Rosyjski baryton mówi: Gawarit Maskwa. Wojna się skończyła. Czy myśmy się od razu cieszyli? Nie. To do nas dochodziło. Ta cudowna wiadomość do nas dochodziła. Nie cieszyliśmy się od razu, bo człowiek zmordowany nie umie się od razu cieszyć. Proszę mi wierzyć, to jest prawda. Wtedy radosna wieść, niesamowita. Dopiero wtedy chłopcy mówią: „Słuchajcie, w piwnicach jest czerwone wino”. Wyciągnęli białe dzbanki wina, poprzynosili; chłopcy zaczęli pić, my tak samo. Wtedy byłam ze Stenią, z Gienią i z Janeczką. Było nas cztery. Dowódca plutonu łączności, Helena Danielska, dostała na Odrze Krzyż Grunwaldu od dowódcy frontu. To była dzielna dziewczyna. Ze swoim plutonem przepłynęła przez Odrę i na jej nitce przeprowadzaliśmy całą operację. […] Utrzymujemy kontakt absolutny, również ze Stenią Wodnicką. Tylko Janeczki nie możemy znaleźć. Po nazwisku znam wszystkich swoich chłopców, utrzymuję nimi kontakty, wielu z nich już nie żyje.
Koniec wojny. Miałam dyżur na centrali, na radiostacji. Siedziałam w oknie willi w Niemczech. Gałąź wiśni czy czereśni zaglądała mi w okno. Strzały. Ale wtedy już na wiwat, już nie zabijały. Powiedziałam: „O, nigdy! O, nigdy żeby nie było tej wojny”. Jak ktoś mówi, a to, a tamto, owo, dziesiąte – to nieprawda. Wojna jest straszną rzeczą, okrutną. Widzę niemieckich żołnierzy. Siedzi zabity niemiecki żołnierz, trzyma w ręku zielony szalik, woda mu szoruje po nogach, bo siedzi w rowie i – na Berlin. Ale czyjaś matka [go opłakiwała], przecież to było czyjeś najukochańsze dziecko. Jechaliśmy samochodami i rozjechaliśmy Niemca. [Został] plasterek. Matka się nigdy nie dowie, jak zginęło jej dziecko. To jest straszne. Wtedy o tym nie myślałam, nie. Wtedy to było dobrze, niech siedzi. Tyle nieszczęść ludzkich przeszłam od Smoleńska do Łaby. Zobaczyć szlak wojny, tragizm wojny to straszne dla młodych ludzi, a szczególnie dla dziewczyn. Proszę pamiętać, że dziewczęta na froncie miały takie same prawa i były tak samo traktowane jak mężczyźni. Nie miałyśmy absolutnie żadnych udogodnień, zwolnień.
- Co się stało z pani matką i ojcem?
Mój ojciec już nas nie zastał. Wypuścili go z więzienia i też jechał na Syberię. Płynął morzem, był w Tobolsku […]. Ojciec wrócił, ale tylko do matki. Jak zajechał pociągiem, to też zapytał: „Czy są tu Pawłowiczowie?”. Ona mówi: „Tak”. Dróżnik mówi: „Jest. Pawłowiczowa jest z córką”. – „Jak to z córką? A gdzie dzieci?”. Ojciec podszedł do baraku, zastukał w okienko, mama otworzyła drzwi – ojciec wrócił. „A gdzie dzieci?”. Brat w armii i my obydwie w armii.
- Jak się potoczyły losy rodziców?
Ojciec i mama wrócili do kraju. Ojciec pracował w lesie i został leśniczym w Pomiechówku. Poumierali w latach osiemdziesiątych. Ojciec miał osiemdziesiąt sześć lat, a mama osiemdziesiąt. Do Polski wrócili po wojnie w 1946 roku akurat na Wigilię. To moje powitanie. Ojciec mnie pożegnał, jak miałam czternaście lat, a widzi dziewczynę w mundurze. Moi rodzice zatrzymali się w Sielcach. Ojciec i mama stoją w progu, a babcia krzyczy: „Boże, Haneczka idzie!”. Wtedy elegancko zapięłam się w mundurze, płaszcz zapięłam, na głowę włożyłam czapkę, bo biegłam w Sielcach przez miasto, żeby szybciej zobaczyć mamę i tatę. Wtedy rodzice złapali mnie w objęcia i zaczęli [tulić]. Łez nie było końca.
Najbardziej mi żal, że nigdy nie miałam panieństwa, że nigdy nie miałam randki, że absolutnie nikt nie dał mi bukieciku takich małych kwiatów. Pracowałam nieraz w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego na Kruczej. Na rogu Nowego Światu i Alej przechodziłam i widziałam, jak chłopcy z zanadrza wyciągają bukiecik stokrotek czy fiołków. Mnie to tak bolało, że ja nigdy tego nie miałam i mój rocznik dziewcząt tego nie miał. Tego żal.
Warszawa, 2 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon