Stefan Krzowski „Lesiński”
Nazywam się Stefan Krzowski, urodziłem się 23 sierpnia 1923 roku w Wojciechowicach, to jest województwo kieleckie.
- Zaczniemy od wybuchu drugiej wojny światowej. Jak pan pamięta ten czas? Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Mieszkałem wtedy w Podkowie Leśnej. Pamiętam, jak rano leciały na Warszawę samoloty, niemieckie bombowce. Ale niedługo zawróciły, bo spotkały się z odprawą naszych samolotów myśliwskich. Bomby zrzucili na terenie Podkowy Leśnej, nawet nie dolecieli do Warszawy. Taki był właśnie pierwszy dzień września 1939 roku, jak zapamiętałem.
- Niech pan opowie o swojej rodzinie.
Moja mama była z domu Komisarczyk. Rodzice mamy zmarli na tak zwane suchoty, jak miała chyba trzy lata. Tak samo i rodzice mojego ojca, też zmarli na tą chorobę. Mój ojciec i stryj (brat mojego ojca) wychowywali się u księdza na plebanii. Mama wychowała się u wuja. […]
Nie, jestem jedynakiem.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Moja mama była przy mężu, prowadziła gospodarstwo, a ojciec był administratorem majątku jednego ziemianina.
- Czy pan później się uczył, co pan robił w czasie okupacji?
Kończyłem szkołę powszechną. Wtedy to się nazywało szkoła powszechna, nie podstawowa, tak jak dzisiaj się mówi. Ona była siedmioklasowa. Później skończyłem Szkołę Stowarzyszenia Mechaników Polskich z Ameryki w Pruszkowie. To była prywatna szkoła, która uczyła zawodów takich jak: tokarz, frezer, szlifierz i ślusarz narzędziowy precyzyjny. Uczniowie po skończeniu takiej szkoły byli bardzo poszukiwani jako fachowcy w zakładach pracy takich jak Centralny Okręg Przemysłowy. Zarabiali wtedy bardzo dobrze, po 400–500 złotych miesięcznie. To jest bardzo wysoka pensja. Urzędnik w biurze jak zarabiał 150 złotych, to już miał bardzo dużo. W porównaniu do tamtych, to finansowo słabo wyglądali. Jak już wybuchła wojna, to Niemcy nas z tej szkoły brali do pracy w Fabryce Stowarzyszenia Mechaników. Przed wojną wyrabiali tam działka przeciwpancerne. Nawet jedno takie działko można zobaczyć w Brwinowie. Jak się wyjeżdża z tunelu, to na rozwidleniu dróg stoi to działko. Jak weszli Niemcy, to zobaczyli urządzenia i maszyny do wyrabiania tego działka, zdemontowali to i wywieźli wszystko w głąb swojego kraju.
- Co pan robił? To znaczy uczył się i pracował, tak?
W czasie okupacji uczyliśmy się i brano nas do fabryki, do pracy i myśmy tam robili. Narzędzia trzeba było robić takie jak frezy, różnego rodzaju wiertła, narzędzia do obróbki metali.
- Jak pan pamięta Niemców z tamtego czasu?
Różnie. Niemcy byli różni. Spotkanie we wrześniu 1939 roku, oblężenie Warszawy... Już po kapitulacji nie było chleba, więc Niemcy się zobowiązali, że dostarczą ludności cywilnej swój wojskowy chleb. Ze swoimi znajomymi żeśmy stali w kolejce po chleb, tylko nie pamiętam, jaka to była ulica. Między Mokotowską a Kruczą jakaś, tego nie pamiętam. Kolejka stała, Niemcy w dwuszeregu z jednej i z drugiej strony pilnowali, żeby był porządek. Między nas wepchnął się Żyd. Jak go zobaczyli, to wyciągnęli z kolejki, skopali go, strasznie zmaltretowali i wyrzucili. Poza tym jak już na ulicy Marszałkowskiej róg Alei były porobione rowy, to zapędzili Żydów do zasypywania tych rowów. Między innymi był chyba jakiś rabin, w czarnym chałacie, w kapeluszu i tak nie za bardzo mu się chciało do tej roboty brać. Niemiec złapał go za kark, kopniaka dał mu, do tego dołu i żeby przyzwoicie wziął się do roboty. Do dziś pamiętam ten moment, jak on się z tym Żydem obszedł. Poza tym kiepsko było z żywnością, bo już jej owało.
- Pan cały czas mieszkał w Podkowie, tak?
W Podkowie, ale w czasie oblężenia byłem w Warszawie.
Myśmy wyszli w trójkę z sąsiadem i jego synem, bo powiedzieli, żeby mężczyźni szli na wschód. Wyszliśmy do Warszawy. Zaczęliśmy wędrować w kierunku Garwolina, ale doszliśmy za Wiązowną i spotkaliśmy ludzi, którzy wracali od strony Garwolina i mówili, że tam właśnie są Niemcy, i uciekali. Myśmy zaczęli wracać, ale już zmierzch nastał i w lesie musieliśmy przenocować, bo do Warszawy byśmy nie doszli. W Aninie w lesie żeśmy przenocowali i rano wyruszyliśmy dalej do Warszawy. Jeden znajomy miał koleżankę, która pracowała u bogatych państwa na Mokotowskiej, w nowoczesnym budynku. To był nowoczesny budynek w kształcie litery „C”. Tam żeśmy się zatrzymali, aż do czasu jak padła bomba. Akurat trafiła bomba, stałem w holu, na progu zejścia do piwnicy. Tak że jak bomba rąbnęła, to gruz sypał się pod nogi. Czułem, jak mi ten gruz leci. W korytarzu, gdzie były schody, było radio. Myśmy tam słuchali radia. W tym budynku zatrzymali się saperzy i kwaterowali. Po tym wszystkim myśmy wywędrowali dalej. Wyszliśmy chyba na plac Kazimierza, tam były podziemne… Chyba lód był składowany dla potrzeb policji. Tam żeśmy do końca przetrwali. Jak się skończyło oblężenie, to żeśmy zaczęli szukać żywności. Zapomniałem, jak nazywa się ta ulica. Jak chodziła kolejka EKD, wjeżdżała do Warszawy, później jechała Tarczyńską, boczna uliczka była, gdzie była wytwórnia „Plutosu”. To był zakład cukierniczy, coś jak „Wedel”, tylko na mniejszą skalę. Tam żeśmy trochę wrąbali, bo maszyny akurat zastygły z wszystkimi wyrobami, czekolada jeszcze niewyrobiona. Żeśmy sobie bagnetem trochę nadłubali tego wszystkiego i syropu, który znajdował się w cukierkach. To było nasze pożywienie. Ale później już z powrotem żeśmy wrócili na piechotę do Podkowy Leśnej.
- Jak pan pamięta Warszawę z czasów okupacji? Przyjeżdżał pan do Warszawy czy tylko pan był Podkowie?
Nie, przyjeżdżałem, bo byłem w konspiracji i myśmy się spotykali.
- Niech pan opowie, jak pan dostał się do konspiracji?
Do konspiracji dostałem się właśnie w Ursusie przez zawodowego pancerniaka, plutonowego. Nazywał się Swędrowski, a pseudonim miał „Sokołowski”. On właśnie w 1942 roku wprowadził mnie do konspiracji. Pracowaliśmy na hali montażowej czołgów. Z początku miałem jako zajęcie końcowe wyposażanie czołgu, to znaczy [montowałem] różnego rodzaju magazynki do karabinów maszynowych, to były woreczki. Poza tym różnego rodzaju chorągiewki sygnalizacyjne, aparaty radiowe się wstawiało, całe wyposażenie w narzędzia, klucze, różne zapasowe człony gąsienic. Z tym wszystkim myśmy mieli do czynienia, a później przenieśli mnie na spawalnię, bo owało spawaczy. Właściwie najpierw [wzięto mnie] do pomocniczej roboty, ale brygadzistą na spawalni był Niemiec i ponieważ owało ludzi do spawania, to postanowił mnie nauczyć spawać. Nauczył mnie spawać i na początku robiłem na spawalni koła, po których się toczyły gąsienice. Dwóch nas było młodszych, bo pozostali spawacze to byli starsi ludzie. Później przenieśli nas na halę montażową, gdzie potrzebne było spawanie w różnych pozycjach, na ścianie pionowej, do robót wymagających trochę sprawności. Trzeba było w różnych pozycjach, trzeba było się przekręcić, a to nie bardzo wygodnie było takim ludziom.
Tam pracowałem i miałem wypadek 3 maja 1944 roku. Szlifowałem sobie właśnie tak zwaną wannę, [przygotowywałem] do spawania – w tej wannie jest silnik, skrzynia biegów, różne zbiorniki i spawałem pęknięcia, styk podłogi i ściany bocznej. Rozerwała się tarcza szlifierska. Całe szczęście, że nie trafiła mnie w głowę, tylko roztrzaskała mi kości w stopie.
Przeleżałem maj i czerwiec w szpitalu na Czerwonego Krzyża. Leczył mnie dobry chirurg z Italii, to był Włoch. W radio słyszałem, że później znalazł się w Anglii i królowa angielska go odznaczyła jako chirurga. Zdążyłem wyjść, lipiec przesiedziałem jeszcze na zwolnieniu. Przychodzili do mnie do szpitala z konspiracji i mówili, jaki jest nastrój i co w ogóle [słychać]. Do pracy już się więcej nie zgłosiłem.
- Niech pan opowie jeszcze o konspiracji. Co pan robił w konspiracji?
Sabotażowe roboty na terenie zakładu. Zdobywanie sprzętu wojskowego. Nieraz przychodziły czołgi z frontu i trzeba było je naprawiać. One przychodziły nieraz z pełnym wyposażeniem. Z tym że przed wjazdem na hale były wyjęte karabiny maszynowe, działko było wyjęte. Ale były jakieś pozostałe narzędzia, radia, akumulatory. Przed wjazdem na halę we dwóch żeśmy przychodzili wcześniej i takie rzeczy, które przydatne były dla wojska, myśmy po prostu kradli. Benzynę się kradło tak samo, żeby dla naszych…
Przekazywaliśmy.
Właśnie temu koledze, który mnie wprowadził do konspiracji. On przed wojną był w randze plutonowego, pancerniak.
- Wiadomo, co się potem z tym działo?
Oni później wywozili, bo by nie dało rady wywieźć tego przez bramę, przecież była rewizja. On jeździł tymi czołgami na próbę zawsze po montażu na poligon, gdzie po różnych wertepach jeździli. Później wracali i sprawdzało się usterki. Wjeżdżał później między innymi do kanału z wodą, sprawdzali, czy nie ma gdzieś przecieków i czy woda nie dostaje się [do środka]. W ten sposób, poprzez niego właśnie, żeśmy sprzęt, te narzędzia, to wszystko się wywozili poza zakład.
- Ale w jaki sposób wywożone to było poza zakład?
Właśnie on jeździł na te próby. Wtedy brał ze sobą, później tam był umówiony odbiór, wyrzucał…
Na tym poligonie. Ktoś później to zabierał. W ten sposób się odbywała właśnie ta cała [akcja sabotażowa].
- Czy pan chodził też na jakieś szkolenia, składał przysięgę?
Właśnie jak do konspiracji, to żeśmy się zebrali. Było nas wtedy trzech. Jak jest pętla, jest kościółek, tam były domki byłych pracowników tramwajowych i u jednego żeśmy się zebrali, gdzie przyszedł, już nie pamiętam, w randze kapitana czy majora, odebrał od nas przysięgę i zostawił nam pistolet, kolta, żebyśmy się zapoznali, jak się z nim obchodzić, jak rozebrać go, jak złożyć. W ten sposób zaczęła się nasza konspiracja. Później spotykaliśmy się w różnych miejscach. Między innymi u Bielańskiego, z kolei na Raszyńskiej żeśmy się spotykali u drugiego.
Kolega Bielański zmarł, można powiedzieć, bo został ranny w rękę. Nas prowadzono Ceglaną, miało tam być jakieś stanowisko niemieckie. Ale jak żeśmy z początku szli, to za murkiem, żeby nas nie było widać. Jak żeśmy wyszli już na zewnątrz, to padł strzał z tego działka i jednego łącznika „Platera” rozerwało w kawałki, a kolegę Bielańskiego, który szedł przede mną, trafiło w rękę. Cały był osmolony. Żeśmy założyli mu opatrunek, bo każdy z nas miał opatrunek, i zanieśliśmy go do szpitala żydowskiego na Śliskiej. Położyli go i na drugi dzień przychodzimy, a on leżał już z kilkoma innymi pod murem rozebrany i tylko jedynie ten opatrunek miał, który mu założyliśmy, i tak został. Nic, żadnej pomocy mu nie udzielili. Dostało się zakażenie i zmarł.
- Ale to już historia czasów Powstania, tak?
To jest okres Powstania.
- Ale jeszcze wrócimy na chwilę do okresu przed Powstaniem. Chciałabym pana jeszcze spytać, jak pan pamięta życie codzienne z czasów okupacji? Pan chodził do szkoły, pracował pan?
Pracowałem w Ursusie, po skończeniu szkoły mechaników zostałem skierowany do Ursusa do pracy i tam byłem do końca.
To różnie, bo trzymali nas nieraz po trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Dwie noce i dzień, albo dwa dni i noc. Miałem przepustkę nocną, że mogłem się poruszać w nocy, bo tylko do godziny dziewiątej wolno było się poruszać, a ja mogłem się poruszać po nocy w obrębie całej Warszawy.
- Już pan miał ponad dwadzieścia lat, już pan był dorosły. Czy umawiał się pan z dziewczynami, chodził pan na randki?
Nie było czasu na takie rzeczy.
Tylko praca. Człowiek wracał o szóstej, nawet o piątej, bo jak mieszkałem w Podkowie, to musiałem iść do Podkowy Głównej, bo tam była kolejka, dojechać do Milanówka, w Milanówku przesiąść się na kolej i dojechać do Ursusa. Tak że nie było tak słodko, nie było czasu na jakieś romanse. Wracało się znów tak samo późno. Tak że nie było słodko.
- Pamięta pan jakieś łapanki?
No właśnie. Jechałem kolejką EKD do Warszawy i w polu między Opaczem a Michałowicami Niemcy zatrzymali kolejkę, wszystkich wyrzucali z kolejki i zatrzymywali. Ponieważ miałem mocne papiery z Ursusa, więc mnie puścili. Drugi raz z kolei w Warszawie: jechałem do Bielańskiego tramwajem i na rogu Miodowej i Senatorskiej też tramwaj zatrzymali, wszystkich wyrzucili. Jednego widziałem, że leżał już na ziemi, a ja pojechałem dalej. Tak że jeżeli chodzi o dokumenty, to miałem mocne.
- Pan zarabiał tam jakieś pieniądze? Z czego pan i pana rodzina się utrzymywaliście?
Ojciec zmarł w 1941 roku…
Nie, na serce. Wiecznie denerwował się okupacją. Miał chyba dwa ataki serca i trzeci już [śmiertelny]. To się stało w Boże Narodzenie, kiedy pojechałem do swojej matki chrzestnej, to znaczy stryjenki (żony stryja). Pojechałem i dostałem wiadomość, że ojciec nie żyje. Zmarł nagle, musiałem wracać. Takie miałem wtedy nieprzyjemne święta Bożego Narodzenia.
- Przejdźmy już do Powstania Warszawskiego. Pan był w konspiracji. Czy pan wiedział o Powstaniu Warszawskim, że ma być?
Przecież jak leżałem w szpitalu, to stale przychodzili, że coś się…
Nie zdążyli zawiadomić. Przyszli normalnie, mówili, jaki jest nastrój. Wyszedłem ze szpitala, a całe szczęście, że wyszedłem, bo jak wybuchło Powstanie, to Niemcy w tym szpitalu wszystkich wymordowali i spalili. Tak że nie wiem, czy został jeszcze ślad po tym szpitalu.
- Gdzie pan miał walczyć w Powstaniu?
Z Woli żeśmy się zebrali i później mieliśmy przejść na punkt zborny… Zapomniałem, jak ta ulica się nazywa, tam mieliśmy się spotkać.
- Jakie to było zgrupowanie?
To nie było jeszcze wtedy zgrupowanie. To była Armia Krajowa. Żeśmy szli po dwóch z Woli na punkt zborny. Szedłem właśnie z Bielańskim. Szliśmy Kolejową, wchodzimy, a tam stoją „Tygrysy” i wojsko niemieckie. Myślę sobie: „Wpadliśmy” – ale jakoś żeśmy przeszli. Przeskoczyliśmy Towarową i później doszliśmy do Żelaznej. Na rogu Żelaznej, Twardej i Chmielnej była już barykada, dalej iść nie było można, bo w poczcie dworcowej, która była nad wykopem kolejowym, stali Niemcy. Bunkier, obstrzał i dalej nie można było iść. Zatrzymaliśmy się i skierowali nas do punktu, gdzie przyjmowali w bramie, wchodziło się przez podwórko. Tam porucznik Czesiek Sulkowski przyjmował do Powstania. Zameldowałem się i zostałem wcielony już jako powstaniec.
- Co pan wtedy myślał, jak Powstanie wybuchło, jakie były nastroje?
Radość była naturalnie pierwszego dnia, jak dziś pamiętam, kiedy… Aha, też propaganda ruska była. Wanda Wasilewska przecież przez radio nawoływała do Powstania, żeby nie stać z bronią u nogi, tylko wojska sowieckie idą i żeby właśnie pomagać już tutaj. Pierwszego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, to samolotów niemieckich nie było, tylko same ruskie latały. Ale na drugi dzień cisza, już nie było samolotów ruskich. Artyleria ruska, która strzelała, odsunęła się dalej i Niemcy z powrotem zaczęli swoje robić, niszczyć Warszawę. To tak wyglądało pierwszego dnia.
- Co pan robił w Powstaniu, gdzie pan mieszkał? Proszę opowiedzieć wszystko.
Czesław Sulkowski nas przyjął i dostaliśmy polecenie, żeby przejść na drugą stronę Alei. Na drugi dzień Niemcy wycofali się z bunkra i można było przejść na drugą stronę Alei do WIG-u (Wojskowy Instytut Geograficzny). On się znajduje między Emilii Plater… Następny budynek to było starostwo, gdzie były [jednostki] od spraw trzody. Tam trzeba było meldować wszystkie krowy, świnie. One były kolczykowane i dlatego pełno było kolczyków, do diabła i trochę. Nie tak od razu dostaliśmy się do tego starostwa, bo tam byli Niemcy, ale siedzieli wysoko, na ostatnim piętrze. Nie można ich było wyprzeć, bo zrzucali granaty. Schody były betonowe, wysadzenie też nie dawało rezultatu. Dopiero jakoś udało się naszym podpalić coś, jeszcze wysadzić i oni się wtedy poddali. Trochę broni nam przybyło, kilka pistoletów, karabin, steny, dubeltówkę nawet i trochę żywności, masła, śmietany, słoniny. Żeśmy to przenieśli do „Domu Kolejowego” i tam byliśmy już do ostatniego dnia Powstania, tam Powstanie się zakończyło.
- Tam pan mieszkał do końca?
W tym „Domu Kolejowym” żeśmy spali, kwaterowali. Dowódcą był kapitan Zawadzki, a zastępcą rotmistrz Pilecki.
Były dwie kompanie chyba, nie pamiętam dokładnie. Nasza kompania i druga jeszcze była. Był łącznik „Plater”, który zginął, został rozerwany (młody chłopaczek, szesnaście lat) i drugi tak samo zginął – między Chmielną a obecną Jana Pawła poszli, został trafiony odłamkiem od granatników i też zginął.
- Proszę teraz opowiedzieć, co pan robił w trakcie Powstania, o akcjach, w których pan brał udział.
Właściwie u nas to był spokój, można powiedzieć, bo dzielił nas wykop kolejowy. Była tylko normalna „pukanina”, można było sobie popukać. Czołg raz próbował wjechać, ale myśmy już mieli piata. Tylko że jeszcze nie potrafiliśmy się tym piatem dobrze obsługiwać, wycelować. Spróbowaliśmy piatem [trafić] w czołg, ale jak to mówią, panu Bogu w okno się trafiło. Czołg się wycofał i więcej już się nie pokazał. W każdym bądź razie wiedzieli, co to znaczy piat, to już nie próbowali wjeżdżać na ten teren.
Nieraz przenosili nas na zmianę przy placu Kazimierza. Tam była słaba obsada, to wymieniali nas. Myśmy szli w zastępstwie, zwalnialiśmy na placu Kazimierza. Później był wypad do Haberbuscha po żywność. Butle żeśmy przynieśli, chyba dwulitrowe, był w tym syrop. Był też półprodukt na chałwę, to też mieliśmy jako żywność, żeśmy się tym żywili. Później był wypad na Chmielną, gdzie kino „Colosseum”, do „Strusia”, tam był skład butów (firma „Struś”). Przynieśliśmy buty dla naszych pań i dla nas. Byłem znów w obstawie. Oni worki pakowali, a ja stałem na czatach i pilnowałem.
Przecież przed wojną miałem już rok przysposobienia wojskowego. Żeśmy jeździli do Rembertowa na ostre strzelanie. Strzelało się, nie pamiętam, chyba na odległość 150 metrów. Duża odległość. Strzelało się z ostrej broni, z karabinów.
- Strzelał pan do Niemców w czasie Powstania?
Do Powstania nie miałem okazji, bo wszystko się działo [nie tak], nie wychodziło. Natomiast Niemców miałem tylko pod opieką, bo kilku Niemców dostało się do niewoli i u nas pracowali. Nosili różne rzeczy, na przykład wodę. Wodę z początku żeśmy mieli, a później nam odcięli. W poczcie dworcowej
vis-à-vis, po drugiej stronie mieli wodę. Z tymi Niemcami chodziłem, konwojowałem ich i nosili wiaderkami wodę do nas na kwaterę.
- Gdzie mieszkali ci Niemcy?
Też razem z nami mieszkali, w domu kolejowym.
- Nie było dużej wrogości jak tak blisko byliście?
Nie, oni byli potulni, tylko jeden cywil był butny. Raz ci Niemcy i ten cywil zostali skierowani do poczty dworcowej na jakieś roboty, coś mieli robić. Ten cywil, szwab, udało mu się jakoś wymknąć i niedużo mu owało, że byłby na rogu Alei Jerozolimskich i Żelaznej… Już był na środku i po drugiej stronie byli Niemcy, dziesięć, piętnaście metrów i byłby u siebie, ale go sprzątnęli. Któryś z naszych go ściągnął i do końca Powstania tylko leżał na środku, spuchł. Tak właśnie ten Niemiec zakończył swój żywot. Ci pozostali Niemcy nie byli specjalnie [buntowniczy]. Jak Powstanie upadło, to przekazaliśmy ich. Poszli, wrócili do swoich i już. Sporo żywności przynieśliśmy ze starostwa. Tam było masło, słonina, żyto. Na jakiś czas było, a później to już był problem z żywnością. Konia gdzieś udało im się zdobyć, to tą koninę jedliśmy. Albo… okropne, byłem głodny, ale nawet nie przechodziło przez gardło, jakaś kapusta suszona, diabli wiedzą. Rosło mi w gębie, niestety nie mogłem, nie przełknąłem tego. Pod koniec to już rzeczywiście, jeżeli chodzi o jedzenie, było kiepsko.
Jeszcze pamiętam takie zdarzenie. To już była akurat chwila ciszy, zawieszenie. Żeśmy szli z kolegą chyba ulicą Sienną. Oprócz karabinu miałem rewolwer. Właśnie w starostwie… To był bębenkowiec, miał kaliber dwanaście milimetrów. To była armata. Żeśmy właśnie z kolegą Swędrowskim szli ulicą, naraz pewna kobiecina wyszła, zobaczyła i do mnie się zwróciła: „Panie, ja muszę wyjść z Warszawy, ale mam pieska, takiego małego. Nie mogę go zabrać, a nie mogę go zostawić, bo będzie się męczył” – żeby zastrzelić tego pieska. Rad nie rad, bo kolega akurat nie miał przy sobie broni, pistoletu, poszedłem. Przyniosła takiego małego psa jak mniej więcej mój kot, przyniosła ćwiartkę wódki, no i zastrzeliłem tego psa. Ona go wzięła, miała go gdzieś pochować. Mieliśmy ćwiartkę wódki – to nawet spirytus był – to była uczta na kwaterze.
- Co się działo na tej kwaterze tak normalnie? Nie było za dużo akcji. Co tam robiliście, jak wyglądało życie?
Normalnie to właśnie była obrona naszego rejonu. Czasem na zmianę na plac Kazimierza nas przerzucali i żeśmy byli na placu Kazimierza. Budynek był narożny, a po drugiej stronie narożny zdobyli Niemcy. Myśmy w tym budynku narożnym pilnowali. Ale Niemcy podpalili ten budynek, to jakiś czas nie można było wejść, bo było gorąco. Ale jak już wystygło, to żeśmy wrócili i tam żeśmy stali i pilnowali, żeby nie przeskoczyli Niemcy.
- Czy coś jeszcze chciałby pan dodać do pana przeżyć w czasie Powstania Warszawskiego?
[…] W czasie Powstania to normalnie. Wtedy były sztukasy, bombardowały, latały bezkarnie, nikt im nie przeszkadzał, niszczyły dom po domu. Ludzie ginęli, pełno grobów było na podwórkach, tak się chowało ludzi. Z początku to jeszcze jakieś trumny były, a później to już tylko tyle, że się w jakąś szmatę zakręciło i tak się chowało. Tak było, dzień po dniu to wszystko.
Przyleciały samoloty amerykańskie ze zrzutami. Z tym że lecieli na dużej wysokości, dużo ich Niemcy po drodze zestrzelili i te zrzuty, które były, to bardzo dużo się dostało do Niemców. Właśnie broń, steny, amunicja, granaty, piaty – dużo dostało się właśnie do Niemców.
- Jakieś zrzuty spadły w okolicę, gdzie pan był?
Spadły właśnie, bo myśmy dostali piata i steny. Były też pistolety konspiracyjne „Błyskawice”, robione robotą konspiracyjną i składane. To były pistolety maszynowe „Błyskawice”, a te angielskie to steny.
- Jak wyglądała kapitulacja u państwa?
Normalnie, po prostu ustały walki i…
- Dowódca pana poinformował, tak? Jak to wyglądało?
Tak, kapitulacja i idziemy do niewoli. Jeszcze przedtem musieliśmy zdać broń na placu Kercelego i popędzili nas Wolską aż do Ożarowa. Konwojowali nas wermachtowcy, stare dziadki, po drodze można było zwiać. Też zwiałem, ale nie dlatego, nie miałem zamiaru uciekać. Jak już żeśmy doszli do Ożarowa, tam była fabryka kabli (teraz już zdaje się nie ma, bo rozgrabili łobuzy) i tam mieliśmy mieć obóz przejściowy. Kolumna zatrzymała się około dwustu metrów przed bramą. Ludzie, cywile, mieszkańcy Ożarowa stali, przyglądali się. Jak kolumna się zatrzymała, patrzę, a mój kolega właśnie z Ursusa, z którym żeśmy razem pracowali w spawalni, który mieszkał we Włochach, znalazł się w Ożarowie. Mówię: „Co ty tutaj robisz?”. – „A no wyrzucili nas Niemcy z domu i tutaj na razie mieszkamy”. Jak moi koledzy zobaczyli, że tutaj mam jakiegoś znajomego, to mówią: „Uciekaj!”. Ten cały majdan, który miałem na sobie, tytoń, tego owego, takie rzeczy. Nie paliłem co prawda, ale to był towar zamienny, można było coś… To wszystko mi zabrali, wypchnęli mnie z szeregu i stałem obok tego kolegi, aż kolumna ruszyła. Wtedy myśmy poszli już i przenocowałem u niego. Na drugi dzień do Podkowy Leśnej przyszedłem na piechotę.
U mamy było pełno bab, chyba z Warszawy. Jedna mieszkała w Alejach Jerozolimskich, mniej więcej na wysokości Dworca Centralnego, bo później u niej byłem. Druga, młodsza, były chyba trzy babki. Ale w Podkowie Leśnej stacjonowali Niemcy, łącznościowcy i chodziły patrole. Jeden Niemiec niby przyszedł na ten patrol. Zobaczył tyle bab i mnie jednego. Niby sprawdzał to, tamto i rozkrochmalił się, usiadł i siedział. Jedna z nich znała niemiecki. On powiedział, że został wcielony do wojska już w 1939 roku, był na studiach, tylko nie wiem, na jakich. W każdym razie przeklinał Hitlera. Nabawił się choroby kręgosłupa. W ogóle mówił, że jak byli w Rosji, to leżeli na śniegu i tam nabawił się tego. Tak że nie bardzo był entuzjastą Hitlera. Matka była tak samo przeciwniczką, tylko ojciec był hitlerowiec podobno. I [Niemiec] zaczął przychodzić. Ponieważ moje buty w Powstaniu na gruzach się rozlatywały, przyniósł mi wojskowe buty i skarpety wojskowe. Miałem w czym chodzić. Ale co jeszcze lepszego? Jak chodzili po tych patrolach, to zauważyli, że w jednej willi są gęsi. To była willa jakiegoś folksdojcza, Niemca w każdym bądź razie. Oni mówią, że tą gęś rąbną i czy jak przyniosą gęś, to czy moja mama im ją zrobi. No to dobrze. Przynieśli gęś, rąbnęli, mama im zrobiła. On jeszcze przyniósł butlę rumu i byli zadowoleni. Jeszcze mnie ten Niemiec ostrzegł, żeby się schować, bo przyjeżdża z Grodziska jakaś grupa innych Niemców, którzy będą wygarniać. Powiedział, żebyśmy się schowali. Ja z jedną młodszą [kobietą] schowałem się w piwnicy, przykryte zostało dywanem, zamaskowane. Jak przyszli, to zobaczyli tylko starsze babki i machnęli [ręką]. Dzięki niemu właśnie ocalałem, bo tak to by nas wygarnęli i wywieźli.
Za kilka dni przyjechał kuzyn Nielubowicz ze Skierniewic (właściciel tartaku), bo miał mieszkanie na ulicy Filtrowej. Coś tam miał i chciał się dostać do tego mieszkania na Filtrową. Zatrzymał się jedną noc, dogadałem się z nim i powiedział, żeby jechać do Skierniewic, do niego. To był kuzyn. Jego żona była jedną z sióstr, z domu Rykówna. Właśnie najstarsza to była moja wujenka, to od mojej mamy. Druga to była znów stryjenka, to była żona ojca brata. Trzecia była żoną tego Nielubowicza, właściciela tartaku.
Pojechałem i tam byłem aż do wyzwolenia, jak już weszli bolszewicy. Od tyłu ich zajechali, bo tam jest rzeka Rawka. Na Rawce były porobione stanowiska artyleryjskie, bo Niemcy się spodziewali, że tędy będzie szedł front, a oni ich od tyłu zaszli. Tak że się na nic nie zdały te bunkry. W ogóle nie liczono się z życiem ludzkim, jeżeli chodzi o sowietów. Towarzystwo obserwowałem. Tartak był mniej więcej przed wjazdem do Skierniewic, po drugiej stronie torów było gładkie pole. Sowieci szli od tyłu po prostu pijani. Jak podeszli pod stanowiska niemieckie, to nasiekli tyle ruskich, że jak byłem w mieście później, to amerykański samochód studebaker był tak naładowany [ciałami], jeden na drugim, że krew nawet ciekła z tego samochodu. Tak natłukli Niemcy tych sowietów. Czołgi ruskie tak samo były poszatkowane. Tego masa była i niestety nie udało im się.
- Czy był pan później jakoś prześladowany z tego powodu, że był pan w Powstaniu?
Nie przyznawałem się, bo później mój kuzyn, który był w konspiracji w Skierniewicach, dziesięć lat przesiedział we Wronkach. To był wysoki blondyn rzucający się w oczy, Wiesiek Ryk. Nawet wykonał jeden wyrok na policjancie granatowym w Łowiczu. Ale właśnie komuniści go zamknęli, dziesięć lat przesiedział we Wronkach. Drugi też był, Zygmunt zwany „Plamka”. Też był w konspiracji, nie wiem, co się stało z nim, przepadł. Wszystkich akowców prześladowali.
- Czy pan chciałby jeszcze coś dodać na temat Powstania czy wojny?
Mniej więcej opowiedziałem: wyjście, zawieszenie broni, zdanie na placu Kercelego broni, wymarsz Wolską do obozu i moja ucieczka, bo bym pojechał do [obozu]. Aha, jeszcze jedna rzecz. Każdy z nas dostał po dziesięć dolarów i po pięćset złotych. Ale później znalazłem dokument, właściwie nie znalazłem, tylko mi przyniósł facet z Rembertowa. Znaleźli, wykopali całe dokumenty z „Domu Kolejowego” i znalazły się w Rembertowie w Instytucie Wojskowym. Facet mi przyniósł właśnie kopię, odbitkę tych dokumentów. Jest tam tych dziesięć dolarów i okazuje się, że dwa tysiące, a dali nam po pięćset złotych. Taki kant był nawet tutaj. Nawet i tu było takie oszustwo. […]
- Proszę opowiedzieć o swojej żonie.
Z żoną myśmy się poznali, bo ona była na jednym końcu obwodu, a ja byłem na drugim końcu. W Powstanie to myśmy się nie znali, dopiero myśmy się poznali na spotkaniach, co odbywały się raz w tygodniu. Doprowadził do tego, że tak żeśmy się zbierali, pułkownik Zagończyk…
Już po wojnie, tak. Najpierw to było na Emilii Plater w baraczku, później krótki czas na Widok, a ostatnio myśmy byli w „Domu Księgarza” na Starym Mieście. Tam żeśmy się zbierali raz w tygodniu.
- Co ona robiła w Powstaniu?
Żona była sanitariuszką, ale zaraz piętnastego czy szesnastego została ranna w kolano i leżała w szpitalu. Groziła jej amputacja nogi, ale jakiś lekarz ją uratował. Na tych spotkaniach żeśmy się poznali.
- Czyli nie poznali się państwo w trakcie Powstania, tylko po wojnie.
Nie było nawet możliwości się poznać, bo ona była na Grzybowskiej, a ja byłem na… Tak że nie mieliśmy kontaktu nawet, nie widzieliśmy się. Książka wyszła nawet o „Chrobrym II”, gdzie jest opisane, zdjęcia są, też na zdjęciu jestem. Co jeszcze? W kilku miejscach figuruję. Kolega Chmielnicki kupił właśnie kilka tomów z nazwiskami wszystkich powstańców i między innymi ja też figuruję w tej książce. Nas specjalnie podkreślił, pokazał, że jestem też. Były jeszcze takie dodatkowe [spotkania]. Jeszcze żeśmy się zbierali. Właśnie pułkownik Zagończyk organizował w Palmirach w maju zloty. Przy tych mogiłach było składanie wieńców i później w „Pasiece” była znów zbiórka, gdzie wojsko gotowało nam grochówkę. Można było sobie grochóweczki pojeść. Później jak ktoś chciał, to jeszcze marsze, biegi. Tak że przyjemnie było. On umarł i się skończyło. Jeszcze zawsze 1 sierpnia na Senatorskiej w kościele odbywały się msze z okazji rocznicy rozpoczęcia Powstania. To tyle, co mi jeszcze utkwiło w pamięci.
Warszawa, 28 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich