Wanda Thun „Wandzia”
Nazywam się Wanda Maria Thun, moje rodowe nazwisko Pieńkowska. Urodziłam się 21 listopada 1924 roku w majątku Mrówna, ówczesny powiat Łęczyca, województwo Łódź. Mój pseudonim w czasie Powstania i w czasie okupacji był „Wandzia”. Byłam sanitariuszką w Pułku „Baszta” na Mokotowie.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Moi rodzice mieli stuhektarowy majątek Mrówna w powiecie łęczyckim. Byłam dzieckiem z drugiego małżeństwa mojego ojca, z pierwszego małżeństwa ojciec miał dwoje dzieci: córkę Krystynę i syna Andrzeja. To moje przyrodnie rodzeństwo. Do wojny mieszkałam w Mrównie, do szkoły chodziłam w Łęczycy. Jak już byłam w takim wieku, że trzeba mnie było oddać do szkoły, to mieszkałam w internacie u zakonnic urszulanek w Łęczycy i chodziłam do szkoły państwowej – najpierw do podstawowej, a potem do gimnazjum, do 1939 roku. Potem wybuchła wojna.
- Jak pani pamięta lata przedwojenne?
Byłam wtedy właściwie beztroskim dzieckiem, cały czas na wsi, w warunkach względnie dobrych, bo co prawda rodzicom się nigdy nie przelewało, ale specjalnie ów nie było, gospodarstwo było prowadzone racjonalnie. Zajmowałam się głównie psami i właściwie zabawą, trochę się bawiłam z dziećmi pracowników. Potem, jak już poszłam do szkoły, to przyjeżdżałam do domu na wieś tylko na wakacje, a tak byłam cały czas w Łęczycy w szkole, do wojny.
- Była pani panienką z dworu. Może były organizowane bale czy kuligi zimą?
Raczej nie. Owszem, od czasu do czasu były urządzane kinderbale. Pamiętam taki jeden kinderbal w Łęczycy. Nie chodziłam jeszcze do szkoły, nawet nie bardzo wiem, kto to organizował. W każdym razie wiem, że z mamą byłam na kinderbalu.
Na wsi specjalnych kuligów nie było. Lubiłam jeździć na łyżwach. Był staw w pobliżu, bo tam w ogóle był podmokły teren, rowy dookoła, łąki dookoła naszego gospodarstwa. W ten sposób spędzałam wolny czas, że jeździłam na łyżwach czy to na tym stawie, czy na rowach dookoła. A latem, tak jak mówię, były psy, więc zawsze tymi psami się zajmowałam. Właściwie żadnych specjalnych obowiązków nie miałam. Owszem, czasem z bratem byliśmy zatrudniani do zrywania porzeczek czy innych owoców, ale specjalnych obowiązków na mnie nie nakładano, bo w końcu jeszcze nie miałam nastu lat. Miałam niecałe piętnaście, jak wojna się zaczęła.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
To było 1 września, więc już do szkoły się nie pojechało. Pierwszych żołnierzy zobaczyliśmy 3 września u nas pod domem, to byli Niemcy. Pamiętam wczesny ranek, wyglądałyśmy z mamą i ze służącą przez okno do ogrodu i nagle widzimy, że ścieżką pod domem na rowerach jadą żołnierze, ale coś kolory mundurów nam się nie zgadzały. Jeszcze mama zawołała do nich: „Panowie, tam nie ma już drogi, tam nie ma przejazdu!”. Tam była łąka i nie było już nigdzie żadnej drogi. Nie zareagowali. Dopiero potem zorientowaliśmy się, że to byli Niemcy, bo mieli inny kolor mundurów.
Polskie wojska szły dopiero 5 września, to była armia cofająca się spod Poznania. Wszystkimi możliwymi drogami wędrowali. Natomiast uciekinierów były pełne drogi, zawalone były uciekinierami, bo ludzie z zachodnich regionów, tam gdzie toczyły się już walki, uciekali nie wiadomo po co w kierunku Warszawy. Masakra była straszna, bo samoloty niemieckie nadlatywały nad drogi wypełnione ludźmi z krowami, ze świniami, z końmi. Tylko końmi się wtedy poruszało, bo samochodów nie było. samoloty leciały nisko i strzelano z broni pokładowej do ludzi, więc na drogach była dosłownie masakra. Potem, jak już wojsko szło, to naprawdę nie mogli się przedostać, dlatego że drogi były dosłownie zapchane uciekającymi ludźmi.
Pamiętam, gospodarze okoliczni przychodzili do mego ojca pytać, czy uciekamy. A ojciec dosadnie im powiedział: „Siedź w chałupie i nigdzie nie chodź” – do rymu powiedział tym gospodarzom. Z naszej okolicy nikt w związku z tym nie uciekał, tak że na szczęście ludzie nic nie potracili. Ci, którzy pouciekali, to wiadomo: potem był rozbój, kradzież, wszystko rozkradano i ludzie wracali do pustego. A u nas tak się nie stało, ponieważ cała okolica patrzyła na mego ojca. Ponieważ mój ojciec się nie ruszył, nikt z tej okolicy się nie ruszył, na szczęście wszyscy zostali.
- Uciekinierzy przychodzili do was spać?
Tak, całe podwórze było pełne ludzi, pełne koni, pojazdów. U nas już nie było co jeść, bo tyle ludzi było. Ojciec też ciągle wszystkim zwracał uwagę: „Ludzie, dokąd wy idziecie? Po co wy uciekacie? Dokąd? Wszędzie tak samo”. Ale nie każdemu dało się to przetłumaczyć.
- Jak wyglądali polscy żołnierze? To była armia, która uciekała?
Oni byli trochę już w rozsypce. Nie bardzo się orientuję, bo wtedy byłam jeszcze za młoda, żeby to jakoś sobie upamiętnić, ale wiem, że to była trochę rozsypka, bezładne cofanie się żołnierzy.
- Do was też przychodzili nocować?
Nie, do nas mniej, dlatego że myśmy mieszkali na uboczu, nasz majątek był z daleka od szosy. Do szosy, to znaczy bitej drogi, było dwa kilometry. Potem był las, za lasem dopiero nasza posiadłość i tylko polne drogi były obok. Tymi polnymi drogami też szły wojska i ludzie, bo inne drogi, bite, większe, już były zapchane. Ale w każdym razie u nas był większy spokój, dzięki temu, że to było trochę z dala od większego szlaku komunikacyjnego.
- Wcześniej mówiło się, że wybuchnie wojna?
Nie bardzo pamiętam, co się mówiło wtedy, bo jeszcze byłam za młoda. Wszyscy byli przerażeni, bo nikt nie wiedział, co będzie dalej. Potem, jak już działania wojenne minęły, życie zaczęło wracać do normy, ale to już było po upadku Warszawy, jesienią i zimą. Naznaczono na majątki tak zwanego
Treuhändera, Niemcy naznaczyli zarządcę. Właściciele jeszcze byli, ale był zarządca, który przyjeżdżał, kontrolował, jak idą roboty. Na wiosnę, jak zaczęły się roboty w polu i on przyjeżdżał, to mama mnie chowała, żeby mnie nie widział, bo miałam już piętnaście lat, a taką młodzież wywozili na roboty do Niemiec, więc mama mnie zawsze gdzieś schowała. Albo szłam z grabiami na pole, żeby widział, że pracuję, albo mnie chowali gdzieś, żeby mnie w ogóle nie widział, na strych czy gdzieś.
Było tak do lata, do lipca. W lipcu mama, bojąc się, że on za bardzo na mnie zwraca uwagę, że nic nie robię, zawiozła mnie do Warszawy, gdzie mieszkała siostra mojej matki. Do tej cioci mnie mama zawiozła, to był lipiec 1940 roku. Tam już mogłam dalej się uczyć, dlatego że to była Generalna Gubernia i były szkoły. Przechodziłyśmy oczywiście przez zieloną granicę. Pod Łowiczem był taki punkt, gospodarze, którzy przeprowadzali różnych uciekinierów. Myśmy musieli czekać na odpowiedni moment, kiedy straż graniczna gdzieś się oddaliła, nie było ich. Gospodarz już wiedział, w jakim momencie można ludzi przeprowadzić. Tak też było. Jak już przeszliśmy na stronę Generalnej Guberni, to do Łowicza, już nie pamiętam, jakąś furką jechałyśmy, a z Łowicza pociągiem do Warszawy. Tak wyglądała podróż przez zieloną granicę do Generalnej Guberni. Nasz region to było tak zwane Warthegau, ten region był przyłączony do Niemiec.
Potem w lipcu 1940 roku przyjechałam do Warszawy. Mieszkałam u cioci. Ciocia miała dwóch synów, jeden był moim rówieśnikiem, drugi cztery lata starszy. Ten starszy nas powciągał w akcję oporu.
Kwiatkowscy. Maciej Kwiatkowski to zresztą znana postać, bo był potem radiowcem, w czasie Powstania pracował w radiu „Błyskawica”, brał w tym udział. Zresztą są jego publikacje na ten temat.
Mieszkali cały czas w Warszawie.
W czasie okupacji mieszkaliśmy na ulicy Koszykowej 59. Tam bardzo często schodziła się młodzież, bo Maciej Kwiatkowski organizował swoich bliskich znajomych w grupy i dopiero nas wciągał w pracę podziemną. To się zaczynało od tak zwanych kursów prehistorii, były kółka samokształceniowe. W ten sposób zaczynała się ta praca. Potem, powolutku wciąganie do pracy konspiracyjnej, przenoszenie jakichś meldunków, jakieś kontakty konspiracyjne, to wszystko. Przecież myśmy się musieli dopiero nauczyć pracy konspiracyjnej.
Tak.
Nie pamiętam już, jaka była treść przysięgi, ale była oczywiście. Najpierw były przygotowania, a potem dopiero było zaprzysiężenie. Najpierw byłam przez niego wciągnięta do „Golskiego” jako łączniczka. Potem dopiero, jak już poszłam do szkoły pielęgniarskiej (w 1943 poszłam do szkoły pielęgniarskiej), przeniosłam się do sanitariatu. Najpierw prowadziłam kursy dla dziewcząt, naukę pierwszej pomocy, bandażowania, bo już to umiałam ze szkoły pielęgniarskiej. Myśmy się też zbierały w grupkach i trzeba było dziewczyny trochę podszkolić, te które miały pracować w sanitariacie i udzielać pierwszej pomocy. Tak to wyglądało na początku.
- Gdzie mieściła się szkoła pielęgniarska?
Zaczęłam Warszawską Szkołę Pielęgniarską fundacji Rockefellera na Koszykowej. Nie pamiętam numeru, na rogu Chałubińskiego i Koszykowej. Do dziś ten budynek stoi, tylko w tej chwili to jest szpital MON-u. Nie został zniszczony w czasie Powstania i MON zabrał ten budynek, a szkoła została przeniesiona do Gdańska.
- To była szkoła konspiracyjna czy oficjalna?
Normalna szkoła przedwojenna.
W czasie okupacji normalnie funkcjonowała, oficjalnie. Tylko niektóre piętra były zajęte na szpital, ponieważ to była filia szpitala Dzieciątka Jezus. Szpital Dzieciątka Jezus był częściowo zniszczony w 1939 roku, więc niektóre oddziały były w szkole pielęgniarskiej. Tak że internat był w czasie okupacji nieobowiązkowy, dziewczyny, które gdzieś mieszkały, miały rodziny albo mogły wynajmować, mieszkały poza szkołą. Tylko niektóre mieszkały w internacie, te które już nie miały innej możliwości, bo część pięter była zajęta na szpital. Był oddział wewnętrzny, chirurgia i nawet sala operacyjna była w naszym budynku szkolnym.
Nie, przynajmniej nic nie wiem na ten temat. To była państwowa szkoła, założona w 1921 roku przez Rockefellera. To była fundacja Rockefellera.
- Czyli chodziła pani do szkoły, a oprócz tego prowadziła pani kursy?
Początkowo prowadziłam początkowe nauczanie, udzielanie pierwszej pomocy, bo sama jeszcze nie byłam na tyle wykształcona, ale tyle, ile już umiałam, to przekazywałam innym dziewczynom. Musiałam je nauczyć bandażować, zakładać opatrunki usztywniające, [prowadzić] pogadanki na temat podstawowych leków, jak się znaleźć w różnych sytuacjach, opatrywać zranienia. Tego trzeba było je uczyć, bo przecież to były dziewczyny niezwiązane z medycyną, z sanitariatem.
- Gdzie mieliście prowadzone zajęcia?
W różnych domach, myśmy coraz to gdzie indziej miały. To się odbywało u różnych koleżanek w prywatnych domach.
- Pamięta pani jakieś swoje koleżanki z tych kursów?
Mało pamiętam, ponieważ w dniu Powstania, tego samego dnia, myśmy się rozpierzchły, bo zaraz musiałyśmy uciekać. W ostatniej chwili miałyśmy zmieniony punkt sanitarny. Najpierw miałyśmy na ulicy Chełmskiej. Wstępna mobilizacja była już 28 lipca. Myśmy się stawiły na punkt, przenocowałyśmy. Rosyjskie wojska przecież były blisko, flary oświetlające rzucano nad Wisłą. Myśmy w jakiejś szopie nocowały. Następnego dnia przychodzi meldunek, że mamy wracać do domu. Dopiero 1 sierpnia przed południem przyszedł do mnie łącznik, że na godzinę dwunastą czy pierwszą mam się stawić na ulicę Chełmską, na punkt i tam się stawiłam. Jak stawiłyśmy się na punkt na ulicy Chełmskiej, dostajemy wiadomość, że punkt został przeniesiony na ulicę Stępińską i mamy się przenieść z całym ekwipunkiem. Miałam rower, więc na rowerze różne paczki z opatrunkami, z tym wszystkim załadowałyśmy i z rowerem żeśmy się przeniosły. To nie było daleko od Chełmskiej, ale myśmy w ogóle nie znały tego terenu, kompletnie, nawet nie wiedziałam, gdzie jest nasz oddział. W ogóle nie widziałam żadnego z chłopaków, żadna z nas nie widziała. Nie wiedziałyśmy, że mamy naprzeciwko Niemców. Ulica Stępińska jest na tyłach Łazienek. Teraz tam zupełnie inaczej wszystko wygląda, teraz tam schodzi w dół ulica Gagarina. To jest mniej więcej tam.
Okazuje się, że Niemców dosłownie miałyśmy prawie naprzeciwko. Myśmy o tym w ogóle nie wiedziały. To był oddział, który wrócił z frontu, Wehrmacht. W godzinie „W”, jak się zaczęło strzelanie, widzimy, [że] jakiś chłopak padł na ulicy. No to my opaski na ręce, nosze i z fasonem wychodzimy na ulicę. Wtedy zaczęli do nas strzelać, kulki leciały razem z liśćmi. My chłopaka na nosze, chcemy go gdzieś nieść, on krzyczy, że nie tam, gdzieś indziej nam kazał iść. Nie wiem w ogóle o co chodzi, dlatego że myśmy nie wiedziały, gdzie stacjonuje nasz oddział. Chłopaka nam na noszach zabili.
Był plac naprzeciwko domu, gdzie myśmy miały punkt, i tam był schron. Niemcy na różnych placach budowali schrony przeciwlotnicze. To była jakby piwnica ze sklepieniem i zadaszone wejście w dół. Myśmy przebiegły przez ten plac. Jedna z koleżanek, która zakładała opatrunek rannemu, została ranna w obie dłonie, więc mając opatrunki przy sobie, opatrzyłyśmy koleżankę. Ktoś nam pokazał, że jest wejście do piwniczki, myśmy się tam schowały. Jakiś powstaniec do nas dołączył. W pewnym momencie koleżance na brzuch spada granat, jajko. Na szczęście był z opóźniaczem, chłopak był z nami, prędko wyrzucił ten granat i on zaraz wybuchnął w powietrzu. Za chwilę wpada drugi granat, z rączką, inny rodzaj. Też go wyrzucił, granat nie zdążył wybuchnąć. Potem słyszymy już głosy Niemców, więc ten chłopak wybiegł. Oczywiście natychmiast został zabity, jak tylko wyleciał. Drugi był jeszcze z nami, to drugiemu udało się jakoś uciec. Zdążył wpaść w ulicę, za domy się schował i uciekł, ale jednego zabito.
Potem słyszymy Niemców. Jedna z koleżanek wyskoczyła na schodki z białą chusteczką, zaczęła machać chustką, że się niby poddajemy. Opaski, legitymacje… Legitymacje też chyba wzięłyśmy ze sobą do kieszeni, wtedy człowiek taki był, że nie myślało się logicznie. Była studzienka, jak woda ścieka, ściek, to myśmy do kratki z wodą powrzucały nasze opaski i legitymacje, tak że nic nie miałyśmy ze sobą. [Koleżanka] wyszła z chusteczką na schody, że się poddajemy. Słyszymy, że Niemcy nadchodzą, zobaczyli nas. Mało tego, tę dziewczynę, która zaczęła machać, [Niemiec] zranił w obojczyk. Złamał jej obojczyk, więc padła na schody. Przyleciał, kazał nam wyjść, pognał nas. Wtedy się dopiero dowiedziałyśmy, gdzie mamy Niemców, że są zaraz blisko. Dziewczynę zostawił na schodach, myśmy jej nie chciały zostawić, a [Niemiec mówi], że przyjedzie po nią karetka, że ją zabierze niemiecka pielęgniarka. Musiałyśmy ją zostawić na schodach. Tylko ta, co miała przestrzelone dłonie, szła z nami.
Postawili nas pod ścianą, jeden już szykuje się do strzału, już na nas wystawił karabin czy co tam miał. Już nie pamiętam, co miał w ręku, w każdym razie już przygotował się do strzału. W tym momencie z ich koszar nadbiegł Niemiec i zawołał:
Halt, halt! To ten nie strzelił, ale w tym momencie, jak myśmy stały pod ścianą, to całe życie miałam w ciągu jednej sekundy w pamięci. To było niesamowite. Potem ten, który wstrzymał strzał, zaprowadził nas do domu, który tam był. Mieszkali tam ludzie cywilni. Jak jest parkan Łazienek, to ten dom tam stał, ulica Podchorążych. Tam mieszkali normalni ludzie, cywile i nam kazali być z nimi w piwnicy. Myśmy tam siedziały do następnego dnia, ale [koleżankę] ręce strasznie bolały, bo przecież miała przestrzelone obie dłonie. Jedna z koleżanek bardzo dobrze mówiła po niemiecku i słyszała, jak rozmawiają. Opowiadała: „Oni są przerażeni, nie wiedzą, co dzieje się w Warszawie, bo dopiero wrócili z frontu i zupełnie nie są zorientowani”. Zresztą to nas prawdopodobnie uratowało, bo wierzyli w to, że jesteśmy cywilami, że nie mamy nic wspólnego z tym, co się dzieje wkoło.
Następnego dnia mówimy: „Chcemy iść. Co z naszą ranną?”. – „Przyjedzie zaraz samochód i ją zabierze do szpitala”. Istotnie, przyjechała ciężarówka, na której już tamta nasza koleżanka, ranna w obojczyk, leżała na noszach. Wzięli tę z [rannymi] rękami i zawieźli je do szpitala Wolskiego. Przeżyły, po wojnie miałyśmy wiadomości od nich, że obydwie przeżyły.
Jedna się nazywała Wanda, ale nazwiska nie pamiętam. Wanda jej było na imię, „Czarna” Wanda. Nas były trzy Wandy w punkcie. Wanda „Biała”, Wanda „Czarna”, ja byłam „Wandzia”. „Czarna” była na medycynie, nie pamiętam jej nazwiska. Druga była Wanda Choryd, potem była profesorem psychiatrii w Warszawie. Trzecia, ranna w obojczyk, to była Zosia Zdziarska.
Dwie ranne rzeczywiście zabrali do szpitala, a my trzy zostałyśmy z ludźmi w piwnicy. Mówimy, że chcemy iść. On mówi: „To idźta do domu”. [To był] Ślązak. Mówię: „Jak pójdziemy do domu, jak tu strzela ten z dachu na każdego, kto się pokazuje na placu?”. Mówimy: „Powiedz, żeby nie strzelał, to sobie pójdziemy”. Ja i Wanda Choryd, która była zresztą ułomna, bo coś miała w stawie biodrowym, była kulawa, poszłyśmy w kierunku ulicy Chełmskiej. Rzeczywiście nie strzelił do nas. Jak myśmy się już znalazły za domami – czyli on nas nie widział – przeszłyśmy Chełmską. Tam na skarpie rosły wtedy kartofle, teraz tam wszystko jest inaczej zabudowane. Myśmy po kartoflach chciały się przedostać na Mokotów. Kulki gwizdały nam nad głową, myśmy się czołgały przez pole kartoflowe do góry, na Puławską. Jak wyszłyśmy na Puławską, schowałyśmy się za domami, ale ludzie nam powiedzieli, że ulicy Puławskiej w dzień nie przejdziemy, bo jest bez przerwy obstrzał. Mówią: „Musicie poczekać do wieczora, bo wieczorem strzelają świetlnymi pociskami. Wtedy, między jedną a druga serią można przeskoczyć”. Tak było. Czekałyśmy do wieczora w jakimś domu przy Puławskiej. To było naprzeciwko ulicy Woronicza, mniej więcej w tym punkcie.
- To było przy Idzikowskiego?
Coś takiego, mniej więcej tam to było. Jak jedna seria świetlnych pocisków przeleciała, to myśmy skoczyły na drugą stronę. Nie wiedziałyśmy, co z sobą w ogóle zrobić. Poszłyśmy, była szkoła na Woronicza i była kuchnia polowa zorganizowana w szkole. Myśmy się tam zaczepiły początkowo. Obierałyśmy ziemniaki i pracowałyśmy przy kuchni. W jakimś momencie nadjechał „tygrys”(to były czołgi niemieckie), strzelił i jeden kocioł, w którym się gotowało, wyleciał w powietrze, no to był tylko jeden kocioł. Potem myśmy chciały coś robić w swoim zawodzie, w swoim zakresie, więc wysłano nas do dowództwa. Dowództwo mieściło się na obecnej ulicy Dąbrowskiego, wtedy się nazywała Szustra. Tam było nasze dowództwo i tam się zgłosiłyśmy. Tam dostałyśmy pierwszy chrzest bojowy, bo nadleciały samoloty, zaczęły walić i cała willa, w której było dowództwo, wszystko dosłownie chodziło: ściany, okna wylatywały, drzwi wylatywały. Myśmy gdzieś się przycupiły, w jakimś kąciku, przeczekać to.
Potem nam dano przydział do punktu sanitarnego. Dostałam przydział na ulicę Lenartowicza, a Wanda „Biała” nie wiem, do jakiego punktu była przydzielona, ale to wszystko była filia szpitala elżbietanek. Wille, w których też byli ranni, to były wille opuszczone przez ludzi. Szpital elżbietanek był ciągle bombardowany, mimo że narysowano na dachu czerwony krzyż. To nie pomogło, nawet odwrotnie – jeszcze bardziej wtedy bombardowano, więc miejsca dla rannych ubywało, a rannych przybywało. Potworzono więc te filie, porozlokowywano trochę lżej rannych po willach i trzeba było ich doglądać. Nas było dwie, siostra Zosi rannej w obojczyk akurat tam trafiła ze mną do punktu sanitarnego na ulicy Lenartowicza. Też Zdziarska się nazywała. Trzecia była, myśmy ją nazywali „Mamcia”, która zajmowała się zaopatrzeniem, to znaczy przywoziła nam zupy z kuchni polowej z Woronicza.
Nie pamiętam już, ilu było rannych chłopaków. Była jedna kobieta, starsza pani, która była łączniczką generała „Montera”. Była ranna na lotnisku w czasie akcji, ciężko ranna, bo miała postrzał w brzuch i miała urwany palec, tak że była leżąca. Paru chodziło, ale paru było leżących. W sumie tam leżało chyba z dziesięć osób. Myśmy cały czas się opiekowały, a ponieważ byłam już w trakcie nauki w szkole pielęgniarek, więc umiałam robić zastrzyki i umiałam stawiać bańki. Dlatego byłam tam potrzebna do takich prac, bo inne dziewczyny były tylko po przeszkoleniu wstępnym.
- Skąd pani wiedziała, że to jest łączniczka „Montera”? Mówiła o tym?
Mówiła, już wtedy mówiła. „Białynia” miała pseudonim, a jak się nazywała, nie wiem. Nie znałam jej nazwiska. Był taki moment, że zaczęli strzelać z tak zwanych… Myśmy to nazywali na Mokotowie „krowy” – [maszyna wyrzucająca serię] dwunastu pocisków zapalających. W Śródmieściu nazywali to „szafy”, bo to zgrzyt wydawało. Nam to przypominało ryk krowy, a w Śródmieściu uważali, że to jest stara, trzeszcząca szafa. Jak „krowy” zaczęły strzelać pociskami zapalającymi, to paliło się wszystko: kamienie, chodniki, liście. Drzewa były zupełnie osmolone. Budynki, ponieważ to były małe wille, to wszystko chodziło, więc bojąc się o naszych chłopaków, żeśmy ich przeniosły na ulicę Puławską. Była [tam] kotłownia, a ponieważ to było lato, więc nie była czynna. W suterynie oczywiście była. Myśmy naszych chłopaków tam przeniosły, żeby byli bezpieczni. „Białynię” położyłam w mieszkaniu stróża, które było trochę wyżej, na półpiętrze, ale też nisko. Kobieta wśród chłopaków, to głupio było, więc była w osobnym pokoiku.
Był taki moment, że akurat robiłam jej opatrunek i w momencie, jak skończyłam opatrunki jej robić na ręce i na brzuchu, nagle zrobiło się jasno. Wszystkie okna były pozasłaniane, a okna piwniczne były obsypane ziemią, żeby odłamki nie wpadały i nie tłukły szyb. W pewnym momencie zrobiło się jasno w pokoiku, więc nie wiem, co się dzieje. Dopiero za chwilę usłyszałam huk. Wtedy odruchowo rzuciłam tej kobiecie kołdrę na głowę i wyskoczyłam na klatkę schodową zobaczyć, co się dzieje. Pół klatki schodowej zawalone, ale widzę, [że] wyjście jest. W kotłowni nic się nie działo, chłopakom nic się nie stało, ale dom sąsiedni został zburzony, dlatego że samoloty zaczęły wtedy rąbać po ulicy Puławskiej. Jak nie strzelali z pocisków zapalających, to nadlatywały samoloty. Właśnie w tym dniu zaczęły walić wzdłuż Puławskiej, bomby lotnicze zaczęli rzucać. Dom sąsiedni się zawalił, tam była przychodnia skórno-weneryczna. Akurat tam był lekarz i pacjenci – zostali zabici, ludzie zasypani w piwnicy. Oczywiście kurz, pył niesamowity.
Jak tylko oporządziłam trochę rannych, mówię: „Na chwile wyskoczę”. Na ulicy Krasickiego, niedaleko, była moja ciotka i wuj. Mówię: „Pójdę do nich troszeczkę się otrzepać z kurzu, napić się czegoś, po prostu się oczyścić”. Pobiegłam tam. Napiłam się, ciotka mnie otrzepała trochę. Mówię: „Idę z powrotem”. Wuj mówi: „Pójdę z tobą, bo pewnie trzeba odgrzebywać ludzi, którzy są zasypani”. Wychodzi ze mną do furtki, a ciotka jeszcze za nim woła: „Kaziczku, nie zostawiaj mnie samej!”. On mówi: „Zaraz wrócę, Janusia, tylko tam trzeba pomóc odkopywać ludzi”. Oczywiście nie biegliśmy ulicą, bo nie było mowy, tylko były ogródki za domami, myśmy wzdłuż ogródków [biegli]. W jakimś momencie, już dochodziliśmy do naszego bloku, nagle – samoloty. Dosłownie po dachach latały. Biegliśmy wzdłuż płotu. Wuj coś do mnie zawołał. Widzę, [że] jakieś chłopaki skaczą do dołu, skoczyłam za tymi chłopakami. okazało się, że to rów przeciwlotniczy kryty. Tylko jedna osoba się mieściła, wszyscy idziemy. Nagle w pewnym momencie zrobiło się jasno w rowie i [padł] rozkaz: „Cofać się”. Wycofujemy się z powrotem, wychodzę z rowu i nie poznaje okolicy. Księżycowy krajobraz. Ogromny lej, ale dosłownie od rowu, w którym byliśmy, dziesięć, dwadzieścia metrów. Ogromny lej, góra ziemi wysypana obok i na tej górze ziemi leży zabity mój wuj. Nie miałam odwagi iść do cioci, powiedzieć.
Naszych chłopaków od razu przeniosłyśmy z powrotem na Lenartowicza, do willi, bo widzimy, co się dzieje. Na Puławskiej samoloty rzucają bomby, już nie mamy tutaj co robić. Przeniosłyśmy z powrotem naszych wszystkich rannych do willi, a chłopcy, którzy się zajmowali zbieraniem rannych i zabitych, poszli do cioci i powiedzieli o tym, bo ja nie miałam odwagi. Dopiero wieczorem po mnie przysłała, żebym przyszła tam i poszłam. [Wujek] już leżał na noszach w salonie. Został pochowany w ogrodzie. Tydzień po nim zginął ich jedyny syn, też na Mokotowie. Potem byli wszyscy pochowani w parku Dreszera i stamtąd dopiero po wojnie wszystkich ekshumowali.
- Ten syn walczył w Powstaniu?
Tak.
Grendyszyńscy się nazywali. Jeden i drugi był Kazimierz, ojciec i syn. Ojciec zginął w innych okolicznościach, a syn zginął w walce. Tylko nie wiem, czy był w „Baszcie”, czy w innym oddziale. W każdym razie brał udział w jakiejś potyczce na Mokotowie i tam zginął.
Ciocia przeżyła, ale potem dostała chyba lekkiego pomieszania zmysłów. Skontaktowała się z nami już po wojnie, ale były z nią różne kłopoty.
Do 24 września byliśmy na Mokotowie w punkcie sanitarnym na Lenartowicza numer 18. 24 września przyszła główna ofensywa na Mokotów, więc już strzelano ze wszystkich możliwych rodzajów broni i kto mógł, to się wycofywał. Były oczywiście pokopane rowy strzeleckie, bo wierzchem nie można było chodzić, tylko rowami. Ktokolwiek mógł kuśtykać, choćby deską się podpierał, to szedł. Wycofywali się bardziej w stronę Śródmieścia. Nam zostało trzech naszych chłopaków. Tę ranną kobietę lokator domu, w którym myśmy miały punkt – był tam jakiś starszy pan – jakimś cudem ją posadzili na rikszę i wywieźli w stronę Pola Mokotowskiego, tam gdzie gromadzili się cywile. Ten starszy człowiek ją na rikszy pchał, na Pole Mokotowskiej zabrał. Zostało trzech chłopaków, którzy nie mogli się ruszać. Myśmy ich zaniosły do piwnicy domku.
Niemcy weszli, popatrzyli na nas – a to najgorsza formacja, bo SS tam weszło – powiedzieli, że na Krasickiego, niedaleko nas, jest dwóch chłopaków i mamy ich tu przynieść, bo zostali sami, ranni. Myśmy poszły po nich, przyniosłyśmy ich na noszach, jednego i drugiego. Cały czas twierdziłyśmy, że nasi chłopcy są przypadkowo ranni, to nie są żołnierze. Nasze opaski powrzucałyśmy w komin. Tamci mieli pistolety pod poduszkami, obcy chłopcy, których myśmy przyniosły do naszych i położyłyśmy ich razem. Tknięta przeczuciem mówię do chłopaków: „Chłopaki, powiedzcie mi swoje prawdziwe nazwiska na wszelki wypadek”. Wzięłam, podali mi – tych trzech naszych – swoje nazwiska.
Najpierw kazali nam iść razem do piwnicy, gdzie oni leżeli. Potem, za chwilę, przyszedł Ślązak i mówi: „Idźta do domu” – do mnie i do Zosi, do koleżanki. Myśmy miały w zawiniątku trochę opatrunków. Mówię: „Jak to, ich zostawimy?”. – „Idźta do domu” – powiedział. Myśmy wyszły tylko do ogródka. Było wyjście do ogrodu z drugiej strony domu, myśmy tam wyszły – okna od piwnicy wychodziły akurat na ten ogródek – i w tym momencie słyszymy: trzask, trzask! Chłopaków zabili w łóżkach. To jest moment, o którym nie mogę mówić. To było najgorsze z całego Powstania. Myśmy szły jak nieprzytomne potem, zupełnie. Jakiś „ukrainiec” Zosi zdjął zegarek z ręki, coś tam jeszcze, a myśmy szły dalej, w ogóle zamroczone. Doszłyśmy na Pole Mokotowskie i potem na Służew, gdzie były stajnie. W tych stajniach zgromadzili wszystkich ludzi z Mokotowa i segregowali.
- W piwnicy wszystkich pięciu chłopaków zabili?
Wszystkich pięciu. Pięciu ich było, bo naszych trzech i dwóch, których myśmy przyniosły. Myślę, że gdyby nie to, że mieli pistolety pod poduszkami, to może by się dało ich uratować. Ale ponieważ tamci obcy… Myśmy ich nie znały w ogóle. Nie wiem, załoga, która była w tym punkcie, zostawiła ich samych. Nikt nie został z nimi. Myśmy z Zosią zostały dwie na ochotnika z naszymi chłopakami, którzy nie mogli wstać, nie mogli się wycofać, a tamtych zostawili samych beż żadnej opieki. Myślę, że zgubiły ich pistolety pod poduszkami. Chyba tak, bo już było wiadomo, że to są żołnierze.
- Ale Niemiec, jak wam kazał wyjść, przecież nie wiedział, że tam są pistolety pod poduszkami.
Niemcy wiedzieli.
- Jak to się stało, że odkryli pistolety?
Kazali nam ich przynieść. Niemcy chodzili, szukali po domach i widocznie natknęli się na tych dwóch leżących. Ponieważ widzieli, że nie mają opieki, to nam, dwóm dziewczynom, kazali iść, przynieść ich do naszych chłopaków. Dlatego myśmy po nich poszły, nam Niemcy ich wskazali. Myśmy nie wiedziały, że oni tam są. Niemcy nam wskazali, że tam jest dwóch rannych, żeby ich przynieść. Prawdopodobnie już mieli zamiar ich wszystkich zabić. Jak zobaczyli tamtych z pistoletami, to przypuszczali, że ci tak samo są na pewno żołnierzami, że my kłamiemy, że to są cywile. Tak sobie to tłumaczę.
- Jak pani się dowiedziała, że mieli pistolety pod poduszkami?
Jak poszłyśmy po nich, tośmy zobaczyły te pistolety, że były pod poduszkami. Nie wiem, jak można było coś takiego zrobić. Myśmy pousuwały wszystkie ślady czegokolwiek, co mogło wskazywać na to, że to są żołnierze. Wszystko było zniszczone, nic nie było, a tam to zostawili. Moim zdaniem, jeszcze raz powtarzam, na pewno to był przyczyna, że ich wszystkich zabili, pięciu chłopaków.
- Jak się nazywało tych trzech pani kolegów?
Pamiętam do dziś tylko dwa nazwiska, trzeciego nie pamiętam. Jeden był Kazimierz Kozieradzki, potem się okazało, że to był kolega mojej koleżanki. Drugi Wódkiewicz się nazywał. Nie pamiętam jego imienia. Wódkiewicz się nazywał i był głupio ranny. Chłopaki przyprowadzili skądś konia, nie wiem skąd. Bawili się tym koniem. Jeden czyścił dubeltówkę, a drugi czyścił konia. Ten co czyścił dubeltówkę, kolbą uderzył konia po zadzie. Dubeltówka wystrzeliła i koledze śrut wpakował w udo. Całe udo pełne śrutu. Nic nie można było z tym zrobić. Tak głupio chłopak zginął.
Tak, tak samo jak my. Wszyscy mieli po dwadzieścia lat, wszyscy byli w tym wieku.
- Ci, co do nich strzelali w piwnicy, to byli żołnierze SS?
Tak, esesmani. Właśnie dlatego najprawdopodobniej oni zginęli. Najpierw nam powiedziano, żebyśmy ich wyniosły, to przyjedzie podwoda i zabierze do szpitala. Rzeczywiście, jednego wzięłam na plecy, [Zosia] drugiego. Daleko ujdę z mężczyzną na plecach po dwóch miesiącach niedożywienia? Jeszcze moja postura i mężczyzna na plecach. Wyniosłam go tylko do ogrodu, przez drzwi, a dalej już się nie dało. Niemcy tylko stali i się podśmiewali, jak na to patrzyli. Potem kazali nam z powrotem ich położyć, że przyjedzie po nich wóz i zabierze do szpitala. Rzeczywiście z innych bloków – na rogu Woronicza i Puławskiej był szpital cywilnych ludzi, też zrobiony prowizorycznie – tych ludzi wywieźli wszystkich poza miasto, do szpitala. Nie pozabijali. A tych… Po pierwsze to było SS, akurat tę ulice zajmowało SS, najgorsza formacja, jaka w ogóle mogła być, i to, że tamci mieli pistolety pod poduszkami. Chyba to było przyczyną, że ich zabili w łóżkach. To było straszne. To było potworne.
- Tym bardziej że pani była związana z tymi chłopcami, bo przecież tyle czasu się pani nimi opiekowała.
Oczywiście, przecież dwa miesiące myśmy się opiekowały tymi chłopakami, więc oczywiście, że byłyśmy związane. Już pomijam wszystko, ale sam fakt, zabicie w łóżkach rannych, to było najgorsze.
Potem myśmy poszły i po drodze spotkałyśmy naszą „Białynię”, co ją pchali na rikszy. Myśmy dalej z nią [poszły], pchałyśmy ją dalej, do stajni wyścigowych. Tam nocowaliśmy. Rano następnego dnia segregowali wszystkich. Wszyscy młodzi, którzy mogli się poruszać i byli zdrowi, mieli iść na piechotę do Pruszkowa. Natomiast wszystkich rannych, starych, dzieci, ładowali na ciężarówki i ciężarówkami zawozili do Pruszkowa. Tam, jak wiadomo, był obóz przejściowy.
Myśmy szły z koleżanką całym transportem, to był ogromny transport ludzi. Już na Okęciu to było, tam była wieża, która nazywała się Paluch. Ta ulica dochodziła do Grójeckiej. W jakimś momencie nadleciały ruskie samoloty i nasza eskorta się rozpierzchła ze strachu, bo bali się. Poboczami szły kobiety z pola, z kartoflami. Kopały kartofle. Myśmy z Zosią milczkiem do tych kobiet dołączyły. Poszłyśmy z nimi, uciekłyśmy z transportu. Zanim się zorientowali, to już nas nie było. Doszłyśmy do Grójeckiej, ale przez Grójecką się nie przejdzie, bo stoi wacha, Niemiec i przepuszcza tylko mieszkańców i tych z kartoflami. Żadnych dokumentów, nic przecież nie mamy, tak jak stałyśmy, byłyśmy. Akurat jechały dzieci, wózeczek ciągnęły z kartoflami, miniatura wozu wiejskiego, z dyszelkiem. Dwoje dzieci ciągnęło ten wózeczek. Myśmy chwyciły za wózeczek i przeszłyśmy razem z dziećmi, z kartoflami, przez wachę. Jak się znalazłyśmy za wachą, to już było lekko za miastem. Wtedy ruszyłyśmy szybko przez pole, do najbliższej stacji kolejki elektrycznej – EKD wtedy to się nazywało. Dochodziła kolejka wtedy chyba do Salomei albo do Otrębus, już nie pamiętam, do którejś z tych stacji i myśmy tam doszły. Nie chciałyśmy wierzyć, na jakim jesteśmy świecie. Wszędzie stoiska z warzywami, z owocami, a myśmy dwa miesiące nie widziały takich rzeczy, więc byłyśmy zdumione, że poza Warszawą toczy się normalnie życie.
Kolejką pojechałam do Grodziska. Moja Zosia nie wiem, dokąd pojechała, a ja do Grodziska, bo tam mieszkali rodzice mojej przyjaciółki. Poszłam do nich, u nich już było dwadzieścia osób z Warszawy, ale moja przyjaciółka była, więc oczywiście mnie tam zatrzymano i byłam jakiś czas.
Potem szły pociągi z warszawiakami. Pociągami niektórych wieźli, już chyba z Pruszkowa ich wywozili. Myśmy chodzili pod pociąg dostarczać tym ludziom trochę żywności, wody. Oczywiście eskorta niemiecka nas goniła, ale jak oni poszli w jeden koniec, to my w drugi i w ten sposób trochę się tym ludziom dawało zaopatrzenia do pociągu.
Potem się dowiedziałam, że w willi w Milanówku (ta willa była między Grodziskiem a Milanówkiem) jest ewakuowany z Woli szpital, gdzie jest moja ciocia, która była ciężko ranna, obrzucona przez własowców granatami. Trzeba było moją ciocię zabrać. Już była wypisywana, bo już była w takim stanie, że można ją było zabrać. Ale gdzie tu ją zabrać? Nie mamy gdzie, bo przecież my wszyscy bez dachu nad głową, a u tych znajomych, u moich przyjaciół już było pełno ludzi. Ale zabrałam ciotkę, jakiś czas tam była, parę dni.
W Łowiczu z kolei miałam kuzyna mojej mamy, który miał suszarnię cebuli i palarnię kawy. Pojechałam do Łowicza, dowiedzieć się, czy tam dla mnie by nie było pracy, ponieważ o mojej rodzinie nic nie wiedziałam. Mój ojciec pracował w ogrodzie na Rakowcu. Okazało się później, że był poza Warszawą, cały czas tam był i liczył, że przyjdziemy do niego, a ja nie przyszłam. Drzewa zasłaniały, nie wiedziałam, czy to jest spalone, czy nie, i do głowy mnie nie przyszło, żeby tam zboczyć. Nie musiałam uciekać do Grodziska, tylko mogłam [iść na Rakowiec], ale inaczej się stało. W każdym razie o mojej rodzinie nic nie wiedziałam. Moja mama, babcia, siostra i kuzyn, dwunastoletni chłopak, sierota, byli wywiezieni do Pruszkowa. Byli w centrum, w Śródmieściu i potem wylądowali w Pruszkowie. Myśmy o tym w ogóle nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, gdzie oni są, co się z nimi dzieje.
W każdym razie pojechałam do Łowicza żeby jakąś pracę dostać, bo przecież nie mogłam – młoda dziewczyna – siedzieć na utrzymaniu tych ludzi. Tym bardziej że tam nie było w ogóle co jeść, bo już tyle ludzi było zaopatrzonych, więc pojechałam do Łowicza i wuj mi dał pracę. Obierałam cebulę i po godzinach kleiłam torebki do kawy, żeby sobie dorobić. Jak ciocię trzeba było zabrać, to go zapytałam, czy by nie mógł cioci do siebie do Łowicza przyjąć, bo nie mam co z nią zrobić. Owszem, przyjął, bo na wsi u gospodarza wynajął chałupę, izbę, gdzie mieszkała już matka tego wuja i siostra. Tam moją ciocię dołączyli.
Potem, jak jakiś czas byłam w Łowiczu, okazało się, że mój ojciec przyjechał do Grodziska i spotkał się na ulicy z tym moim znajomym zaprzyjaźnionym. Ojciec się dowiedział, że żyję i gdzie jestem. Tego samego dnia ojciec dowiedział się od innych o reszcie rodziny. Siostra mojego ojca miała znajomą w Grodzisku i już po wywiezieniu z Pruszkowa napisała do niej kartkę, gdzie są. Ojciec w jednym dniu się dowiedział o nas wszystkich i w ten sposób myśmy się poznajdowali. Jak był nawiązany kontakt, ojciec wiedział, gdzie [jestem], już się napisało kartkę, już się skontaktowaliśmy. Moja rodzina ze Śródmieścia… Okazało się, [że] z Pruszkowa ich wywieźli pod Częstochowę, do Złotego Potoku. Wysadzili z pociągu i róbcie, co chcecie. Tam przenocowali u jakiegoś gospodarza, trochę ich odkarmił, bo wiadomo – zagłodzeni wszyscy. A w Janowie Częstochowskim siostra mojej babci była higienistką gminną i moja mama i babcia wiedziały o tym. To było w pobliży Złotego Potoku, więc jak wylądowali w Złotym Potoku, to jakąś furkę najęli i pojechali do Janowa, do ciotki. Później, jak już myśmy się wszyscy podowiadywali, gdzie kto jest, to my do Janowa z kolei [pojechaliśmy]. Zabrałam moja ciocię z Łowicza i pojechałam do Janowa. Ponieważ już trochę pieniędzy zarobiłam, więc coś tam kupiłam, bo przecież wiadomo, że nic nie mieliśmy. Pojechaliśmy do Janowa. Oczywiście podróż była niesamowita.
- Chciałam wrócić do Powstania. Czy miała pani jakąś sympatię w czasie Powstania?
Nie. Jakoś o tym w ogóle nie myślałam wtedy, zupełnie. Miałam sympatię, owszem, ale nie w Powstaniu. On gdzie indziej walczył. Potem zresztą wyjechał do Belgii i słuch po nim zaginął.
- W czasie okupacji miała pani sympatię?
Tak.
Nazywał się Bolek de Pourbaix, jego ojciec był Francuzem. To było ogromna rodzina, bardzo bogata, wysiedlona z Wołynia. Dzieci było dziewięcioro chyba w sumie i większość z nich była zaangażowana w ruchu oporu.
- Gdzie on walczył w czasie Powstania?
Nie wiem.
- Miała pani z nim jakiś kontakt?
Nie, żadnego.
- W ogóle pani się z nim nie spotkała?
Nie, potem już wcale się nie spotkałam. W czasie okupacji tylko, wtedy mieliśmy kontakty, bo oczywiście kontakty towarzyskie też mieliśmy. Przecież byliśmy młodzi, trzeba było jakoś spędzać [czas]. Niewiele było wolnego czasu, ale [był]. Zimą jeździliśmy na łyżwach, na przykład u głuchoniemych, na placu Trzech Krzyży było lodowisko, na narty jeździliśmy na Królikarnię, na Mokotów, do Wilanowa na rowerach latem. W ten sposób spędzało się wolny czas w czasie okupacji. [Spotkania] towarzyskie, imieniny, tylko w bardzo niewielkim gronie się odbywały, bo jak wiadomo była żałoba narodowa, nie wypadało tańczyć na większych zabawach. Do żadnych kin, teatrów się nie chodziło, bo teatry były nieczynne, a do kina się nie chodziło, bo Niemcy zarządzali. Natomiast oczywiście robiliśmy sobie prywatki, ale głównie zajmowaliśmy się grami towarzyskimi typu „mój kask ma cztery rogi” czy coś w tym rodzaju.
Fantowa, śpiewało się: „cztery rogi ma mój kask” i coś tam dalej, już nie pamiętam tego dokładnie, ale jakieś fantowe gry się odbywały.
Głupstwa różne, jakiś ołówek, coś takiego, jakaś wstążeczka, bo przecież to tylko było dla zabawy wszystko, żeby spędzić jakoś czas. Nawet trochę tańczyliśmy, ale to tylko w bardzo ścisłym gronie.
- Gdzie panią zabierał? Były randki, można było gdzieś iść?
Oczywiście że tak, przecież po Warszawie można było się poruszać swobodnie, tylko była godzina policyjna, więc tylko trzeba było wrócić przed godziną policyjną.
- Gdzie panią zabierał na randki?
Myśmy chodzili do parku. Park Poniatowskiego przy moście Poniatowskiego na Pradze, przy rondzie Waszyngtona, tam chodziłam na randki. Potem przyszedł do mnie do domu kiedyś i uczył mnie obchodzić się z pistoletem. Też tego typu randki były wtedy.
- Dlaczego pani wybrała sobie pseudonim „Wandzia”?
Czy ja wiem? Jakoś tak nie pomyślałam inaczej. Zdawało mi się, że moje zdrobniałe imię wystarczy.
- Jak wybuchło Powstanie, miała pani dziewiętnaście lat?
Dziewiętnaście lat miałam, jak się zaczęło Powstanie.
- Jak by znowu Powstanie wybuchło i pani by miała dziewiętnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Myślę, że tak.
- Nazwisko Thun, które teraz pani nosi, to znane nazwisko.
Tak. Mój teść, ojciec mego męża, był jednym z założycieli Armii Krajowej, zaraz na początku wojny. Potem był kasjerem Komendy Głównej AK, przez całą wojnę. Jemu nie wolno było brać udziału w Powstaniu. Zresztą był ułomny, bo z legionów, z 1918 roku był ranny i miał uszkodzoną nogę. Jemu nie pozwolono brać udziału w Powstaniu, bo prawdopodobnie zarządzał całym majątkiem Armii Krajowej przez całą okupację. Miał za zadanie budowanie skrytek dla pieniędzy, które przychodziły. Musiał zagospodarować pieniądze, które przychodziły z Anglii, całą walutę. Miał szereg ludzi, którzy byli wyspecjalizowani z budowaniem skrytek w nogach od stołów, podwójne szuflady i tak dalej, żeby pieniądze gdzieś ukryć. Był za to odpowiedzialny, za cały skarb Armii Krajowej. Potem był mianowany podpułkownikiem. Zginął na Lesznie w bardzo głupi sposób. Tak jak mówię – nie pozwolono mu brać udziału w Powstaniu, bo prawdopodobnie był typowany na ministra skarbu, [tak] mnie się wydaje. Na Lesznie, to wtedy Leszno się nazywało, naprzeciwko sądów był budynek. Tam miał kwaterę i denerwował się, że nie wie, co się dzieje w Warszawie. Chciał zobaczyć, wyjrzeć na ulicę. Poszedł na dach, otworzył klapę, żeby wyjść na dach i zobaczyć, co się dzieje. W tym momencie gołębiarz z Pawiaka – akurat prawdopodobnie patrzył w tę stronę, serią go położył na miejscu. W ten sposób zginął, 3 sierpnia.
Nie, to opowiadała mi osoba, która była jego adiutantem, zaprzyjaźniona z nim. Z moim mężem potem była zaprzyjaźniona i od niej to wiemy.
- Pani swojego męża poznała po wojnie?
Po wojnie dopiero, w Gdańsku. On w ogóle nie wiedział o śmierci ojca. Był również w „Baszcie”, ale tylko pięć dni, dlatego że był w oddziale, który atakował
Flak-Kaserne na Rakowieckiej. To było najtrudniejsze miejsce. Od razu ich oddział został rozbity – zaraz 5 sierpnia – i od razu wszystkich ludzi z tamtej dzielnicy wyprowadzili za Warszawę. Wyszedł z cywilami i trafił na pociąg z Węgrami, którzy byli prawdopodobne przez Niemców zatrudniali jako żołnierze, a potem byli zwolnieni i jechali do domu, na Węgry. Z kolegą wskoczyli do wagonu, Węgrzy im dali mundury i pojechali na Węgry. Tam był do maja 1945 roku, nie wiedząc, że ojciec nie żyje.
Sopot, 30 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama