Jadwiga Łachecka
Dzień dobry. Nazywam się Jadwiga Łachecka z domu Szlendak.
- Co pani zapamiętała z okresu wybuchu wojny? Jak wyglądało dzieciństwo?
Mieszkałam przy ulicy Czerwińskiej, obecnie już nieistniejącej. Ona była usytuowana między obecną ulicą Elbląską i kościołem przy ulicy Broniewskiego. Była to uliczka, przy której stały domki jednopiętrowe, dwupiętrowe, w większości parterowe. Usytuowanie było dosyć trudne, dlatego że przed nami, patrząc w stronę Śródmieścia, były tak zwane wały. Nie wiem, co to oznaczało, w każdym razie jako dziecko widziałam właśnie takie pofalowania terenu i wystające lufy. Prawdopodobnie to była jakaś broń przeciwlotnicza. Poza nami było lotnisko, obecne Bemowo. Prawdopodobnie to były jakieś istotne relacje. Myśmy w środku sobie musieli żyć. Mieszkałam w domku z ganeczkiem. Tak jak pamiętam, często starsi panowie zbierali się wieczorem na ganeczku i omawiali aktualne wydarzenia. Był ogród, którego zapach pamiętam do dzisiaj. Ale najistotniejsze jest to, że w tym ogrodzie był wykopany schron niezbędny wtedy dla bezpieczeństwa. Nasz schron wyróżniał się bardzo tym, że zabezpieczony był treglami, co było wtedy bardzo rzadkie. Oczywiście było masę nalotów, które powodowały, że musieliśmy się tam chronić.
Jako dziecko pamiętam, że każdy miał jakieś swoje obowiązki. Moim obowiązkiem było zabieranie z koszyków z cukrem w kostkach i [chowanie go do] apteczki. [Apteczka] to była piękna walizeczka, jako dziecko w ten sposób ją oceniałam. Byłam bardzo dumna z tego powodu, a przy tym bardzo się cieszyłam z tego cukru. Poza tym na zapleczu budynku była tak zwana komórka, ale to był taki warsztacik ślusarski mojego nieżyjącego oczywiście brata, który był uczniem; nie wiem, czy skończył Konarskiego. Bardzo lubiłam tam przebywać, ponieważ były [w niej] narzędzia, pilniczki o różnych zastosowaniach pięknie poukładane, imadełka. Nie wolno się było do niczego dotykać, ale chętnie tam przebywałam.
Z perspektywy czasu dopiero pewne rzeczy sobie uświadamiam. Tam było ciągle kilka rowerów kolegów brata. Mówili przyciszonym głosem, ale dla mnie to było wtedy nieistotne. Pamiętam również, że mama gotowała olbrzymie kotły zupy, składające się z pęczaku i z brukwi, czym chętnie się pożywiali ci chłopcy. Później okazało się, że to powstańcy, przyszli [działacze] AK.
- Czy może pani powiedzieć coś o swoim tacie, o swojej mamie?
Mój ojciec, były piłsudczyk, ważną rolę odgrywał właśnie przy sprawach schronu, postępowania, taktyki jako cywilnych. A mama była przy mężu, wychowywała nas. Kiedyś, podczas pobytu w schronie, zapamiętam takie zaniepokojenie wśród starszych, jakieś dźwięki docierające z uliczki, przy której mieszkaliśmy. Ojciec oczywiście wybiegł popatrzeć, co to się dzieje. Okazało się, że to był jakiś oddział powstańców przemieszczający się prawdopodobnie z Puszczy Kampinoskiej. Bardzo zmęczeni szli wprost na wały. To była noc. Na czele tego oddziału szedł ksiądz. Ojciec oczywiście uświadomił im, co się w tej chwili dzieje. Oni byli tak zmęczeni, że zawrócili, ale wiele broni i naboi pozostało na tej ulicy. Wobec tego wysłał mojego trochę starszego brata z miotłą, żeby zamiatał to do rynsztoku. Jak świtało to pozbierali to i zakopali znów w ogrodzie.
Później w pamięci mi został moment, kiedy na podwórku zjawili się Niemcy. Co charakterystyczne, mieli takie owalne blachy pod szyją. Było strasznie głośno, krzyki, tak że kazali się natychmiast wynosić. Piętnaście minut, nie wiem, może dwadzieścia i już ma nas tu nie być. Miałam jeszcze młodszego brata, miał wtedy około roku, mama złapała przede wszystkim kołdrę i jakieś niezbędne rzeczy, żeby tego dzieciaka chronić. Mieliśmy bardzo dużo instrumentów, bo brat, o którym wspominałam, to był uzdolniony chłopak. Nie wiedziała, chciała to koniecznie gdzieś schować. Nie dało się. Podlała kwiatki. Mieliśmy duży stos płyt, który schowała do piekarnika. To jej się wydawało takie zabezpieczenie. Niestety, musieliśmy iść nie wiadomo gdzie. Każdy [miał] jakiś bagaż, ja swoją apteczkę, czerwoną walizeczkę, płaszczyk najlepszy. To mnie tak jakoś tłumiło wydarzenia, byłam tym strasznie zachwycona.
Poszliśmy na tereny działek, gdzieś na pograniczu była szopa. Tam się schroniliśmy, ale takich [ludzi] było mnóstwo. Pamiętam jednej nocy też jakieś takie przyciszone głosy, ale wiadomo było, że nie wszyscy śpią. Okazało się, że mój brat dowiedział się o broni, co ją porzucili ci powstańcy i była zakopana [u nas w ogrodzie]. Przyszedł właśnie, żeby tą broń odzyskać. Oczywiście dostał informację, prawdopodobnie ją znaleźli.
Po pewnym czasie było już tak tłoczno w szopie, że trzeba było szukać gdzieś dalej miejsca. Właśnie w okolicach Wawrzyszewa (gdzie jest w tej chwili osiedle) były wioski: Chomiczówka, Wawrzyszew. Po tych okolicach się błąkaliśmy. Niestety, wszędzie było tak dużo wysiedleńców, że trudno było uzyskać jakąś pomoc. Bardzo drogo trzeba było płacić za mleko, za cokolwiek. Wobec tego dorośli podjęli decyzję, by wracać na ruiny. […]
- Pamięta pani miesiąc, kiedy was wysiedlili?
To już było Powstanie. Już się działo, to był na pewno sierpień. Była godzina szesnasta, jak widziałam, że mama płacze i mówi: „Słuchaj, popatrz, te dymy, to już płoną nasze domy”. Dopiero właśnie wtedy poszliśmy dalej szukać miejsca. Nie znaleźliśmy go. Było prawie wszystko wypalone. Stały takie pojedyncze mury niedopalonych domów. Ponieważ mury były z kilku stron, ojciec powiedział, że musimy się zatrzymać, jedynie to jest możliwe. Znalazł gdzieś takie żelazne łóżka, które oparł o ścianę. Do nas się dołączyło jeszcze kilka innych osób, młodzi, starsi. Stanowiliśmy grupę około siedemnastu [osób].
Tam [były] jakieś resztki papy czy coś takiego. Siedzieliśmy pod łóżkami w ruinach. Ktoś zauważył, że jest pompa z naciskaną rączką, to już było bardzo istotne. Trzeba było coś jeść, ale nie było co. Poszczególni członkowie naszej grupy robili wyprawy gdzieś w tych niedopalonych gruzach. Przynieśli słój pełen agrestu zasypanego cukrem, suchary pełne robaków, ale to się łamało i można było je sobie usunąć. Dwie cegły, na których mama postawiła wiadro, ale mieliśmy przecież tą pompę, to już było istotne, na tym gotowała. Jeszcze zdobyli troszeczkę mąki, [i mama] gotowała w tym wiadrze kluski. Potem to wylane było do miednicy. Nie było właściwie czym jeść. Czym kto mógł, to nabierał [jedzenie], ale się okazało, że mimo tego głodu nikt nie mógł jeść.
Również chciałam się jakoś wpisać w te wyprawy. Wyruszyłam na działki. Znalazłam maleńkie pomidorki. Byłam ogromnie dumna, że coś mogę też przynieść. Niestety, zobaczyli to Niemcy i przyszli za mną do tych ruin. Zidentyfikowali nas. Oczywiście ustawili wszystkich pod ścianę. Znów blachy, to była chyba żandarmeria niemiecka. Chcieli nas wszystkich rozstrzelać, ale…
Była jedna ze ścian, w której była nisza, w której jak zwykle kiedyś były figurki Matki Boskiej. Wiem, że niektórzy [Niemcy] byli bardzo dzielni w swoich obowiązkach. Byli „ukraińcy” i chyba Ślązacy. Ojciec zaczął pertraktować, miał jakiś zegarek, tak że z tym „Ukraińcem” już sprawę załatwił. Mama płakała oczywiście, dzieci... Jeden z tych Niemców zwrócił uwagę na tą niszę z figurką, łamaną polszczyzną powiedział: „Matko Boska, jak się ludzie męczą”. Później zaczęli pertraktować między sobą. Niemcy doszli do wniosku, że może nas wywieźć do Pruszkowa. Już mniej więcej orientowaliśmy się, co to jest Pruszków. Mama znów przystąpiła do akcji. Zaczęła ich błagać, prosić, żeby nas jednak puścili. Mówi: „Mamy tutaj rodzinę blisko”. – „Z rodziną to jest pewne?”. Mama mówi: „Nie jest pewne, ale zawsze to jest z rodziną”. – „Za piętnaście minut ma was tu nie być!”. Mama mówi: „Tu są te wały, czy nie będą strzelać z tych wałów?”. – „Piętnaście minut ma was nie być!”.
Do dziś pamiętam to straszne zmęczenie, bo do utraty tchu myśmy biegli, żeby się schować do pierwszych jakichś drzewek. Na nowo zaczęła się wędrówka w poszukiwaniu miejsca, kawałka dachu [nad głową]. To były bardzo ciężkie czasy, dlatego że było bardzo dużo wysiedleńców i nawet się nie dziwię tym ludziom. Ale wreszcie znaleźliśmy jakieś miejsce, gdzie nie było drzwi, nie było okien, nic nie było, tylko ściany i dach. Już zaczęła być jesień, pamiętam astry kwitnące gdzieś. Kobiety wiły z tego wieńce, robiły ołtarze, modlitwy wieczorne i śpiewanie pobożnych pieśni. Tam pozostaliśmy do końca.
W międzyczasie pamiętam taki incydent, że zjawił się młody chłopak, gdzieś z siedemnaście, osiemnaście lat, jak na moje wyczucie, który przedstawił się jako hrabia Waldemar Plater. Był zupełnie bezradny, ponieważ wszyscy, on również, byli niestety zawszeni. On sobie z tym nie mógł poradzić, ani mydła, ani... Ale mama, tak sobie radziła, że wkładała zanieczyszczone, zawszone ubrania do piekarnika, w ten sposób załatwiała sprawę. Później zaczęliśmy zdobywać jakieś kawałki mydła, jakieś bielidła. Okazało się, że dalej w którymś z budynków również byli Niemcy. To byli jacyś fachowcy od wykreślania map. Ale oni względnie jakoś tak przyjaźnie się do nas ustosunkowali, nawet kiedyś dostałam dropsa, który moja starsza siostra skrzętnie owinęła w papierki biało-czerwone, ustroiła tym choinkę. Oni po coś przyszli, zobaczyli to, też chcieli, grozili bronią jak zwykle. Ale w efekcie końcowym [siostra] musiała wszystkie ubikacje szorować u nich. Tak że to była ta kara, ale to myśmy przełknęli.
Po jakimś czasie widzimy poruszenie wśród niemieckich mieszkańców, właściwie tych, którzy kwaterowali. Ognisko płonie na podwórku. Patrzymy, a oni palą mapy, to wszystko. Zajeżdżają takie ciężkie samochody, skrzętnie się załadowali i odjechali. Okazało się, że to już było gdzieś około 15 stycznia. Jak odjechali, to zaraz siostra starsza i brat nieco starszy zrobili wyprawę, żeby się zorientować, co się już tutaj w samej Warszawie dzieje, bo to było na pograniczu. Już nie było Niemców, to już był prawdopodobnie koniec Powstania, znaleźli jakiś niedopalony dom i przenieśliśmy się furmanką. Pamiętam, to było 19 stycznia. Jeszcze języczki ognia widać było na gruzach po wypalonych domach. Słupy telegraficzne czy telefoniczne były drewniane, jeszcze paliły się i [było czuć] zapach tej spalenizny. Tam zamieszkaliśmy. To była ulica Marymoncka. Powoli zaczęliśmy sobie to gniazdko wić, [przynieśliśmy] jakieś stare łóżka niedopalone. Pamiętam, że [mieliśmy] jakiś stolik drewniany, który się bez przerwy składał, bo on był rozkładany.
Moja mama zawsze bardzo lubiła żołnierzy, a z okna było widać, że oni chodzą i piszą tablice: „Dom rozminowany”. To na kolanie, to gdziekolwiek, to skinęła na nich, żeby przyszli i na tym stoliku tą pracę wykonywali. Ale im się też bez przerwy składał ten stolik. Za jakiś czas przywieźli olbrzymi stół, taki na pół pokoju, przy którym robili te prace, ale później nam służył jako miejsce do spania. Były już sienniki, jakieś słomy zgromadziliśmy.
- Czy ktoś z pani rodziny działał w Armii Krajowej?
Właśnie brat, do którego na tych rowerach przyjeżdżali koledzy. Mama zgłosiła do Polskiego Czerwonego Krzyża fakt, że on był w AK, że nie wrócił. Po pewnym czasie, dosyć długim, przyszedł kolega i powiedział, że byli w stalagu. 24 kwietnia było wyzwolenie tego stalagu. Wyzwalali dzicy amerykańscy żołnierze. Rzucili się na dziewczynę, która była narzeczoną mojego brata, on stanął w jej obronie. Chcieli ją po prostu zgwałcić, stanął w jej obronie i poniósł śmierć. Strzelono do niego i tam został pochowany. To wiem z opowieści tego kolegi. Wtedy byłam też za małą dziewczynką, żeby kontakt z nim utrzymywać.
- Jak układało się pani życie po wojnie przez te kilka lat?
Bardzo ciężko, ale było spokojnie. Już było gromadzenie filiżanek, kubeczka, czegokolwiek, już były jakieś ubrania. Co prawda były bardzo dziwaczne, ale już po takich przeżyciach to jakieś minimalne dobra tworzą wielkie wydarzenia. Potem szkoła, praca. To można dużo i mało mówić. W każdym bądź razie było ciężko.
Mamie się wydawało, że na co nam więcej pokoi, wystarczy jeden, a to był pokój z kuchnią. Swoim znajomym powiedziała: „Zajmujcie kuchnię, a my pokój, to wystarczy”. Na jakiś czas wystarczyło, a później się okazało, że jak tamci wyprowadzili się, to chętnie zajęliśmy ten pokój – to już były luksusy, to już nam się bardzo podobało. Normalne, codzienne zdobywanie mebla czy jakiegoś piecyka... Ojciec jakąś kozę zbudował, gdzieś tą rurę prowadził. Szczegółów to dokładnie nie jestem w stanie oddać. Jako dziecko to było dla mnie normalne, bo nie było Niemców, nie było tych strasznych dźwięków takich ciężkich samolotów, które zwiastowały, że trzeba zbiegać do schronu.
Warszawa, 29 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski