Halina Zielińska „Rylska”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Halina Zielińska po mężu. Moje rodowe nazwisko z domu: Zaremba. Urodziłam się 30 kwietnia 1924 roku w Warszawie.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Skończyłam pierwszą klasę Państwowego Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. Wtedy miało opinię bardzo ekskluzywnego gimnazjum. Zdałam egzamin, skończyłam pierwszą klasę i wybuchła druga wojna światowa.

  • Jaki wpływ szkoła wywarła na pani wychowanie?

Jak najbardziej pozytywny. Znalazłam się w bardzo miłym otoczeniu, w dużym gmachu na placu Trzech Krzyży. Piękne gimnazjum, świetni nauczyciele. Moja wychowawczyni była legionistką, miała krzyż Virtuti Militari.

  • A jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina?

Również jak najbardziej pozytywny. Bardzo kochający rodzice, bardzo dbający o swoje dzieci. Mam starszą siostrę, która ma w tej chwili osiemdziesiąt sześć lat.

  • Jak nazywa się pani siostra?

Maria Zaremba.

  • Jak zapamiętała pani moment wybuchu wojny?

Bardzo. Wszyscy myśleliśmy, że to jest próbny alarm. Nawet mój ojciec wyszedł z domu i chciał to zobaczyć. Dopiero potem rodzice zorientowali się, że to jednak już jest nalot niemiecki.

  • Czym zajmowała się wtedy pani rodzina?

Mój ojciec prowadził… Trudno dzisiaj to określić, bo takiego zawodu nie ma. Był pozłotnikiem. Robił listwy na ramy, to znaczy pozłacał, jakoś wykonywał. Nie znam się na tym i do dziś dnia nie wiem, jak to wyglądało.

  • Czym zajmowała się pani mama?

Gospodarstwem i wychowywaniem dwóch córek.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Na Daniłowiczowskiej 10, ewentualnie Kapucyńska 19, bo dom był przechodni.

  • Co robiła pani w czasie okupacji?

W czasie okupacji częściowo chodziłam na komplety, tajne nauczanie. [To] znaczy drugą klasę robiłam na kompletach tajnego nauczania, a jeśli chodzi o trzecią i czwartą, to trochę chodziliśmy do szkoły pod przykrywką. Tylko historia, religia i nie wiem już, jaki trzeci przedmiot był na kompletach, francuski chyba, a pozostałe – chodziliśmy na Polną, tam gdzie było gimnazjum Rontalera, to jest chyba Polna 42, tak mi się wydaje.

  • Gdzie odbywały się zajęcia w ramach tajnych kompletów?

To ciekawa historia. Już te osoby nie żyją, dwie moje koleżanki, jedna mieszkała na Kruczej 13, rodzice udostępnili swoje mieszkanie, druga mieszkała na Żurawiej 20. To była pierwsza żona adwokata de Virion, ale Lucyna już też nie żyje.

  • W ich mieszkaniach odbywały się zajęcia?

Tak. Natomiast maturalne, licealne komplety między innymi były w naszym mieszkaniu, mieszkaniu moich rodziców na Kapucyńskiej 19. To dom przejściowy i myśmy raczej tamten adres podawali.

  • Pani zrobiła maturę na tajnych kompletach?

Ostatni egzamin zdałam 1 lipca. Matura zaczęła się 8 maja, normalnie.

  • To był już 1944 rok?

Tak. Zaczęła się matura w maju 1944 roku, z tym że jeżeli człowiek śpi każdą noc gdzie indziej i ukrywa się, raz w Miedzeszynie, drugi raz w Brwinowie, a trzeci raz jeszcze gdzie indziej, to mnie się to bardzo rozciągnęło w czasie. Część maja i czerwiec miałam okres egzaminów.

  • Czym się zajmował pani ojciec w czasie okupacji?

Stał się złota rączką, wszystko potrafił i z tego żyliśmy, bardzo skromnie.

  • Co było oficjalnym źródłem utrzymania?

Właśnie to, że ojciec zarabiał w ten sposób.

  • Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?

W trzeciej klasie gimnazjalnej chyba, to był 1941 rok, chyba koniec 1941. Mam zaliczone trzy lata i dziewięć miesięcy konspiracji. To jeszcze było chyba ZWZ, ale przysięgę już składałam w AK.

  • Jak pani trafiła do konspiracji?

Nas było osiem osób na komplecie, z tego wszystkie zgłaszały akces, natomiast cztery się wycofały szybko, z tego dwie koleżanki w związku z wsypą jaka była, trafiły na Pawiak i zginęły na Pawiaku w czerwcu 1944 roku, nie zdawszy matury, bo to było przed maturą.

  • Pani rodzina wiedziała o tym, że jest pani w konspiracji?

Myślę, że rodzice się domyślali, ale specjalnie nie dopytywali, a szczególnie wtedy, kiedy chłopcy przychodzili i mówili, że guziki zostawią, czyli zostawiali naboje w paczkach.

  • Pani siostra też brała udział?

W Powstaniu była jeden dzień – na placu Narutowicza.

  • A w konspiracji?

Tak, była w konspiracji, tylko nie wiem, w jakim oddziale, bo nic absolutnie nie mówiła. W ogóle w domu było postanowione, że wcale nie mówimy na tematy konspiracyjne. Z rodzicami, z nikim nie rozmawiamy, między sobą zresztą również. Tyle że mnie pierwszego dnia siostra poprosiła, żeby zawieźć meldunek. Jest apteka na placu Waszyngtona, Fabiańskich chyba. Jakoś podobnie się nazywała ta koleżanka, do której zawiozłam meldunek mojej siostry, a siostra pojechała na punkt zborny.

  • To był 1 sierpnia 1944 roku?

Tak, 1 sierpnia.

  • Jakie były pani obowiązki jako uczestniczki życia konspiracyjnego w Warszawie?

To jest trudne do określenia, bo jeżeli trzeba było przenieść meldunki, to się dostawało rozkaz i trzeba było iść. Na ogół starałyśmy się chodzić we dwie, żeby jedna szła za drugą, żeby było wiadomo, co się z pierwszą stało. Poza tym samo szkolenie było trudne, bo przecież jednak człowiek poszedł do konspiracji zielony.

  • Jak wyglądały takie szkolenia?

Kończyłyśmy z moją przyjaciółką kurs sanitarny. Szef sanitarny… Teraz był pogrzeb tej pani, [Szaniawskiej]. Po prostu zdałyśmy egzamin. Oprócz tego były tak zwane marsze niedzielne, sobotnie pod Warszawę. Myślę, że to może nawet była i głupota, bo na przykład przez most Poniatowskiego ni stąd, ni zowąd maszeruje młodzież – chłopcy i dziewczyny. Na szczęście nic się wtedy nie stało. [Jeździmy] do lasu, na strzelanie, różnie to było.

  • Czy może pani opisać atmosferę, jaka panowała w Warszawie w ostatnich dniach bądź tygodniach przed wybuchem Powstania?

Wszyscy czuli, że coś się dzieje i coś będzie, tym bardziej że na przykład przypominam sobie, jak mi ojciec powiedział, że był na Grochowie i widział Rosjan, pierwsze czołgi na Grochowie. Rosjanie się potem cofnęli.

  • Kiedy to było?

To było może parę dni przed Powstaniem.

  • Wspominała pani o tym, że 1 sierpnia pojechała z meldunkiem swojej siostry. Co się z panią wtedy działo? Wróciła pani na Starówkę?

Wróciłam na Franciszkańska 12. Odprowadziłam koleżankę, bo akurat przyszła do mnie. Koleżanka nie mogła już przejść, bo mieszkała w alei 3 Maja i nie mogła przejść przez most. Znalazła się u innej koleżanki, a ostatecznie wylądowała w Ameryce po tym wszystkim, tak że w ogóle nie dotarła do rodzinnego domu. Natomiast my tę jedną noc, 1 sierpnia, z Ireną jeszcze nocowałyśmy na Franciszkańskiej. Natomiast 2 sierpnia jeden z poruczników, bodaj to był kapitan „Motyl”, zaproponował nam zorganizowanie punktu sanitarnego na ulicy Muranowskiej, pewnie 5, ale głowy nie dam.

  • Mam jeszcze jedno pytanie odnośnie 1 sierpnia. Jak to się stało, że nie mieszkała pani wtedy z rodzicami, a na Franciszkańskiej?

Ojciec wynajął dwa mieszkania vis-à-vis siebie. Wynajął mieszkanie u kogoś, gdzie mieszkali rodzice z moją siostrą, i drugie mieszkanie, w którym mieszkałam z Ireną. Był taki moment, [że] przyjechało gestapo. Byłyśmy pewne, przekonane, że to po nas. Okazało się, że w tym mieszkaniu był ukryty Żyd i wtedy się ujawnił, stąd wiedziałyśmy. Natomiast gestapo przyjechało po młodego człowieka. Mam taki obraz przed oczami, że matka tego młodego człowieka rzuciła się na kolana i całowała buty gestapowca, który ją kopnął. Widzę to, taki mam początek przed Powstaniem.

  • W związku z tym przeniosła się pani wtedy razem z koleżanką na Franciszkańską?

Wtedy już mieszkałyśmy, od końca kwietnia. Przecież mieszkanie moich rodziców było zapieczętowane. Natomiast mieszkanie Ireny nie było zapieczętowane, rodzice mieszkali w tym mieszkaniu na Mokotowie. Jak przyjechało gestapo po Irenę, to zabrali zamiast Ireny psa, setera pięknego, rudego. Ten pies właściwie uratował [jej] rodziców.

  • Wspomniała pani o poleceniu porucznika Ryskiego odnośnie zorganizowania punktu sanitarnego.

Przypuszczam, że to był on, głowy za to nie daję. Dostałyśmy materiały opatrunkowe, opaski, wszystko było przygotowane i szłyśmy na Muranowską. W momencie przechodzenia ulicy Miodowej… Była już barykada zrobiona, jechał czołg niemiecki na tę barykadę i my w tym momencie przechodziłyśmy ulicę. Że nas nie rozstrzelano, to do dziś dnia nie wiemy dlaczego. Czołg zawrócił i pojechał w stronę Żoliborza, a my przeszłyśmy suchą nogą na Muranowską. Tam ludzie się organizowali, było bardzo piękne mieszkanie. Pamiętam nazwisko pani, która oddała swoje mieszkanie na ten punkt, pani Halina Obarska, nieżyjąca. Straciła potem siostrę i brata w czasie Powstania, sama umarła po Powstaniu. Tam było kilka pokoi. Pierwszy ranny to był gestapowiec, którego opatrywałyśmy, karmiłyśmy, podawałyśmy kaczkę, jak potrzebował. Ale przyszedł taki moment, że po kilku dniach chłopcy przyszli i wywlekli go na tak zwaną rozwałkę. To jest moment, który jest dla mnie bardzo tragiczny, dlatego że mnie się wydawało, że jeżeli okazuję litość… Nie litość, obowiązek spełniam wobec człowieka rannego, bez względu na to, czy to jest wróg, czy to jest człowiek mnie bliski, to z jednakową siłą… Przeżyłam to ogromnie.
  • Z jak dużym ryzykiem, z jak dużymi trudnościami wiązała się pani służba w czasie Powstania?

Z ogromnymi trudnościami. Przecież, po pierwsze, było tak mało pieniędzy, że nie mogłam jeździć tramwajem, tylko z Daniłowiczowskiej czy z Kapucyńskiej biegałam pieszo na komplety na Kruczą.

  • To było w czasie okupacji, przed Powstaniem?

Tak. Straszny mróz był od 1 października w 1939 roku. Mieszkanie nieopalone, bo nikt nie miał węgla na zapas. Poza tym już mówiło się o łapankach, o wyciąganiu z domów, o strzelaninie ni stąd, ni zowąd.

  • Mówiła pani teraz o okupacji. A czy pani służba w czasie Powstania wiązała się z dużymi trudnościami?

W czasie samego Powstania byłam uwięziona w punkcie sanitarnym. Tylko że to trwało… Ja wiem? Dwa i pół tygodnia. Przecież stanowiska się zmieniały, Niemcy się posuwali, naloty były. Jak na złość była przepiękna pogoda, słońce cały czas świeciło, ani grama deszczu, gdzie się wszyscy modlili o deszcz, bo wtedy wiadomo, [że] samoloty by nie latały.
W końcu przyszedł taki moment, że trzeba było się ewakuować z Muranowskiej na ulicę Mławską. Nie ma tej ulicy już w tej chwili na mapie, jest [na] starej mapie Warszawy. To był róg Franciszkańskiej i Mławskiej, jak gdyby na tyłach kościoła franciszkanów. Właśnie tam najwięcej przeżyłyśmy. Był duży punkt sanitarny, to była olbrzymia kamienica, wielopiętrowa, z pięć, sześć pięter. Dla mnie była wtedy olbrzymia. Tam był na parterze punkt sanitarny, który prowadziła pani Róża Rościszewska – siostra Róża się na nią mówiło. Delegowała nas do Jana Bożego, gdziekolwiek wypadała jakaś służba, trzeba było lecieć.

  • Ile czasu spędziła pani w czasie Powstania na Starym Mieście?

Do wyjścia do kanałów.

  • Może pani opowiedzieć, jak wyglądało wyjście kanałami?

To był jeden z tragiczniejszych momentów. Tak się mówi: kanałami. Noc przed wyjściem kanałami miało być przebicie przez ulicę Bielańską, przez ogród Saski, ale do tego nie doszło, nasz oddział wycofano z powrotem na plac Krasińskich. Całą noc leżeliśmy plackiem przed kościołem. Wyprowadzono nas w stronę Bielańskiej i potem na Hipoteczną. To była ślepa ulica, było [tam] kino „Miejskie”. Wycofano nas i legliśmy na placu Krasińskich przed kościołem garnizonowym. Wtedy tam był ojciec Tomasz Roztworowski. Czy Tomasz, czy Jan, to głowy nie dam, jezuita, który udzielił ogólnej absolucji.
Zaczęło się schodzenie do kanałów. Z tym, że stał „Barry” (to był żandarm) i odrzucał tych, którzy byli ranni. Moja koleżanka była uratowana z nalotu. Mnie uratowało to, że stałam w jednym pokoju, a ona w drugim pokoju, próg nas dzielił. Ona się zapadła z olbrzymimi gruzami, natomiast na mnie gruzy spadły na wysokość pianina, bo w pokoju, w którym był punkt opatrunkowy, stało pianino. Jakoś się wygrzebałam. Nie były to bloki żelbetowe, żeby mnie zabiło, po prostu byłam uderzona, ale jakoś się wygrzebałam sama i zaczęłam się drzeć, żeby ratowali Irenę. Tam strasznie dużo ludzi zginęło, dlatego że to był duży dom, głębokie piwnice, w których była drukarnia chyba. Maszyny zapadały się z ludźmi i poprzygniatały. Irena była bardzo ciężko ranna, ale ją odnaleziono, tylko że za życie porucznika „Drzewicy”, bo porucznik zorganizował chłopców, żeby Irenę ratowano, natomiast sam zginął.

  • Gdzie mieścił się ten dom?

Chyba Mławska 5.

  • Razem z koleżanką Ireną czekała pani później na wejście do kanałów?

Jeszcze trzeba było ją odtransportować do szpitala na Długą, bo przecież była ciężko ranna. Do dziś dnia ma nieoperowalny guz na kręgosłupie, tak jakby główkę dziecka ma z tyłu, nad kością ogonową. To jest krwiak, który się otorbił. Trzy dni chyba była na Długiej w szpitalu, nie odstępowałam jej.
Jak się dowiedziałam, że się wycofujemy ze Starego Miasta, za wszelką cenę zrobiłyśmy wszystko, żeby Irenę zabrać ze sobą. Jak „Barry” zobaczył, że ranna idzie, nie chciał jej wpuścić. Wtedy nasi chłopcy z „Czaty” postawili się z bronią, wystąpili do „Barrego” i Irenę spuścili na dół po drabince. Jak myśmy po tych drabinkach schodziły do kanału, proszę mnie nie pytać, bo do dziś dnia nie wiem, jak zeszłam. Przecież to są bardzo wąskie szczebelki, nie wiem z czego, dosyć głęboko. Człowiek po tych szczebelkach schodzi na dół. Z początku wysokość jest normalna, ale miejscami była taka wysokość, że szliśmy zgięci w pas. Bardzo często szliśmy po trupach.

  • Ile czasu trwało przejście?

Od świtu, dosłownie, jak nas wpuszczono do kanału, do… Łączniczka pomyliła drogę, wyprowadziła nas nad Wisłę i trzeba było się cofać. To było tragiczne, bo nie wiadomo było, czy Niemcy nie usłyszą. Cały ten pochód, który był w kanale, musiał się cofnąć.

  • Planowo udawała się pani do wyjścia przy ulicy Wareckiej róg Nowego Światu?

Tak. Tam wyszliśmy z kanału. Przywitali nas ludzie, którzy chodzili na spacer, panowie w kapeluszach, panie ładnie ubrane, były szyby w oknach. To się szybko skończyło. Niemniej sanitariuszka z ich punktu, śródmiejskiego, przywitała nas: „Co ja z wami zrobię? Jesteście takie brudne!”. Trudno, żeby człowiek wychodzący z kanałów był czysty. Jeden o drugiego przecież opierał się plecami i opierał się o kanał. Kanał jest kanałem, jednak to jest przecież rura.

  • W ten sposób znalazła się pani na Śródmieściu. To były pierwsze dni września. Ile czasu spędziła pani na Śródmieściu?

Kilka dni, z tym że tu się częściowo jednostka rozproszyła. Nie umiem powiedzieć, gdzie ludzie się popodziewali. Nie miałam nikogo w Śródmieściu, więc nie mogłam zostać u nikogo znajomego, tylko trzymałam się razem z Ireną, żebyśmy szły dalej. Jednego dnia nas wyprowadzono Książęcą w dół, na Wilanowską 5, Okrąg 2. Tam się dopiero zaczynało żniwo. Jak schodziliśmy Książęcą, to dziewczyna przede mną dostała tak zwana kulę dum-dum, czyli rozrywającą. Nie mogłam jej pomóc, bo przede mną i za mną szli ludzie, i została. Pewnie zginęła.
Jak wychodziliśmy, to kościół Świętego Aleksandra stał i gimnazjum Królowej Jadwigi również. A jak wracaliśmy – nie pamiętam, dlaczego wracaliśmy – to już kościół leżał w gruzach i gimnazjum również. Przecież gimnazjum miało cztery oficyny, w tej chwili jest jedna oficyna, gdzie stoi pomnik Witosa.

  • Udała się pani ze swoim oddziałem na Powiśle? Co się działo z panią od momentu wyjścia na Powiśle?

Na Powiślu były tragiczne rzeczy, bo po pierwsze nie było jedzenia i wody, po drugie Niemcy już mordowali, kogo dorwali. Dom po domu, nie patrząc, czy to kobieta, dziewczyna czy dziecko. Wystarczyło, że to był człowiek. Naloty były straszne, między innymi zginął nasz wielki przyjaciel, porucznik „Drzewica”, który wrócił z barykady, położył się na łóżku i już z niego nie wstał, bo razem z łóżkiem spadł dalej, niżej.
Co było dalej: Spotkałam tam jezuitę, księdza Józefa Warszawskiego, który był niezwykle dzielnym człowiekiem, rzeczywiście niósł pomoc i otuchę w serca rannych, którzy się tam znajdowali. Przeżył, umarł po wojnie. Jak go zapytałam, powiedziałam, że się tak strasznie boję śmierci, to powiedział: „A czy myślisz, że ja się nie boję?”. To też utkwiło mi w pamięci. Potem, jeszcze przed „berlingowcami”, jednostka usiłowała zorganizować przeprawę przez Wisłę. Miała być lina, każdy się miał trzymać tej liny i w ten sposób przepływać na drugi brzeg. Ostrzał był tak straszny, że się do dziś dnia dziwię, że żyjemy. Musieliśmy – nie tylko ja z Ireną, ale dużo więcej ludzi – wycofać się i znaleźliśmy się na Solcu. Który numer, nie pamiętam, sześćdziesiąt coś.

  • Pani też próbowała przeprawić się przez Wisłę?

Próbowałam, byłam przy „Bajce”, ale do wody nie weszłam. Wiem tylko, [że] po wojnie się mówiło, że pani Solska przepłynęła Wisłę. A ja nie umiem nawet pływać do dziś dnia, więc w ogóle nie było mowy, żeby wejść do wody. Niemniej nad brzegiem Wisły byliśmy.

  • To był Czerniaków. Stamtąd trafiła pani na Solec?

Na Solcu znaleźliśmy się w tragicznych warunkach, wśród ludności cywilnej, która była już zupełnie zdeterminowana. Ludzie, którzy wymyślali [nam]: „Wam zachciało się Powstania, a my giniemy!”. Bez jedzenia, bez picia, bez żadnych możliwości toaletowych. To były straszne trzy dni. Tankietka, chyba się mówiło, ta tankietka waliła w dom, a od góry dom się palił. Trzy dni tam spędziłyśmy. Z tym że mnie było już wszystko jedno. Nawet Irena do dziś dnia wspomina, że powiedziałam: „Mam zginąć od strzału, to zginę tutaj, po prostu już nie wyjdę z tego”.
Nagle padł rozkaz innego dowódcy, nie naszego. Nasi częściowo poszli kanałami na Czerniaków, a myśmy nie poszły. Dlaczego nie poszłyśmy? Bo nas nie zabrali, po prostu nie zawiadomili o tym, że idą, i zostałyśmy na Solcu. Potem padł rozkaz jakiegoś zupełnie obcego mi dowódcy: „Zrzucić panterki, kobiety wpleść się w tłum ludzi wychodzących z piwnic”. Zrzuciłyśmy z siebie panterki, zostając w bluzeczkach bez rękawów, bo nie miałyśmy ubrań, i Niemcy nas zagarnęli. Wtedy dowiedziałam się, że powieszono księdza Stanka i już nieżyjąca Małgorzata Lorentowicz też miała być powieszona, ale nie wiem, czy Niemiec się nad nią zlitował, czy nie, bo się wycofał, a ona przez ten czas uciekła. Była z oddziału „Dysk”.

  • Nim opowie pani o tym, jak wychodziła z Warszawy, mam jeszcze kilka pytań odnośnie samego Powstania.

Jeszcze coś opowiem. Jak zabrali nas Niemcy, to się tak nieszczęśliwie stało, że ustawili nas w szereg do mnie, a Irenę w drugi szereg, tak że nas rozdzielono i mnie zabrali z inną grupą kobiet, a Irenę w drugiej grupie. Naszym obowiązkiem było nosić rannych Niemców, przeważnie na drzwiach, bo przecież nie było noszy.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć o tym, jak zapamiętała Niemców w czasie Powstania? Wspominała pani o jednym żołnierzu niemieckim.
    Gestapowcu, który twierdził, że jak przyjdą Niemcy, to nas ochroni, obroni, bo myśmy mu tyle serca okazały, ratując życie, rany opatrując, karmiąc. Ale to był mój jedyny kontakt, w danym momencie oczywiście, bo w momencie kiedy nas wyprowadzano i nosiłyśmy Niemców na drzwiach, to zostałam pobita przez Niemca. Tak dostałam w twarz, jak nigdy w życiu już więcej. Powiedział, że jesteśmy prostytutkami i ja się na to żachnęłam, rzuciłam i powiedziałam, że jesteśmy przyzwoitymi ludźmi, kobietami. Jak mnie trzasnął, tak się na ścianie znalazłam. Wtedy wydarł mi… Miałam saszetkę, w której była jedyna fotografia mojego ojca, i jakąś puderniczkę, grzebień pewnie miałam. To mi zginęło i zabrał mi zegarek z ręki, zresztą niechodzący, bo się od wstrząsów widocznie zepsuł.

    • Czy w czasie Powstania zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych dokonywanych przez Niemców?

    To jest bardzo trudne dla mnie pytanie, dlatego że osobiście nie widziałam tak zwanej rozwałki. Natomiast niewiele owało, żeby mnie rozwalili, jak mnie wysłano z Franciszkańskiej, przez getto do Jana Bożego. [Było] puste pole i tam szła kolejka, która wywozi gruz. Trzeba było wejść na tę kolejkę, wystawić się na cel i przejść do Jana Bożego. Nie wiem, Pan Bóg mnie chronił i tyle. Nie zabili mnie tam. Natomiast widoki u Jana Bożego były niesamowite, bo ci ludzie jednak byli umysłowo chorzy. Chodzili po ogrodzie i krzyczeli, wołali, nie sposób było ich uspokoić i nie było sposobu zaopiekować się nimi. Nie widziałam egzekucji. Owszem, w czasie okupacji wracałam z kompletów, kiedy zabili szefa Arbeitsamtu. Wiem, że uciekałam, i schowałam się gdzieś na klatce schodowej. Musiałam przeczekać. Że mnie wtedy nie wygarnęli z klatki schodowej, to też był cud boski. Trzy razy byłam w łapance, jakoś mnie Niemcy puścili, mimo że przecież byłam już dorosłą dziewczyną.

    • Mówiła pani o stosunku ludności cywilnej w ostatnich dniach Powstania.

    Nie była sympatyczna.

    • A jak wyglądało to na początku Powstania?

    Na początku entuzjazm. Na początku było cudownie, na początku znajdowali się ludzie, którzy gotowali zupy, dzielili suchary. Na ogół każdy miał w domu jakieś suchary i dzielił się tym. Natomiast pod koniec, to było straszne. Dziewczyna, która akurat gotowała zupę w czasie nalotu na Mławskiej… Była półtonowa bomba puszczona, tam zginęły „Jerzyki”, „Mieczyki” – z tych oddziałów. Przywaliło ją tak, że tylko głowa jej sterczała. Prosiła: „Dobijcie mnie!”, bo wiadomo było, że i tak zginie. Gotowała coś, żeby rozdać żołnierzom.

    • Jak wyglądało życie codzienne w pani oddziale?

    Bez spania, bez mycia.

    • Skąd brali państwo wtedy żywność?

    Chłopcy rozbili jakiś skład żywności i wtedy było trochę ryżu, trochę cukru. Co jeszcze, nie umiem powiedzieć. Papierosy.
    • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Spotkała się pani z jakimiś formami uczestnictwa w życiu religijnym?

    Księża byli, bardzo się udzielali czarni franciszkanie z rogu Freta, chyba. Trudno tak sobie wszystko przypomnieć na raz, ale bardzo się udzielali. Mówiłam o ogólnej absolucji księdza Roztworowskiego, mówiłam również o księdzu Warszawskim, to jest jego nazwisko, nie pseudonim – Józef Warszawski. Jestem osobą niewstydzącą się tego, że jestem wierząca, wobec tego zawsze znajdowałam możliwość, żeby być u komunii świętej czy u spowiedzi.

    • Czy w czasie Powstania zawarła pani jakieś szczególne przyjaźnie, które przetrwały ten czas? Wspominała pani o swojej koleżance.

    Do dziś dnia się przyjaźnimy, nie ma takiego dnia, żebyśmy do siebie nie dzwoniły, tym bardziej że życie naprawdę nas złączyło przez siedemdziesiąt lat. Proszę liczyć, że 1939 rok, w przyszłym roku będzie siedemdziesiąt lat, [jest] sześćdziesiąt dziewięć. Ona ma osiemdziesiąt cztery lata, i ja. Z tym że żeby było śmiesznie – ona jest młodsza ode mnie o jeden dzień. Jestem z 30 kwietnia, ona jest z 1 maja.

    • Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną lub słuchała radia?

    Głośniki były do pewnego czasu. Nie mówiliśmy nic na temat ulicy Długiej, wybuchu czołgu. Myśmy z Ireną miały iść, jakieś polecenie dostałyśmy. Nie wiem, co nas zatrzymało. Myśmy uniknęły śmierci, bo jak to inaczej nazwać? Przecież tam był groch z kapustą, tam nie można było rozpoznać człowieka, tylko było błoto. Drugi raz przeżyłam straszny nalot u Świętego Jacka w refektarzu. Tam już byłam pewna, że absolutnie nie wyjdę z tego. Ale to wszystko jeszcze był sierpień, Stare Miasto.
    […] Przeżyłam dramat mojego serca, do dziś dnia… Przed nalotem się wyrwałam, były przejścia, poburzone ściany i można było przejść na Franciszkańską. Tam byli moi rodzice. Mój ojciec prosił mnie: „Usiądź koło mnie, posiedź chociaż trochę, bo nie wiem, czy się jeszcze w życiu zobaczymy”. A ja mu powiedziałam: „Tatuś, co ty opowiadasz za głupstwa?! Nie mogę zostać, bo czekają na mnie”. Ojciec zdjął z szyi medalik i włożył mnie na szyję. Już więcej ojca nie widziałam, bo ojca z mamą wywieźli do Pruszkowa, a z Pruszkowa mama trafiła do Ravensbrück, a ojciec go Gross-Rosen. Ojciec prawdopodobnie zginął w czasie odbijania obozu przez Rosjan. Mówię: „Prawdopodobnie” – bo niestety Niemcy już nie rejestrowali tych, których wywozili z Warszawy.
    Znalazłam się po Powstaniu… Niemcy nas wsadzili do czołgu i czołgiem przewieźli przez Łazienki do alei Niepodległości. Tutaj popędzili nas – [widziałam] palące się trupy – na plac Starynkiewicza, do akademika – tam już miałam na pewno ponad czterdzieści stopni gorączki – i do pociągu, do Pruszkowa. Tam na barłogu leżałam dwa tygodnie, rozdzielona z Ireną. Już się nie spotkałyśmy z Ireną, ją wywieźli do kościoła na Wolę, a ja się znalazłam na placu Starynkiewicza w akademiku. Ktoś się mną zaopiekował, tylko wszy mnie tam oblazły. Musiałam ładnie i dobrze wyglądać, skoro jak się Niemiec popatrzył na mnie, to mnie wsadzili [na] lorę, odkryty pociąg, ze starymi babami, ze starcami. Ale znalazła się bratnia dusza, która mi towarzyszyła (też koleżanka do dziś dnia, tylko że teraz jest ciężko chora). Spotykałam się z nią potem. Była bardziej obrotna, poza tym nie była chora, wobec tego się mną zaopiekowała. Wywieźli nas do Oświęcimia, tam stały pociągi, jeden za drugim, pod bramą Arbeit macht frei – [Praca] uczyni cię wolną. Stał pociąg z pół dnia, ale widocznie nie mogli przerobić i nie mogli ludzi popalić, bo nasz pociąg wycofali i zawieźli nas do Mszany Dolnej. Tam: Raus– z pociągu. Wyrzucili nas z pociągu i nie wiadomo, czy dlatego, żeby nas pozabijać, czy puścić wolno. Okazało się, że puścili wolno.
    Jakaś góralka nas przyjęła, ale na parę dni. Koleżanka, nowa zupełnie dla mnie, „Wawa”, zaopiekowała się mną na tyle, że chodziła na stację i prosiła, czy by ktoś się nami nie zajął, żeby dostać się z Mszany Dolnej do Krakowa. Rzeczywiście, partyzant ze Lwowa, który jechał, jakoś się dogadał z moją koleżanką i z Niemcami załatwił, że nas, znowu odkrytą lorą, nakryli płachtą i wywieźli do Krakowa, żebyśmy nie trafiły do Płaszowa, bo w Płaszowie był obóz i wywozili do innych obozów.
    Byłam w Krakowie do grudnia. W grudniu, nie wiem, jak to się stało, że Irena wcześniej wyszła z Pruszkowa, dostała się z rodzicami do Łowicza, a z Łowicza przyjechała do Krakowa po mnie, nie mając przepustki, nie mając dokumentów, nie mając nic. Niemcy nas złapali w pociągu. Mówię, że tylko Pan Bóg i anioł stróż nas pilnował, bo jak to się stało, że nas puścili, to nie mam pojęcia do dziś dnia. Znalazłam się w Łowiczu z Ireną, u jej rodziców, którzy z Warszawy dotarli do jakiejś swojej ciotki.

    • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

    Po 17 stycznia.

    • Jak wyglądała wtedy Warszawa?

    Widziałam, jak na placu Unii ludzie klękali. Ja też klęczałam i mówiłam sobie: „Na tym kamieniu, ale dobrze, że w Warszawie”. A o czym marzyłam? Powiedziałam sobie, że do końca życia niczego więcej nie pragnę, tylko bułki z masłem. „O bułkę z masłem Cię, Panie Boże, proszę, nic poza tym”. Poszłam do kuzynki na Saską Kępę. Wszystkie mieszkania stały, tylko jej mieszkanie było zrujnowane. Z Saskiej Kępy, z ulicy Zwycięzców, poszłam do drugiej kuzynki, która była w Pyrach. Wtedy zemdlałam już z wrażenia. Szłam przez Wisłę, po krze. Z Sochaczewa na Saską Kępę i potem jeszcze do Pyr.

    • Co działo się z Panią po 1945 roku?

    Jak wróciłam do Warszawy, to przyjęła mnie koleżanka, która mieszkała na Żółkiewskiego, na Grochowie. Byłam jakiś czas u niej, a w tym czasie już organizowała się Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Wiedząc o tym, że jestem świeżo po maturze, nie miałam wprawdzie świadectwa […], zapisałam się na studia. Na trzecim roku poznałam mojego męża, wyszłam za mąż, urodziłam córkę w 1950 roku. Mam jedną córkę.

    • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

    To z ojcem. To tkwi we mnie strasznie.

    • Ma pani najlepsze wspomnienie?

    Nie umiem się doszukać w tej chwili najlepszego wspomnienia.

    • Czy chciałaby pani jakoś podsumować ten wywiad?

    Nie żałuję tego, co się stało, niemniej nigdy więcej wojny. Tak jak wczoraj wołał papież w swoim wystąpieniu, którymś z rzędu, do młodzieży: „Nigdy więcej wojny!”. Ja bym też wołała: „Nigdy więcej wojny!”.

    • Czy uważa pani, że Powstanie Warszawskie było potrzebne?

    Było potrzebne, dlatego że Rosjanie podchodzili… Jeszcze „berlingowcy”, przecież jak byliśmy na Powiślu, to akurat „berlingowcy” dotarli. Przepłynęli Wisłę, nie wiem jakim sposobem, ale dostali się na drugi brzeg i co który głowę wysadził, to dostawał w głowę. Przecież oni nie umieli walczyć w ruchu ulicznym, między domami. To było straszne, bo ich strasznie dużo zginęło, niewinnych, najniewinniejszych ludzi pod słońcem, którzy jednak chcieli pomóc.

    • Chciałaby pani coś jeszcze dodać na zakończenie?

    Nie umiem powiedzieć. Powstanie było potrzebne. Powstanie było zrywem. Wiem, że zginęła młodzież, że kwiat młodzieży zginął, że poginęli naprawdę wspaniali ludzie, młodzi ludzie, dwudziestolatkowie, przed którymi przecież dopiero otwierało się życie. Ale ono było potrzebne, bo bylibyśmy na pewno siedemnastą republiką radziecką, gdyby nie Powstanie.




    Warszawa, 17 października 2008 roku
    Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Halina Zielińska Pseudonim: „Rylska” Stopień: starsza sanitariuszka Formacja: Batalion „Czata 49” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter