Janusz Puzio. Urodziłem się w Warszawie 17 lipca 1926 roku.
Zgrupowanie „Radosław”, w Batalionie „Miotła”.
Chodziłem do szkoły numer 7 w Warszawie, Chłodna 11, dzisiaj nieistniejący już gmach. Miałem wspaniałego nauczyciela, wychowawcę, nazywał się Stefan Okrzeja.
Był wychowawcą. Uczył nas bodajże matematyki, gimnastyki. Poza tym jako człowiek był wspaniały. Dla przykładu. W piłkę nożną nie wolno było grać w szkole powszechnej przed wojną, po prostu była zabroniona. Słyszałem nawet i od starszych od siebie ludzi. Zbliżał się koniec roku, przychodzimy, świeci piękne słońce, ósma godzina, a on: „Nie bardzo byście chcieli słuchać tutaj, co będę mówił, to może byśmy poszli w ramach gimnastyki pograć w piłkę”. To cała klasa górą. „Macie na tramwaj?”. – „Nie”. ¬– „To idziemy na pieszo”. Z ulicy Chłodnej [przeszliśmy] na Pole Mokotowskie. Tam gdzie dzisiaj mieści się mniej więcej wschodnia jezdnia Żwirki Wigury, zaczynało się całe Pole Mokotowskie, tam było boisko. Myśmy tam poszli grać w piłkę. Żaden z nauczycieli, których znałem przed wojną, a było ich kilku, na to by się nie zdobył. Dlatego on zdobył tych chłopaków, że poszliby za nim w ogień. On był oficerem rezerwy, pilotem. Słyszałem, że zginął bodajże 8 września 1939 roku podczas lotu patrolowego, gdzie spotkali Niemców. Była ich para na „petkach”, to znaczy podporucznik Okuczewski i porucznik Okrzeja. Okrzeję zestrzelili, bo on brał na siebie Niemców – pierwszy ogień. Jego zestrzelili chyba nad prawym brzegiem Wisły. W którym miejscu, nie wiem.
Dowiedziałem się zaraz po wojnie. Na Żelaznej spotkałem kolegę, [nazywał się] Szyszko, nie pamiętam imienia. Pytałem się właśnie, czy nie wie coś o tym: „Wiem, że go zestrzelili”. W prasie gdzieś pisało widocznie. W czasie oblężenia wydawali prasę, widocznie gdzieś napisali o tym, bo nie wszystkie numery dochodziły do nas. Mieszkałem na ulicy Wroniej, gdzie dzisiaj jest Dom Słowa Polskiego. Śladu dosłownie po tym nie ma, Wronia 21. Był olbrzymi dom, masę młodzieży, wszyscy żeśmy się znali. Wprowadziliśmy się tuż przed samą wojną czy właściwie już w czasie wojny.
Był policjantem, czyli według władzy ludowej ciemiężnikiem ludu. Każdy coś musiał robić.
Źle. Straszna bieda się zrobiła, momentalnie… Z tego co [ojciec zarabiał] żyło się jako tako, bo czterech chłopaków nas było i dwoje rodziców, a pensyjka nie za wielka, bo ojciec był tylko zwykłym policjantem. Tak że człowiek z miejsca stał się dorosły, musiał myśleć o sobie. Szukało się pracy, póki nie przyszła jesień, bo teren był opuszczony.
Myśmy poszli do szkoły na Chłodną, ale dwa czy trzy miesiące i zamknęli szkołę. Człowiek się dokształcał w domu, czytając, ze starszymi trochę przerabiając materiał, ale nie dawaliśmy rady, bo jeść się chciało – trzeba było żyć; życie wymaga swego. Zapisałem się następnego roku do szkoły wieczorowej, zawodowej. To była szkoła ślusarsko-odlewnicza, coś takiego. Było kilka oddziałów odlewniczych i ślusarskich, mechaniczna była. Centrala była chyba na Sandomierskiej. A potem wykłady były w różnych miejscach, bo zamykali szkoły. Przenosiliśmy się z Miodowej najpierw na Smulikowskiego, potem ze Smulikowskiego na Miodową, z Miodowej na Konopczyńskiego i musiałem zakończyć, bo szczególnie moja mama strasznie się bała, że mnie do Niemiec wywiozą. Starszy brat pracował już jako ślusarz na Okęciu. Nie chciał jechać do Niemiec, więc poszedł tam do roboty. Miał przy tym Ausweis. Moja mama mówi, że: „Musisz się wziąć za jakąś inną [robotę]. Rzucić tą szkołę, wziąć się za coś innego, bo oni ciebie przecież z tej szkoły wywiozą”. Musiałem posłuchać rady matki, zresztą tak się wtedy słuchało.
Poszedłem na praktykę do krawca. Cudownie nie było, ale… Najpierw to mnie się nawet myśleć nie chciało o tym, żeby uczyć się tego zawodu. Spotkałem takiego faceta, mówi: „Panie, to nieważne”. Mówił mnie na „panie”, zresztą niewiele starszy ode mnie był, ale posłuchałem jego słów. „Można przesiedzieć tak, poczekać końca wojny. Potem się czymś zająć czy uczyć się, ale jak już pan jest koło tego, zawód blisko, czy nie lepiej go poznać”. Zastanowiłem się, myślę sobie – właściwie nie muszę go na wieki wieków wykonywać, ale może [ma rację]. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Wiele spraw rozwiązała w dalszym życiu. No i tak się zaczęło. Na praktyce to nie ma się czym chwalić. Mało jest takich pedagogów, którzy umieją z młodzieżą rozmawiać, żeby ująć tą młodzież, tak jak mój nauczyciel Okrzeja. Przeważnie były zakazy i nakazy. A tym sposobem się nie wychowuje ludzi, niestety. Ale to było jedno z moich doświadczeń życiowych. Tak że już praktyka się zaczęła. W domu zaczęliśmy się nudzić, bo to godzina policyjna…
Cały czas. Do samego Powstania. Zaczynałem z tym… Tak się złożyło, że byłem najmłodszy w tym środowisku, gdzie byli koledzy w różnym wieku, ale przeważnie starsi. Tak że byli z 1923 roku, z tego roku co mój brat starszy i starsi byli z 1922, 1921 nawet. Oni już pracowali, a ja, taki łepek, kręciłem się koło nich. [Myślałem] – przynajmniej się zajrzy. Tak niestety ślipiem gdzieś sięgnąłe, za daleko i zobaczyłem to, co nie potrzeba. My do Heńka: „Heniek!”. – „O rany Boga, będzie heca, muszę powiedzieć”. ¬– „A co, boisz się mnie, ja nie powiem” – „Ale różnie bywa”. No i zgłosił to bratu.
Najstarszy brat był stolarzem u niego. Pracował już przed wojną. Zakład na siebie otworzył i był w starszych rocznikach strzelcem. Właściwie na ochotnika poszedł do wojska w 1939. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że dostał się do ruskich, do niewoli. Stamtąd jakoś uciekł. Jak uciekł, to przyszedł do Warszawy, tutaj warsztat swój otworzył i zaczął się kręcić. Po czasie się dowiedziałem, że on był bardzo zdolny stolarz, po prostu ludzie wykorzystywali jego talent i robili skrytki tak zwane, gdzie broń się chowało, papiery i tak dalej. Miał masę roboty, ale był wtajemniczony, a myśmy byli za młodzi na to. Później się dowiedziałem po fakcie. Wiem, że on zaczął organizować, i Heniek mówi: „Janusz, tu jest nasza komórka, my tu należymy”. Przyszedł z zewnątrz dowódca Mariana, popatrzył: „Ile ty masz lat?”. Ja mu tam strzeliłem trochę za dużo. Popatrzył, popatrzył i zaprzysięgli mnie, ale jak zrozumiałem, wyczułem to potem, po czasie, że bali się mnie zabrać, bo byłem za młody. […]
Na długo. Miałem chyba czternaście lat. Taki młody człowiek to już prawie dorosły. Bo ja wiem – takie życie było. Człowiek był wścibski. No i tak się zaczęło. Nosiło się paczuszki, paczki, to się pomagało. Stanęło się na ulicy, pilotowało się tych ludzi. Jakiś patrol, trzeba było przejść na drugą stronę… Takie różne znaki dane na ten dzień czy na tą akcję, kiedy się wychodziło. Pamięć trzeba było wyrabiać na tych samochodach, spisywać numery i to co na [samochodach] było napisane. Potem się zdawało sprawozdanie. Różne rzeczy. Nawet takie rzeczy… mało się liczyłem, bo jak poszedłem na praktykę, nie bardzo miałem czas. Tak że oni mnie wykorzystywali. W ramach , co mogłem [zrobić], to wiedzieli, że paczuszki dostarczę czy o tej i o tej godzinie będę na mieście. Tak że to wszystko przystosowane było na dalszy etap.
Człowiek powoli mężniał. Wytwarzała się inna świadomość w człowieku. Zaczął dorośleć bardziej. Już nie taki postrzelony, tylko już raczej na spokojnie się wszystko brało. Niestety okupacja trwała nadal.
Bardzo ciężkie. Wstyd się przyznać, ale były takie momenty, że nie bardzo było co jeść. Przychodzimy na obiad do domu, to nieraz się człowiek smakiem oblizał, bo nie było za co [kupić jedzenia]. Pensja nie starczała, a byli jeszcze młodsi bracia.
Potem, jak zacząłem już dorośleć, zacząłem klientom odnosić garnitury, to parę złotych wpadało. A potem już słuchając rady starszego kolegi, który zarabiał na siebie, zacząłem przyjmować różne roboty po godzinach. Stary mieszkał w Międzylesiu, miał swoją willę z lokatorami, to po godzinach się nieraz [dorabiało]. Nocowało się i w tym czasie coś zrobiło, spodnie się skróciło czy pasowało się garnitur. Do tego stopnia, że trafiło mi się nawet przenicowanie garnituru. Powiem szczerze, że na ówczesne czasy to nawet nieźle to wyszło. Chyba takiemu w moim wieku, a może i starszym trochę, tylko taki dobrze zbudowany. Taki ucieszony był chłopak, że z takiego zniszczonego [garnituru] wyszedł mu prawie nowy. To mnie trochę zachęciło i szmal przede wszystkim był, i było z czego żyć. Już pomagałem w domu.
Potem lata schodziły. Zacząłem chodzić do szkoły mechanicznej. Jak myśmy chodzili na Konopczyńskiego, to siostry na Tamce wydawały obiady, [to było] takie RGO. Jedna zupka była, ale była. Ale jak u krawca byłem, to już obiadów nie było. Jak się zarobiło parę groszy, to się kupiło czy kaszanki, czy salcesonu, czy bułkę. Co było ogólnie dostępne, a człowieka było na to stać. Ogólnie życie było marne. Kolega mój, właśnie Heniek, to oni trochę handlowali. Jego ojciec trochę ze wsi przywoził to kartofle, to takie inne rzeczy. Potem zaczęli bimber pędzić. Musieli z czegoś żyć. Tak że im było trochę łatwiej. Zresztą tam też było paru chłopaków, bo był Marian najstarszy, ale on był samodzielny. Potem Tadek, Heniek, Edek i Zośka. Też jeszcze czworo było dzieciaków.
1941 rok, wpada Marian. Złapali go gdzieś na sabotażu. „O rany, kocioł będzie!”. Wszystko, cynk, przeniosłem się. U majstra nocowałem w warsztacie. Chłopaki też się powynosili. Część pracowała w zakładach u Niemców. Jeden pracował u dawnego „Gerlacha” – taki Janek. Był młodszy ode mnie a wyższy, chyba z 1929 roku. Czekamy. Wreszcie po jakimś miesiącu czy półtora przyszła kobieta: „Proszę się nie martwić o syna, syn na razie jest zdrowy. Nic, nikogo nie wydał”. On siedział na Szucha. Potem z tym starym, oni się nazywali Molendowie, cała rodzina. Często z ojcem tych chłopaków, czyli moich kolegów, chodziłem, odprowadzałem go. On szedł na Daniłowiczowską paczkę dla tego syna zostawić. Dowiadujemy się, że nie ma go już na Pawiaku. Nie pamiętam dokładnie, czy w czasie okupacji dowiedzieliśmy się, że go wywieźli, czy po okupacji. Dowiedziałem się, że jego wywieźli w 1942 roku na wiosnę do Hamburga na barki. Te barki potem zbombardowali. Prawdopodobnie alianci zbombardowali. On był osłabiony i w [pracował] dolnych pokładach, tak że nie miał siły wyjść i zatonął. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku oni zbombardowali barki. W każdym razie była ta historia. Ale najważniejsze, że nikogo nie wydał.
Po nim [dowództwo] objął Tadeusz. Jeszcze dam wzmiankę, że Marian miał pseudonim „Mściciel”. Potem objął Tadeusz, miał pseudonim „Sęp”. Z zawodu był blacharzem, ale zawodu nie uprawiał, bo chyba był na pensji. Tak jak i Heniek zresztą, byli na pensji, bo oni więcej czasu poświęcali konspiracji. Płacili im chyba pięćset złotych miesięcznie. W stosunku do mojego ojca to było chyba dwa razy tyle. Heniek już zaczął się zajmować przeważnie konspiracją, a ja dorywczo. W każdym bądź razie były jakieś wykłady. Potem przyszedłem z pracy, to poszedłem do nich, bo oni mieli dwa pokoje z kuchnią.
Tak. Godzina policyjna była. Powtarzali mnie to, co usłyszeli w ciągu dnia, a nieraz to nawet u niego było.
To przeważnie teoretyczne. Część teorii przekazał nam Okrzeja. Obchodzenie się z maskami gazowymi, zachowanie się w czasie postrzału, opatrunek osobisty, to nam wychowawca powiedział jeszcze przed wojną, w czasie lekcji. Wspaniały człowiek był.
Miał jeszcze kiedyś karabin przynieść, ale już nie zdążył. Karabin to ojciec miał, przed wojną przynosił. Pamiętam, jak czyścił go w domu, to objaśniał, jak się z nim obchodzić, składał. Miał też mauzera.
Wtedy byli tylko oni. Nic nie wiedziałem. Powiem, jak myśmy się dowiedzieli. Drugiego dnia Powstania z rana, bo całą noc żeśmy nie spali, żeśmy usiedli na kamieniach na Zielnej przed tym budynkiem, cały sztab tam był. Była kupa ludzi przy murze getta. Przychodzi Tadek i mówi: „Jesteśmy Batalionem »Miotła«. Jesteśmy u »Sarmaka«. Dowódca »Sarmak«, czyli pluton »Sarmaka«”. Był potem pluton „Marsa”, pluton „Torpedy”.
Tak.
Tak.
To był chyba 26 czy 27 lipca, czwartek. Na mieście już nie za bardzo się działo, częściej w domu. Trochę urlop miałem, bo pracowałem już nie u majstra, tylko u chałupnika. A chałupnik pytał się: „Tak się na mieście źle dzieje?” – takie słuchy chodziły. Pamiętam, że konwojowaliśmy też do mieszkania kolegi broń, do naszego domu. Oni przyjechali EKD. Od EKD żeśmy ich transportowali na Wronią 21. Był policjant, tylko że nie w granatowym [mundurze], a w zielonym. To on miał najwięcej broni – za pazuchą i na ręku. Nikt by się nie spodziewał, że to akurat krótka broń – facet [niesie] taką paczkę. Co jakieś pięćdziesiąt metrów człowiek stał po obu stronach ulicy i rozglądał się, czy nie widać żandarmów, bo wtedy było ich bardzo dużo. A na Wroniej był cały bazar, bo Kercelak był już skasowany. Kercelak to był największy bazar na całą Warszawę. To było skrzyżowanie Okopowa, Chłodna, po drugiej stronie Wolska, potem Ogrodowa i Leszno. Leszno zamykało Kercelak, a Chłodna otwierała. Zresztą kilka sklepów przed tym Kercelakiem miał ojciec Wiecheckiego – wędliniarnię, sklep rzeźniczy. […] Wszystko można było na nim kupić. Łącznie z gołębiami, kamaszami używanymi, w ogóle niestworzone rzeczy. Ubrania i żywność. Tłok był stale bardzo duży. Właściwie przyjechali, obstawili żandarmi i skasowali bazar. Nabrali tego towaru masę. Mój znajomy, krawiec, u niego po wojnie pracowałem, to mówi, że miał worek wyder na kołnierz, drogie rzeczy, i to mu Niemcy drapnęli. On miał trochę więcej, bo przy okazji handlował, miał warsztat na Ogrodowej. Tak że sporo na tym zarabiał.
Bazar zlikwidowali i wszystko się przeniosło na plac Kazimierza. Plac Kazimierza to był obwód mniej więcej zamknięty, z jednej strony były zakłady Bormanna, z drugiej strony parę domów mieszkalnych – tu jak jest Wronia, Miedziana i potem był plac Kazimierza. Taki czworobok, a w środku hale. To wszystko przeniosło się na Wronią. Handlowano od placu Kazimierza do, bodajże, ulicy Łuckiej. Handel szedł na środku ulicy. Przejechać nie było można. Na ręku [towar] ludzie trzymali. Wszystkim handlowali.
Myśmy odprowadzili tych [kolegów z bronią]. Musieliśmy tak manewrować, żeby oni sobie swobodnie przeszli i żebyśmy nie natrafili na żandarmów. Doszliśmy do naszego domu. Mówię: „Heniek, ja lecę do roboty”. – „No dobra, to leć”. Na tym się kończyło. To było jedno. Tu już dawało do myślenia, ale nie zadawałem pytań, bo już przez to można się narazić, po co mi kłopoty. Ale z biegiem czasu było już coraz gorzej. To było chyba z czwartku na piątek. Patrzę, brat mój się szykuje, gdzieś wychodzi. Przyszedł z roboty i wychodzi.
W „Baszcie”, tak. Schodzę na dół. Chyba Heniek mi mówi czy Edek: „Nie wychodź, pogotowie”. – „O rany, jak nie wychodź, to nie wychodź”. Już daleko się nie oddalamy, tylko parę bram dalej i z powrotem. W nocy jest nalot. Wyszedłem na dach. Widzimy, artyleria ostrzeliwuje nad cmentarzami wolskimi, jakieś zrzuty, coś takiego było. Potem przychodzi świt i nic, odwołane pogotowie.
W niedzielę patrzę, schodzą się chłopaki jakieś do naszego mieszkania. Ojca nie było, moja mama szykowała jakieś jedzenie. Dali pieniądze, mama jedzenie im jakieś gotowała. Powiedziała: „Do Józka przychodzą koledzy”. Matka myślała, że nie wiem. Ja nic, wyszedłem i już. W dalszym ciągu pogotowie mieliśmy, ostrzeżenie, żeby nie za bardzo się gdzieś wychylać. Patrzymy, na dole przyjeżdżają żandarmi. Myślę sobie – trzeba ich ostrzec. Przyszedłem do domu: „Wanna przyjechała, jest przy Łuckiej”. Myśmy mieli mieszkanie od podwórza, tak że nie było słychać tego, co się dzieje na ulicy. „Dużo ich jest?”. – „Jedna”. Był taki podchorąży: „[Potrzebuję] łącznika, jakieś wyjście”. – „Tu nie ma wyjścia, tylko przez dach można [przejść] na drugi budynek”. Nasz był trzypiętrowy, numer 19 był też trzypiętrowy, a 23 był „Marciniak”, to była fabryka. Od frontu był parterowy budynek. Dopiero od drugiego podwórza była trzypiętrowa kondygnacja fabryki. Z wyjściem było słabo. Patrzę, wyjmują broń, repetują – strzelanina będzie. Wzruszyłem ramionami, zszedłem na dół. Myślę sobie: „Zobaczymy, co to dalej będzie się dziać”. Zajrzeli tylko do bramy, nikt się nie pokazywał na oczy. Przeszli, odjechali. Poszedłem, powiedziałem, że odjechali. Do wieczora posiedzieli – też nie było takiego pogotowia. Rozeszli się.
Poniedziałek już był nerwowy. We wtorek zachmurzenie. Myślę sobie: „Wszystko takie napięte chodzi, nie wiem co…”. Za chwilę jakiś młody facet – w te drzwi by się chyba nie zmieścił – rozejrzał się, buch na tę klatkę schodową. Heniek mówi: „Patrz, chyba łącznik przyszedł”. – „Ty go znasz?”. – „Nie, ale domyślam się, że to chyba do nas”. – „To zasuwaj, zobacz”. To Heniek poszedł. Za jakiś czas wyskakuje i mówi: „O drugiej wychodzimy”. A tu zaczyna deszcz padać. To ja do domu. Czego się spodziewam? Ładny garnitur miałem z Bostonu, granatowy. Musiałem się przebrać w drelichy, a ojciec mówi: „A dokąd to?”. Rękę wyciągam: „Do Powstania tatusiu”. – „To ty też?”. Na tym się skończyło.
Na Dzielnej, do stolarni. Idziemy. Wychodzimy. Jeszcze poszedłem do Molendów: „Mam coś wziąć?”. – „Tak, weź paczkę »pestek«”. Co to „pestki” – pociski do dziewiątki. Taka [wielka] paka był, dosyć ciężka. „»Filipinki« weź”. Wziąłem sobie „filipinki” i „pestki”. Ktoś musiał to dźwigać. Tadek miał stena, ale trzeba było go złożyć. Kolbę miał oddzielnie. Zawinąłem ją w papier, sznurkiem obwiązałem. Edek wziął torbę papierową, magazynki, granaty. Co on jeszcze miał? Torbę z narzędziami do przycinania drutu. Znalazł jakieś przybory. Każdy jakąś broń dostał, jak nie krótką, to granaty.
Miałem „pestki i „filipinki”. Miałem wziąć pistolet, taki „hiszpan”, ale mówi: „Do tego pocisków przecież nie ma, to co będziesz dla ozdoby nosił”. – „Pewnie, że nie chcę”.
Tak. Umiałem się z bronią obchodzić. Zresztą ojciec miał broń swoją prywatną, to bratu oddał na Powstanie. Umiałem się obchodzić z bronią. Myśmy wyjmowali magazynek i repetowało się. Rozebrałem i złożyłem taką „belgijkę”.
Poszedłem do Powstania. Zresztą nie ja jeden, bo nas szło kilkunastu. W każdym bądź razie po drodze na ulicy Wroniej po stronie parzystej mama jednego z kolegów, Waldka, miała taką sodowiarnię – słodycze, lemoniadę, i tak dalej. On poszedł się pożegnać (zresztą z mojego rocznika, ale dużo poważniej ode mnie wyglądał, był wyższy, tęższy). Po drodze dochodziliśmy do Leszna, starsza kobieta mówi: „Proszę pana, proszę pana” – patrzymy, Tadek i ja szliśmy ostatni, żeśmy zamykali cały ten, ona mówi: „Coś panu wystaje”. Magazynek mu wystawał. Ze stoickim spokojem zrzucił torbę, magazynek poprawił i może całe szczęście, bo na Żytniej wacha stała, niemiecki patrol był samochodowy czy coś takiego. Żeśmy doszli do Żytniej. Żytnią do Okopowej, Okopową do Dzielnej. Wchodzimy w Dzielną, a tu wjeżdżają dwa samochody z Bahnschutzami. Oni stoją z bronią, my stoimy po tej prawej stronie Dzielnej. Po lewej stronie jest Dzielna, to jest taki parkan z desek z prześwitem – deska, prześwit, deska – taki płotek dosłownie, a w środku oficyna. Oni przejeżdżają koło nas, myśmy stali i łącznik, co nas prowadził, przed nami szedł, zobaczył, patrzył tak dalej, a z tego domu, gdzie był punkt zborny, poszły pierwsze strzały na samochód. Z monopolu poszły serie wzdłuż ulicy, bo mieli bunkier przy samym wejściu. Zaczęła się wojenka. Przeskoczyliśmy na drugą stronę, za parkan, a łącznik mówi: „Ja to nie pójdę”. Tadek się pyta: „Dlaczego?”. – „Nie chcę, rezygnuję”. Odpina marynarkę, mnie podaje „belgijkę” – miał taką, co umiałem się z nią dobrze obchodzić. Wziąłem ją, granaty też, on zawrócił i poszedł gdzieś. Zniknął. Nie wiem. Nie spotkałem go potem. Nie wiem nawet, jak się nazywał. Widziałem tylko, że kawał chłopa. Coś się w nim załamało.
Już obciążony dodatkowym ciężarem wziąłem za pas „belgijkę”. Patrzę, zabezpieczona, odbezpieczyłem, idziemy do tego domu. „Co robimy, Tadziu?”. – „A bo ja wiem?”. Słychać, że samochody wracają, strzały nie ustają. Rozpakowuję stena. A ci lokatorzy z tego budynku na nas z krzykiem, że ich ostrzelają przez nas, że my wygłupiamy się, gówniarze, i tak dalej. Tadek mówi: „Idziemy stąd”. – „No, idziemy”. Wychodzimy, akurat te samochody nas mijają. Tylko już nie ma stojących Bahnschutzów, tylko wszystko leży i: Hilfe, Hilfe. Jęczenie tylko słychać. Jak ten [Niemiec] prowadził samochód, to nie mam pojęcia. W każdym razie wycofali się do Okopowej i odjechali. Chwilowo strzelanina zrobiła się mniejsza, to wyszliśmy. Przeczekaliśmy moment, przeskoczyliśmy na drugą stronę i na Okopową. Trzeba jakiś kontakt złapać. Mówię: „To chodź, pójdziemy na drugą stronę Okopowej”. [Poszliśmy] tam, gdzie są te bloki, nie wiem, jak one się nazywają – ulica Mireckiego, a potem pierwsza ulica równoległa do Okopowej od Leszna. To taki jeszcze budowany był… Już tam mieszkali lokatorzy, taki był nieotynkowany dom. Myśmy tam weszli. Nawet do drugiego podwórza żeśmy doszli. [Heniek] zostawił mnie przy murze z tym stenem, z tymi „pestkami”, i mówi: „W razie czego to się broń”. – „No dobra”. Oparłem się o ścianę, rzeczy koło mnie. On poszedł. Za chwilę przylatuje, opieprzył mnie strasznie, mówię: „Gdzie idziesz?”. – „Na przystanku stoją. Jak będziemy szli, to ci pokażę”. Nasze klamoty żeśmy wzięli. Na druga stronę Okopowej, Zegarmistrzowska w tej chwili, a przed wojną nazywała się Wolność. Do Zegarmistrzowskiej, zerknąłem na przystanek, patrzę – stoją we dwóch przy przystanku. „Ten niższy to jest dowódca, a ten to jest jego brat”. – „A, o to się rozchodzi”.
Ze Zgrupowania.
Tak. Jeszcze w cywilnych ciuchach. Wchodzimy w tą Zegarmistrzowską, a tam od razu nie wiadomo skąd tej młodzieży: „Skąd idziecie, skąd idziecie?”. – „My z Woli”. – „Co macie?”. – „»Pestki« mamy”. – „O rany, jak dobrze”. Dziewuchy całują, tu już mnie na rękę zakładają opaskę. „Chodźcie tutaj – pokazują, gdzie się zatrzymać – bo tu jest ostrzał z monopolu, strzelają do nas”. – „My mieliśmy na Dzielną iść”. – „Nie ma dojścia w tej chwili, bo z bunkra nie dadzą przejść ulicą”. Sieją z bunkra na całej Dzielnej i po murze getta koło nas. Tak żeśmy się zatrzymali, jak budynki zaczynających się Nowolipek, takie załamanie – Zegarmistrzowska, Nowolipki. Przyprowadzają chyba dwóch czy trzech takich w niebiesko-szarych mundurach. Według nas to jacyś cekiści, straż kolejowa. Wprowadza ich na podwórze. Ludzie zaczęli do nich strzelać. Niesmaczne to było, nie podobało mi się to. Przecież oni i tak byli już zdani na to, że albo by ich rozwalili, albo gdzieś przetrzymali. Ale temperament widocznie musiał, ulegli im, sporo ludzi uległo. Tak że zastrzelili ich. Nie podobało mi się to. Ale takie są skutki wojny.
Niemcy. Młodzi ludzie. Upłynęło z godzinę, półtorej. Łącznika potrzeba. Wstajemy. Spojrzałem. W tej chwili nie da się tam nawet przelecieć. Patrzę, kolega mój się zgłasza. Wysoki, tam pełno gruzów, on sobie nie da rady. Mówię: „Janek, gdzie ty lecisz, jak rany? Przecież oni mogą cię trafić”. – „Ja i tak zginę, i tak zginę. Ale ja już powiedziałem, że pójdę” – coś go ciągnęło. Skoczył dwa kroki, dostał w szyję, koniec. A jego matka jeszcze mówiła: „Panie Januszu, pan się zajmie nim”. Wyrzuty sumienia. Pierwszy zabity z naszego oddziału – godzina siedemnasta – Janek Paszkowski, pseudonim „Pajac”, rocznik chyba 1929 czy 1928 .
Nie. Części nie było. Trudno w tej chwili określić. Potem zabrali od nas sporo na uzupełnienie innych oddziałów. Tak że myśmy byli na wylocie. To było takie… robione po polsku.
Żeby pan wiedział. Moim zdaniem, jak jest oddział, to jest oddział. A tu zawsze coś owało. Nasz oddział to był zlepek z różnych oddziałów, z różnych drużyn. Okazało się, że dowódca, który miał nas prowadzić, on jest nie ze służby liniowej, tylko raczej ze służby pomocniczej. Okazało się, że on gdzieś pracował w GISZ-u przed wojną jako urzędnik. Czy miał jakiś udział w paramilitarnej formacji, to nie wiem. Czy był tam… Mówili, że był w „Dwójce”. Skąd mogłem wiedzieć. On mi się nie spowiadał. W każdym razie już jako dowódca to nie brał na siebie odpowiedzialności, by być dowódcą, tylko nam przydzielił właśnie tego „Sarmaka”, którego notabene znałem przed Powstaniem, kiedy przychodził do tych Molendów.
Jako przedwojenny oficer tak, ale tu, jeżeli chodzi o taktykę walki, to walka uliczna a walka na polu to jest dzień do nocy. To jest zupełnie co innego. Myśmy potem nabierali doświadczenia w czasie tych walk ulicznych.
Niestety tak jest.
Nie wiem. Może dokończę ten pierwszy dzień. Zaraz po południu Tadek wyskoczył z kilkoma ludźmi, mówi: „Ty zostaniesz. Kto przyjdzie z chłopaków, trzymaj go przy sobie”. Znało się, ale kto będzie, to trzymaj przy sobie, żeby nigdzie nie szli. My liczymy samochody w parku. Faktycznie przytargali trzy samochody z uzbrojeniem, trochę żywności, papierosów było. Broń była zapewniona, żeśmy od razu otrzymali broń.
Tego samego dnia.
Tak. Pierwszy to „belgijka”, zresztą potem to mi go zabrali. Jakiś podoficer szedł do tego i nie miał broni to…
Tak. Nawet niezły, tylko ciężki trochę. Chyba cięższy od visa.
Mauzer. Karabin. Karabin to miałem prawie przez cały czas Powstania. Potem go zmieniłem na ruski dziesięciostrzałowy, bo był lżejszy. I było więcej amunicji do tego dziesięciostrzałowego, bo już do tej niemieckiej się trochę wyczerpało. Ciężko było z nią.
Dokończę najważniejszy moment. Przyjechały te samochody. Już mieliśmy zapewnioną [broń]. Trzeba było podłożyć ładunek wybuchowy. Kto idzie na ochotnika” Wyskoczyłem, patrzę Edek jest, brat Heńka. Była różnica chyba dwóch lat, on był z 1925 roku. Miał pseudonim „Talizman”. Żeśmy [zgłosili się] obaj. Oficer, co robił materiał wybuchowy, składał to, [powiedział]: „Później przejdziecie do historii”. Guzik prawda. Kto tam o tym wie. Żeśmy podłożyli to pod Monopol oddzielający [nas] od reszty świata. Gdzieś koło drugiej w nocy wybuch, widzę jego z pistoletem na tle tego ognia, tych błysków, z pistoletem krzyczy coś, ale nie słychać, bo wszystko – aaa! Krzyk nie z tej ziemi. Monopol – strzały. Patrzeć – już nieboszczyki są, ci Niemcy, już opanowany cały monopol.
Część się przeniosła do monopolu, chyba „Niedźwiedzie” stali, a myśmy czekali na tą kwaterę do rana. Rano na tym polu żeśmy przesiedzieli. Doszedł do mnie facet: „Proszę pana, co jest właściwie?”. – „Powstanie jest”. – „To mnie nie zawiadomili”. – „Widocznie tak się złożyło”. – „Ale jakby coś, to dowódca…”. – „Pan poczeka – na pan żeśmy rozmawiali – Przyjdzie mój dowódca, to pan się jego zapyta”. Za chwilę przyszedł Tadek zameldować nam, że jesteśmy Batalionem „Miotła” w zgrupowaniu „Radosława”. Mówi: „Proszę pana, chciałem z dowództwem”. – „A o co chodzi?”. Poszli obaj. Patrzeć, potem u „Jerzyków” znalazł się. On pochodził z „Czaty” w osłonie radiostacji, ale go widywałem. Po wojnie go widziałem, póki nie umarł. Mieliśmy taki zjazd i tak mi się przyglądał. Jak on się nazywał? Kokorniak się nazywał, chyba Janusz.
Na tym się skończył pierwszy dzień. Zaczęły się normalnie regulować wszystkie składy osobowe. Od nas odchodzili, do nas przychodzili. W każdym bądź razie wyłoniła się, tak około dwudziestu, grupa, która w normalnym wojskowym czasie, by była jakąś drużyną, a tutaj to było jako pluton. Takie szkieletowe to miało być. Potem miał się rozszerzyć, jak wszystko dobrze pójdzie. Ale niestety poszło inaczej.
Do soboty tak się zeszło. W tym czasie ginie nam jeszcze jeden człowiek, którego z wieży kościoła „zdjął” snajper. Też miał na imię Janek.
Nie. Obok monopolu. To była stolarnia taka obok monopolu. Tutaj… jak on się nazywał, nie pamiętam w tej chwili, miał pseudonim „Żydek”. Na środku ulicy, przechodził jezdnię i z wieży zdjął [go „gołębiarz”], zabił. Jeszcze jeden przybył i było dwóch na terenie naszego pierwszego podejścia do Powstania.
Dostajemy rozkaz, wymienić oddział stojący na rogu Żytniej i Okopowej, po stronie wschodniej. Nie tak, jak te nowe budynki, co tam stoją, tylko po stronie wschodniej stały budynki, co dzisiaj nie istnieją.
Jeszcze poszliśmy do zgrupowania. Zgrupowanie mieściło się na Okopowej, mniej więcej jak jest kamień na Okopowej pamiątkowy, to w pobliżu kamienia był duży dom. Nie pamiętam dokładnie, który to był numer. Na parterze – dosyć masywny budynek – był sztab zgrupowania „Radosława”. Chwilę żeśmy zaczekali. W międzyczasie był nalot, ale specjalnie nas nie uszkodził. Przychodzimy na Żytnią, róg Okopowej. Po drodze mijamy oddział. Okazuje się, że to był oddział „Torpedy”. Zajęliśmy stanowiska. Na pierwszym piętrze żeśmy obrali sobie z Heńkiem… Edek poszedł na drugie. Przychodzi: „Ty, tam jest jakiś zabity”. – „Zamelduj porucznikowi i już”. – „Co ja, porucznik też nic nie zrobi, bo przecież nie będzie go chował, bo ma ludzi obstawionych”. A komitet blokowy na razie nie może się z nim dogadać. Jeszcze mieliśmy tam tylko być chyba dobę czy ileś, czekać do zmiany.
Tak, 5 czy 6 sierpnia, coś takiego. Zaczyna się zmierzchać. Był tam taki pokój narożny z balkonem, ale na balkon kazali nam nie wychodzić, bo jest ostrzał z budynku nowego. On stoi dzisiaj, to jest budynek mieszkaniowy na rogu nowej trasy. Wtedy cały stał przedwojenny. Stamtąd snajperzy strzelali w stronę nas.
Nie wiem jakim cudem, szedłem do drzwi, drzwi były zamknięte. To był mały pokoik. W sumie miał może ze cztery metry kwadratowe. Nie było się gdzie specjalnie ruszyć. Przy drzwiach stał stoliczek, gąsior z wiśniami. Jakoś wszedłem i obróciłem się. W tym momencie, co się obróciłem, słyszałem tylko świst i patrzę, a ten gąsior pęka i sok się leje. Dostałbym w bok albo co najmniej w płuca z tyłu. Odskoczyliśmy. Heniek odskoczył. Jednak trzeba uważać, kto wiedział. Siła wyższa. To już pierwszy przypadek, że udało mi się [uniknąć śmierci].
Tak.
Tak. Nie mówiłem tego.
Bardzo chętnie. Zadowoleni byliśmy, bo nasze ciuchy do niczego się nie nadawały. Drelichy to słabe były. Niemcy to dawali robotnikom, to wszystko tylko szajs. A te [ubrania] były dobre, bo to sukienne spodnie Waffen-SS. To były krótkie kurtki, długie spodnie zawinąłem sobie. Poza tym były panterki. One były od deszczu, od wiatru, takie dwie kieszenie były – szarozielone. Tak że to były dobre rzeczy, tylko że ja miałem bez kaptura. I czapki takie polówki. Co tam jeszcze było? Buty, tylko że buty były za duże, bo moje pantofelki raz dwa szlag trafił. Buty były za duże, ale były. Tak że całe zgrupowanie było ubrane. Nie można powiedzieć. Przywozili… Właśnie między innymi ten mój dowódca, Palczewski, był w zaopatrzeniu.
Mirosław Palczewski.
On całą organizację prowadził. Miał tych kół, tych organizacji do groma. Podobno ponad pięciuset ludzi zorganizował. Tak że jeżeli chodzi o to… Tylko że potem miał takich różnych… Nie podobało mi się jego zachowanie, ale każdy ma inne podejście do życia. Miał czterdzieści parę lat, a ja osiemnaście. Była różnica szalona.
Poza tym pierwsze jedzenie, które żeśmy [mieli] na Dzielnej, to on zorganizował. Zorganizował właśnie konserwy, piekarza, który mu piekł chleb. Mieliśmy świeży chleb i kanapki. Nikt się nie zastanawiał skąd. A to właśnie on to zorganizował. Ale wtedy się jeść nie chciało, chciało się walczyć. Przypominam sobie wszystkie książki Gąsiorowskiego, inne. Przecież chciał być kimś, odznaczyć się. Ale to była młodość.
Po tym momencie, kiedy pękł ten słój, to człowiek zaczął dopiero myśleć. Koniec z szaleństwami, trzeba uważać. Meldujemy porucznikowi, że to się stało. Mówi: „Trudno. Uważajcie, uważajcie, bo ja was za rączki nie będę prowadził”.
Potem przychodzi noc i podchodzą czołgi. Zaczyna się… Część ludzi, nie wiem z jakiego oddziału, myśmy tylko mieli jednego…
Na skrzyżowaniu ulic Żytnia, Okopowa. Dalej Okopowa i Żytnia dalej – ten cały krążek. Tam była olbrzymia barykada od Okopowej, od Żytniej. Po tamtej stronie Żytniej też była. Oni podjechali pod samą barykadę. Oddziały, które stały z tamtej strony, nie mogły ich powstrzymać. To było tak po polsku – nie miały czym.
A skąd. Dopiero potem były zrzuty. Nie było broni pancernej. I to był cały właśnie… Oni nam spod nosa zabrali uszkodzony czołg, bo uszkodzili gąsienice granatami. Podjechali i normalnie na naszych oczach odholowali. Człowiek ze złości mało nie pękł. Ale nie było czym. Jak odjechali, potem świt, przez cały dzień jak potem nam dali do wiwatu! Nie można było się pokazać, nic. Kombinowało się z tych innych pokoi od Żytniej, żeby zwracać uwagę, czy czasem Niemcy nie podchodzą. Przylatuje łącznik: „Wycofać się”. Nie było [jak walczyć]. Doszli do wniosku, że [Niemcy] nas poszatkują, rozdzielą i wtedy powoli wykończą. Dlatego pomyśleli, żeby nas stamtąd cofnąć.
Wycofanie – wychodzimy z domu, dochodzimy do barykady. Nie pamiętam, który pierwszy skakał. Myśmy skakali z Heńkiem chyba jako ostatni. Jeszcze zdążyłem… Pamiętam, jak wskoczyłem, to zaczęli pociski coraz niżej [spadać], to się przechyliłem i przeskoczyłem: „Heniek, walą mnie po barykadzie. Schyl się nisko, padnij”. Krzyczę, bo go dosięgną. On padł i do reszty barykady się doczołgał. Tak że trzy czwarte barykady to doczołgał się, przeszedł czołgając. Bo jakby podniósł głowę, to by go zdjęli – silny ostrzał był.
Stamtąd poczekaliśmy moment, bliżej ulicy Mireckiego czy jak ona się nazywała, dochodziła do Okopowej. Jeszcze jest ta ulica. Spotkałem swojego szkolnego kolegę, w innym oddziale był, też umundurowany.
Cofamy się. Gdzie idziemy? Okazuje się, że z powrotem wracamy na monopol. Doszliśmy do monopolu, już ciemno. Przechodzimy najpierw do stolarni. W stolarni na schodach żeśmy pousiadali, zimno nas łapie, a my: „Nie spać, nie spać, poczekamy jeszcze, nie ma nikogo, idziemy do monopolu”. Idziemy do monopolu, hale takie wielkie. Tutaj mamy przypadek. Jeden z naszych kolegów, pseudonim „Piast”, zmęczony był chłopisko i już się pod maszynę zadekował, i usnął. Porucznik nie mógł się doczekać na łącznika, mówi: „Henio”. I taki Heniek z Pawiej, jak się nazywał, nie pamiętam, miał pseudonim miał „Lew” – porucznik mówi: „»Lew«, na getto szukać powiązania, może jaki łącznik się trafi”.
Wychodzimy, ale na tym getcie pusto, tylko pociski krzyżują się naokoło. Mieliśmy się spotkać z porucznikiem „Gałązką”, z oddziałem „Gałązki”. On miał być, a jego nie było. Krzyczymy: „»Gałązka«, »Gałązka«!” – gdzie tam, cisza tylko. W oddali widać tylko mury garbarni. Przeszliśmy prawie do Okopowej i z powrotem. Strzały tylko, człowiek uważa, bo świetlne pociski to tylko bzykają koło człowieka. Wracamy. Wróciliśmy: „Poruczniku, tam żywego ducha nie ma, nie ma żadnego »Gałązki«. „Gdzieście stali?”. – „A mieliśmy przychodzić do Okopowej i z powrotem, prawie pod Pawiak”. – „No i nie było?”. – „Nie” – wzruszyłem ramionami. „No dobra, szykować się do wymarszu”. No to zwołamy – „Kolejno odlicz” – jednego uje. Zdezerterować nie mógł. Co tu robić. Po ciemku nie zapali pan światła, bo przecież będzie ostrzał. Rozniosą nas. Czekamy, wołamy, krzyczymy, wzdłuż sali każdy przylatuje z powrotem. Nie ma. „Nie ma co, idziemy”. Wychodzimy w to getto. Dochodzimy, jakiś plac nie plac, ciemno jak oko wykol, patrzymy, tego wojska od cholery. Naokoło Niemcy nie Niemcy. Nie, to chyba nasi. Spojrzał pan – całe zgrupowanie, kupa ludzi.
Przydzielili nam taki pierwszy budynek. Na rogu był bunkier, przy Niskiej. Przy Niskiej bunkier był od ulicy, przy garbarni. Przy oknie od Okopowej siedziała część „Zośki”, bo potem oni zrobili wypad i zajęli tą szkołę Konarskiego, i tam się przenieśli, a myśmy mieli do dyspozycji całą fabrykę Pfeiffera. Nie wiem, chyba jeszcze „Czata” była tam, część „Czaty”. W każdym razie w tym budynku była „Miotła”. Potem były wypady na cmentarz żydowski, ale tam się specjalnie nic nie działo. Opanowała już… „Zośka”, zaczęła tam próby przebicia się dalej na Wolę, ale to było bezskuteczne. A tutaj zaczęli szukać wyjścia na Starówkę.
Ominęliśmy jeszcze jeden ważny punkt Woli, gdzie została zdobyta „Gęsiówka”. „Gęsiówkę” żeśmy pominęli. To było gdzieś 4, 5 sierpnia. „Zośka” atakowała od Okopowej, a tutaj poszła niecała część „Miotły” i chyba ludzie z „Kedywu”. Oni byli doskonale uzbrojeni. Jak oni się nazywali, nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć. To oni weszli w skład „Miotły” i atakowali z drugiej strony od tyłu. Tym sposobem zajęliśmy… Czołgi jeszcze były. Czołgi to nasza jednostka zajęła, nie „Zośka”, bo jeszcze Jan Romańczyk „ Łata”, dowódca obecny całej „Miotły”, a wtedy oddziału „Torpedy” (to znaczy nie był jeszcze dowódcą, tylko był jednym z drużyny), rozmawiał z tymi Niemcami, którzy mieli „Pantery”. Oni byli nie bardzo uzbrojeni, bo jechali na remont. Coś nawalało w tych czołgach. Bardzo chętni byli, bardzo uczynni ci Niemcy. Ale że u nas nie było takiego obsługującego ciągniki, to był chyba w „Parasolu” czy w „Zośce”, jakiś Wacek. Jednym z czołgów strzelał do wieży kościoła, jeszcze po wojnie były znaki. Dwa strzały oddał. W zasadzie „Gęsiówka” była nasza.
Tak. Z częścią tych więźniów żeśmy przeszli nawet na Powiśle. Nawet jeden mnie ciągnął za rękaw, Francuski Żyd, nie umiał nic po polsku, ciągnął mnie, żebym z nim popłynął tam [na drugą stronę]. Mówię: „Nie mogę, bo nie mam rozkazu”. Potem się ze mnie śmieli chłopaki – ten, co nie ma rozkazu. „Trzeba było jechać” – ale nie wiem… Ty masz takie pojęcie, on ma takie pojęcie. Człowiek był obowiązkowy w tym czasie. Nie wiem dlaczego, może z głupoty, a może taka natura była człowieka. Tak że z takim żalem pamiętam, że on się ze mną żegnał, ten Żyd. Jak żeśmy rozmawiali, nie wiem, ja po polsku, on po francusku i żeśmy się rozumieli. Z „Zośki” nam jeden chłopak od czasu do czasu tłumaczył, ale to były późniejsze historie.
Wycofaliśmy się. Po obstawieniu tych wszystkich stanowisk zaczęły się działania wypadowe. Był jeden dzień, co jakieś oddziały podeszły nawet na sam cmentarz, gdzie rzucił dowódca wszystkich naszych ludzi na cmentarz. Jakoś cofnął się nieprzyjaciel, wróciliśmy z powrotem. Ale zaczął się wyludniać powoli. U Pfeiffera, przez nieuwagę chyba, znowu został jeden z naszych, z tej paczki przedpowstaniowej, ciężko ranny. Dostał też chyba w granicach głowy czy w górną część ciała. Na dach się chodziło. Strasznie jęczał. Wzięli go, na stałe chyba wywieźli, chyba umarł. Czy od razu, to tego nie wiem. W każdym bądź razie on mieszkał chyba na Karolkowej. Jak się nazywał, to w tej chwili nie pamiętam, jak mi się przypomni, to powiem. Wanda, siostra jego, była łączniczką. Też na pewno zaginęła. Poszła i nie wróciła. Odcięli ją jako cywila. Udało jej się przejść, tak że ocalała. A myśmy się przyszykowali do przejścia na Stare Miasto.
Tak. Wiedzieliśmy.
Człowiek mało z siebie nie wyszedł. To było coś tragicznego. Nie to, że człowiek boi się, ucieka. Tylko żądny odwetu był. Była zaciętość, morale wcale nie upadło. Pierwsze [informacje] dostaliśmy z Żytniej. Potem z tego szpitala starozakonnych, to była boczna ulica od Wolskiej. Potem ze szpitala na Karola i Marii. Podobno pacjentów i lekarzy wymordowali. Ludzie uciekali i mieliśmy wszystkie wiadomości. Tak że zaciętość się wyrabiała w ludziach, straszny opór, złość. Nie mówię o zemście, bo to przecież byłoby głupie. Ale w każdym razie takie prawo odwetu. Tak, myśmy o tym wiedzieli.
Zaczęło się od silnego ostrzału naszych stanowisk. Pamiętam, że wychodziłem z tego bunkra ostatni.
11 sierpnia. Nasz dowódca, czyli porucznik „Sarmak”, i Waldek, czyli „Krwawy”, poszli na zwiad rozejrzeć się, jak sprawy się przedstawiają, gdzie jest ostrzał, gdzie można dać siły. W tym czasie szły siły nasze główne, chyba „Torpeda” był uderzający. Szli w stronę Stawek. Ci poszli do Miłej i do Niskiej, wzdłuż. Od Pawiaka dostali ogień, wrócili z powrotem. W tym czasie Waldek z pocisku został ranny w pośladek, nie nadawał się do walki, a „Sarmak” dostał w lewą czy prawą nogę. W każdym bądź razie, jak żeśmy dotarli do Stawek od Okopowej, cały czas był silny ostrzał ze wszystkich stron, ale najwięcej z Pawiaka. Z dachów „cieli”, że ojej. Pamiętam, spadł mi taki płaszcz kolejarski Bahnschutzów. Chciałem się wrócić po niego. Złapał mnie z tyłu taki starszy facet, też żołnierz, mówi: „Nie chodź, bo cię utłuką. Dalej, jazda do szeregu” – nie puścił mnie. Może i dobrze, bo może by mnie wtedy trafili. W każdym razie ostrzał był bardzo silny.
Doszliśmy do szkoły. Patrzymy – jeden ranny. Widzę białego sanitariusza, akurat też znajomy go zabiera, bo jeździł tym wozem, znaczy nie sanitarnym, tylko takim zwykłym samochodem. Pamiętam, że [rzuciłem się na mnie] z gębą: „Waldek [dostał], a gdzie wyście byli?”. Mówię: „Przecież nie na spacerze. Przecież ostatni wyszedłem od Pfeiffera. Co się drzesz”. – „Waldek został ranny i »Sarmak« został”. – „To przecież nie moja wina”.
Doszliśmy do sali, tam była taka duża sala gimnastyczna. [Był tam] jakiś facet w stopniu podpułkownika – major z wąsami. Nie znałem. Poustawiali oddziały. U nas starszym stopniem był plutonowy, któremu ten major oddał mu dowództwo. Nie ma nic. Oficerów nie ma, podoficerów specjalnie nie ma. „Trudno. Wy będziecie prowadzili oddział”. Nie zastanawiał się, a to był podoficer też nie armii czynnej, tylko był zawodowy podoficer. On pracował przy kapelanie. Były takie oddziały… Nawet dzisiaj takie są. Tak że on z wojskiem był tylko tyle, że był przy wojsku, a nie w wojsku. Ale dowódca to dowódca. Łączniczka przychodzi: „Chodźcie za mną, zaprowadzę was, gdzie będziecie stali”. Prowadzi nas wśród tych ruin, zgliszcz, diabli wiedzą, tych ogródków, wśród różnych zakamarków do następnego bloku. Okazuje się, że to jest akcyza. To jest ulica Inflancka. Wchodzimy, a tam marmury, piękna sala, portiernia. Wchodzimy wyżej, piętra, marmurowe kolumny, okna szerokie, przepych jak na ówczesne czasy. Zajmujemy stanowiska na górze, ale przy tym trzeba było coś pojeść. Schodzimy na dół. „To ja pojadę, kawy wam przyniosę”. Do dzisiejszego dnia tej kawy nie przyniosła.
Tam żeśmy trafili na całe skrzynie konserw ze składów. Pasztet to każdy chętnie jadł, bo tu nie potrzeba chleba, ale jak się trafiły ozorki, to przydałby się chleb. Ozorki były strasznie słone. Ktoś przyszedł z zewnątrz, jakiś podchorążak z asystą, i zaczął się mądrzyć. Mówię: „Panie kolego, poczekaj pan chwilę, oni w tej chwili jedzą, zaraz się zacznie”. Zabrał się w trok i poszedł.
Idziemy na stanowiska. Noc przeszła możliwie spokojnie. Tylko zaświtało, patrzymy, w oknach można było zobaczyć tory kolejowe. Patrzymy, pociąg pancerny chodzi. Patrzę, oficer, może uda się go zdjąć. Mówię do kumpla, on mówi: „Wiesz co, ten pociąg mi się nie podoba, ty go lepiej zostaw, nie strzelaj. Albo go zabijesz, albo nie, a zobaczysz, co się będzie działo”. Widocznie oni nas też spostrzegli, bo za drugim powrotem sobie tak przystanął, jak nie dmuchnął, tak dwa okna dalej w jakimś pokoju rąbało, że tylko się zakurzyło. Drzwi wyskoczyły. Patrzymy – wyrwa jest. On z powrotem odjechał, moment, stanął, to my buch w ziemię. I w tym momencie – następne okno. To wyszliśmy już na schody, bo nie ma jak walczyć. W ogóle nie było możliwości walki, nie było broni o dalekim zasięgu, co pan z takiego „kabeka” zrobi. Z celownikiem optycznym to może jeszcze by coś zrobił, a tak – wycofujemy się. Stanęliśmy niżej, słuchamy. Jeszcze jedno okno. To następne to będzie klatka schodowa, to zeszliśmy jeszcze niżej.
Nie wiem, ile razy on jeszcze strzelał. Zeszliśmy na dół. W tym czasie upłynął dzień, już się zmierzcha. Taki pochmurny był dzień, tam mieszkali ludzie, chyba jakiś portier był. Mówimy: „Ludzie, uciekajcie stąd, bo Niemcy się nie opalają, oni strzelają. Wszystkich mordują”. – „Nie, my tu zostaniemy, myśmy tutaj byli, to nam nic nie zrobią”. I zostali. Przykro było, ale myślę, że na pewno ich zamordowali. Tam jeszcze świnię mieli żywą, to prosili, żeby tej świni im nie zabijać. Po co. Nie było nawet gdzie wziąć jej, to żeśmy konserwy brali. To się przydało, bo na Starówce był głód.
To był ten atak. To była godzina około jedenastej, jak oni wrócili. Jak myśmy się zjawili, to było popołudniu. Myśmy przyszli, to już było po wszystkim; już byli ranni, zabici.
Kogo?
Bardzo porządny człowiek. Znał się na rzeczy. On nie mógł być przy wszystkich oddziałach. Był przy nacierających, a myśmy zamykali odwrót. Jako jeden z ostatnich wyszedłem od Pfeiffera, z bunkra na Unijskiej. Za mną szły dwie czy trzy osoby. Złapał mnie z tyłu za kołnierz, bo leciałem, bo ten… wypadł.
Myśmy szli na Starówkę. Poszliśmy na Inflancką. Na Starówkę dostałem się dopiero 13 sierpnia, a dowództwo poszło 11 sierpnia. Wtedy obliczywszy straty, jakie poniósł batalion, trzeba było dołączyć do majora „Witolda”. Chyba do „Witolda” dołączyli nas.
„Czata”.
Tak. Nic się nie zmieniło. Tylko tyle, że nie było już dowódcy „Miotły”, tylko dowódcy poszczególnych oddziałów podlegali dowództwu „Czaty”. A tam był chyba major „Witold”, „Igor”. „Igor” to pamiętam, że zachorował. Na Krzywym Kole leżał w mieszkaniu. Pilnowałem go chyba ze dwie doby. „Radosław” był ranny. Też został ranny na Stawkach. Gdzieś indziej był, nawet nie podawali tego miejsca, gdzie on jest.
W każdym bądź razie po tym wszystkim pytamy się plutonowego, co mamy robić. Mówi: „Wracamy do szkoły”. Mówię: „Jak ja się orientuję, to szkoła jest zajęta przez Niemców, ale plutonowy rozkazał, proszę bardzo. Chłopaki, lecimy” – tak mi się wyrwało, nie wiem dlaczego. Przecież nie miałem powodów ku temu, bo nie miałem ani awansu, ani nic. Jeszcze dwóch takich nas było. Jurek Święcicki pseudonim „Dzieciak” – dobry, zdolny chłopak, radio nam zrobił za okupacji. Z nim sformułowaliśmy ten oddział. Żeśmy skokami przeszli, takie kubiki stały, pół pnia przerąbane. Przeważnie to było do piekarni na opał. Myśmy [kryli się] za tymi kubikami. Dochodzimy do szkoły i w tym czasie się wychylił Heniek „Lew” i krzyczy: „O rany!”. – „Co jest!”. Chłopaki go ściągają. Patrzymy, a tu krew leci, już jest ranny. Mówię: „Panie plutonowy, ze szkoły dostał”. Trochę złośliwie mu powiedziałem. Mówi: „Chłopcy kochani, wracamy” – ale widzę, że już nie panuje [nad sobą]. „Spokojnie, panie plutonowy, damy sobie radę”. Tu, jak nas wymacali, że tu jesteśmy – zaczęła się dopiero zabawa. Zaczęli nas [atakować] granatnikami. To jest taka cholerna broń, że to wszędzie wejdzie. To z lufy wyskakuje, kręci się na takim wiatraczku i pionowo w bok do okna wpadnie i wybucha.
Patrzymy, wpada jeden, niedaleko od nas. „Chłopaki rozbijamy się granatnikami, granatniki mamy”. Każdy by pod tą ziemię wszedł. Co dalej. Skokami tu. Co wybuch to my od razu wstajemy i chodu do przodu, aby do tego muru getta. Wszędzie był mur getta, aż do przejścia do Muranowskiej. Przeskoczyliśmy na drugą stronę. Stały tam chyba oddziały „Zośki”. Edek zaczął stękać. Jeden go uciszył: „Proszę mi nie robić tutaj paniki, bo pod sąd oddam”. Śmieszne. Potem oni poszli, to dostali niezły wycisk. Nie zdobyli Stawek drugi raz.
Dochodzimy na Nowe Miasto. Wchodzimy na Rynek Nowego Miasta i w tym momencie jak nie gruchną dwie „szafy”! Kościół taki, co pod kopułą dzisiaj jest, z niego płomienie górą się pokazują. I tak nas przywitało Nowe Miasto i Starówka. Zaczynał się szybko mrok. Jeszcze kilka tych „szaf” spadło. „Co robimy?”. – „Szukamy pododdziału”. Plutonowy mówi: „Tu mam rodzinę na Kościelnej, to pójdziemy do nich, a wy pójdziecie poszukać”. Poszliśmy z tym „Dzieciakiem” szukać naszych oddziałów. Idziemy na Freta, bliżej Długiej, zatrzymuje nas patrol z takim młodziutkim oficerkiem eleganckim – major. Myślę sobie: „Major w takim wieku” – ale major to major. „Co wy tu robicie? Dezerterzy?”. – „Nie, nie dezerterzy. Rozbili nas. Wracamy z Inflanckiej. Poszliśmy do szkoły”. – „Szkoła to już dawno zajęta”. – „Właśnie, żeśmy wrócili i na razie jeszcze przez to getto [przeszliśmy]” – skrzywił się. „To co, pewnie nam oddacie”. – „Nie. Nie oddamy”. Oni sobie chodzili, chcieli mieć broń. A my, przez to, że nas wysyłano, to nam broń chcieli zabrać. Mówię: „Zaraz kochany, o nie, nie da rady”. – „To idźcie Długa 28”. Poszliśmy na tą Długą 28. Idziemy, patrzymy, wychodzi z bramy „Piast”. Mówię: „To ty żyjesz? Myśmy cię opłakali” – „O rany, chłopaki, jakiego ja się strachu najadłem. Wyście poszli, budzę się, widno jest i żywego ducha nie ma…”. – „Myśmy cię szukali, wołali, a spałeś”. Potem Niemcy podchodzili, usłyszał, wyskoczył od strony getta i jakimś cudem na Starówkę doleciał. Jesteśmy nareszcie… [niezrozumiałe] snem, trochę ranny jeszcze, został ranny przy tym ataku na Gęsiówkę. Waldek ranny. Nie chciał leżeć w tamtym szpitalu, chciał do oddziału. Dostaliśmy sanitariuszkę, czarną Maryśkę (ładna kobita była), opiekowała się tymi rannymi. „Lew” tak samo ranny, a jeszcze to potłuczone. Można powiedzieć, że odpoczynek by im się przydał. [Zdecydowano] – spać. My do Tadka, pytamy, jak to jest z jedzeniem. „Zaraz was zaprowadzę”. Oczywiście zmierzchło i poszliśmy do jakiejś kawiarni. Tam nam dali kanapeczki trochę grubsze od kartki papieru, tak cieniutko posmarowane marmoladą, i kawę zbożową. Ale w sumie to się przydało. No i spać, bo się parę nocy nie spało. Tak jak stał człowiek, tak padł.
Rano pobudka. Człowiek się otrząchnął. Zimno jak diabli. Myśmy wyszli, taka studnia była w domu, przy samej bramie. Wreszcie pod tą wodą człowiek się rozprężył, życia nabrał. Myśmy się trochę umyli. Trochę rzeczy uporządkowaliśmy.
Okazuje się, że już „Miotły” nie ma. Jesteśmy w „Czacie”. Pierwsze wypady to jako służba pomocnicza. „Pomożecie innym oddziałom, które w tej chwili potrzebują. Nie mamy kogo wysłać. Kto pójdzie na ochotnika?”. – „Co mam siedzieć tutaj, idziemy”. Ciekawy byłem, jak to wygląda. Najpierw żeśmy poszli, tam gdzie jest Konwiktorska. Zanieśliśmy jakąś amunicję, bo żywność na pewno nie. Zachęcali nas, żebyśmy stanęli. „Koledzy tam są”. – „Mamy od razu Niemców, czekacie na Niemca, od razu są na poczekaniu”. – „No nie, wracamy z powrotem”.
Szczególnym kłopotem byli ranni. Tragedia. Trzeba było tych rannych przenosić. Różne przypadki były. Ręce mdlały, bo człowiek nieprzyzwyczajony po tych gruzach, niewygodnie nieść. Ten płacze, krzyczy: „Jezu kochany”. Zbombardowali taki szpital. Trzeba było tych rannych przenosić. Nie mieli swojego personelu. Oni mieli za mało tego personelu, to brali z tych oddziałów, które miały odpocząć. To był właśnie odpoczynek przy przenoszeniu rannych.
Tragedia tam się działa. Wtedy zgłosił się do nas Walczewski. Miał pseudonim „Mirko” czy „Miśko”, nie pamiętam. Zorganizował taki oddział obserwatorów dla żołnierzy, którzy przechodzili rekonwalescencję. Ranny, który zaczął się ruszać, to go [kierował] na stanowiska obserwacyjne, względnie pomoc przy takich szpitalach, przy noszeniu rannych, i tak dalej. Szczególnie przy tych na obserwacji. Od razu przyszedł i pierwszego chyba zabrał Heńka. Trzeba trafu, że oni poszli na tą wieżę i chyba Heńka zmienił taki młody chłopaczek. Skąd się on u nas wziął, to nawet nie wiem. Myśmy go nazywali Franuś. Ale jak on się nazywał, jaki pseudonim miał, to nie wiem. On poszedł na tą wieżę. W tym czasie, jak miał tą służbę, to pociski, czyli tak zwane krowy, czyli u nas „szafy”, jak myśmy nazywali na Starówce, zapalające – dostał. Spadł cały spalony, ale żył. Na oczy nie widział, tu tylko wargi [było widać], a reszta w bandażach. Heniek mówi: „Ty, chodź, odwiedzimy go”. – „Kogo?”. – „Tego Frania”. – „Co ty powiesz”. – „Z wieży go teraz zdjęli”. – „O rany Boga, idziemy tam”. 25 na Długą patrzymy. Nie da się patrzeć…
I usłyszałem jego słowa, ten szept.
„Nie mówcie mojej matce” – że on tak dostał, bo jeszcze wierzył, że przeżyje, ale przecież to niemożliwe. Chociaż różne cuda bywają, ale… I tu mnie wzięło. Po tylu latach też…
Ale dni dalej płyną. Dowiadujemy się od różnych kolegów na polu walki, czyli na tych wysuniętych odcinkach, że jest coraz gorzej, amunicji. Dowództwo postanawia zrobić desant. Organizują znowuż takie dwa zrzuty. Akurat ja trafiłem do tego drugiego zrzutu. Pierwszy to szedł Romańczyk „Łata”. Cała „Torpeda” chyba tam szła. Przynajmniej część „Torpedy” szła. Ale w międzyczasie ci koledzy, co odeszli od nas, po prostu niestety musieli przejść do uzupełnienia oddziału, ci co się lepiej trzymali niż my, to w międzyczasie przeszli do „Torpedy”. Tam zginął właśnie brat Heńka – Edek, co z nim podkładałem ładunek wybuchowy. „Rzymianin” tam zginął, spalił się. Dostali rozkaz zajęcia wypalonego budynku, który jeszcze doszczętnie nie spłonął i mieli ostrzeliwać nieprzyjaciela. Ale co oni mieli za pistolety, jak rany, gdzie była głowa! W tym czasie dostali pocisk z czołgu czy z czegoś, zawaliło się i się upiekli. Potem mi jeden kolega opowiadał. Tak że z tej naszej paczki pierwszej powoli zaczęło ich coraz bardziej ubywać. Ten zrzut to był końcowe dni sierpnia.
Tak, to już była próba przebicia się na Śródmieście.
Nie. Tam nie wyszło. Niemcy postawili barykadę w kanale – to co słyszałem od tych gońców różnych. Przychodzili i wracali z powrotem, bo nie było możliwości przejścia. Podobno [Niemcy] zrzucali do tego kanału karbid i podpalali. Wlewali też materiały pędne.
Tu czekamy. Zaczyna się strzelanina na Bielańskiej, a potem piekło. Za chwilę wychodzą ludzie i mówią: „Przebicie się nie udało”. Zbliża się ciemność. Wchodzimy – ogród prymasowski – a tam ludzi nie z tej ziemi, ile ludzi było! Stał koło mnie taki sierżant, kolega tego Marszewskiego, bardzo mnie lubił…
Jeden taki incydent powiem ze Starówki jeszcze. Tu trzeba będzie się cofnąć od tego desantu. To było przed desantem. Zostałem wysłany w ramach obserwatorów do budynku [Archiwum] Akt Dawnych, na rogu Jezuickiej i Rynku Starego Miasta. To był chyba piętrowy czy dwupiętrowy budynek. W każdym razie tam się weszło. Z parteru schody szły do samego nieba, można powiedzieć. Były tam foliały z łańcuchami; niektóre powiązane, pieczęcie wielkie, taśmy różne. Pisma jakie piękne były, ręcznie malowane. Odkryłem stronę, malowidła piękne, ale nie było czasu, [by oglądać]. Musiałem iść na dach, bo po to mnie posłali. W tym czasie nadlatywała eskadra dornierów. Dorniery to były samoloty bombowe, które miały na końcu ogona dwie lotki. Jak normalnie lotki były płaskie, to one miały dodatkowe dwie i na nich był hakenkreuz. To były Dorniery Do-52. Jak już się pokazałem na dachu, nie wiem, czy [pilot] mnie zobaczył, czy nie, bo oni byli po tamtej stronie Rynku Starego Miasta. Widocznie musieli nas dojrzeć na tym dachu, bo on się odłączył od eskadry i widzę, że zmierza w kierunku, gdzie stoję. Przytuliłem się do komina, myślę sobie: „Może zejść na dół, może nie, a może parę stopni zejdę mu z oczu”. Nie ma jak nawet się usadowić. Żeby go zestrzelić, nie było możliwości, bo nie ma jak pozycji zająć, a on przecież leci. Słyszę nagle świst. Myślę – no, chyba tu zostaniemy. W tym momencie jest huk i dym nie z tej ziemi. Takie mieliśmy apaszki, to [założyliśmy] na nos, na oczy. Tam był taki człowiek, chyba dozorował ten budynek. Facet nieubrany, w koszuli, w spodniach z szelkami, w okularach, zarośnięty. Leci do okna, tak widzę. Jestem cały czas przytulony do ściany kominowej. Widzę go, jak on niżej mocuje się z tymi kratami. Za Boga przecież tych krat nie weźmie, a cegły się sypią i zasypuje. Próbuję krzyczeć, ale nie mogę, bo wdziera mi się pył do ust. Muszę przeczekać, aż to wszystko opadnie. Trochę opadło, mówię: „Niech pan przestanie. Powoli, żeby się nie obsypywał gruz”. Tak się spojrzał i powiedział mi: „Pomału”. Musiałem na niego aż krzyknąć. On dopiero pomału, bo to się wszystko obsuwało, by nie doszedł, by go zasypało tam. Dopiero wydostał się bliżej schodów i po schodach, które mocniej stały, wyszedł na górę. Na dole patrzę, a tam znajomy sierżant (był podobno w kawalerii) ludzi spędził: „Ludzie, odkopujcie, tam mój kolega jest”. Mi się płakać chciało. Facet się poświęcił, żeby kolegę [wyciągnąć], to ludzi ściągnął: „Będę strzelał, musicie go odkopać”. Ja krzyczę z góry: „Nie potrzeba” i macham mu ręką. To po tych gruzach do mnie przyleciał. Złapał mnie: „Żyjesz, no to dobrze”. Były takie przyjaźnie, koleżeństwo. Różnie było, ale ten moment zapamiętałem. Potem zresztą mu się odpłaciłem za parę dni.
Tam już nie było nawet gdzie stać, wróciłem z powrotem. To [wysłano mnie] na katedrę. [Poprzednie zdarzenie] było już po katedrze. Najpierw byłem w katedrze. A jeszcze przedtem byłem, tam gdzie zresztą były okna wypalone na Plac Zamkowy. To było przy samym oknie: „Patrz, uważaj, ile czołgów, jakie wjeżdżają, jakiego typu. Żebyś to wszystko zapisał”. Zapisać, znaki sobie człowiek dawał i tyle. Potem on sporządzał raport i roznosiło się do dowództwa. Wtedy nam zrzucili dwa „goliaty” do katedry. Pierwszy raz dopiero miałem możność odczuć skutki tych „goliatów”. Ponieważ byliśmy już z tyłu, od wyjścia z katedry, tam były strasznie grube mury. Wtedy nic nam nie zagroziło, ale wszystko się zatrzęsło. Jaka cholerna siła tych „goliatów”. Tak że jeden, a potem następnego dnia chyba drugi.
Potem wysłał mnie na Akta Dawne i stamtąd wróciliśmy z powrotem na Długą, zapomniałem o tym. To jeszcze było przed Parczewskim. Dali nam wypady nocne na ogród Krasińskich. Myśmy tam chodzili, wartowali, żeby czasem Niemcy nie podchodzili. Pewnej nocy dostaliśmy silny ostrzał w nasze okna. Zbudziłem oficera dyżurnego i mówię mu: „Trzeba to zobaczyć”. Wchodzimy, dochodzimy do okien, zdążył cofnąć się, żeby dowiedzieć się, co ja mówię, bo strzały było słychać naokoło. W tym momencie zobaczył, jak ostrzelali pokój. „Tu nie siedźcie, wychodźcie na zewnątrz”. Myśmy wyszli na zewnątrz. Tak że przesiedzieliśmy tą noc. Wróciliśmy przed szóstą na Długą. Stanęliśmy przed bramą, w pobliżu przemieszczali się ludzie. Mieliśmy się trochę przespać. Wchodzimy na górę, położyliśmy się spać, ale patrzę – wszystkie miejsca przy oknach zajęte, to przy drzwiach żeśmy się położyli.
Budzi mnie ktoś czy rzuca po prostu, ciągnie mnie za nogi, nie mogę się ruszyć. Otwieram oczy, mam taką belkę stropową na sobie. Przede mną leży Tadek, dowódca naszego oddziału, brat Heńka, koło mnie Heniek. Nie ma jak wyjść. On przygnieciony jeszcze bardziej, bo bliżej drzwi ta belka szła wyżej. Tam było zapadnięte zupełnie, a ta belka już wychodziła na zewnątrz. Było tam moich dwóch kolegów. Jeden był kierowca (nawet niezły kierowca był, on był z Pruszkowa), drugi miał pseudonim „Mateusz”, jak się nazywał, nie pamiętam (kawalarz taki, do śmiechu z nim zawsze było). Dostał tą belką w brzuch. Dwa trupy. Okazuje się i „Czarna Maryśka” też zginęła, ta sanitariuszka. To trzecia. Potem taki był Michalszczak, od „Marsa”, jego brat, młodszy od niego o rok, z 1927 roku, też zabity – kilkanaście osób z „Miotły” zostało zabitych. Ubywa personelu chodzącego. Tym sposobem dostałem się do oddziału obserwatorów.
U „Fuchsa” byliśmy na rekonwalescencji. Pełniliśmy tam wartę, jak dochodziliśmy do siebie. Przede wszystkim musieliśmy się umyć, bo sadzy na nas pełno było, bo porozbijane te pociski. Dostaliśmy pierwsze pociski od wschodu, od Długiej, a drugie pociski od zachodu, od ogrodu Krasińskich. Tak że z dwóch stron. Budynek – kupka gruzu. Ewakuują nas do „Fuchsa”. U „Fuchsa” reformacja oddziałów. Znowuż jedni przechodzą do drugich. Zabrali nam sporo tych ludzi. Zresztą mnie by też wzięli i Heńka, tylko Heniek nie bardzo chciał. Ja chciałem, ale Palczewski nie chciał. Nie puścił mnie. Mówi: „Ja znam jego rodziców, jestem odpowiedzialny za niego” i zabrał mnie. Ale nie o to mu chodziło. Miał młodszego bratanka w oddziale. Chciał, żeby go ktoś przypilnował, bo to był taki narwany chłopak. Tak mnie ożenili z tym Palczewskim. Najpierw mnie wysłał na Plac Zamkowy, potem była katedra, potem Akta Dawne. A potem już nie było co. Wróciłem do zaułku, gdzie było wyjście, z tyłu katedry. Tam był Palczewski. Powiedziałem mu, że budynek rozbity i przyszedł sierżant, też powiedział. On mówi: „No to co, wracamy”. Idziemy. Doszliśmy do Krzywego Koła, tu ludzie naokoło krzyczą. Przez piwnice żeśmy przeszli. Wiąchy nam ślą, że daj Boże zdrowie. Żeśmy wyszli na powietrze, to kamieniami zaczęli rzucać. Niewesoła sprawa była.
Za skutki. Wcale im się nie dziwię, przecież to byli bohaterscy ludzie. Było sporo [odważnych] ludzi, jak wszędzie zresztą, jak w każdym społeczeństwie. Wytrzymywali tyle, dawali sobie radę, byli ofiarni. Nie wszyscy, ale byli. Ja bym ich potraktował jednakowo. Tylko że ci, którzy poszli ze Starówki do obozu, to dostali potem papiery obozowe i rekompensatę. Myśmy nie dostali.
Na Długiej był sztab dowództwa „Wachnowskiego”. Po tym jak został ranny „Radosław”, to dowództwo objął „Wachnowski”. Za dużo było pułkowników, a nie było dobrego dowódcy. Czyli jak to między ludźmi – kilku dowódców, a kilkanaście różnych myśli, różnych pojęć i tak dalej. Niestety trzeba się ewakuować. Wychodzimy kanałami. Zajmujemy miejsce w kolejce. „Masz tu stać”. W przodzie gdzieś był „Wachnowski” ze sztabem.
Czekaliśmy na ewakuację.
Tam nie byłem. Nie miałem tyle czasu, bo musiałem się zgłosić do swojego dowództwa. Ale przechodząc koło tego całego… zgliszcza nie, bo cały fragment frontowy był zniszczony od tego wybuchu. To widziałem na tym drzewie, tam takie drzewo było wielkie, części ludzkich ciał, i na jezdni, rozpacz ludzi wokoło.
Nie uczestniczyłem w tej całej akcji, bo musiałem się zgłosić do swojego dowództwa. Wysłali akurat oddział ludzi do pomocy. Ale ogólnie była wielka tragedia.
Nie. To zupełnie inne oddziały. Nawet nie wiem, kto był w tym budynku. To się stale zmieniało. Tak jak stany osobowe się zmieniały w każdym oddziale, tak i tam zmieniało się miejsce postoju. Odchodziły na pierwszą linię oddziały, drugie przychodziły.
Jeżeli chodzi o sam oddział, to nie było specjalnie narzekań. Trzeba wziąć pod uwagę, że bądź co bądź to było wojsko ochotnicze. Każdy sobie zdawał sprawę, że nie przyszedł na pieszczoty, tylko to była ciężka walka. Ale ludzie różnie reagowali. Jedni wytrzymywali, drudzy nie. W tym czasie, co jeszcze byłem, to jeszcze woda była, bo były studnie. Na przykład Długa 28 w podwórzu, zaraz przy końcu bramy z prawej strony, była taka studnia, gdzie się ręcznie poruszało taką rączką, gdzie była bieżąca woda. Ale to nie była woda z wodociągów, tylko studzienna. Tak że z tym było jeszcze względnie. Potem, nad samą Wisłą, chociaż było kilka kroków od Wisły, z wodą było bardzo ciężko.
Co do żywności, to było różnie. Raz się zjadło, raz się nie zjadło. Jak szykowali obiady, to pocisk wpadł, rozbił to wszystko. Na początku to jeszcze ludzie pomagali. Niektórzy byli zasobni w żywność, nawet częstowali niektórych kolegów jedzeniem. Ale potem to się wszystko zmieniło. Oni mieli gorzej. Wcale się nie dziwię, bo oni i tak mieli wytrzymałość, że wytrzymali tyle czasu.
Nie. To było bez godzin. To było na okrągło. Były takie momenty, że się na stojący spało. To zależy od sytuacji. Nie było tych, teraz sobie wyobrażamy, że to powinno być jakiś okres czasu, tam było bez czasu. Kto wolny, to na linię albo do pomocy. Nawet nikt sobie nie narzekał specjalnie.
Nie. Z kapelanem spotkałem się dopiero na tym… Może przy sztabie był, ale tutaj na tej linii, na pierwszych liniach nie było. Spotkałem się z kapelanem na ulicy Wilanowskiej w czasie Powstania, ojciec Paweł. Już chyba nie żyje teraz, parę lat temu umarł. To był zakonnik, wspaniały człowiek. To z nim się spotkałem. Zresztą on udzielał nam absolucji, tam na dole, w ostatnich godzinach walki o Wilanowską 1.
U zbiegu Długiej i placu Krasińskiego. Tam jest jeszcze ten kanał, wejście do kanału.
Zaczynamy od tego, że czekając, każdy się denerwował, bo w życiu w kanale nie byłem, zresztą jak wiele innych osób. Przyszła kolej na nas, to schodzimy. Tylko usłyszałem, że jest druga w nocy, już 2 września. Zeszliśmy na dół. W kwestii tych płynów, bo nie można tego nazwać wodą, to było gdzieś tak do połowy łydki. Potem stopniowo, zależy w których miejscach, to się podnosiło, ale przeważnie tak było około kolana, a były takie miejsca, gdzie było do pasa. Ale akurat szedłem tym głównym [kanałem], to tutaj było mniej. W tym mniejszym kanale było więcej tamtej wody. Weszliśmy do tego kanału. Ciemność niesamowita, smród. Nie wiadomo, gdzie się ruszyć. Wreszcie ktoś mnie popchnął. Niby szeptem, ale to i tak było słychać, bo echo niesie, tam lina gdzieś była. To złapaliśmy się tej liny i idziemy. Potem ta lina gdzieś upadła, to jeden za drugim szedł gęsiego, żeby się nie zgubić. Szliśmy w tym czasie dosyć długo. Trzeba było chwilami przystawać, bo włazy były otwarte. Jak usłyszało się niemiecką mowę, to już trzeba było stać. Nie wolno było się ruszać. Był przewodnik, który podał po linii, żeby zachować ciszę. Nie palić, zachować ciszę. Palenie – o świetle mówię, nie nałogowym paleniu tytoniu.
Tak że to, z przystankami, [długo] trwało. Ciemno, powoli oczy się przyzwyczajały. Wreszcie doszliśmy do takiego [miejsca], jakby sala nie sala. Z lewej strony był spadek. Przed mną szedł taki wysoki sierżant, o nim na początku wspominałem, co przy tym archiwum myśmy byli, on nagle mi ucieka gdzieś. Zsuwa się. Ja go w ostatnim momencie nie mogłem złapać, już go łapałem, a on jeszcze się obsuwał. Czuję, że jest spadek. Jakimś skokiem złapałem go z tyłu za tą panterkę. On zbaraniał po prostu, bo był wysoki, a kanał był nie za wysoki. W tym miejscu to nawet dosyć wysoko było, bo ja się nie schylałem, to gdzieś ponad metr sześćdziesiąt chyba było. To był zbieg różnych kanałów, które potem szły w stronę Wisły, w Karową. Liczyłem, że to jest Karowa. To było gdzieś w pobliżu Karowej i placu Marszałka Piłsudskiego.
Wiem, że ściągnąłem go, doholowałem go do siebie, do tej prostej linii, bo wszystko akurat stanęło. Słychać było jakąś mowę, w tym czasie zdążyłem go jednak wyciągnąć stamtąd. Potem go chcę przed siebie, on mówi: „Nie. Ja się będę trzymał ciebie”. Jak mnie złapał, to przecież kawał chłopa było, miota mną, [mówię]: „Uważaj pan, bo przecież obaj się wykoleimy”. – „Dobrze. Ty mnie prowadź tak, jakbyś niewidomego prowadził”. Trzymał mnie za pas główny, sam schylony. A musiałem jakoś dobić do naszego oddziału. Przechodząc, jeszcze pamiętam, że wyjrzałem i zobaczyłem niebo z gwiazdami. Jak się schodzi [przez] ten właz, to jest taki odskok, tak jakoś się przechyliłem, spojrzałem, to jeszcze [widać] było niebo z gwiazdami. Ale musiałem szybko dołączyć. Tu się zaczęła męka, bo kanał momentalnie obniżył się, musiałem się schylić. Można sobie wyobrazić, jak człowiek się mordował, żeby przejść. Ale byłem tak umordowany, że nim żeśmy doszli do Wareckiej, jak już powiedzieli, że koniec trasy, wysiadać. Szedłem, już nie miałem siły wejść na górę. Dwóch weszło, złapali mnie pod ręce i wyciągnęli. Musiałem chwilę się dotlenić, nim mi to wszystko przejdzie, byłem strasznie osłabiony. Potem Warecką, przez plac Napoleona, do Szpitalnej.
Wyszliśmy o szóstej rano.
W nocy.
Cztery bite godziny. Tak mniej więcej szli. Nie słyszałem, żeby ktoś wcześniej przyszedł, tylko każdy, tak mniej więcej. Tylko że w różnych godzinach szli. Na przykład „Radosława” to przynieśli chyba grubo po południu, bo mieli pożar w kanale. Tak że kolega, który go niósł – mój dobry kolega, zginął na Wilanowskiej – to miał nawet brwi opalone. Jak nieśli w tym czasie pułkownika „Radosława”, to nie mogli go utrzymać. Kanał był owalny. Było na dwie cegły chyba w tym wyższym, taki poziom, a w tych mniejszych to prawie wcale nie było tego poziomu. Tak że człowiek się huśtał. Musieli trochę umoczyć tego pułkownika, śmieli się później. Ale niestety nie można było inaczej.
Trochę przenieśli. Ale też tragedie ludzie przechodzili, bo słyszałem, że niektórzy to tam padali. Przy mnie tego nie było, to nie będę… Tylko to, co słyszałem, ale mnie przy tym nie było, to uważam za rzecz nieistniejącą.
Nie wiem. To się wszystko pomieszało. Część tych rannych została w Śródmieściu, a u nas dużo było rannych. Potem dopiero dobijali na dół. A część przeszła, ta nasza grupa z porucznikiem „Mirkiem”, to nas było wtedy bardzo mało. „Mirek”, Gieniek znaczy, sierżant, „Sławka”, ja, potem drugi „Mirek”, taki to był kuzyn tego właśnie porucznika „Mirka”, jeszcze chyba kilka osób.
On został na Starówce.
Nie. Gdzieś go wysłali, nie zdążył dobić. Potem chcieli tym małym kanałem, nie udało się. Nie było innej rady, zrzucił ciuchy, tak nazywaliśmy to umundurowanie. Jakaś kobita mu tam dała jakieś okrycie, jakąś starszą babkę wziął pod pachę. Doszli do miejsca, gdzie oddzielali mężczyzn od kobiet. Oddzielili go i dostał się do Flossenbürga, do obozu koncentracyjnego, z takim Jurkiem Królikowskim.
Wyszedł. Obaj wyszli. Królikowski jeszcze żyje, mieszka w Łodzi. On też był z „Miotły”. Tylko że z początku nie był u nas, tylko on był, do tego samego plutonu bodajże należał czy oddziału konspiracyjnego. Tylko że on był jako samodzielny, miał pseudonim „Jeleń”. Do niego przychodzili ludzie na zebrania, spotkania. On [z kolei] podlegał pod takiego „Koguta”. Przy Okopowej chyba mieszkał czy na Krochmalnej, nie pamiętam, bliżej Towarowej. To on podlegał pod tego „Koguta”. „Kogut” znowuż podlegał po tego „Mirka”, tak że to było powiązane. Mnie nie wolno było znać więcej niż pięciu ludzi. A i tak trochę za dużo znałem.
Potem to były zmiany. Ludzie przychodzili i odchodzili. Przecież, jak myśmy zaczynali, to zaraz pierwszego dnia kilku odeszło, a potem normalnie [odchodzili] dla uzupełnienia oddziału. Nas nie chciał puścić „Mirek”, ten porucznik. Nie wiem, co mu na tym zależało. Czy bał się zostać bez żołnierzy? W każdym razie nie chciał mnie puścić długi czas. Uciekłem mu dopiero na Wilanowskiej. Ale dokończmy to..
Tak. Do ulicy Widok. Przy Widok musieliśmy pofolgować trochę, bo alejami jeździły „tygrysy”. Musieliśmy przeczekać. Odjechały. Na jezdni był taki mały dołek, taka a la barykada. Trzeba było szybko przebiec na drugą stronę, na drugą część Śródmieścia. Nam się akurat udało. Stamtąd żeśmy doszli do Kruczej przez piwnice w Alejach Jerozolimskich. Na Kruczą żeśmy wyszli chyba koło Nowogrodzkiej. Potem doszliśmy na Mokotowską. Od Mokotowskiej było przejście na Aleje Ujazdowskie. Tam żeśmy przeszli do takiego [budynku], to chyba było przy Alejach Ujazdowskich 37. (Dlatego pamiętam, bo po wojnie, jak już pracowałem w tym „Ambasadorze”, w tym domu była dyrekcja mojego przedsiębiorstwa). W bok było przejście na ambasadę bułgarską. W ambasadzie bułgarskiej mieliśmy miejsce postoju. Zadekowaliśmy się w takim ładnym saloniku.
Tak. Musieliśmy się umyć przecież, oporządzić się.
To był gdzieś chyba 2 września. Raz dwa uciekał ten czas. O szóstej żeśmy wyszli, a po południu chciałem iść do domu, zobaczyć, co słychać. Doszedłem tylko do Żelaznej i Siennej. W tym czasie cała strona parzysta Siennej była rozbita. Gdzieniegdzie tylko stały nietknięte budynki, [poza tym] wszystko zbombardowane. Po tych gruzach żeśmy doszli, spotkałem akurat rodziców Heńka. Swoich nie spotkałem, bo ciemno się zrobiło, bałem się, że mnie potem nie puszczą. Dałem słowo honoru, że wrócę z powrotem. Heńka rodziców spotkałem, paru kolegów spotkałem. Dowiedziałem się, że mój ojciec też poszedł do Powstania. Do Korpusu Bezpieczeństwa, gdzieś podobno był na Mokotowskiej czy gdzieś, ale go nie spotkałem, bo wróciliśmy, to już było ciemno. W tym czasie przyszła grupa, która przyniosła pułkownika „Radosława”, jeszcze w owym czasie.
Dlatego widziałem, kto jest. Tak że oni jeszcze zostali, a nas pierwszych wysłali, jak tylko się dobrze ściemniło. Jeszcze był moment taki. Siedzimy wszyscy, taki mały stolik był.
W ambasadzie właśnie, w tym małym pokoiku. Okna wychodziły na Aleje Ujazdowskie i część skrzyżowania Pięknej. To był taki narożnik. Tak siedziałem, taka ścianka była mała. Nagle patrzę, odskakuje tynk, przemieszcza się pocisk, ogień taki. Nim zdążyłem się odchylić, łupnął w ścianę i opadł na fotel, takie skórzane fotele były, taka kanapa właściwie. Tam były fotele i taka kanapa. Odskoczyłem. Porucznik „Mirek” mówi: „Schowaj sobie, będziesz miał pamiątkę. Żebyś się zagapił, to dostałbyś w samo czoło”. Jakiś taki przypadek. Trzymałem ten pocisk. Potem gdzieś szlag go trafił, zaginął czy ktoś go wziął, przełożył, w każdym razie zaginął. Pamiątka przeszła.
Wracając do przemieszczenia się. Rozkaz dostaliśmy – na dół, na Czerniaków. To żeśmy przeszli przez plac Trzech Krzyży, koło [Instytutu] Głuchoniemych. Potem żeśmy wyszli chyba koło Książęcej 1, potem żeśmy poszli prosto aż do ulicy Okrąg. Okrąg odchodziła od dalszego ciągu Książęcej., nie pamiętam w tej chwili, jak nazywa się ta ulica.
Weszliśmy w Okrąg. Porucznik mówi: „Wiecie co. Nie będziemy szli [dalej], gdzie po nocy będziemy się tułali. Idziemy do mojego ojca”. On mieszkał na Okrąg, chyba pod 3. Żeśmy minęli gmach PKO, taki masywny. On mieszkał akurat na parterze, żeśmy weszli. Matka naszykowała zaraz materace. Człowiek klapnął nieprzytomny. Do świtu. O świcie…
Już 3 września.
Tak. Już byłem na Czerniakowie. Poszliśmy na miejsce postoju – Wilanowska 12, drugie piętro z widokiem na „Społem”. To specjalnie było takie puste pole. Z lewej strony były jakieś zabudowania. W środku, tak bliżej Zagórnej czy jak ona tam się nazywała był taki pałacyk nie pałacyk, taki dworek murowany. Mieliśmy za zadanie zwracać uwagę, że od strony Zagórnej, czyli tego południowego Czerniakowa, Niemcy mogą atakować, od Przemysłowej i tak dalej. W razie czego, żeby położyć ogień. Każdy dostał swoje okno i warował przy nim. Tak było z dzień.
Tak.
Oj, duże. Albo chcieli zabrać. Znaczy, pożyczało się [broń] i albo przyniósł, albo nie przyniósł. Bo to były zmiany. Były takie momenty, że człowiek przyszedł skonany, brali następnego, ale nie miał broni.
Byłem oszczędny i starowny, to miałem trzy łódki, cztery. W takiej łódce było około sześciu pocisków, razem jakieś dwadzieścia parę. To i tak było dużo, bo ludzie mieli mniej. Może ktoś nie przyznawał się, każdy oszczędzał.
Przeważnie zdobyczna. Wyszło się przed pole, jak Niemiec był, to ładownicę się brało. Też trzeba było zdawać, ale człowiek coś skręcił. Wymiana była. Dawali, ale mało. Nie miałem tej przyjemności. Przeważnie koledzy mnie pożywiali.
Tak. Ale to długo nie trwało, bo był jakiś major „Stefan” czy pułkownik „Stefan”, czy kapitan „Stefan”, zaczął tworzyć oddział sapersko-minerski. Kto był akurat na luzie, nie był na linii frontu, to tam musiał wejść. W dzień to były pożary, to było przenoszenie rannych, zasypywanie budynku, trzeba było odkopywać. To była taka praca. W nocy formowali nas i żeśmy szli budować barykady w różnych miejscach. Jedna z takich pracochłonnych, która względnie dobrze wyszła, to była nasza barykada przy ZUS-ie, ulica Ludna przy ZUS-ie, pomiędzy Czerniakowską, Rozbrat, Książęcą, Ludną. Tą barykadę żeśmy budowali. Zresztą na nic się nie zdała, bo Niemcy uderzyli od Smolnej, od Muzeum Narodowego. Uderzyli, przecięli. Odcięli nas potem. Poszli Czerniakowską. To późniejszy temat.
Zaczęło być nieznośnie. Bo człowiek już fizycznie, kondycyjnie nie wytrzymywał. W dzień nie mógł się przespać, nie było kiedy, bo były naloty i ostrzały. Nie można było bezczynnie siedzieć. W nocy znowuż zbiórka: „Żeście wypoczęli, to do roboty”. Tak że człowiek słaniał się po prostu. Spali ludzie, usiadł i usnął. Ciężko było. Zaczęło mi w głowie kiełkować, żeby uciekać na pierwszą linię, bo tu nie wytrzymam. Ale tak się schodziło. Zaczęły się coraz to trudniejsze dni. Naloty się zwiększały i ostrzał był strasznie silny.
Jednego dnia, bo potem to było nasze miejsce postoju – Wilanowska 12, siedzę na tym drugim piętrze, słyszę warkot. Coś przed oknem mignęło, taki ogień nie ogień, ten budynek, pałacyk, nagle ten pałacyk uniósł się w górę, rozpada się. Dopiero wtedy huk i kurz. Jak wszystko opadło, to pałacyku nie było. To było to ciężkie działo kolejowe. Taki kuferek leciał. O Jezu kochany, straszna broń.
Nie mam pojęcia. Natomiast taka sama porcja spotkała budynek Okrąg 3, tam gdzie mieszkał ojciec mojego dowódcy. To chyba było koło południa. Uderzył pocisk. Oni mówili „nalot”. Nalot to swoją drogą, ale jak jest część dachu (to był nowy dom przedwojenny, przed wojną budowany), to całe kilka klatek schodowych, cały front od góry do dołu [został] zawalony – to musiała być potworna siła.
Co najtragiczniejsze, tam w środku, w piwnicy, zawołali nas. Nie było organizacji, prawie że na wyczucie – kogo udało się zebrać, to brali do tego. Zaczęliśmy odgruzowywać. Ale co deskę pociągnął, to się zaczęło wszystko sypać. W piwnicy był zasypany człowiek. Podawali mu przez gumkę picie. Ani rąk nie mógł wydostać, bo to wszystko pełno gruzu. Jakim cudem on tam [przeżył], nie wiem. Co najsmutniejsze, nie wiem, jak to się skończyło. Bo już trochę się zmierzchało, powoli cegła za cegłą się usuwało. Ale nas złapali, bo potrzebowali dostać się nad Wisłę. Spodziewali się tego desantu. To już było tak około połowy września. [Mieliśmy] pogłębić rów łącznikowy, pomiędzy jedną stroną Solca a drugą, to było gdzieś koło Solec 20, coś takiego.
Spotkałem się z takim przypadkiem, że na jednych z takich baraków, warsztatów był Solec 48. Ktoś podał tak samo Solec 48 w książce. Czytając publikację, tam też było podane 48. Myślę sobie, niemożliwe, bo przecież numery szły z biegiem Wisły. Tak że 48 to musiało być gdzieś koło Tamki, tak że tu nie mogło być 48. Może jakaś reklamowała się firma, namalował na wzór, podał Solec 48. Ale tam były jakieś warsztaty. Mniejsza z tym.
Dochodzimy. Było nas chyba trzech. Było nas z początku więcej, ale gdzieś po drodze musieli zostać, jeszcze na tym wysypisku. Idziemy, ale nie można głowy wychylić, bo z wieży tego wiaduktu rąbie, że nie da rady.
Tak. Czekamy do wieczora. Ale przychodzi łącznik, mówi: „Chodźcie z powrotem”. Nie wiadomo było od czego zacząć. Co się zaczynało, to się zostawiało i tak na okrągło. Już nie było organizacji, bo nie było jak.
Nalot był.
Zaczęły kukuruźniki krążyć. Zrzucił paczkę. Żeśmy odpakowali. Pokruszone coś było, okazuje się, że jakiś razowy chleb. Jak on to rzucił bez żadnego spadochronu, to był piach. To się nie dało jeść. Myśmy to zostawili.
A jeszcze wcześniej, nim żeśmy poszli na Solec, to konia tam pocisk zabił. Facet dzielił. Myśmy zadekowali sobie kawałeczek od zadu. Wróciliśmy, wieczorem się gotuje. Ale gdzie tam. Wieczór przeszedł, nie dało rady [wrócić]. Rano przyszliśmy, tak już gdzieś koło południa, czujemy zapach ropy. Okazuje się, całe drzwi wejściowe zalane, cała brama zalana jest ropą. Był niewypał. Znaczy się pocisk rozbił się, ale nie wypalił, bo żeby wypalił, to by się zapaliło. To może były moździerze salwujące czy tak zwane szafy, czy krowy. Pocisk się nie zapalił, tylko wylało się to wszystko na jezdnię, na ścianę, na bramę. Śmierdziało nie z tej ziemi. Za chwilę znowu nalot. Podczas tego nalotu byliśmy w oficynie, bo potem nas przenieśli na miejsce postoju do oficyny w podwórzu, czyli bramy po prawej stronie. Bomba całą tą oficynę zwaliła. Tylko żeśmy sobie pomarzyli o tej koninie, została.
Zbliża się zmierzch. Przyszło trzech facetów w panterkach. Jeden o takiej pociągłej twarzy. Mówi: „Koledzy. Potrzebujemy do »Zośki« na uzupełnienie. Kto idzie?”. A ja łubudu – pierwszy.
Na uzupełnienie, tak. Ja pierwszy, kuzyn porucznika Parczewskiego drugi, dwóch takich, też podobno jakaś rodzina, ale nie wiem. Tak że na całą grupę tych ludzi myśmy we czterech się zgłosili. On mówi: „Koledzy! Przecież tam potrzeba ludzi”. Ale tylko prosił, bo to było na ochotnika. Zaczepił jednego, ale ten zaczął mu kręcić, tu ma ludzi, tam. Widać, że nie miał chęci bardzo. Ale już byłem szczęśliwy, że już może się tam trochę wyśpię.
Idziemy. Dostaliśmy przydział pod jedynkę do „Słonia”. Zawołał „Słonia”. To był facet mniej więcej tego wzrostu co ja, w okularach, czarny taki, taki operatywny facet. On mówi: „Co ja tutaj z wami zrobię – złapał tam [kogoś] – »Witold«! »Witold«!”. Ściągnął faceta. Facet mniej więcej w naszym wieku. Potem się okazało, że z 1925 rocznika, ale nie z Warszawy. On był z Bydgoszczy. Tu na podchorążówkę chodził, bo tu u ciotki mieszkał. On został naszym drużynowym. Czyli był on plus nas dwóch, bo dwóch, kuzyna tego mojego porucznika i tego drugiego, akurat odesłali do „Kryski”, bo „Kryska” potrzebowała dwóch łączników. „Kryska” był dowódcą na Powiślu, na przyczółku czerniakowskim. Oni poszli do tego „Kryski” i tak cała drużyna liczyła trzech.
Tak.
Udaliśmy się z tymi trzema facetami z „Zośki” do miejsca postoju na Wilanowską. Jeden właśnie z tych, który nas adoptował czy przyjmował do „Zośki”, zawołał podporucznika „Słonia”. Jak zgłosił się, mówi: „Żeby nas gdzieś do kogoś dołączyć”. Zawołał plutonowego podchorążego „Witolda”. Od tej chwili zostaliśmy drużyną „Witolda”. Znaczy „Witold” i nas dwóch. Udaliśmy się na Wilanowską, to jest ostatni budynek od Czerniakowskiej. Kolega tego „Witolda”, erkaemista przekazał nam swój erkaem MG-42.
Taśma. Tam jeszcze trochę było. Ale całą taśmę miałem na sobie, druga taśma była przy karabinie. Pierwsze polecenie, które dostaliśmy, to udać się na róg Czerniakowskiej i Szarej – była barykada – ostrzelać ogrody sejmowe. Przy tych ogrodach był bunkier. Żeśmy nastawili tego na tej barykadzie. Rysiek, on był erkaemistą, ja byłem amunicyjnym. Dosyć ważył ten karabin. Położył go na barykadzie, puścił krótką serię. [Potem] dostaliśmy polecenie, wycofaliśmy się z powrotem, bo pokazał się błysk od bunkra. Zdążyliśmy odskoczyć i – pocisk w barykadę. Raz, potem drugi raz. My nie wiemy, co dalej robić. Poszedłem do tego dowództwa, szukam. Kapitan jeden jest. Melduję mu: „Panie kapitanie, dostaliśmy rozkaz ostrzelania ogrodów sejmowych. Z ogrodów sejmowych ostrzeliwują nas w tej chwili z bunkra, co mamy dalej robić?”. – „Wycofać się, bo o to chodziło”. Jak o to chodziło, to wyłączamy z powrotem. Tu się pomyliłem. Facet, co nas przyprowadził do „Zośki”, czyli, jak się potem dowiedziałem, to był ten Andrzej. On…
Tak. On nas zaprowadził. Przy nim było przekazanie tego erkaemu. A później, jak żeśmy wrócili z powrotem… Teraz będzie po kolei. Tamto weźmiemy w nawias. „Słoń” był później. Przepraszam, ale to wychodzi potem w czasie opowiadania .
Wracamy z powrotem. Wtedy był dowódcą tego odcinka kapitan „Motyl”. Nie dochodziłem już dalej, bo staliśmy w miejscu tuż przy Czerniakowskiej. Okazuje się, że robimy zwrot w tył, skręcamy w Czerniakowską, w stronę południową. Idziemy jeden za drugim, a tu się poważnie ściemnia. Doszliśmy do Zagórnej, potem prosto na Fort Czerniakowski. Potem były takie baraki, chyba ludzie mieszkali. Każdy trzeba było spenetrować, ciemno tam, żeśmy przeszli, nic żeśmy nie znaleźli. Żeśmy doszli aż do ulicy Wilanowskiej. A właściwie nie, potem żeśmy szli Solcem. Z początku szliśmy brzegiem, potem żeśmy wyszli na Solec, żeśmy szli Solcem. Doszliśmy do Wilanowskiej 1. Tutaj właśnie „Jerzy” przekazał nas temu „Słoniowi”. „Słoń” zawołał „Witolda”. Tak zostaliśmy drużyną. Trochę się pokręciło. Moja wina, a właściwie wina mojej pamięci.
Teraz się zaczęła powoli wojna na dobre. Przynajmniej dla nas. Przez całą noc to było takie „pukanie” z mostu, z innych stron, nie wiadomo z których. O świcie słyszymy krzyk: „Przeprawa”. Przeprawiają się „berlingowcy”. Musiałem otworzyć oczy. Taki stałem przytulony przy ścianie, na stojący. Wreszcie słyszymy: „O Jezu kochany! Andrzej dostał”. Dużo było Andrzejów, Jerzyków, Janków. Nie zwracałem uwagi. Ale okazało się, że tego „Morro” postrzelili. Nawet go nie widziałem. Wiem, że dostał gdzieś w górną partię tułowia. Tak że nie wiem czy żyje, czy płuca, nie wiem.
Był taki moment po wojnie. Ale myśmy nie mieli może tego [przypuszczenia], że to mogli być Rosjanie. Bo Rosjanie na razie nie lądowali. Lądowali „berlingowcy”. Wiem, że był jeden porucznik „berlingowców”, taki starszy facet. To był bodajże, tak jak powiedział, to chyba z Lublina był, czy z Lubelskiego w każdym bądź razie. Tak nie sądzę, żeby, bo on podobno wymachiwał biało-czerwoną chorągwią, ten Andrzej i wołał po polsku do nich. Nie byłem przy tym.
A Niemcy byli wstrzelani w nasz odcinek. Strzelali z wieżyczek mostu. Ale most był już przerwany, bo tego dnia, co było bombardowanie na Wilanowskiej, to tego dnia po południu, jak przyszedł Andrzej właśnie, to most wysadzili. Jak żeśmy poszli, zobaczyli, to tylko pożar był.
Sanitariuszki, rozpacz nie z tej ziemi, bo [„Morro”] był podobno bardzo lubiany w „Zośce”. Był głównym dowódcą bodajże po kapitanie „Jerzym”. Był zastępcą chyba „Jerzego”. Kapitan „Jerzy” to był z przedwojennego wojska polskiego, był oficerem przedwojennym. Wylądowali ci „berlingowcy”, strasznie ciekawi, co będzie dalej, kilka tych łodzi. Ale to byli różni ludzie. Z niektórymi można było porozmawiać, a niektórych to ciężko było zrozumieć, bo oni byli strasznie zruszczeni – łamany polski. Z dalekich kresów byli. Akurat przyszło śniadanie. Ci „berlingowcy”, co wyjmowali tuszonki, mieli tą tuszonkę na dwóch. A do nas przyszła taka Basia, blondynka, z takimi długimi warkoczykami, niska. Miała taki garnek czerwony, emaliowany, jedną łyżkę. Każdemu [dała] niecałą łyżkę nierozgotowanej kaszy jęczmiennej. Mówię: „To już wszystko, a drugie danie?”. Zaczęła się śmiać. „Dziękuj Bogu, że to dostałeś, bo nie wiadomo, czy dla innych starczy”. Teraz to dopiero się zaczęło prawdziwe wojsko.
Z początku byliśmy uradowani, że idzie pomoc. Ale oni właściwie – to jest moja opinia, mogę się mylić – specjalnie się nie wykazywali. Oni byli po prostu mało przeszkoleni. Myśmy mieli już doświadczenie. Przez dwa miesiące bodajże, pełne półtora, mieliśmy doświadczenie, bo co dzień coś się działo. Oni na polu być może by wykazywali większą inicjatywę. Tutaj, w gruzach, to oni się bali. Zresztą ciężko im było odróżnić nas od Niemców. Mało tego, to niejeden by nas zastrzelił. Zobaczył panterkę i chciał już strzelać. A przecież była opaska. Nim oni się przyzwyczaili, to już było koniec Powstania. Tak że trudno powiedzieć.
Dopiero się zaczęło – rzeź to może nie, ale ofensywa. Co chwila słyszymy, że ten budynek zajęty, tamten zajęty, z jednej strony Czerniakowskiej, z drugiej. Siedzimy sami w środku Wilanowskiej na przyczółku, czekamy na dalsze transporty ludzi. Gdzie tam. Wysłali nas jednego wieczoru na brzeg. Dostałem kilku ludzi z tych „berlingowców”. Doszliśmy do plaży. Tam taka mała ulica, żwir był, namiastka ulicy, gdzie mieliśmy rozłożyć się tuż przy samym brzegu Wisły. Rozglądam się, mówię: „Rysiek, patrz. Nikogo nie ma” – a my dostaliśmy chyba ze sześciu tych ludzi. Tylko widzę, że ktoś się rusza. Złapałem za płaszcz. Facet, patrzę, ja wiem, około czterdziestki może. Mówi: „Panoczku, ja mam żonę i dzieci”. Mówię: „Człowieku, przecież to mnie nie obchodzi, jesteś żołnierzem”. To mnie objął: „Panie, ja chcę wojnę przeżyć, mam żonę i dzieci. Tam ziemia została”. Zaczyna mi… Co mam zrobić. Rysiek mówi: „Puść go”. Puściłem go.
Zostaliśmy we dwóch. Patrzymy. Chrzęst słychać. Myśmy się przylepili do tej ziemi, była taka duża trawa. Przechodzi dwóch tych Niemców, nie wiem, czy to byli esesmani, czy nie, ciemno było. Dobrze, że akurat oni trochę później przyszli, nim ten zaczął jęczeć. Bo tak rzuciliby granat albo posłali serię, koniec, po nas. Mówię: „Dmuchamy”. On mówi: „Nie mogę”. – „Dlaczego?”. Przeszli ci Niemcy, a on mówi: „Ty, słuchaj, a jak by się zaciął – bo się zacinał ten erkaem – to nim byś sięgnął po ten karabin, to by nas roznieśli”. Jak oni szli, to zazwyczaj mieli ręce na broni.
Nieciekawa historia. Wyszliśmy na brzeg, patrzymy, co się dzieje. Na rzece jest kilkanaście łodzi ewakuacyjnych, pontonowych. Gdzie tam, to przecież nie da rady. To wszystko z prądem rzeki płynie w stronę Niemców. [niezrozumiałe] sensu. Staliśmy na brzegu, już nawet w wodzie już żeśmy weszli prawie. Wołamy na nich: „Tutaj lądujcie, tutaj”. Gdzie tam, na tych łodziach krzyk jakiś. Nie wiem, czy ranni, czy pijani, czy co. W każdym razie chaos straszny. Zaczęła się rzeź, bo przecież Niemcy tak nisko położyli ogień i taki gęsty, że [„berlingowcy”] co raz przewracali się na tych łodziach, względnie te łodzie się wywracały.
Mówię: „O rany, zobacz, co się dzieje. To trzeba przekazać naszemu oficerowi” – temu „Jerzykowi”, bo go nazywali „Jerzyk”, tego co nas pierwszy przyjmował. Wracamy. Akurat zdążył się chłopak przespać. To on mówi: „A gdzie ludzie?”. – „Uciekli”. – „Masz broń? Strzelałbyś pan?”. – Panie poruczniku, do swoich?”. – „To był rozkaz”. – „Tak jest”. Innego wyjścia nie ma, trzeba powiedzieć – tak jest i już. „Zostańcie tu. Jak tam erkaem?”. Rysiek mówi: „Nie ryzykowałbym z nim”. – „To zostańcie”. Nie było rusznikarza, żeby zajrzał do niego. Nie było czasu go rozkręcać. Budzi tego swojego erkaemistę. Ten erkaemista miał lotniczy, bębny miał po obu stronach. Zbiegiem okoliczności okazało się, że tego faceta znam, tego erkaemistę z ulicy Chłodnej. Na Woli to się ludzie trochę znali. Żeśmy chodzili razem na „Wenecję”. Tam się do kin chodziło. „Cześć”. – „Cześć”. Poszedł z tym porucznikiem. Poszli przed śniadaniem – też przemęczeni, niewyspani.
Dzień jakoś zleciał. Jeszcze zdjęcie – jedyne, które zrobili mi w Powstaniu. Po południu się trochę uspokoiło. Było takie działko, przywieźli z tamtej strony „berlingowcy”. [Mam zdjęcie] przy tym działku. Ono było niezdatne do użytku, bo odłamek w zamek uderzył i przerwał zamek. Tak że ono było tylko jako atrapa. Myśmy przy tym działku się usadowili, zrobili nam zdjęcie. Tego zdjęcia szukałem wszędzie i nie znalazłem. Czy ten fotograf, co robił zdjęcie, zginął, czy te zdjęcia zginęły, nie mam pojęcia.
Tam było kilku „berlingowców” i Rysiek, erkaemista, ja byłem. Potem był nasz dowódca drużyny „Witold”. Miałem do dzisiaj kłopot, bo nikt się do niego nie przyznawał. Opisałem go, jak on wyglądał. Wszyscy z „Zośki” ręce tak [rozkładali]: „Nie wiem, nie pamiętam”. Byli z kapitanem „Witoldem”, który był oficerem, a ten to był plutonowy podchorąży, on był z Bydgoszczy. To dalsza historia. Tego zdjęcia żeśmy nie dostali.
Potem z każdym dniem ostrzał się zmniejszał. Był taki moment, że część tych łodzi (były różne łodzie, i takie, co żwir piaskarze wybierali, i ich pontony). [wykorzystywano do zabierania] rannych, wysyłano ich na drugi brzeg. Między innymi siostrzeniec mojego porucznika, miał pseudonim „Sokół”, on powiedział też: „Poprosiłem kapitana” – tego, u którego był łącznikiem, żeby go wysłał na tamten brzeg. Miał płynąć do matki, żeby przywieźć trochę żywności. Ślad po nim zaginął. Nie wiadomo, czy w Wiśle zaginął, czy tamci wysłali – on był dosyć pyskaty, tak że czuję, że mógł pojechać „na niedźwiedzie”, ale dowodów nie ma.
Tak.
Było. Przysłali radiostację. Ciekawa ta radiostacja, ale tak, było wsparcie. Tylko że z różnymi wynikami. Od tego momentu mieli na drugi dzień przysłać łodzie do ewakuacji całego przyczółka. Wspomnienia tylko zostały. Żadnych łodzi nie było. Pokazali tylko, świece dymne rzucili, trochę zakamuflowali, że jakiś transport. Niemcy zaraz ogień otworzyli. Tak że nie sądzę, żeby to mogło być [skuteczne], nawet gdyby przysłali te łodzie.
Teren zaczął się z dnia na dzień, można powiedzieć z godziny na godzinę, zmniejszać. Tak że już koło 20 września (albo to był 19 na 20, albo 20 na 21) w nocy stoję przy budynku (dostałem funkcję pilnowania), a Niemcy podchodzą nieraz pod sam budynek. Mieliśmy taki przypadek, że przyszli lotnicy, [Niemcy] wysłali lotników. Pod samymi drzwiami nawet jeden był, tutaj od strony Wisły. W porę ktoś krzyknął i [nasi] zaczęli strzelać, odpędzili tych Niemców. Stoję, patrzę, ktoś się przemyka. Mówię: „Stój – podchodzi – Co ty tu robisz?”. – „Tam byłem” – po coś go wysłali. Wraca z powrotem pod osiemnastkę. To był kolega mój, razem żeśmy od Woli zaczynali, jeszcze z konspiracji, Jerzy Święcicki, pseudonim „Dzieciak”, świetny radiotechnik. Mówię: „Zostań tu. Posiedzimy do rana, sobie rano pójdziesz”. – „Nie. Bo Waldek jest, z Waldkiem jest źle, on się źle czuje, muszę mu towarzyszyć”. – „Musisz to musisz”. Rano Niemcy zaatakowali osiemnastkę i zdobyli. Teraz już godziny się liczą.
Wysłali nas na górę, na dach. Zawieszenie broni. Kapelan jakiś. Ale nie ten, co piszą o nim, co jego powiesili, to jakiś inny, starszy facet, chyba był ze Świętej Trójcy. Zorganizował właśnie zawieszenie. Ściągają wszystkich. Ludność cywilną wypędzają już na siłę z piwnic. Jak to wyległo na ulicę! Ile tego było. Dzieci ludzie mieli. Do tego zaczęli dołączać i nasi, ranni i „berlingowcy”. Nawet widziałem, przykro powiedzieć, jak sobie specjalnie głowy bandażowali „berlingowcy”, bo nasi żołnierze to nie bardzo chcieli. A tam idą w „plen”, to znaczy do niewoli.
Trudno mi jest w tej chwili powiedzieć, ale było sporo jeszcze. Ale to już była piątka i jedynka. Piątkę zaatakowali po południu. Zdobyli ją. Trójka to była tylko posesja, to był skład desek nie desek. Jedynka miała bodajże dwie oficyny. W jednej z tych oficyn właśnie myśmy byli.
Zaczęło się popołudniem. Niemcy zdobyli tą piątkę, ale się wycofali, cofnęli się. Dalej nie wiadomo, co jest zajęte i ile tego. Nie mamy żadnych wiadomości. […] Jesteśmy na tym dachu. Widzimy, że na terenie „Społem” przemykają Niemcy wbrew temu, że oni mieli stać na swoich stanowiskach. To my na dół. Krzyczymy: „Uwaga! Na dole Niemcy się zbliżają. Są w tej chwili w połowie »Społem«”. On mówi: „To schodźcie stamtąd, nie ma sensu” – ale nie wolno było strzelać. Zachowaliśmy tą etykę, żeśmy nie strzelali. Schodzimy na dół, tak jak nam kazano. Przyjechały dwa czołgi na Wilanowską. Krzyczymy: „Czołgi!”. Ktoś podał, bo to trzeba było podać w metrach. Matematyczne oko nie da rady – nawet się nie orientowałem, nie wiem, jaka to jest odległość mierzona na wysokości piątki. Nie wiem który [kolega], trudno powiedzieć, mógł się pomylić – podał za krótko ogień. Myśmy byli już w trakcie schodzenia. Schodzimy. Dochodzimy do drugiego piętra. To były takie wąskie schody, skręcały. Tak, jak tu siedzę, to było na wprost okno. Trzeba było to okno ominąć, to okno było otwarte, dalej poręcz i w dół. Ominąłem to okno. Zdaje się, że zrobiłem może ze dwa stopnie. [Jakby] ktoś mnie siłą wyrwał z tego stopnia i rzucił na ziemię – podmuch pocisku zrzucił mnie na ziemię. Trzymałem się poręczy, były dosyć strome schody, nie pomogło. Nie obejrzałem się, jak już leżałem na tym podeście pomiędzy piętrami. Zszedłem chyba na drugi schodek. Jakaś potworna siła rzuciła mnie aż na to piętro. W pierwszym momencie, sekundzie człowiek nie wie, co się dzieje. Ale myślę sobie, ruszam jedną ręką, rusza się. Głowa jest. Widzę. Zaczyna mnie boleć cała prawa strona. Jakoś na prawą stronę upadłem, brzęczy mnie strasznie w uchu z prawej strony. Podniosłem się, nie mogę chodzić. Myślę sobie – o rany, to tragedia. Cały czas się modliłem w duchu, żebym nie został ranny, jak mam zostać, żeby od razu mnie zabili. Bałem się strasznie, żebym nie został ranny. Myślę sobie – niestety nie sprawdziło się. Ale specjalnie oglądam się, czy ktoś nie leci. Zeszliśmy na dół, przekuśtykałem, zacząłem na siłę ruszać się. Gdzie tam, boli. Ale w dalszym ciągu ruszam tą nogą. Pyta się: „Co ci jest?”. – „Nie widziałeś, jak zleciałem ze schodów?”. Do tego Ryśka. On mówi: „O Jezu kochany. Co ja ci poradzę. Masuj, może przejdzie”.
Zeszliśmy na dół, tak żeśmy zerknęli – kawał dziury wybiło. Żebym był na przeciwko, żebym nie zszedł jeszcze na tą drugą część schodów, to by miazga po mnie była. Pocisk uderzył tak tuż pod same okno, gdzie wszystkie odłamki przeszły w górę. Pocisk ma to do siebie, że jak uderzy, to wszystkie odłamki idą w górę, tak że cała ta górna część na pewno by nie istniała. Jeszcze od swoich bym dostał. Ale to pomyłka.
Zeszliśmy na dół. Myśmy się uszykowali. Co to dalej będzie. Żeśmy przeszli do drugiej oficyny. Tam zaczęło się palić. Strzelali z czołgu, zaczął się palić, zaczęli tłumić ogień. Takie było jakieś wielkie pomieszczenie. Rannych było od groma, dużo leżało pod ścianami. Myśmy się zadekowali w łazience. Rysiek mówi: „Wiesz co. Tu jest okienko, to może do czwórki [przejdziemy]”. Naprzeciwko Wilanowska 4 już była zajęta przez Niemców, już zajęli budynek vis-à-vis, a tu jest wąska jezdnia. Myślę sobie: „Dawaj”. Nim on otworzył sobie okno, to już go snajper o mało nie zabił. Tylko kula koło niego przeleciała. Mówię: „I co?”. – „Nie da rady. Wstrzelani są”. Przeczekali do popołudnia. W tym czasie Niemcy się chyba wycofali, z ich strony było spokojnie.
Stanęliśmy między tymi dwoma budynkami. Zwołał nas kapelan, ojciec Paweł. Kazał nam klęknąć, udzielił absolucji. Absolucja to jest spowiedź z rozgrzeszeniem. Spowiadaliśmy się w sobie, a ojciec Paweł udzielił nam rozgrzeszenia. Chwila była podniosła. Płacz. Dziewuchy płakały. Każdy był podniecony.
Część dowódców też była ranna. Organizują grupy do przebicia. To tak: „Broń maszynowa naprzód”. Kto z bronią maszynową, to naprzód. Ponieważ nasz erkaem już się nie nadawał, to wziąłem dziesięciostrzałowy, Rysiek wziął też chyba karabin, „Witold” miał swojego stena, „Benek”, co był łącznikiem, też potem do nas dołączył, bo w tym czasie został ranny „Kryska”, już nie dowodził. [„Benek”] wrócił do nas. On też chyba miał „pepeszę” czy coś takiego, nie pamiętam. W każdym razie żeśmy nazbierali tej amunicji. Potem ci „berlingowcy” rzucali to wszystko. Tak że amunicji i granatów mieliśmy dosyć dużo, miałem chyba ze cztery czy pięć [granatów]. Koledzy też mieli.
Tak dzielą nas. Broń maszynowa na przód, ranni w środek, po bokach lżej ranni. Nas było trzech, doszedł „Benek”, czwarty i dołączyli do nas dwóch „berlingowców”. „Sześciu, wy będziecie jako straż na linii. W razie czego to będziecie się przesuwali za nami”. Dobra. Ustawiliśmy się w różnych miejscach i czekamy. Grupa się usadowiła. Jerzyk, czyli dowódca grupy „Słoń”, naprzód poszedł. Tylko usłyszałem: „Idziemy! Naprzód!”.
Cała kawalkada ruszyła w stronę Zagórnej. Tam był z lewej strony taki mały pałacyk, a z boku ulica Idźkowskiego. Słyszymy tylko, tłuką nie z tej ziemi. Witold mówi: „Heniu, wskocz na górę, zobacz, co jest”. Skocz to skocz, ale jaki to był wysiłek. Ale nic, zasuwam. Udaję, że mnie nie boli. Wszedłem tak na piętro, może trochę wyżej. Patrzę – znieruchomiałem. Myślę sobie: „Jezu kochany, rzeź”. Trzy gniazda ciężkich karabinów maszynowych, widać było po ogniu, który z lufy się wydzielał. Tłuką w sam tłum. Z tego tłumu gdzieniegdzie słychać tylko nieliczne pociski, ktoś tam strzelał. Mówię: „O rany Boga, przecież wszystkich tam pozabijają”. Schodzę i mówię: „»Witold«. Tam wszystkich wytłuką”. Opisuję mu całą sytuację. On mówi: „O rany Boga. Jak my się przedostaniemy?”. Ale nic, czekamy dalej, może im się uda. Już kombinują, którędy w razie czego obejść tych Niemców. Nagle słyszymy jakiś trzask. Ktoś idzie. Rozstawiliśmy się. „Stój. Kto idzie?”. A że [zapytaliśmy] po polsku, to krzyczy ktoś: „Swój”. „Witold” tam idzie, mówi, o kapitan „Jerzy”, dowódca. Co on tu robi. Patrzymy, a za nim kilka osób jest. Babka taka bardzo przystojna, to była łączniczka, „Wika” miała pseudonim. (pytałem „Witolda”, że jakaś przystojna baba jest. „Wika”, ona była łączniczką). Potem był taki młody chłopak, też od „Zośki” i od „berlingowców”, dobrze zbudowany, tęgi facet. On mówi: „»Witold«?” – poznał go. „Tak”. – „Co wy tu robicie?”. Jak na dowódcę, to trochę się zdziwili. „My jesteśmy jako straż linia”. „Jerzy” mówi: „Tam jest śmierć. My idziemy na Śródmieście. Jeżeli uda nam się przebić, idziemy. Chcecie, to dołączcie do nas”. – „Zaraz kolegów się zapytam” – mówi „Witold”. Dochodzi, ale my już idziemy. Mówi: „Dołączcie tutaj”. – „Idziemy. Nie wiemy, jak się to wszystko przedstawia. Idziemy w nieznane. Być może wszyscy zginiemy, być może komuś się uda przejść. Zobaczymy”. – „Na razie broń macie?”. – „Mamy”. – „Broń gotowa do strzału ma być”. – „Dobra. Już jest wszystko naszykowane”. – „Granaty macie?”. – „Mamy”. – „To pod ręką. Najpierw granatami, a potem będziemy się ostrzeliwali”. – „Kto po niemiecku mówi?”. „Witold” mówi: „Ja mówię”. Ja nie bardzo [mówiłem] i taki „Benek” był, on też trochę mówił. Oni poszli na koniec, a na przód dowódca „Jerzy”. Tak jak oni byli uszeregowani [tak się ustawiliśmy]. Jeszcze tych „berlingowców” przed siebie wziąłem. Idziemy. Dochodzimy, od jedynki do dwunastki to kawałek drogi, ile metrów, trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie nim żeśmy ruszyli z miejsca, idziemy, widać ogniki papierosów z tej dwunastki, takie ruszające się. Widocznie wychodzili z tej bramy. Patrzymy, że coraz tych ogników więcej, już taka kupa się tworzy. My idziemy po lewej stronie Wilanowskiej, gdzie nie ma chodnika. Zatrzymać się – nie, ale „Jerzy” idzie, to my idziemy za nim. Dochodzimy. „Jerzy” zaczyna mówić po niemiecku, zaczyna się śmiać. Wtóruje mu „Witold”, też po niemiecku mu odpowiada, a my wszyscy, szturchnął nas „Witold”, zaczęliśmy śmiać się. Dawaj – śmiejemy się na głos, drzemy się. Na wariata [przeszliśmy] koło tych Niemców, koło samego nosa im, bo oni byli po jednej stronie ulic, my po drugiej. Ciemno jak oko wykol, księżyca akurat nie było. Wchodzimy tak koło nich, mijamy, dochodzimy do samej barykady. Barykada była pod osiemnastką. Ale jak tu przejść, tej blachy tam było pełno, ale na siłę – rwetes taki, klniemy po niemiecku jak kto umiał no i przeszliśmy na druga stronę. Udało się. Musiało być cholerne napięcie. Pamiętam, że jednym okiem zerkałem w bok, a w ręce trzymałem zawleczkę, żeby w razie czego rzucić granat. Patrzę, że jak ogniki były skierowane na nas, tak powoli się przekręcają. Jak już widać, że więcej jest ich z tyłu, tuż za moim ramieniem, to myśmy szli do przodu. Przez tę barykadę, żeśmy hałasu narobili, wyskoczyliśmy. Doszliśmy takim dobrym marszem do Czerniakowskiej. „Jerzy” skręcił w lewo, on znał to przejście. W międzyczasie był atak „ukraińców”, Dirlewangera. Przebili się do Czerniakowskiej, przebili się koło naszej barykady, cały ZUS spalili, przynajmniej od frontu.
Poszliśmy na tył budynków ZUS-u. W ogrodzeniu były grube pręty, jak wieszaki. W tym ogrodzeniu jednego owało, tak że mogliśmy się przecisnąć. To było przy końcu tej posesji, to ogrodzenie. Przeszliśmy przez ogród do następnego tego ogrodzenia. Też tam lukę żeśmy znaleźli, żeśmy wyszli na tył budynku przy Książęcej 1. Taki czerwony budynek, mniej więcej cegła była taka jak w budynkach tutaj [w Muzeum], tylko że te budynki już były zburzone, można powiedzieć. Dochodzimy, zdążyliśmy tylko przejść na drugą stronę, a tu słyszymy z lewej strony: Halt! – i zaraz seria. „Witold” mówi: „Padnij”. Żeśmy padli zupełnie na ziemię i już. Człowiek się przekręca bokiem, patrzymy, skąd ci Niemcy, żeby w razie czego strzelać. Jeszcze jedna seria poszła, jakiś pies szczekał. Potem wszystko ucichło. My się podnosimy, patrzymy, już „Jerzego” nie ma. Wykorzystał moment i ze swoją grupą już przeszedł.
Zostało nas sześciu. Jak tu iść? Idziemy naprzód. Patrzymy, ściana ziemi że Boże mój. Musieliśmy iść w lewo trochę w Rozbrat. Było podwyższenie takie, żeśmy wyszli na podwórze tego domu. Weszliśmy na podwórze. Patrzymy, brama od Książęcej jest otwarta, jeszcze resztki barykady były. Ale tu się boimy. „Witold” mówi: „Wiecie co. Chodźcie do tego budynku z tyłu”. Weszliśmy. Właściwie żeśmy weszli do piwnicy, bo tu już zaczęło świtać. Kiedy czas zleciał, nie wiadomo. Już się zaczęła szarówka. Niebo czerwieniało. Co robimy? W każdym razie kto może, niech się zdrzemnie, a jeszcze trzeba pilnować, bo mogą nas zaskoczyć. Dobra, stoimy. Każdy się oparł o ścianę, zeszliśmy niżej. Piwnice były akurat na szczęście niezasypane, ale nie wchodzimy do tych piwnic, tylko tak przy schodach żeśmy cupnęli do zmroku. Jaka to męka. Pić się chce, mało się cholery nie dostanie. A już parę dni żeśmy wody nie mieli, byliśmy odcięci od wody.
Na następny dzień – co tu robić? Żeśmy zeszli do tej piwnicy, w piwnicy żadnej żywności nie ma. Ale jest jeszcze z drugiej strony piwnica. „Witold” mówi: „Chłopaki! Nie wiem, czy wam się to spodoba, ale to jest jedyne, moim zdaniem, wyjście. Zrobimy tak. Schowamy broń, zrzucimy ciuchy. Coś się może znajdzie, to się przebierzemy”. – „Jak to?” – opór. – „Posłuchajcie. To jest jedyna szansa przeżycia, bo tak mamy jeden do stu. Albo przeżyjemy, albo nie. A tu może się uda. Jak będziemy w ciuchach wojskowych z bronią, cudów nie ma. Na pewno zginiemy. A nuż się uda”. Co by pan zrobił?
Nie bardzo mi się to chciało. Głosujemy. Sześciu oddaje głos. Mówi: „To nie ma sensu”. Jeszcze raz nam tłumaczy. Wreszcie: „Może ma i rację. Co będzie to będzie. Masz” – oddaję mu broń. Takie walizy były, kufry, diabli wiedzą co, odwalili to. Z tyłu zadekowali broń. „Jeszcze sprawdźcie, żeby nie zostało u nikogo nic z broni”. Szukamy ciuchów. Mnie się trafiło jakieś palto, tamtemu kurtka chyba jakaś. „Berlingowcy” jeszcze w mundurach byli. Nie zdążyliśmy wszystkiego tego [znaleźć], mówi: „To nie ma co. I tak będzie ciemno” – nie mieliśmy ani świeczki ani nic.
Tak. Wojskowe buty. Miałem takie saperki, bo tamte buty mi się rozwaliły. Znalazłem takie saperki, w których zelówka odchodziła, ale nie było innych. Znalazłem właśnie takie nowe buty, ale to już później żeśmy znaleźli. Ale na razie żeśmy się po tych piwnicach nie rozejrzeli. Oni poszli po to, żeby coś znaleźć do picia. Przecież pić się chciało i jeść się chciało.
W tym czasie czekamy. Słyszymy hałas. Słyszymy głos „Witolda”: „Nie bójcie się – do tych »berlingowców« mówi – panowie, nam krzywdy tu nie zrobią, pójdziemy do obozu najwyżej, przecież nas nie zastrzelą” – tak gębę darł (potem po Powstaniu spotkaliśmy się). Myślę sobie: „Co on się tak drze?” – ale na razie nie pomyśleliśmy nawet o tym. Zerkamy. Patrzymy. Prowadzą ich z bronią. Oni stali w ZUS-ie. Wyszli. Akurat zobaczyli ich, dawaj: Hände hoch. Tak przeszli koło nas. W lewo poszli, w stronę tych ogrodów sejmowych. Nie wiem, czy mieli jakieś przejścia. Zostało nas trzech. Pić się chce. Męka. Pić, pić. Już o jedzeniu człowiek nie myśli, tylko pić.
Przemordowaliśmy się tą noc. Rano budzę się, wargi popękane do krwi, ale krew nie leci. Spuchnięte tak jakby się łuszczyły, gorączka widać już człowieka bierze. Co to będzie. Rysiek wpadł na pomysł, mówi: „Poczekaj. Przytrzymaj mnie tutaj”. Tak się oparł. Łazienka tam była. W tym rezerwuarze, wyciągnął, go jakoś przechylił. Łyżkę skombinowali i każdemu najpierw po łyżce wody. Na nas trzech za dużo nie było tej wody. To zamoczyć szmatkę i usta moczyć. Ale w dalszym ciągu się pić chce. Patrzeć – ocet jest. Buch, za ten ocet. Napiłem się łyk. Mało cholery człowiek nie dostał. Ocet na rany otwarte, na wargi popękane, aż człowieka dreszcze przeszły. Co dalej. To palenie przeszło, a pić się dalej chce. Oddać się do niewoli? Nie wiadomo, jak nas [potraktują]. No nie wiemy. Czekamy dalej. Może będzie jakaś ciemniejsza noc, to może uda się wyjść. W nocy zaczęło grzmieć z wieczora. Patrzymy, chmurzy się i zaczęło padać. Pierwsze, co uczyniliśmy, to jak żeśmy padli na ziemię, kałuża się utworzyła, to jak pies zaczęliśmy chłeptać wodę.
Najdziwniejsze jest to, że nam nic po tym nie było. Bo o ile wiem, to brud, kurz, przecież masę było tych zarazków – nam się udało. Nie wiadomo, co będzie za chwilę, za godzinę, jutro, to żeśmy naczynia wystawili na zewnątrz, żeby deszczu napadało. Brudne to – jak się spojrzało w ciągu dnia, to się nie dało pić. W nocy się położył i pił tą wodę, ale w dzień to organizm się trochę bronił. „Wiecie, co zrobimy. Będziemy przelewali”. Jak osad osiadł trochę, to do drugiego naczynia. Zupełnie zrobiło się już takie trochę wodopodobne, to teraz trzeba było to przegotować. Zapałki. Gdzieś zapałki ktoś znalazł. Noc przyszła. Myśmy [byli] w takiej ślepej piwnicy bez z okna. Postawili takie cegły do zagotowania wody, taki jakby kominek. Tą wodę się przegotowało, to był już sukces. Wody pić mniej żeśmy się bali, przegotowali. Tej wody starczyło. Bo co jakiś czas deszcz spadł.
Ale jedzenia w dalszym ciągu nie ma. Znaleźliśmy jakąś mąkę, jakieś płatki, to dawaj kucharzyć. Marmoladę ktoś znalazł, w tych piwnicach od ulicy. Tam żeśmy wychodzili na noc.
W dzień trzeba było czuwać, w nocy się nie spało, trzeba było koło siebie coś zrobić, tylko taka drzemka. Marne to było to pożywienie, ale [było] od czasu do czasu. A przede wszystkim najważniejsze, że tej wody jeszcze trochę było.
Wpadł na pomysł Rysiek czy „Benek”, już nie pamiętam. Mówi: „Pod dwunastką jest studnia przecież. Pójdziemy do tej studni”. Ustaliliśmy, że która noc będzie taka dogodna, bo to już wiatr był większy i deszcze padały nocą, liście opadały już. Na pewno był październik, ale który, to nie wiemy. Właściwie czy to był październik, czy początek listopada, to też nie wiem. Skończył się kalendarz, pomyliły się dni. Myśmy nie odnotowywali. Właściwie to się w dzień się spało, w nocy się spało. Nie wiadomo, czy to był dzień czy noc. W niepamięć daty poszły. Co my teraz mamy zrobić. Szykujemy się pomału. Żeśmy znaleźli buty.
Nie ma nic, absolutnie. Tylko po drugiej stronie coraz zmieniają się albo te wachy, albo ktoś przyjeżdżał, albo odjeżdżał z tego ZUS-u. No i zaczęły się wycieczki Niemców po piwnicach. Kilka razy byli od frontu, ale jeszcze u nas nie byli. Jednego popołudnia, już tak dobrze po południu, już się zmierzchało, taki pochmurny dosyć dzień był. Słyszymy, kręcą się.
Buty trzymaliśmy na zewnątrz, kto przypuszczał, że tak się stanie. Miałem świeżo podzelowane, takie narciarki przedwojenne. Kolega też miał takie, tylko że miał nowe. Żeśmy postawili koło tego wejścia. Jak są boksy piwniczne, to one były z takich kratek. Koło okna było puste przejście. Dalej wszerz to były boksy, które zżerały kratki, tak jak dzisiaj w piwnicach mają kratki, szczeble, tak jak płotki, tylko że do samej góry.
Co zrobić. Myśmy wzięli dywan, żeśmy przewlekli przez ogrodzenie piwnicy. Tak żeśmy mieli zasłonięte, Nie było widać specjalnie, czy jak się coś paliło, działo, to się zasłaniało. Wpadają Niemcy. Ale to tak szybko: Schuhe, Schuhe – raz dwa i przelecieli, nawet nie zaglądali. Poszli. Patrzę. Moje buty – nie ma ich. Rysiek patrzy – nie ma. Szukamy dalej. On znalazł jakieś i ja znalazłem, ale strasznie już zniszczone. Nie ma co, muszą takie być. Miałem saperki z odchodzącą zelówką.
Postanowiliśmy, że będziemy wychodzili. Oni wyszli, znowu słychać jakieś głosy. Słyszymy – podkute buty po podwórzu. Słyszę, po niemiecku kogoś nawołują. Wyglądamy tak z daleka. Stoi jakiś Unteroffizier czy jakiś kapral, taka mniej więcej była szarża. Unteroffizier to był podoficer, a tu kapral to też podoficer, w każdym razie nie sierżant. Usłyszał. Widocznie z nas ktoś musiał stuknąć czy ruszyć coś. Tak że on nie poszedł do nich, tylko przyszedł do nas. Zdążyliśmy się położyć. Mieliśmy takie leżenie położone, oni się zadekowali za tymi rzeczami, a ja nie miałem już miejsca i [leżałem] na wprost tego wejścia. Nakryłem się kocem. Bez broni. Człowieka żal aż, żeby człowiek miał broń, to by się bronił. Co będzie? Śmierć będzie. Myśli się w głowie kłębią, co będzie dalej. Ale leżę, bo przecież ode mnie zależy życie tych dwóch. Uprzedzili mnie: „Nie ruszaj się, nic, bo nie wiadomo. Zobaczymy, co dalej będzie”. Słyszę po tych betonowych schodach, na gwoździach, jak idzie to słychać. Wszedł. Zapalił latarkę na mnie akurat, bo to było na wprost tego wejścia. Czuję, przecież nie widziałem, jak on zapala – czuję płomień tego światła na sobie. Nachylił się, zasłonił tak jakby wejście sobą. Tak się nachylił. Powoli ściąga koc. Do [piersi] prawie ściągnął. Myślę: „Strzeli, nie strzeli”. Miałem oczy otworzyć, ale myślę sobie, że się przestraszy. To jest człowiek, wtedy może mu wypalić. Myślę sobie, zobaczę do końca, najwyżej zginę z zamkniętymi oczami. On tak popatrzył, popatrzył. Ten koc powoli na mnie zsunął. Czułem, jakby chciał, starał się na tych butach, na w tych butach, na palcach po prostu iść, wyjść, żeby go nie było słychać. Jak wyszedł – siły mnie opadły. Przez długi czas, jak wspominałem ten moment przy różnych okazjach, to zatykało mnie. Dzisiaj wyjątkowo pierwszy raz, kiedy mnie nie zatkało, kiedy mogę opowiadać. Potem to takich drgawek dostałem.
Rozważamy, zapadła noc. Ten podoficer złapał tych dwóch Niemców. Pamiętam, że „Benek” mówił: „Patrz, jak on ich opierdziela. Słyszysz, co on mówi, jak ich klnie”. – „Słyszę, cośkolwiek słyszę. Co dalej?”. Rysiek przysunął się bliżej: „Powiedział, że jak ich jeszcze raz tu złapie, to ich pod sąd odda”. Tak że widać jakiś porządny człowiek.
Ale decyzja zapada. Uciekamy stamtąd. Następny dzień był taki ponury, deszczowy. Deszcz padał przez cały dzień. Wiatr hulał. Psa by nie wygonił. Postanowiliśmy iść. Żeśmy się spakowali. To samą drogą żeśmy poszli, co żeśmy przyszli. Żeśmy doszli do Czerniakowskiej. Patrzymy, druty są na Czerniakowskiej. Nie było tych drutów. Połowa jezdni jest obłożona drutami kolczastymi. To żeśmy skręcili do Czerniakowskiej, do Okrąg. Patrzymy, tam jest barykada. Nie było barykady. Barykada postawiona, budka oszklona. O kurna! Są tu Niemcy czy nie ma Niemców.
Trzeba próbować. Jesteśmy po cywilu. Dochodzimy do tej budki, nie ma nikogo. Pusta. Mijamy tamto przejście. Dochodzimy do budynku od Wilanowskiej, bo ten budynek od Wilanowskiej do Okrąg ciągnął się, tam było podwórze. Była taka półokrągła brama. Koło bramy były druty kolczaste. Co robimy? Rysiek zrzucił futro, które znalazł w piwnicy. Przerzucił na drut kolczasty. Po tym futrze żeśmy przeskakiwali na drugą stronę. Wchodzimy do bramy. Patrzymy, leży Niemiec z karabinem maszynowym, ale nie strzela, nie krzyczy. Dochodzimy, a to nasz zabity żołnierz. Wchodzimy na podwórze. Ile tych ludzi było, kupa. Żeśmy jakoś przeszli to podwórze. Przeszliśmy do drugiego budynku, który nie miał piwnic, tylko miał takie komórki jak to przed wojną. Przed wojną budowali domy, które nie były podpiwniczone, dla waluty. Tam żeby przechować węgiel, drzewo, kartofle, to trzymali takie komórki, sobie zbijali z desek. Przy tym jednych z domów były takie komórki. Jakiś pisk był szczeniaka czy się pies oszczenił, może coś innego, nie wiem. Tak było słychać.
Patrzymy przy tych komórkach to nasze chłopaki, wzdłuż tych komórek, jeden na drugim poukładane w taki stos. Rany Boskie! Widok okropny. Wszystko zabite. Ale nie było czasu, bo tu się widno robi. Trzeba było gdzieś się schować. Żeśmy weszli do jednej z piwnic. Trzeba było przeczekać do rana. Przeczekaliśmy. Znowuż do następnej nocy. Żeśmy się zadekowali w dosyć suchej piwnicy.
Nie wiem.
Tak. Ten czas nie wiadomo jak leciał. Stale było napięcie albo człowiek śpiący. W nocy to tylko musiał koło siebie coś zrobić i czuwać. W dzień trzeba było cały czas czuwać, bo mogli zastać nas Niemcy. To byli różni ludzie.
W każdym bądź razie zostawiliśmy to podwórze, żeśmy poszli do jednej piwnicy, potem do drugiej. Żeśmy się zakręcili za jakimś pożywieniem. To były domy dobrze zaopatrzone, bo przecież to była dzielnica niemiecka za okupacji. Oni tam powysiedlali ludzi. W jednej kuchni był smalec, w drugiej jakiś szpinak w puszce, takie rzeczy. Makaron, kasze, płatki owsiane, marmolada gdzieniegdzie była. Liście tytoniowe były. Zaopatrzenie było względne. Przepychu nie było. Ale na raz dziennie na jakieś pożywienie starczyło. Czas płynął dzień za dniem. Zrobiliśmy z Ryśkiem wypad po wodę. Ta dwunastka miała z boku takie okna, bo to był pusty plac, niezabudowany jeszcze.
Wilanowska 12. Blok był taki, była ta brama. Z boku ludzie sobie poprzebijali okna, bo tam było puste przejście. Dzisiaj na pewno jest zabudowane. Jednym z tych okien żeśmy weszli na parter. Przez mieszkania żeśmy przeszli na podwórze, tam stała ta studnia. „Żeby tylko woda była”. Patrzymy, trochę wody jest. Wlewało się z wierzchu, żeby tłok zaczął chodzić. Zaczęło skrzypieć, żeśmy się przelękli. Raz zaskrzypiało, drugi. Potem, jak zaczęło chodzić, to tylko chlusnęła ta woda. Żeśmy taki kocioł wzięli. Każdy miał czajnik, on też miał jakieś naczynie. W każdym razie żeśmy tej wody mieli na kilka dni. Gotowaliśmy sobie. Ale to długo nie trwało. Zaczęło się przejaśniać. Jednej nocy zaczął padać śnieg.
W dalszym ciągu nie wiemy, co to jest, [jaki miesiąc]. Pamiętam taki słoneczny poranek. Myśmy tak wyglądali od czasu do czasu. Zajrzało się na korytarz, po schodkach na zewnątrz. Słońce dzisiaj, pogoda. Co jakiś czas Niemcy koło nas przechodzili w tych piwnicach. Akurat do tej piwnicy nie zajrzeli. Myśmy liczyli na to, że Wisła zamarznie, może po lodzie prześlizgniemy się, ale na razie nie było to możliwe. Nie wiemy, czy tam ludzie gdzieś są, czy nie. Tego właśnie dnia, co tak słońce zaświeciło, słyszymy szmer. Jedna piwnica, druga piwnica i patrzymy, u nas się otwierają drzwi. A tam było pięknie, bo piwnice były zabudowane, prycze były, łóżka – luksus, pensjonat w stosunku do tych innych. Niemcy szykowali widocznie dla siebie schrony. Wchodzi cywil. Jak wchodzi cywil, to my buch do niego. On zbladł jak ściana. Przestraszył się chyba. Pytamy się: „Co się stało? Jak jest? Co się dzieje w ogóle na zewnątrz?”.
Polak. Mówi, że Powstanie skończyło się już dawno. Mówię: „Jak to dawno? Co mamy dzisiaj?”. – „Grudzień”. – „Cholera jasna. Grudzień? Niemożliwe!”. Ale nawet o datę nie zapytałem. A on ze strachu też nie powiedział. „Jak pan się tutaj dostał?”. – „Z okopiarzami przyjechałem”. On przyjechał na szaber. Oni płacili tym, którzy organizowali okopy. Nie wiem, musieli coś płacić. Przyjeżdżali tutaj i szabrowali po piwnicach z okolicznych miejscowości podwarszawskich. Mówię: „To wyprowadzi pan nas?”. Nie miał innego wyjścia. I miał zaczekać. Uciekł.
Tak. Tamtych złapali, bo przecież nie wrócili. To my – wychodzimy. Myśleliśmy, że on jest na ulicy Wilanowskiej. Wychodzimy, a tu: Halt! Hände hoch! Dawaj, obrócić się twarzą do ściany, nogi w rozkroku, ręce na ścianę. Słyszę: łup, łup. Idzie ktoś. Za chwilę patrzę, łapa jak patelnia, Chłopisko takie ze dwa metry. Obmacał mnie ze wszystkich stron, czy nie mam broni. Kazał się nam odwrócić. Pyta, co my tu robimy, po niemiecku oczywiście. „Benek” tłumaczy, że na okopy żeśmy przyjechali. „Chcieliśmy jakąś pościel, bo nie mamy pod czym spać, bo nas wysiedlili z Warszawy”. On popatrzył, woła po niemiecku jakiegoś Hansa czy innego. Idzie taki facet, chyba młodszy niż ja teraz jestem, w każdym bądź razie starszy facet. Łapy z karabinem mu się trzęsą, przecież chyba chory nie był.
Ten daje mu rozkaz, żeby nas zaprowadził do sztabu, jeszcze na niego krzyknął. Ten nas z karabinem do przodu, żebyśmy szli. Idziemy. Patrzymy, furtka jest taka, taki mostek zrobiony. Przez furtkę, poprzez rynsztok taki, do tej furtki… Patrzymy, idzie taki młody żołnierz z choinką i świeczki trzyma w ręku na Boże Narodzenie. Wcześniej nie było świąt, tylko Boże Narodzenie. Też się pyta nas. Zaczął nam tłumaczyć, po co myśmy się oddalali od ludzi, mówi: „To jest teren, na którym każdy nas może zabić”. Tłumaczymy. Człowiek musi wariata udawać, udajemy, że myśmy nie wiedzieli. Zapomnieliśmy, że takie rzeczy istnieją. Wciskał mu ten „Benek”, ile mógł po niemiecku mu przetłumaczyć. To on pokiwał głową i poszedł.
[Żołnierz] nas dalej prowadzi. Idziemy do Czerniakowskiej, z Czerniakowskiej skręcamy w lewo, to chyba była ulica Szara, po lewej stronie, chyba pierwszy czy drugi budynek, [wchodzimy] w bramę. W podwórzu było taki [barak], jak budowlani kajutki tworzą, mają takie kancelarie czy biuro przy tym podniesieniu. Z takiej budki wychodzi starszy, siwy Hauptmann, kapitan. Doszedł do nas, popatrzył. Pyta się tego [żołnierza]. Tamten nie umiał nic powiedzieć. Zawołał drugiego żołnierza. Następny nas wziął. Prowadzą nas dalej, na Rozbrat. Tam po stronie sejmowej był mały budynek, taka willa i garaż. Do tego garażu nas wydelegowali. Pamiętam tylko, że Maksa zawołali. Też takie wielkie chłopisko. Popatrzył na nas takim okiem jak na psa. Założył taki duży szynel, wartowniczy i z mauzerem na plecy. Kazał nam wejść do tego. Myśmy weszli. Żeśmy się zdrzemnęli. Budzi nas w nocy jakiś podoficer. Każe iść za sobą, żebyśmy szli za nim. Idziemy. Prowadzi nas do jakiejś piwnicy. Gdzie? Nie umiem powiedzieć. Z tego snu, z tego wszystkiego to już byłem kołowaty. Zaprowadził nas do jakiegoś domu, do jakieś piwnicy. Powiedział, że może nam przyniesie coś do jedzenia. Przyniósł kawałek chleba, trochę marmolady. Powiedział: „Picia już nie ma. Wodę trzeba przywozić”. Może z rana nam kawę przyniesie. Z rana przyszła już inna wacha. Inni nas zabrali nas do sztabu na Rozbrat. To było po przeciwległej stronie ulicy.
Nikt nic się nie pyta. Pytali się tylko, to myśmy stale mówili, że na te okopy żeśmy przyjechali. Żeśmy się odłączyli, żeby coś zaszabrować. Nikt się na razie nie pytał.
Przy tym sztabie – przychodzą Niemcy, ta szarża: Diversant, Diversant. Myślę: „Cholera od dywersantów nazwał, chyba rozwalą nas. Zobaczymy, pierwszy raz się udało, to może i następny raz się uda”. Wreszcie przychodzi takich dwóch, jeden na przedzie, drugi [prowadzi nas] z tyłu. Idziemy aż do Agrykoli. Po drodze widzimy zestrzelonego meserszmita czy sztukasa. W każdym razie jeden z tych samolotów niemieckich był rozwalony. Była bitwa w powietrzu. Ruskie wygrali, zestrzelili tego Niemca, leżał rozbity samolot.
W górę wchodzimy. W międzyczasie [myślimy], co z nami zrobią. Dwóch zaczęło między sobą rozmawiać. Ten z tyłu mówi: „Nie bójta się, pójdziecie do lagru, tam arbajtować będziecie” – [mówił] pół po polsku, pół po niemiecku, jakiś Ślązak chyba. Ja do niego się cofam, to on się cofa. Każe mi iść na przód, bo tamten będzie krzyczał –„Ja będę musiał strzelać”. Jak będzie krzyczał, to idę do przodu. Dochodzimy na plac Unii. Plac Unii jest obstawiony takimi palami. Na tych palach porozwieszane są dywany. Widocznie dla artylerii, żeby zasłonić widok czy jak, nie mam pojęcia. Wzdłuż całego tego placu były poobijane pale. I hasła „Szabrujący będą rozstrzelani”. Mówię: „Czytaliście? To przeczytajcie”. Po niemiecku i po polsku. Prowadzą nas dalej. Skręcamy w Puławską. Przechodzimy na stronę koszar. Stoi przy bramie jakiś żandarm. Zaczynają…
Jeszcze przed tym prowadzą nas w aleję Szucha, nim żeśmy doszli do placu Unii. W alei Szucha żeśmy przeszli od góry do dołu. Ci esesmani, ci gestapowcy już się pakowali do wyjazdu – z powrotem na dół. Wreszcie na dole coś mu powiedzieli, ze złości Niemiec trzasnął drzwiami. Prowadzi nas z żandarmem przez plac Unii Lubelskiej do koszar. Dostał jakieś papiery. Okazuje się, że to żaden żandarm, to jakiś „ukrainiec”, który po niemiecku ani słowa, ani w ząb. Ze złości zaczął chodzić. Wreszcie przychodzą nasi. To był zastępca komendanta obozu, jeszcze z jakimś facetem był. Oni nas odebrali. Taki wystraszony ten wartownik, ale ci nas odebrali. „Panowie z Powstania?”.– „Nie – twardo – nie, my na okopy”. On patrzy, śmieje się. Mówi: „Panowie, prawie dziewięćdziesiąt procent to wszystko tutaj są z Powstania ludzie”.
Polak. Też z obozu. „Ja też jestem z obozu”. Ale pełnił funkcję zastępcy komendanta. Komendantem jest oficer straży pożarnej.
Nie. To już było w koszarach.
Puławska i Rakowiecka. One do dzisiaj chyba stoją jeszcze, ogrodzenie jeszcze jest. Przed wojną stała artyleria czy coś. Po wojnie [w 1039 roku] stało chyba Luftwaffe.
Zostaliśmy wprowadzeni. Idziemy w tej chwili razem od bramy. On nas odebrał od żandarma, od tych wojskowych. Ten Polak dobrze rozmawiał po niemiecku, odebrał nas. Prowadzi nas. Mówi: „Na razie posiedźcie trochę tutaj z nami, na powietrzu. Potem będę musiał was zamknąć, bo taki jest przepis”. Rozmawia z nami. My jesteśmy trochę wystraszeni. Nie przyznajemy się na razie do Powstania. Nie wiadomo. Zobaczymy, co będzie dalej. Czekamy na rozwój wypadków.
Zamykają nas w celi. Do tej celi przez całą noc Niemcy wprowadzają ludzi, których łapią na terenie Warszawy, którzy przychodzili tu na szaber ze strony południowej, bo na Puławskiej, to ze strony południowej. Do rana. Rano jest transport „na Breslau”, jak powiedział kapitan.
Idę do tego kapitana, te chłopaki mnie wysyłają, bo jestem najmłodszy. „Idź. Może, jak się dowie, że jesteś Polak, może się uda, że wyrwiemy się stamtąd”. Poszedłem do tego kapitana, on się spojrzał, mówię: „Panie kapitanie my jesteśmy z Powstania, we trzech nas jest. Jak wojna się kończy, nie chcielibyśmy do Niemiec jechać, iść do obozu”. Mówi: „Na koniec tego…” – powiedział twarde słowo. Poszedłem. Mówię: „Słyszałeś?”. On widocznie dobrze sobie planował coś z tym, bo myśmy zajęli miejsce na końcu. Kazał na koniec, myśmy poszli na koniec. Na pieszo żeśmy przeszli przez Rakowiecką, Niepodległości, Koszykową, plac Zawiszy, Towarową aż do kościoła Świętego Wojciecha. Tam był dawny skład Glassa. Glass miał fabrykę róg Grzybowskiej i Żelaznej, a tam miał skład. Za jakiś czas wszystkie przemysłowe fabryki miały iść poza miasto. To było chyba vis-à-vis plebanii kościoła. Okazało się, że to był obóz pracy.
Nim żeśmy doszli do swojej kolejki, do tego zapisu, to przyszedł taki cwaniaczek. Trochę jedno oko miał skrzywione. Mówi: „Kto ma kenkarty?”. – „My mamy”. „Chodźta za mną. Tak bez obciachu”. Odstawił nas na bok. Mówi: „Od tyłu. Zasuwajcie od tyłu”. Potem przychodzi (a to wszystko spod Warszawy, tych, co przyprowadzali. Kobity, dzieciaki, dorośli ludzie. Tak że tylko nas tych trzech było [z Warszawy]). Przyszliśmy na górę i nam tłumaczą: „Będzie komando do roboty za Warszawę, to pojedziecie i pryśniecie i już, cała sprawa”. Ale pytamy się. Pytają się mnie, czy mam kogoś za Warszawą, mówię: „Nie mam”. Wszystko było w Warszawie. Pytam się ich. Też nie mają.
Jest te [niezrozumiałe]. Po co oni tam jechali, nie wiem. W każdym razie wzięli nas. Chłopaki mówią: „Jak chcecie, to pryskajcie. Zostawimy tego szofera”. – „Nie mamy gdzie”. – „To wracajcie z powrotem. Gdzie będziecie się wałęsać. Jak będziecie chodzić, to was tu przymkną”. Bo trzeba być zameldowanym, sprawdzali. Wracamy z powrotem do obozu. Kilka dni upłynęło, nim żeśmy na za to miasto wyjechali. Przyszedł Dolmetscher, spisał personalia, kenkarty nam oddał. Czas ucieka, patrzyć, Boże Narodzenie nie wiadomo kiedy. Smutne bo smutne. Parę dni, styczeń. Przychodzi sobota. Nie idziemy do roboty nigdzie, tylko zmieniają się wachy na dole, co i raz jakieś inne komando. W międzyczasie jeszcze, nim te wachy przyszły, to wywozili, zaczęli wywozić wszystko. Pamiętam róg Żelaznej (właściwie to było na ulicy Lindleya, to jest zakład pogrzebowy), wykuli taki kocioł centralnego ogrzewania, zabrali. To było takie przedsiębiorstwo, które zabierało.
Do Warszawy nie. Miałem ich przyjemność poznać na wsi, jak żegnali nas. Potem na getto zabieraliśmy taką lokomotywę. Tu mnie dorwał taki Ludwig. Nie wiem, czy był pracownikiem tego przedsiębiorstwa, czy był właścicielem. W każdym razie nie wiem, o co mu chodziło. Od razu jak się odwinął, jak mnie dmuchnął, uderzył mnie jak cholera, spadłem na cegły, bo nie spodziewałem się tego. Zaczął mnie kopać. Spuścił mnie manto nie z tej ziemi. Kolega był z tej samej ulicy co ja, tylko że spod 59. Mówi: „Za co on cię uderzył?”.– „Nie wiem. Żebym wiedział”. A ci esesmani tylko się śmieli. Komu się człowiek poskarży?
Wracamy. Dni upływają, jeszcze parę dni. Sobota. Wachy się zmieniają. Gdzieś koło południa – trzeba przeprowadzić jakiegoś generała. To nas [wzięli]. Nim żeśmy doszli w Aleje Niepodległości, przy Filtrowej, do tych bloków wojskowych, to już tego generała nie było. Już wyjechał. Wracamy z powrotem. Patrzymy, wachy się zmieniają. Kukuruźniki zaczynają latać, zaczynają ostrzeliwać różne pozycje, koło nas.
Godzina gdzieś dziewiąta wieczorem, wszyscy na Wolską. W biegu nas poustawiali. Jakiś Wehrmacht stary przyszedł, staruszki takie. Biegiem nas poustawiali. Raus, schnell! Tylko słychać: Schnell. Zimno, jak wielka cholera. Wiatr, mróz. Idziemy. Koło Ożarowa zaczęli ludzie uciekać. Niektórych było dużo w pobliżu tych… Nawet z powstańców było sporo, co siedziało w tym obozie. A niektórzy, co nie byli powstańcami, też siedzieli w tym obozie. Zabierali, do roboty ich brali. Zaczęło dużo ludzi uciekać. Zostało nas dużo, rozciągnęło się to wszystko. To żeśmy całą noc szli, cały dzień i tego samego dnia po południu żeśmy uciekli. Wieczorem właściwie to było. Taki targ był, on tak zakręcał. Myśmy wyskoczyli za drzewa. A że już ciemno było, to nim ta końcówka przyszła, to już myśmy byli, koło szosy w rowie żeśmy się położyli. Oni przeszli, nawet nie widzieli nas.
Przyszliśmy do pierwszej chałupy, to nas nie wzięli. Przyszliśmy do drugiej chałupy, to mówi: „Siadajcie tutaj”. Poczęstowali nas zupą. Pytali się tylko, czy nie mamy jakichś ciuchów. Mówię: „Skąd. Wszystko było poszabrowane”.
W takiej jednej izbie żeśmy tak przesiedzieli. Nie wiadomo kiedy świt, patrzymy tankietka staje, z tyłu też jakaś droga szła. Niemcy wychodzą, zostawiają tą tankietkę i pieszo uciekają. Jakieś dwadzieścia minut, pół godziny potem patrzymy, jedzie ktoś z bagnetami wielkimi. Okazuje się, że to zwiedka, te pierwsze [sowieckie] oddziały. Zdrastwujcie. Zakrut imiejesz? – słucham, co to jest? Tego języka nie znam. „Zapalić nie masz?” – ta gospodyni mówi. Miałem akurat takie pudełko po tytoniu fajkowym, metalowe. To tych liści jeszcze na ulicy Wilanowskiej naskubałem. Wziął ode mnie. Spojrzał, powąchał. Wsypał w sobie w garść do jednej kieszeni, do drugiej. Oddał mi pudełko, fajny był facet, zostałem bez niczego. Potem zaczęli się zjeżdżać następne wojska. Pod wieczór widzimy pierwszych tych [czerwonoarmistów].
Zaczęli zjeżdżać następni, zajmować poszczególne chałupy rozrzucone po tym terenie, Rosjanie oczywiście, bo to był ruski front. Przeważnie było dużo czekistów. Łatwo ich było poznać, bo mieli czapki z niebieskim otokiem i daszki podkręcone do góry. Jednego widziałem na rowerze. Zasuwał, tylko że nie było dętki ani opony, [jechał] na samych obręczach. Ale armia wszystko potrafi.
Do wieczora tak żeśmy przesiedzieli. Wieczorem wtłacza się właściwie jakiś czerwonoarmista, który rozejrzał się takim okiem błędnym, trzyma pod pachą tego „diegtiariowa”. „Diegtiariow” to jest karabin maszynowy, ręczny, z takim talerzem na wierzchu. Ciężkie to od cholery. „Eto wy germańscy. Ja was ubijot”. Podnosi go, odciąga ten rydel. Myślę sobie: „O rany! Już koniec” – przecież to pijane jest, z daleka widać. Nawet jak nie będzie chciał, to potknie się i iglica poleci po pociskach.
Patrzę, ta kobita kręci się koło kuchni. Kubeczek fartuchem przetarła, coś nalewa. Mu tak pod nos. Temu wypadł ten kubek. Nie zapomnę w życiu tego – wciągnął raz, wciągnął drugi raz, odwrócił się, zostawił, oparł ten karabin. Myślę: „Wypali jeszcze”. Złapał kubek w dwie ręce, przechylił i padł. Padł zupełnie, jakby przytomność odebrała.
Tak.
We czterech. Bo jeszcze do nas dołączył z obozu taki młody chłopaczek, któremu podobno rodziców zastrzelili. Nie wiem. Tak mówili. On do nas dołączył. Tak że było nas czterech. Czyli my byliśmy trzech z Powstania, a ten czwarty to był właśnie z obozu. Młodziutki taki chłopaczek.
Aby tylko do świtu. Ciężkie to… Nie chce się wyrażać. Tylko świt, już do Warszawy idą. „My też, my też”. Myśmy się zebrali raz dwa i idziemy. Dwa dni żeśmy szli. Jedną noc żeśmy przespali w jakiejś stodole, bo miejsca na noc w chałupie nie było, bo gospodarz powiedział, że ma sztab w mieszkaniu. Stodoła miała dziury, a mróz był od cholery, było strasznie zimno. Na pewno było ponad dwadzieścia stopni, jeszcze w dodatku wiatr był. Żeśmy tak się skulili, jeden przy drugim stanęli, koło słomy. Trzeba się ogrzać. Aby do świtu. O świecie dalej. Zupę sprzedawali. My chcemy kupić. Myśmy mieli pieniądze. A ten mówi: „To są nieważne pieniądze”. – „Jak to nieważne?”. – „Teraz jakieś nowe są. Ale dam wam tej zupy”. Dała nam za darmo ta kobiecina. Patrzymy, ruskie siedzą, gadają, że oj... Wygadują na tych powstańców różne rzeczy. My się nic nie odzywamy. Idziemy dalej. Jesteśmy koło Błonia i łapie nas patrol. „Co wy za jedni?”. – „Z Powstania. Byliśmy w obozie”.
Tak, patrol Ludowego Wojska Polskiego. Wołają sierżanta. Sierżant dochodzi: „O co chodzi?”. – „Melduję, mówią, że z Powstania są”. – „Rozpędźcie tych ludzi. Chodźcie za mną”. Odeszliśmy spory kawał, żeby nie było słychać. On mówi: „Coście powariowali. Chcecie na Sybir jechać?”. – „Dlaczego? Cośmy złego zrobili?”. – „To, że powiedzieliście, że żeście byli w Powstaniu. Nie wolno się przyznawać. W AK żeście byli?”. – „W AK”. „U kogo?”. – „U »Radosława«”. Specjalnie to mu nic nie mówiło. Natomiast pewny był, że jesteśmy z Powstania. „Nie przyznawajcie się nigdzie, że byliście w Powstaniu. Wywożą powstańców na Sybir” – pocieszył nas.
Przyjęliśmy to za dobrą monetę. Żeśmy doszli kawałek, takie wózki jeździły z zaopatrzeniem dla ruskich. To nie byli Rosjanie, to byli jacyś chyba z plemion z Azji. Powozili. Jeden nas zabrał na taki wózek. Żeśmy ładne kilkanaście kilometrów przejechali na tym wózku. Tak to byśmy nie doszli do Warszawy. Tu nas wysadził gdzieś koło Gołąbek. Potem żeśmy kawałek przeszli. Pamiętam, artyleria stała przy samej szosie, bliżej Woli. [Żołnierz] stał z naganem w ręku. Przeważnie chodzili w tych czapkach. Inni chodzili w tych „papachach”, a oni w tych czapkach. Myśmy przeszli obok niego. Nie zaczepił nas. Poszliśmy dalej. Doszliśmy do tego obozu, w którym żeśmy siedzieli. Późno w nocy żeśmy przyszli. Rano żeśmy się obudzili, patrzymy, a cały skład, gdzie myśmy siedzieli, ten obóz nasz cały był spalony. Patrzę, przy plebanii stoi kuchnia wojskowa. Pęczaku ugotowali. Dali nam michę, zjedliśmy i wychodzimy. Rozchodzimy się każdy w swoją stronę.
Przyszedłem do siebie. Wszystko spalone. Spotkałem ludzi: „Wywozili, panie Januszu. Przeżył pana brat?”. – „Na razie nie wiem nic o bracie”. Rodziców wywieźli, mieszkanie spalone, wszystko spalone, ani ciucha. Napisałem taką kartkę: „Idę szukać dalszej rodziny. Żyję”. Poszedłem tam, gdzie mieszkała ciotka, też spalone. Ojca rodzina mieszkała gdzieś na Siennej. Nie wiedziałem tego adresu, ale tam też było dużo spalone. Nie wiedziałem, gdzie się udać. Poszedłem tam, gdzie pracowałem, do tego chałupnika na Ciepłą. Patrzę, mieszkanie jest. Okna powyrywane, ale jest. Rozglądam się po tym. Patrzę, idzie mój majster, ten chałupnik. Mówię: „Dobrze, że pan jest. Gdzie pan jest?”. – „Przyjechałem tutaj. Z wojskiem razem jechałem. Dałem pół litra bimbru i mnie przywieźli tutaj. Dobrze, że jesteś. To ja wracam po rodzinę, a dam ci trochę, co mam przy sobie jedzenia. Może się uda co kupić. Czekaj. Mieszkanie trzeba jakoś zabezpieczyć”. Cztery okna miał. Kuchnia. Dykty żeśmy znaleźli czy on poszedł kupić, pożyczył od kogoś. Nie pamiętam. W każdym razie przyniósł dykty. Po gwoździe poszliśmy na Bagno. Gwoździ kupiliśmy, zabiliśmy okna. Jest gdzie mieszkać. Światło jakieś – to świeczek parę też dokupił. „Przyjadą, to wszystko się jakoś uzupełni. Przywieziemy ze sobą naftę, lampki się przywiezie”.
Ale nim on przyjechał, to trochę czasu upłynęło. W tym czasie się dobijali. Zajmować mi te mieszkanie chcieli. Ruskie tak demolowali, bo potrzebowali kobity, a tu nie wiedzieli [kto mieszka]. Bramy pozamykane, za bardzo nie chcieli ich wpuszczać, to się szwendało dziadostwo. Po upływie jakiegoś czasu zaczęło się to wszystko normalizować. On przyjechał. Wiosna się zaczynała, bo były roztopy. Przyjechał. Brat przywiózł go wozem. Przywieźli rąbanki, chciał sprzedać zarazem. Milicja mu zabrała chyba z połowę.
Szedłem właśnie do niego, miał handlować. Szedłem pomóc mu. Po drodze patrzę, ktoś przechodzi Aleje Jerozolimskie, od Żelaznej. Patrzę, mówię: „»Witold«!”. On się patrzy, też zaniemówił: „»Henio«”. Popłakaliśmy się, zaczęliśmy się całować. Mówię: „Jak ci się udało?”. – „Wiesz. Z niemieckim, dałem sobie radę. Trzeba było im jakiś kit wstawić i już, a [»berlingowców«] zabrali. Nie wiem, co się z nimi stało, bo oni byli w polskich mundurach”. A ten był tylko w swetrze i w spodniach.
Wywieźli ich pod Kraków.
Tak. Wrócili.
Oj, to już był chyba maj czy czerwiec. Ciepło już było.
Do niczego się nie przyznawałem.
Tak jak zapowiedział mi ten sierżant, do niczego się nie przyznawałem. Nie zgłosiłem się nawet na ujawnienie, bo nie miałem zaufania. Bałem się. Wiedziałem, że coś się święci. Nie wierzyłem. Zacząłem ich poznawać po drodze. Jak oni szli, jak oni się zachowywali. Z tymi ludźmi to nie wygram.
Sam się dziwię. Nie wiem. Ten co nad nami. Człowiek musiał w coś wierzyć. Co zostało? Modlitwa. Przecież rozmów było bardzo mało. Żeśmy z początku rozmawiali, a potem oni zajęli się sobą, swoją rodziną, a ja byłem sam. Z kim miałem rozmawiać?
Stałem się strasznym pesymistą. Znienawidziłem wojnę i jej skutki. Jak patrzyłem się, jak ci ludzie z entuzjazmem idą do wojska, to myślę sobie: „Ludzie, co wy robicie” – nie każdy chciał wierzyć. W każdym razie już został uraz jakiś, bo długi czas to mi się śniło wszystko po nocach. Nie mogłem spać. Chciałem zapomnieć. Młody człowiek, a chciało się żyć. Co dalej można było powiedzieć o tym.
Spotkało się potem różnych ludzi z Wileńszczyzny, przez znajomego. Spotkałem takiego kolegę. On [wcześniej] nie był moim kolegą, zapoznałem się z nim. On był w Puszczy Kampinoskiej, z mojego rocznika. Był oficerem, był synem pułkownika. Mieli znajomości, miał warunki, to chodził na komplety. Szkoły kończył, oczywiście w czasie okupacji. Ja miałem ograniczone [możliwości], już nie mogłem. Musiałem dbać o życie, dopiero po Powstaniu zacząłem się trochę douczać. Tak że on mnie ciągnął. Mówi: „Chodź, Janusz. Zapiszesz się do szkoły, pomogę ci i może wyjdzie”. – „Tak, rodzice wrócili. Co mam robić?”. – „Nie dadzą rady?” – „Słuchaj, ojciec jest na marginesie. Ojca nigdzie do roboty nie przyjmą. Poszedł, to go wyśmieli” bo ojciec twardo mówił, że był policjantem. Niewesoło było. Ale zaraz zapanowały jakieś wyrzuty, wrzody, coś takiego. Przemiana materii, zmiana pożywienia, zmiana ciepłoty ciała to miało wpływać na to wszystko. Do lekarza chodził. Tak że do pracy się nie nadawał w ogóle, do żadnej. Musiałem się wziąć za pracę. Poszedłem do tego chałupnika, trochę pracowałem, ale tamci też się chcieli dorabiać, a on nie chciał za bardzo płacić. To że przypilnowałem mieszkanie, to było nieważne, bo mi dał jeść za to.
Spotykam się z różnymi wypowiedziami. Niektórzy koledzy też się ze mną nie zgadzali. Miałem takie zdanie. Potem nawet sam wyczytałem, niektórzy też mieli z dowódców: nie było wyjścia. Myśmy dostali tuż przed Powstaniem (afisze rozwieszone) [nakaz], że sto tysięcy mieszkańców mężczyzn w wieku, bodajże, od osiemnastu lat, nie pamiętam do ilu, ale w każdym razie był rozszerzony wiek, mają się zgłosić na plac Hitlera, bo za okupacji to był Hitlera, a nie Piłsudskiego. Mają podjechać samochody i mamy jechać okopy kopać. Nikt się nie zgłosił. Nie wiem, czy się w ogóle kto zgłosił. Już był okres przedpowstaniowy.
Moim zdaniem, do dziś jestem święcie przekonany, że nie było innego wyjścia. Byliśmy po prostu skazani. Dlatego im zawdzięczamy, że to się wszystko tak potoczyło. Nasze ludzie to frajer, to wszystko głupki byli, tamci nas sprzedali za przyjaźń i oddanie. Zresztą Davies dużo napisał na ten temat. Przeczytałem, zadałem sobie trud. Przeczytałem jeszcze taką składankę, kilku pisało, między innymi Kirchmayer, jeszcze jakichś dwóch czy trzech facetów. Geneza Powstania. Piszą normalnie, że właściwie to można było, bo byli za i przeciw Powstaniu, ale w zasadzie nie było wyjścia.