Halina Karmańska „Hala”, „Smętek”
Halina Karmańska z domu Śledziewska. Brałam udział w Powstaniu Warszawskim w zgrupowaniu kapitana „Kryski”. Byłam sanitariuszką w szpitalu przy ulicy Zagórnej.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Z rodzicami i młodszym bratem mieszkałam w domu rodzinnym na Gocławku, wtedy to była miejscowość podwarszawska, obecnie dzielnica Warszawy. W czerwcu 1944 roku skończyłam szkołę powszechną sióstr felicjanek na Glinkach i zostałam przyjęta do Prywatnego Gimnazjum im. Kaniowszczyków i Żeligowszczyków. To było gimnazjum handlowe.
- Jak pani zapamiętała kampanię wrześniową w 1939 roku?
Przede wszystkim w pierwszych dniach września mój ojciec został ewakuowany ze swoim zakładem pracy na wschód. Ja i brat zostaliśmy z mamą. Widzieliśmy płonącą Warszawę. Widzieliśmy latające samoloty.
- Czy Gocławek też był bombardowany w tym czasie?
Nie, Gocławek nie był bombardowany, więc cały dom ocalał, nic się nie zniszczyło, nikt nie zginął. Ojciec wrócił do domu w końcu października. Zaczęła się okupacja.
- Jak wyglądało państwa życie podczas okupacji?
Zaczęłam szkołę – tę, do której zostałam zapisana, tylko miała już inną nazwę, to już była szkoła zawodowa handlowa. Mieściła się w tym samym budynku. Program miała przedwojenny. To była cudowna szkoła, cudowni nauczyciele – cześć i chwała za to. Był program przedwojenny, więc była historia i geografia, język polski, angielski. Poza tym co najważniejsze, ze szkoły dostałam się do konspiracji.
- W jakich okolicznościach zaczęła pani uczestniczyć w konspiracji?
Zaczęło się bardzo prozaicznie. Jak był przerabiany okres powstania (nie wiem, czy styczniowego, czy listopadowego), to na lekcji wychowawczej poprosiłyśmy swoją nauczycielkę, żeby nas nauczyła pomocy rannym. Tak się zaczęło. Po paru tygodniach (miesiącach) część uczennic z tej klasy, między innymi ja, zostałyśmy po lekcjach. I – wielka chwila. Wchodzi nasza nauczycielka Jadwiga Koziorowska z panem w płaszczu. Pan zdejmuje płaszcz, a pod nim polski mundur oficerski. Zakłada rogatywkę i składamy przysięgę. Później dalsze szkolenia odbywały się już poza szkołą w mieszkaniach naszych drużynowych, w lasach podwarszawskich. Miałam długi kilkutygodniowy staż w Szpitalu Maltańskim na ulicy Senatorskiej.
- Jak wyglądały szkolenia w lasach?
Najpierw było zapoznanie się z bronią, a później strzelanie. Nie bardzo to wychodziło.
- Czy strzelały panie do ustawionych tarcz?
Tak, do jakichś tarcz.
- A szkolenia, które odbywały się w domach, to były…
Szkolenia sanitarne.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym czasów okupacji. Gdzie pracował pani tata?
Tata już nie pracował. Myśmy mieli dwa domy na Gocławku. Jeden został sprzedany i z tego się żyło. Ojciec nie pracował, brat uczył się w szkole, był młodszy ode mnie.
- Czy była pani świadkiem łapanek w Warszawie?
O tak, niejednej byłam świadkiem. I niejedną koleżankę rzeczywiście na takiej łapance złapano. Któraś siedziała na Skaryszewskiej, któraś nawet była wywieziona do obozu na Majdanku.
- Czy spełniała pani zadania konspiracyjne już podczas okupacji?
Przenosiło się gazetki, papiery w teczkach.
- Kto dawał papiery do przenoszenia?
Nie pamiętam kto. Ktoś przynosił i był rozkaz, że trzeba tam i tam zanieść – podawano adres.
- Czy to była na przykład nauczycielka, czy ktoś inny?
W tej chwili zupełnie nie umiem sobie uprzytomnić, jak to się odbywało.
- Czy jest jakieś wydarzenie z czasów okupacji, które szczególnie utkwiło pani w pamięci?
To są tak odległe czasy, że trudno powiedzieć. Wszystko się zaciera.
- Kiedy dowiedziała się pani, że ma wybuchnąć Powstanie?
Jak w czerwcu skończyłam pierwszą klasę liceum handlowego, [to] było polecenie, żeby zawsze być osiągalną, bo może przyjść rozkaz, że trzeba zjawić się w Warszawie (a przecież mieszkałam pod Warszawą). Przyszło takie polecenie. Pod koniec lipca wzięłam swój plecak, torbę sanitarną, pożegnałam się z rodziną. Wtedy ostatni raz widziałam ojca i brata, bo już nie wrócili z obozu koncentracyjnego, w którym byli. Poszłam do Warszawy. Mieszkałam na ulicy Pańskiej u drużynowej Stasi Lewandowskiej. Tam przyszedł rozkaz, że mamy zgłosić się na Czerniaków. Zupełnie nie znałam Czerniakowa, to była dla mnie zupełnie obca dzielnica. Były dwa podejścia – drugie podejście, to już wybuchło Powstanie. Nasze zgrupowanie było na ulicy Fabrycznej.
- Jak pani zapamiętała godzinę „W”?
Wielki entuzjazm, a później wielkie przygnębienie, dlatego że okazuje się, że budynek, w którym jesteśmy, jest zagrożony, że mogą wejść Niemcy. Był rozkaz, żeby wyjść z mieszkania, zatrzymać się w okolicy i czekać na dalsze rozkazy. Przyszedł rozkaz i wieczorem przez podwórka, piwnice, dostaliśmy się na Czerniakowską do „Domu Zarobkowego”. Tam żeśmy trafili na operację przeprowadzaną przez inny zespół. Wszystko odbywało się w piwnicy, przy świecach, przy lampach naftowych.
- Czy asystowała pani przy takiej operacji?
Jeszcze wtedy nie, bo myśmy przyszły z zewnątrz, bo zupełnie gdzie indziej było dla nas przewidziane miejsce otwarcia punktu opatrunkowego.
- Jak wyglądał następny dzień Powstania?
Po paru dniach przyszedł rozkaz, żeby zorganizować szpital polowy w szkole na Zagórnej. Szpital funkcjonował tam do końca Powstania.
- Jakie były pani zadania podczas organizowania szpitala?
W czasie organizacji szpitala było wielkie poruszenie, bo na inspekcję przyszła komendantka Wojskowej Służby Kobiet. Komendantką była nasza ukochana dyrektorka pani Jadwiga Koziorowska. Ja i moja koleżanka z klasy dostałyśmy przydział do kancelarii. Pracowałyśmy w kancelarii, mając jednocześnie dyżury przy chorych.
- Na czym polegała praca w kancelarii?
Spisywało się zgłaszających się rannych – czy to żołnierzy, czy cywilów – i notatki zostawały w kancelarii. Przed wielu, wielu laty była wystawa w Królikarni, która była poświęcona szpitalom powstańczym. W gablotce zobaczyłam napisane swoim pismem zaświadczenie dla jakiegoś żołnierza czy cywila – w każdym razie pacjenta szpitala.
- Jakie warunki panowały w szpitalu? Czy były łóżka dla rannych?
To był zupełnie przyzwoicie zorganizowany szpital polowy. Były łóżka, dyżury, podziały na funkcje. Była sala operacyjna, sala opatrunkowa. W dużej sali w niedziele odbywały się msze i śluby powstańcze.
- Proszę opowiedzieć o mszy. Czy księża dochodzili, czy byli stale w szpitalu?
Księża dochodzili. Msza była bardzo uroczysta. Naturalnie śpiewało się „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”.
- Kto uczestniczył w takiej mszy?
Przede wszystkim ranni, personel szpitalny i jeszcze nieraz przychodzili ludzie z zewnątrz.
- Czy pamięta pani jakiegoś księdza?
To był nasz ksiądz Stanek.
- Jak pani zapamiętała księdza Stanka?
Trudno mi powiedzieć, czy go zapamiętałam. Tego naprawdę nie wiem.
- Przejdźmy do powstańczych ślubów. Czy było ich wiele?
Nie było może wiele, ale było kilka ślubów. Panny młode pożyczały od koleżanek nową furażerkę czy część munduru, bo przecież tego nie było. Kwiatek wpięty we włosy.
- Czy powstańcze śluby były organizowane między parami, które znały się już od dawna?
Raczej tak. To już były pary narzeczeńskie, które razem przyszły do Powstania.
- Czy ktoś z pani znajomych brał ślub?
Nie, z moich znajomych nikt nie brał ślubu. Ale później pobrali się, już po upadku Powstania, na wygnaniu. Jedna para ożeniła się w Krakowie.
- Co według pani było motywem wzięcia ślubu w Powstanie?
Pewnie wielki romantyzm.
- Czy w szpitalu nie owało personelu, środków opatrunkowych?
Najpierw personel był dość duży – było dwóch lekarzy, trzy studentki ostatniego roku tajnej medycyny (Zaorskiego), była położna, były pielęgniarki. I my – podszkolony personel. Opatrunków, lekarstw było najpierw bardzo dużo, ale później było coraz mniej i coraz mniej, aż prawie zupełnie [zało].
- Czy zaprzyjaźniła się pani z jakimś rannym, którego pani opatrywała?
Do tej pory jesteśmy zaprzyjaźnieni z naszymi rannymi, tylko że ich jest już coraz mniej.
- Czy pamięta pani pseudonimy albo nazwiska?
Trudno mi w tej chwili powiedzieć pseudonimy, ale jest na przykład [pan], który był bardzo przystojnym kolegą, który mieszka w Łodzi (rzeczywiście bardzo przystojny). Utrzymujemy z nim kontakt już w tej chwili tylko właściwie listowny, bo już nie przyjeżdża do Warszawy. Jest w Warszawie architekt Tadeusz Mrówczyński, który ożenił się ze swoją narzeczoną zaraz po wojnie, owdowiał, później ożenił się z naszą koleżanką z Powstania.
- Czy wyruszała pani na akcje jako łączniczka?
Nie, natomiast przenosiłam kiedyś rannych do szpitala Czerniakowskiego (Ludna róg Książęcej). Niosłam rannych.
- Czy to było trudne zadanie?
Trudne. Był wykopany tunel w ziemi, potem szło się przez piwnice. To była bardzo trudna akcja, ale tylko raz na takiej byłam.
- Często opuszczała pani szpital?
Raczej nie. Sam początek, kiedy jeszcze Czerniaków nie był bombardowany, był względny spokój, to były wolne godziny, że można było iść do ogrodu – słońce świeciło – odpocząć trochę.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność i w wodę?
Ranni na pewno jedli zupełnie co innego. Wszystko, co najlepsze, było dla rannych. Dla nas zostawały te rzeczy, które już były mniej atrakcyjne, na przykład makaron, grube kluski z sosem pomidorowym (czy to była zupa pomidorowa), w każdym razie to zestawienie pamiętam do tej pory.
- Jaka atmosfera panowała wśród powstańców, wśród sanitariuszek?
Pełna entuzjazmu. Nasza Zagórna to był kawałek wolnej Polski. Aż do pewnego momentu.
- Czy słyszała pani, że w Zgrupowaniu „Kryska” walczyli też Słowacy?
O tym dowiedziałam się dopiero po wojnie.
- Czy docierały do pani informacje o walkach o przyczółek czerniakowski?
Tak. Nawet było to słychać pod koniec mojego pobytu. Wyszłam ze szpitala – szpital został ewakuowany – chyba 15, 16 września. Wtedy już były walki o przyczółek czerniakowski.
- Dlaczego szpital był ewakuowany?
Mogę powiedzieć, kiedy szpital był zajęty przez Niemców. To był straszny moment. Przed poddaniem się szpitala, opuścili [go] dwaj lekarze, mężczyźni, zostały tylko studentki medycyny. Jedna z nich, Elżbieta, w gronie komendantki, też studentki, Krystyny – wyszły z białą płachtą przed drzwi budynku i poddały szpital. Wszedł Wehrmacht. W naszym szpitalu leżeli też ranni Niemcy. Wszedł Wehrmacht i żołnierze mówili cicho: „Ukryć broń. Ukryć broń, bo przyjdzie gestapo”. Część sanitariuszek została z rannymi, którzy już byli w piwnicy – już nie na dużej, prawdziwej, szpitalnej sali. Część dziewczyn znalazła się na ostatnim piętrze tego budynku. Była straszna noc, nie wiedzieliśmy, co z nami będzie – czy podpalą budynek, dlaczego jesteśmy na ostatnim piętrze? Noc była oświetlona reflektorami, był nalot radziecki.
- Czy pani była na ostatnim piętrze?
Byłam na ostatnim piętrze. Rano wszedł Niemiec i palcem wskazywał: „Ty, ty, ty. Chodźcie”. Wśród nich byłam ja. Zeszłyśmy na dół, kazano nam dźwigać nosze z rannymi Niemcami. Wyszliśmy z budynku. To był inny świat. Świat zupełnie z jakiegoś filmu, teatru. Nie było ulic, nie było budynków, były góry gruzów. Na wielkim wzgórku leżał człowiek – zupełnie groteskowa sprawa – w czarnym garniturze w czarnym meloniku, z laseczką. Może to był pensjonariusz z „Domu Zarobkowego”, bo tam właśnie był dom starców?
Przez gruzy niosłyśmy nosze. Później już zaczęły się ogrody. Po jakimś czasie dotarłyśmy do punktu, gdzie kazano nam zostawić nosze i pozwolono nam wracać. Prowadził nas Niemiec z karabinem. Na horyzoncie widzimy dziwny pochód. Idą jacyś ludzie, o kijach, podpierają się, jeden trzyma drugiego. Coś niosą – drzwi, na tych drzwiach człowiek, nosze. To była ewakuacja naszego szpitala. Pozwolono nam się dołączyć. Dotarliśmy do alei Szucha, zostawiliśmy rannych. Przyjechały wozy ciężarowe, które zabrały rannych.
Nie, to już byli Niemcy. Zabrano rannych, zabrano część sanitariuszek, a reszta nas siedziała na ulicy. Wtedy padł cichy rozkaz: „Mieszać się z cywilami”, bo tłum ludzi czekających na ulicy był coraz większy. Padł niemiecki rozkaz, żeby ustawiać się chyba szóstkami, ósemkami i zaczął się marsz dzieci, starców i kobiet. Od czasu do czasu padał strzał, bo ktoś nie mógł iść, więc Niemcy strzelali. Od czasu do czasu „ukrainiec” podchodził, zabierał to, co widział – pierścionki, zegarki. Tak przez najpierw dymiącą Warszawę, później już nawet nietknięte ulice i domy dotarliśmy do Dworca Zachodniego.
- Czy pochód szedł w ciszy, czy ludzie rozmawiali, zastanawiali się, co z nimi będzie?
Już nie wiem, czy szli w ciszy. Niektórzy ludzie jęczeli, bo byli zmęczeni, dzieci płakały. To był straszny pochód. Ludzie z walizkami, z wózkami.
Na dworcu kazali nam wsiąść do pociągu – chyba to były jednak pociągi osobowe, dlatego że było widać tereny, przez które jedziemy. To był inny świat. Świat, który kiedyś żeśmy widzieli, ale już żeśmy zapomnieli, że taki świat istnieje. Świeciło słońce, były drzewa, kwiaty, ludzie chodzący po ulicach, a nam się wydawało, że ta apokalipsa sięga wszędzie, że już nie ma normalnego świata. Tak żeśmy dojechali do Pruszkowa. Hale fabryczne, tłum ludzi. Nawet dawano jedzenie – gorące zupy – ale trzeba było mieć naczynie, łyżkę. Myśmy tego nie miały, ja nie miałam nic, nawet własnych dokumentów.
- Ale trzymała się pani cały czas…
Ale żeśmy były razem, żeśmy się trzymały. Myśmy były koleżankami ze szkoły, z klasy – całe grono było znajome. Rano – nowe wagony i transport do Niemiec. Były to już wagony towarowe, bydlęce, zamknięte. Tak dojechaliśmy do Wrocławia, do obozu przejściowego za drutami, z budkami strażników. Kazali wykąpać się w mykwie, zabrano ubrania do dezynfekcji. Zaczęto nas rejestrować i przydzielono do pracy w cukrowni w dzielnicy Wrocławia – Rosenthal. Tam ciągle razem pracowałyśmy do końca kampanii cukrowniczej, do któregoś sierpnia.
- Jak wyglądała wasza praca i warunki zakwaterowania?
Zakwaterowanie było w barakach – były łóżka, koce. W barakach było ciepło, było jedzenie. Był lekarz, były jakieś pieniądze. Pracowałam w suszarni przy maszynach, gdzie napełniało się suszem pięćdziesięciokilogramowe worki. To była ciężka praca. Ale były dyżury, były wolne godziny odpoczynku, można było wyjść za bramę fabryki. Na [ubraniach mieliśmy] plakietkę z literką „P”. Można było jechać do centrum Wrocławia.
- Jak pani zapamiętała Wrocław tego okresu?
Wrocław był ładnym miastem. Jedna z moich koleżanek zachorowała na dyfteryt i była w szpitalu zakaźnym. Odwiedzałam ją, stałam pod oknem, ona wychylała się. Tak że można było poruszać się po Wrocławiu. Naturalnie zaraz po wyjściu za bramę myśmy zdjęły plakietkę.
- Jak Niemcy odnosili się do Polaków, do robotników?
To było przyzwoite traktowanie. Trzeba przyznać, że było przyzwoite traktowanie.
- I w sierpniu skończyła pani pracę w cukrowni?
W styczniu. Zawieziono nas z powrotem do Arbeitsamtu po to, żeby dostać nową pracę. Niestety, nowej pracy już nie było, tylko deportacja wszystkich cudzoziemców z Wrocławia. Mniejsza grupka nas chciała się zadekować, przetrwać, poczekać na zakończenie wojny. To się niestety nie udało, tak że o chłodzie i głodzie wygnano nas z Wrocławia aż na Dolny Śląsk. Dotarłam do obecnego Świeradowa – wtedy nazywało się Bad Flinsberg, miejscowość wypoczynkowa. Dostałam pracę w Kurhausie, czyli w domu zdrojowym. Dom zdrojowy był przeznaczony na odpoczynek dla oficerów NSDAP ([chodzili] w żółtych mundurach partyjnych) i dla ich rodzin. Pracowałam w kuchni – szorowałam wielkie garnki, szorowałam podłogę.
- Gdzie było zakwaterowanie? Czy znowu w baraku?
Mieszkałam chyba na ostatnim piętrze, miałam dla siebie pokoik. Opiekowała się nami pani majorowa. Jak była wolna niedziela, wolne godziny, to nawet dostawałam bilet do kina, tak że nawet oglądałam kilka filmów. To było przyzwoite traktowanie, tylko że takie jak normalnie traktuje się służbę. Ale trzeba przyznać, że żadnych szykan raczej nie było.
- Czy była pani cały czas z koleżanką?
Była już nas mniejsza grupa. Właściwie w Kurhausie pracowałam z dwiema koleżankami. Jedna koleżanka pracowała na mieście, jedna w sklepie, ale jeszcze ciągle to najbliższe grono przyjaciół było blisko siebie.
- Jak pani dotarła z Wrocławia do Świeradowa?
Piechotą. O głodzie i chłodzie. Nocowałyśmy w szopach, w stajniach, jedzenia raczej nie dawano – od czasu do czasu gorącą zupę. To była bardzo ciężka pielgrzymka.
- Prowadzili was żołnierze?
Tak, żołnierze – pod karabinami.
- Czy w Świeradowie też żołnierze kontrolowali?
Nie, doprowadzono nas do Arbeitsamtu i przydzielono nam pracę.
- Czyli była tam pani tylko pod kontrolą majorowej?
Tak. Można było spokojnie poruszać się po całym Świeradowie. Tam w ogóle nie było wojny, był spokój. To była piękna miejscowość. A ja miałam tylko osiemnaście lat.
- Czy przyjeżdżali wtedy do Świeradowa oficerowie?
Był tam po prostu dom wypoczynkowy – rekonwalescencja dla rannych czy inny odpoczynek. W każdym razie byli oni i rodziny – dzieci i żony. Właśnie jedna z tych pań opiekowała się nami – miała nadzór.
- Czy miała pani okazję rozmawiać z gośćmi?
Nie, byłam w kuchni, ale na przykład inne koleżanki obsługiwały jadalnię. Do jadalni nie miałam dostępu.
- Kiedy zakończyła się pani praca w tym miejscu?
Pewnego dnia spokój, cisza, żaden żołnierz mnie nie budzi, że mam wstać raniutko o piątej czy którejś, żeby rozpalić ogień w kuchni. Okazuje się, że w ogóle dom został pusty, wszyscy wyjechali. Wtedy przyjechali inni Niemcy. Pracowników [zaprowadzono] do samochodów, wywieziono do dalszych miejscowości i kazano kopać rowy. Dwa czy trzy dni kopałam rowy.
To już był maj. Maj w górach jest raczej chłodny. Pewnego dnia cisza, spokój, nikt nie budzi, nikt nie krzyczy. Okazuje się, że to jest koniec wojny. Z powrotem – sama, bo już nie miałam żadnej znajomej duszy – wędrowałam do Bad Flinsberg z nadzieją, że spotkam jeszcze swoich przyjaciół. Rzeczywiście spotkałam.
Wróciłam do tego samego Kurhausu, gdzie była już koleżanka, która pracowała dawniej w sklepie, która pracowała u dentysty. Wszystko już było razem i żeśmy stamtąd, ponieważ wojna się niestety skończyła… To była dla nas straszna rozpacz. Jak to – skończyła się wojna. Przecież są Rosjanie. Rosjanie weszli. To było nie do pomyślenia.
Dotarliśmy (już byli i chłopcy) do Legnicy, jedna noc pod wielkim strachem, bo byli Rosjanie, byli ludzie, którzy plądrowali, zabierali, łupili. Pociągami dojechałam do Częstochowy – już tylko ja i jedna z koleżanek, bo inne przesiadły się w innym kierunku, do Krakowa. Częstochowa powitała mnie wielkim napisem: „Precz z bandytami AK!”. W Częstochowie byłam krótko, chyba jeden dzień. Dostałam tylko w swoich dokumentach stempel, że mogę wsiąść w pociąg za darmo. Pociąg idący do Warszawy był strasznie załadowany, nie było sposobu dostać się do środka. Z grupą chłopców weszłam na dach i jechaliśmy ładnych kilkanaście kilometrów (nie wiem, ile to było, ile godzin) na dachu. Pociąg zatrzymał się – byłam jedna dziewczyna i chyba paru chłopców, [mówią], że już na dachu nie wytrzymują, że trzeba schodzić. Żeśmy zeszli i rzeczywiście znalazło się miejsce, [tylko że] nie w środku wagonu. To były stare wagony, które zaczynały się i kończyły ławeczkami i tam chyba ze trzy osoby na tę ławeczkę się zmieściły. Na ławeczce dojechałam prawie do Warszawy.
- Jak wyglądała Warszawa, kiedy pani do niej wróciła?
Boże drogi! Przyjechałam na dworzec główny – to już nie ten główny, bo był zniszczony, tylko ten, który później był głównym dworcem. Straszne ruiny, nie było żadnych ulic. Stały ciężarówki z ławkami i kierowcy nawoływali: „Na Pragę! Na Pragę!”. Wsiadłam do tego samochodu ciężarowego, naturalnie nie za darmo. Miałam jakieś łupy – chyba pończochy z Kurhausu, jak żeśmy mogli dojść do magazynu. Za to dojechałam na Grochów. Później na Grochowie, już piechotą na mój ukochany Gocławek. Mama była w ogrodzie, ale mnie nie poznała. Wyglądałam inaczej. Już nie miałam warkoczy, z którymi szłam do Powstania, byłam brudna, opalona, zmęczona. Dowiedziałam się wtedy, że część moich koleżanek już wróciła i zaczęła naukę, więc też po paru dniach dołączyłam do nich i skończyłam [szkołę] na Kole, zrobiłam maturę w październiku.
- Co się stało z pani ojcem i pani bratem? Jakie były ich losy?
Też byli w konspiracji. Tylko że wtedy była taka konspiracja, że jeden o drugim zupełnie nic nie wiedział. Powstanie prawie przecież nie wybuchło na Pradze. Niemcy zabrali mężczyzn, wywieźli – trafili do obozu koncentracyjnego. Dowiedziałam się o śmierci mojego brata z listu jego przyjaciela, który nie miał odwagi mi tego powiedzieć, tylko napisał list, że był przy jego śmierci. Później o śmierci ojca dowiedziałam się w Czerwonym Krzyżu, że umarł, już po wyzwoleniu obozu w Ravensbrück.
- Jak wyglądało pani życie w pierwszych latach po wyzwoleniu?
Z wielkim trudem zrobiłam maturę, bo przecież to było tylko parę miesięcy, więc jaka to musiała być straszna orka, żeby to wszystko nadrobić. Szkoła zaczęła się już chyba w styczniu czy w lutym, a ja wróciłam w maju. Naturalnie to już nie była ta sama szkoła – zupełnie inna. Mieściła się na Kole, to była też prywatna szkoła, prywatne liceum handlowe. Chciałam się dostać na SGH, bo taki był kierunek mojej szkoły, ale już rekrutacja została zamknięta, egzaminy już się odbyły i wykłady na Rakowieckiej już się zaczęły. Wtedy koleżanka, która miała rodzinę w Łodzi, która czasowo mieszkała w Łodzi, dowiedziała się, że jest czynny Uniwersytet Łódzki, a przy Uniwersytecie Łódzkim jest kurs wstępny. Myśmy pojechały do Łodzi na kurs wstępny wydziału lekarskiego. Po roku tego kursu zostałam przyjęta na stomatologię. Zrobiłam dyplom. W międzyczasie wyszłam za mąż, przyjechałam do Warszawy. Dostałam nakaz pracy do Wesołej i tam przepracowałam do końca swojego zawodowego życia.
- Czy ujawniała pani, że była w Armii Krajowej?
Nie. Bardzo długo nie zgłaszałam tego, ponieważ mój ojciec zginął, mój brat zginął, zostałam sama z mamą. Nie zgłaszałam. Ale przyszedł taki moment, już po wielu latach, że zobaczyłam ogłoszenie o tym, że na Solcu jest msza święta zgrupowania „Kryski” (poza tym przecież byłam w Łodzi przez pięć lat). Poszłam na mszę i spotkałam sanitariuszki z naszego szpitala, przyjaciółki. Zapisałam się do ZBoWiD-u i wtedy się ujawniłam.
- Czy w pani oddziale byli obcokrajowcy, których pani pamięta?
Nie, nie pamiętam.
- Czy pamięta pani bombardowanie Warszawy z okresu Powstania?
Pamiętam tylko zrzuty alianckie w czasie Powstania, a później obstrzał, jak były walki o przyczółek czerniakowski.
- Proszę opowiedzieć o zrzutach.
Zrzuty nie zawsze trafiały w miejsce, gdzie się ich spodziewano. Ale dostawało się zrzuty.
- Co dostawało się ze zrzutów?
Już w tej chwili nie pamiętam, ale wiem, że była broń, były też środki żywnościowe.
- Czy takie zrzuty wzmacniały poczucie tego, że powstańcy mówili – nie jesteśmy sami?
Naturalnie. To był wielki entuzjazm. Wielki entuzjazm. To była wielka radość.
- Jakie było nastawienie do Rosjan podczas Powstania?
Do Rosjan… Jak stali po drugiej stronie Wisły, to się właściwie na nich czekało. Ale ja się nie doczekałam polskich oddziałów, które przepłynęły przez Wisłę na Czerniaków.
- Jak zapamiętała pani Rosjan, których widziała pani na Śląsku?
To było coś strasznego. Jedna z moich najbliższych przyjaciółek, która pracowała w sklepie (z inną Polką), przeszła straszną tragedię. Później, ponieważ wracałam z nią aż do Częstochowy, każde zetknięcie się z Rosjanami było strasznym przeżyciem, a z Rosjanami trzeba było po prostu się spotkać, bo przecież jechało się pociągiem. Było przeżycie, że my siedzące dwie w odkrytym wagonie – podchodzi Rosjanin i każe nam wyjść z tego wagonu. Koleżanka prawie omdlała. [Rosjanin] prowadzi nas do dyżurki i każe umyć podłogę. Naturalnie podłogę myłam tylko ja, bo ona nie była do tego zdolna. Umyłam podłogę. Wtedy – o dziwo (co to znaczy człowiek a człowiek) – przynosi nam dwa wielkie bochny chleba, daje nam i mówi, że mamy wejść do tego pociągu, bo ten pociąg jedzie do Polski.
- I to było ostatnie spotkanie z Rosjanami?
Tak. Później była już Częstochowa. Wsadziłam ją do pociągu idącego do Krakowa, bo tam miała rodzinę. Zostałam sama na dworcu.
- Czy ma pani wspomnienia dotyczące Żydów z czasów wojny czy powojennych?
Jeżeli chodzi o czasy przedwojenne to właściwie nie mam wspomnień, nie zetknęłam się z Żydami. Po pierwsze na Gocławku nie mieszkali Żydzi. Chodziłam do szkoły prywatnej sióstr felicjanek, nie było Żydów. Wiem jedynie, że jakiś Żyd przychodził do nas z towarem, który mama od nich kupowała.
- To było jeszcze przed wojną?
Przed wojną. Nie wiem, czy to były jakieś kołdry… Coś takiego. W czasie okupacji widziałam płonące getto. Przechodziłam czy przejeżdżałam tramwajem przez dzielnicę żydowską. A tak [to] nie zetknęłam się z Żydami.
- Jaka jest pani ocena Powstania Warszawskiego po latach?
Trudno mi jest ocenić. To nie do mnie należy – czy Powstanie powinno się odbyć, czy nie powinno się odbyć. Ale dla młodzieży ono powinno się odbyć. Ile razy przechodzę przez plac Trzech Krzyży i mijam ulicę Książęcą… Ulicą Książęcą szłam na Czerniaków – a nie znałam Czerniakowa. Pamiętam ulicę Książęcą z czasu, kiedy szłam z plecakiem. Nie ja jedna, tam szły tłumy ludzi. Właściwie Warszawa szła chyba na majówkę. Tak to wyglądało, bo każdy szedł z plecakiem, w jakiejś kurtce, mężczyźni, młodzi chłopcy w butach oficerskich i w bryczesach dziarskim krokiem, z podniesionym czołem. Był jakiś wielki ruch. Jak nieraz tak myślę, jak Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” mówi o roku 1812: „O, roku ów, kto cię widział w naszym kraju…”. I kończy: „Ja tylko taką jedną wiosnę miałem w życiu”. Taki był nastrój, entuzjazm, wiara, nadzieja, że nareszcie idziemy w bój.
Warszawa, 23 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus