Jan Garwoliński „Jeleń”
Nazywam się Jan Piotr Garwoliński. Urodziłem się w Warszawie 12 listopada 1926 roku. W 1933 roku, mając siedem lat, zacząłem uczęszczać do powszechnej szkoły siedmioklasowej. Ukończyłem ją w 1940 roku, to już było za czasów okupacji niemieckiej.
Na Woli. Szkoła numer 63. Teraz nie ma tej szkoły, to były baraki. Cały budynek był drewniany. Kierownikiem był Zenon Zuzikowski. Byli też inni nauczyciele. Ukończyłem ją w 1940 roku i rodzice mnie zapisali (bo byłem przecież jeszcze młodym dzieciakiem, miałem czternaście lat) do szkoły Konarskiego na Sandomierską róg Olszewskiej. Ojciec był murarzem. W tym momencie za okupacji Niemcy wywieźli go na roboty na Łomianki, na jakąś budowę. Wszystkich mężczyzn budowlańców załadowali do odkrytego samochodu ciężarowego. Jechali. Ojciec stał bliżej klapy. Samochód zahamował, potem ruszył i klapa się otworzyła. Wszystko wyleciało na jezdnię. Ojciec poleciał pierwszy, a wszyscy za nim. Później chorował. Wtedy z lekarzami było kiepsko, bo była okupacja. W szkole Konarskiego trzeba było płacić dwadzieścia złotych miesięcznie. Nie stać nas było na te opłaty i przerwałem naukę. Zacząłem handlować. Aby żyć, handlowałem papierosami, z siostrą jeździliśmy za kartoflami, woziliśmy do Warszawy.
Podwarszawskie miejscowości, jak Nadarzyn. W 1941 roku ojciec umarł. Handlowałem papierosami, odmroziłem sobie palce u ręki. […]Przy końcu 1942 roku kolega Kazimierz Brzozowski wprowadził mnie do Armii Krajowej. Nic więcej nie wiedziałem, jaka nazwa i tak dalej, po prostu było AK. Była nas piątka. Przyjąłem pseudonim „Jeleń”. Spotykaliśmy się co jakiś czas. Sekcyjny zlecił mi i jeszcze jednemu koledze – nie pamiętam jego pseudonimu, chyba już nie żyje – żebyśmy malowali na murach antyfaszystowskie napisy. Szubienica, na niej swastyka, „Warszawskimi ulicami chodzą świnie ze szkopami” – bo polskie panny chodziły z Niemcami dla forsy. [Robiliśmy] wiele innych napisów.
Chodziliśmy pod getto, jak Żydzi wychodzili, żeby dać im jakąś pomoc. Jeden Żyd mówi mi: „Panie, mojego syna zabrali z getta. Zdaje się on jest na Boernerowie, ale nie wiem dokładnie. Tu mam do niego list. Jakby pan taki był dobry, to pan tam poda jemu, jak pan go znajdziesz, bo on do mnie napisał. I ja jutro będę wychodził też z getta”. Niemcy wyprowadzali ich do roboty na polską stronę, przeważnie na kolej. Pojechałem na Boernerowo, teraz ta dzielnica nazywa się, zdaje się, Bemowo. Tego syna Niemcy prowadzili do WAT-u. Nie tylko jego, było kilku Żydów. Akurat szedł cywil do WAT-u i pytam się: „Panie, a tu pracują Żydzi?”. On mówi: „Tak”. – „To pan poda tutaj temu Żydowi”. Nazywał się Słoma, jego ojciec był mecenasem, adwokatem. „No dobrze”. – „Niech pan powie, że ja tu czekam na niego przed siatką”, bo to było ogrodzone siatką. Za jakiś czas słyszę, że [syknął ktoś na mnie]. To był właśnie syn tego Żyda. „Pan jest od mojego ojca?” Mówię: „Tak”. – „Pan da to ojcu”. Na drugi dzień poszedłem pod getto, dałem mu ten list. Jak ten Żydzisko się ucieszył, jaki zadowolony, aż się chłop popłakał. Rozmaicie się robiło, aby przeżyć. Z tego nie żyłem, bo przecież robiłem to honorowo.
Później mieszkałem w domu na Wolskiej 127, dom na rogu Ordona i Wolskiej. Był parter i facjata, do wucetu szło się przez całe podwórko. Po wodę tak samo – z kubełkiem przez całe podwórko. Nie było światła elektrycznego, była tylko lampa naftowa. Jak Niemcy likwidowali Żydów, to ich domy przekazywali Polakom. Dużo takich domów było w okolicy na Woli, gdzie mieszkałem. Dali nam mieszkanie na Dzielnej 93 mieszkania 111, pamiętam jak dziś. To był dom o dwóch podwórkach, duży budynek, duża posiadłość. To był rok 1943, tuż przed Wielkanocą, przed powstaniem żydowskim. Powstanie żydowskie było w 1943 roku akurat na Wielkanoc, 17 lub 19 kwietnia. W 1944 roku sekcyjny powiedział nam, żebyśmy 31 lipca stawili się na ulicę Lindleya, przed urzędem skarbowym przy placu Starynkiewicza. Jest tam budynek, który stoi do dziś. Podał numer mieszkania na pierwszym piętrze, gdzie będziemy przez całą noc. To było 31 lipca. Poszliśmy tam, w pokoju siedziała nasza piątka, był też z nami starszy gość z AK. Miał pistolet Vis, pokazywał, jak się strzela na leżąco i rozmaite sprawy związane z walką. Siedzieliśmy tak całą noc. O godzinie dziesiątej rano przyszła łączniczka. Mówiła, żebyśmy się stawili na stary cmentarz na Mokotowie na godzinę piętnastą – to już było 1 sierpnia. Poszedłem do domu, matka zdenerwowana, bo przecież całą noc mnie nie było. Wtedy dla młodych chłopaków to było strach.
Zapomniałem powiedzieć, że jak handlowałem, to miałem [znajome] miejsce, gdzie była niemiecka odzież wojskowa. Ci, którzy znali to miejsce, kupowali i chodzili na bazar na Prostą, żeby to sprzedawać. Na ulicy Prostej był bazar z różnymi rzeczami. Handlowałem tym. Rząd był tych handlarzy. Jednego dnia patrzę, staje samochód (opel) i wysiada z niego feldżandarmeria polowa, dwóch Niemców. Schowałem towar do torby papierowej, poszedłem na wprost, przeszedłem na drugą stronę i schowałem się do budynku. Ze mną była siostra, pracowała u „Gerlacha” w fabryce na Woli. Akurat szła na drugą zmianę i przyszła do mnie na handel. Kiwa coś. Myślałem, że kiwa, żeby wyjść. Wyjąłem torbę, bo schowałem ją w wiślany piach. Wychodzę z bramy na ulicę, a tu nadchodzą Niemcy. Byli z dziesięć metrów ode mnie. Nie będę się wracał. Przeszedłem na drugą stronę, gdzie był zburzony budynek. Po gruzach przeszedłem na Miedzianą. Oni za mną. Wtedy już zacząłem uciekać. Oni za mną. Dolecieliśmy tam, gdzie teraz jest Dom Słowa Polskiego, przedtem był tam „Zieleniak”, wielkie targowisko. Myślę sobie, że tam nie będę uciekał, bo tam mało ludzi, to, cholera, mogą strzelać i jeszcze mnie zabiją, a trochę chciało mi się żyć. Wskoczyłem do piwnicy budynku na ulicy Miedzianej. Schowałem się. Weszli. Jak później się dowiedziałem, jeden stanął przy bramie, a drugi na podwórku krzyczał po niemiecku do okien. Widocznie krzyczał, żebym do niego wyszedł. Siedziałem w piwnicy i ze strachu cały drżałem.
Poszedł do dozorcy. Patrzę później, a w piwnicy lampa naftowa, taka, jak przed wojną używali do oświetlania wozów konnych. Świecili sobie pod nogi, a daleko nic nie widzieli. Ja ich widziałem. Koniec piwnicy, już nie miałem gdzie uciekać. Towar zostawiłem. Patrzę, Niemiec ma nastawiony automat peem. Myślę sobie: „Cholera, jeszcze pociągnie za cyngiel, jak się coś odezwę i mnie jeszcze tutaj zakatrupi”. Umiałem trochę po niemiecku, bo w szkole powszechnej miałem z niemieckiego nawet czwórkę. Mówię do niego:
Ich bin hier! – jestem tutaj. On:
Komm zu mir! – woła mnie.
Wo ist das Paket? Mówię:
Ich habe kein Paket – nie mam paczki. Odwrócił się, zobaczył paczkę, wyjął. Woła mnie na dwór. Wyjmuje towar, a tam był
Hakenkreuz, orzeł na swastyce. Mówi:
Das ist deutsche. Mówię:
Ja. Co miałem mówić, że nie? To było [niezrozumiałe]. Raz, drugi dał mi po twarzy, zaprowadził mnie do swojego kumpla w bramie, który stał i pilnował, żebym nie uciekł.
Ausweis! Mówię:
Ich arbeite nicht. – Kennkarte! – dałem kenkartę. Trochę po niemiecku rozumiałem, ale jak mówią szybko, to trudno ich było zrozumieć. Zrozumiałem, że powiedział
Zu jung – za młody. Myślałem, że pójdę na Szucha, ale nie. Oddali mi kenkartę, wyprowadzili na ulicę, doprowadzili do ulicy Srebrnej. Jechał bus ciężarowy ciągnięty przez ciągnik. Jechał chyba od Haberbuscha, bo były antałki z piwem. Siedzieli jacyś „mongoli”, wojskowi w niemieckich mundurach. Niemcy kazali mi siąść na te beczki i dojechaliśmy do placu Hitlera, teraz plac Piłsudskiego. Wysiedliśmy. Przez plac Piłsudskiego idzie starszy oficer niemiecki
Heil Hitler! Heil Hitler! Stanęli obok niego, coś mówią, pokazują na mnie. Mówi do mnie:
Du bist polnische Bandit! Mówię:
Nein! Spoliczkował mnie.
Doprowadzili mnie do „Domu bez kantów”, […] gdzie była komenda miasta. Na parterze spisali personalia. Poszedłem na pierwsze piętro, a tam był folksdojcz. W niemieckim mundurze, ale folksdojcz. Bardzo dobry chłop, dobry był człowiek. Mówi: „Skąd pan to wziął?”. Mówię: „Proszę pana, dwóch Niemców szło, sprzedali to. Ja myślałem, że od Niemców to wolno kupić. No i kupiłem – przecież nie będę nikogo sypał – Kupiłem to”. Mówi: „No dobra, no jak pan to kupił?”. Było całe zeznanie. Później zawieźli mnie na ulicę Kredytową, tam był
Arbeitsamt. Tam był już nasz granatowy policjant, założył mi kajdanki. Mówi: „Muszę panu założyć kajdanki, bo jak pan ucieknie, to ja będę za pana odpowiadał. A ja mam prawo strzelać, to pana jeszcze zranię albo, nie daj Boże, zabiję. Lepiej, jak dla bezpieczeństwa [założę]”. Mówię: „No dobra”.
Przeszliśmy z Kredytowej przez plac Piłsudskiego do Trębackiej. Wtedy tam chodził tramwaj przez plac Teatralny, Focha, Trębacką do Krakowskiego i Nowym Zjazdem na most Kierbedzia. Tam był przystanek tramwajowy. Mówię do policjanta: „Gdzie jedziemy?”. – „Na Skaryszewską”. Mówię: „To dzięki Bogu, że tylko na Skaryszewską”. Doprowadził mnie do pierwszego wagonu, tam było [napisane], że ten pomost jest
Nur für Deutsche, tylko dla Niemców. Przejechaliśmy na Skaryszewską, a tam jak to u Niemców, mykwa, parówka. Od razu skierowali mnie na salę gimnastyczną (bo tam była szkoła), gdzie przesiedziałem dziesięć dni. Dziesiątego dnia przyszedł do nas ksiądz z kościoła na Skaryszewskiej. Dawał nam obrazki Pana Jezusa. Kto chciał, to się spowiadał. Odczytali transport na Ost-Hannover – jechało nas trzydziestu ośmiu. Znalazłem się w tej grupie. Dojechaliśmy do stacji Baby. Tam nas jeszcze eskortowali Niemcy, żandarmi, bo to był pulmanowski wagon – korytarz, miejsca siedzące. Tam siedzieli Niemcy, żandarmi, a my w przedziałach.
Dojechaliśmy do stacji Baby – Niemcy wrócili do Warszawy, a nas przejęło trzech cywilów z Arbeitsamtu z Berlina. Starsi goście, bo przeważnie takich brali, a młodszych brali na front. Jedziemy. Minęliśmy Łódź. Chłopak, cwaniaczek z Warszawy, mówi: „Chłopaki, wy nie macie po co jechać. Ja to na ochotnika jadę, bo rodziców mnie zabili. Nie mam nikogo tu w Warszawie, to jadę na ochotnika. To pryskajcie”. Miał organki, poszedł do Niemców, zaczął im wygrywać kuranty. Oni zadowoleni,
Gut! Gut! Klepali go. Patrzę, chłopaki weszli do ostatniego przedziału. Na drogę dali nam jeszcze paczkę – bochenek chleba, ersatz miód (sztuczny miód) no i papierosy haudegeny, pamiętam, takie jak przed wojną junaki. Dostałem tę paczkę i wziąłem tylko papierosy. Patrzę, jeden skoczył, drugi, trzeci, czwarty. Myślę sobie: „No trzeba i mnie”. Stanąłem jako siódmy, przeszedłem przez okno, stanąłem na stopniach.
To już było chyba umówione, bo prowadzący parowóz zwolnił trochę szybkość. Może w tym miejscu, jak były transporty, to wiedział gdzie, jak, co i zwalniał. Stanąłem, ale boję się, choroba. Następny mówi: „Skacz, tylko zaraz za słupem skacz. Żebyś się na słup nie nadział”. Wyskoczyłem jako siódmy, to nas wtedy z pociągu wyskoczyło chyba ośmiu. Ci Niemcy mieli krótką broń, to co oni zrobią z tą bronią. Zaczęli za nami strzelać. Pociąg pojechał dalej, a nas ośmiu [zostało]. Tośmy się rozsypali po dwóch, po trzech, żeby nie iść kupą. Byłem z dwoma innymi chłopakami, też z Warszawy. Żeśmy doszli do Łodzi, a tam już przecież byli Niemcy, Rzesza Niemiecka. Spytaliśmy cywila i pytamy się o drogę, jak daleko jest do granicy. Powiedział nam, jak iść, nawet nam dał fenigi na tramwaj do [niezrozumiałe]. Tak się nazywała wioska. Dojechaliśmy tam i od razu weszliśmy w żyta, bo to było w maju w 1944 roku. W życie siedzieliśmy parę godzin. Chodzili tam szmuglerzy. Ci dwaj wyszli, mieli pieniądze, a ja oddałem na Skaryszewskiej, bo Niemcy powiedzieli: „Kto ma polskie pieniądze, niech odda”, a w Niemczech mieli dać za to marki. Tak było, byłem bez pieniędzy. Złapali tych szmuglerów, dali parę złotych. Przeszli, a ja zostałem sam.
„Co tu robić?”. Wszedłem do wsi. Jeszcze w Łodzi mi powiedzieli: „Uważajcie, gdzie są sztyce radiowe. Tam, gdzie są sztyce radiowe, tam mieszkają Niemcy”. Jestem na wsi, patrzę – nie ma sztycy. [Pytam] gospodarza, jak to jest. On mówi: „Wie pan co, ja to nie wiem, ale niech pan idzie do tego obejścia”. – „Ale tam jest sztyca radiowa”. – „Ale to nie szkodzi. On jest dobry człowiek. Ich przymusowo przydzielili do Niemców, bo mają niemieckie nazwisko, ale to są bardzo dobrzy Polacy. Ich syn jest wachmanem na granicy, takim strażnikiem”. Poszedłem do nich. Ojciec strażnika mówi: „No spóźnił się pan, bo syn poszedł na zmianę akurat. Ale niech pan poczeka, tu przyjdzie córka, bo ona mieszka we wsi Sroczki. Ona często do nas przychodzi. Dzisiaj też ma przyjść”. Sroczki to była wieś już w Guberni. Przyszła. Zjedliśmy jeszcze obiad i idziemy. Przechodzimy przez granicę, a tu za nami strzelają. Położyłem się plackiem. Jak sama kobieta przechodziła, to [nie strzelali], może ją znali na granicy, nie wiem. Zobaczyli chłopa, to zaczęli strzelać.
Patrzę, nie ma kobiety, zostawiła tylko torebkę. Podczołgałem się, patrzę, był rów szeroki na metr. Przeskoczyłem, patrzę – gość pasie krowy. Mówię: „Panie, daleko tu do wsi Sroczki?”. – „A tu zaraz te chałupy, to wieś Sroczki”. – „A gdzie ta kobita mieszka?”. Spojrzałem na jej kenkartę – Dobaryczka. Mówi: „Tu, w tej chałupie mieszka”. Poszedłem do tej chałupy. Kobieta zaczęła mnie z radości całować. Była starsza, ja byłem wtedy dzieciak, miałem siedemnaście lat. Chcę u niej nocować. Mówi: „Proszę pana, nie będę pana nocować. Tu zresztą nikt pana nie będzie nocował, bo tu dzisiaj będą może robić badania, może pana będą szukać. Wie pan, tu każdy się będzie bał”. No to co robić, nie mam pieniędzy na pociąg, ani nie mam gdzie spać, ani nie mam co jeść. Był zmierzch, godzina siódma, ósma wieczorem – w maju to już był zmrok. Położyłem się w polu i usnąłem. Rano się obudziłem i poszedłem do następnej chałupy. Chciałem sprzedać czapkę, bo miałem niezłą, żeby mieć na pociąg. Mówi: „Panie, po co będziesz pan sprzedawał. Niech pan tak idzie po całej wsi, niech pan tak sprzedaje i pan uzbiera se na pociąg”. Tak zrobiłem. Uzbierałem na pociąg i doszedłem do stacji Baby. Byli tam ci dwaj, co razem ze mną byli [w grupie].
Kupiłem bilet, jeszcze za te uzbierane pieniądze zjadłem, bo za Niemca pociągi nie były drogie. Przyjechałem do Warszawy. Matki nie było w domu. Sąsiadka mnie wzięła do siebie. Matka przyszła, ucieszyła się. Myślała, że już mnie nie zobaczy. Później dwa tygodnie nie spałem w domu, bo się bałem. Spałem u znajomych na Twardej, jaki numer, nie pamiętam. Po dwóch tygodniach spałem w domu. Na naszej zbiórce sekcyjny mówi do mnie: „Poczekajcie, »Jeleń«”. Zaczekałem. Tamci czterej wyszli, ja zostałem. „Dajcie kenkartę”. Dałem. Wyjął woreczek z tytoniem, bibułkę, taką, jak się skręcało papierosy. Rozłożył bibułkę, wyjął moją kenkartę, spisał moje personalia, zmiął to i wrzucił do kieszeni. Później torebkę z tytoniem. „Tylko dajcie mi swoją fotografię, ale niepodpisaną”. Dałem mu fotografię, a na następnej zbiórce dał mi lewy Ausweis. Ale posługiwanie się nim nie bardzo mi szło, bałem się. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest ta fabryka, która tam była napisana. Przyszła komuna, to zniszczyłem, bo było pod innym nazwiskiem.
Wracając do Powstania. Jak nas „ukraińcy” i Niemcy wyprowadzili z domu, to każdy musiał mieć w ręku białą chusteczkę.
- Może pamięta pan moment przystąpienia do organizacji? Czy składał pan przysięgę?
Składałem przysięgę przed przedwojennym oficerem. Miał pseudonim „Toszek”, ale nazwiska sobie nie przypominam. Mieszał w Łodzi, już nie żyje. Jak nas później Niemcy wyprowadzili do kościoła, miałem teczkę z jedzeniem, bo matka dała mi na drogę. Matkę i siostrę wzięli do Oświęcimia, na Brzezinkę – to filia Oświęcimia.
- Czy to się działo zaraz na początku Powstania?
Tak, to było w sierpniu. Do kościoła byłem zabrany 9 sierpnia 1944 roku. Dzielnica długo się nie trzymała, „Radosław” od razu poszedł na Starówkę. Później Niemcy zajęli tę dzielnicę. Przyszedł do kościoła oficer i powiedział, że potrzebuje
Zehn Mann. Myślę sobie: „No, trzeba zobaczyć, co to będzie dalej”. Teczkę z jedzeniem zostawiłem przy sąsiedzie w kościele Świętego Wojciecha. Mówię: „Panie Woźniak, pan tu popilnuje tego. Przyjdę z powrotem, to wezmę”. Zaprowadzili nas dziesięciu na Wolską. Naprzeciwko Grabowskiego było pole kartofli. Kopaliśmy kartofle dla Niemców do kuchni. Po wykopaniu kartofli przyprowadzili nas z powrotem do kościoła, tamtych mężczyzn już nie było. Wszystkich wywieźli do Pruszkowa. Paczka też zginęła, nie miałem już żywności.
Później Niemcy czekali na drugi transport z Warszawy. Przyszli drudzy mężczyźni i razem całą grupę wyprowadzili do ulicy Bema, pamiętam. Na Bema, na Zachodni i tam już stał pociąg do Pruszkowa. W Pruszkowie uciekłem. Z pociągu od razu do warsztatów kolejowych. Dobrze, że byłem bez tej teczki, stałem jak stoję, bez żadnego bagażu. [Szedłem] wzdłuż torów, a za ostatnim wagonem byłem po polskiej stronie. Była tam budka dróżnika, wziął mnie do siebie i mówi: „Panie, jak pojedzie pociąg do Warszawy, to ja pana puszczę”. No i tak się stało. Później uciekłem za Nadarzyn do wsi Szamoty. Pasłem tam krowy, robiłem rozmaite rzeczy, aby przeżyć najgorsze czasy. Siedziałem tam gdzieś do grudnia 1944 roku. Słychać już było działa, walki, strzelanie, czyli Rosjanie są blisko. Przeszedłem do Włoch. 18 czy 19 stycznia 1945 roku wyszedłem na ulicę Wolską, patrzę – idą wojska rosyjskie. Jak procesja, bez żadnego ładu, składu. To były oddziały frontowe. Razem z nimi wszedłem do Warszawy.
Poszedłem do domu, gdzie mieszkaliśmy, to był dość duży budynek na Dzielnej. Dom o dwóch podwórkach. Wszedłem na trzecie piętro. Mury stały. Stanąłem w drzwiach, to widziałem piwnice, bo podesty były drewniane. Nie ma gdzie mieszkać, matki nie ma, siostry nie ma, zostałem sam. Co tu ze sobą robić? Na ulicy Siennej 41 ciotka była dozorczynią domu. Był tam Bank Gospodarstwa Krajowego. Poszedłem do ciotki. Mówi: „Janek, tutaj ludzie zajmują mieszkania, to i ty zajmij sobie mieszkanie”. Tam były po trzy, cztery pokoje z kuchnią. Tak było. Zająłem [lokal] na Siennej 41, numer mieszkania 2, na parterze. Mieszkałem tam, dopóki matka nie wróciła z obozu. Dali matce znać, że tam jestem, i przyszła. Zacząłem pracować w elektrowni warszawskiej. Najpierw przy murarzach, ale zainteresował się mną kierownik działu i skierował mnie do instalatorów-elektryków. Pracowałem tam i później poszedłem do średniej szkoły elektrycznej na ulicę Otwocką koło bazyliki. To była szkoła czteroletnia, którą ukończyłem. No i losy się potoczyły. Później przerwałem pracę w elektrowni, poszedłem na budowę do elektromontażu, później do Zakładów Mechanicznych Marcelego Nowotki. Wszędzie pracowałem jako elektryk.
- Może coś jeszcze pamięta pan z okresu okupacji, Powstania?
W Powstaniu byłem krótko. Jak mówiłem, 9 sierpnia wyszedłem z Powstania z cywilami.
Handlowałem, kombinowałem, aby przeżyć ten straszny okres, jaki wtedy był. Folksdojczem nie byłem, do PZPR nie należałem. Później spotkałem swojego sekcyjnego. Nazywał się Stanisław Zieliński pseudonim „Gryf”, nie żyje już. Mówi: „Chłopie, przecież ty ze zleceń wszystkich, które ci dawałem, toś się wywiązywał. Chodź do nas”. Zaprowadził mnie do ŚZŻAK-u, to jest Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej na Koszykowej naprzeciwko ulicy Krzywickiego. Wciągnęli mnie tam na listę i to się ciągnęło dalej.
Warszawa, 2 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła