Teresa Mielniczuk „Ewelina”
- Jaka była pani droga do konspiracji?
[Chodziłam do szkoły] Sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu na ulicy Krasińskiego. Siostry organizowały grupę konspiracyjną dziewczynek, bo to było gimnazjum żeńskie. Jeszcze przed zaprzysiężeniem uczono nas funkcji sanitarnych. To znaczy robienia zastrzyków, bandażowania – wtedy nie bandażowało się gotowymi zestawami na głowę czy na ramię, tylko trzeba było osobno nauczyć się [bandażować] ramię, głowę i tak dalej. Siostry przeprowadziły z nami właściwie kurs sanitarny. Po jakimś czasie grupa osób, która mieszkała na Bielanach została zaprzysiężona na ulicy Lisowskiej u państwa Sauterów. Z grupą koleżanek bielańskich od Sióstr Zmartwychwstanek byłyśmy tam uroczyście zaprzysiężone. To musiało być na pewno w 1943 roku, kiedy już istniało AK. AK istniało wcześniej, od 1942 roku. Miałam wtedy piętnaście czy szesnaście lat, więc nie należałam do „Szarych Szeregów” tylko od razu do AK. Po zaprzysiężeniu bardzo poważnie potraktowano naszą edukację sanitarną. W czasie wakacji dostałam przydział na całomiesięczną praktykę na ulicy Śniadeckich w przychodni chirurgicznej. Założyłam swój biały fartuszek, weszłam, przedstawiłam się, wszyscy wiedzieli, że mam przyjść, nie musiałam się tam specjalnie tłumaczyć. Byłam świadkiem różnych operacji i tam też się douczyłam wszystkich spraw sanitarnych. Najważniejsze były zastrzyki. Przecież takiej młodej dziewczynie trudno jest wbijać igłę w ciało. Poza tym [doskonaliłam] bandażowania, które były bardzo trudne. [Bandażowanie] głowy, ręki, ramion było bardzo trudne. Tam się tego uczyłam. Normalnie przebyłam całomiesięczny kurs na Śniadeckich nie konspiracyjnie, tylko oficjalnie. Lekarz też był wprowadzony, że tam mamy mieć praktyki. Byłam tam sama, żadna z moich koleżanek nie miała tam wtedy przydziału, bo wszystkie miały gdzieś po szpitalach nawet na Pradze, w szpitalach było wtedy bezpieczniej. Były sanitariuszki, nikt tam nie sprawdzał ich zatrudnienia. Praktyka była na rok przed Powstaniem.
- Mieliście jakieś spotkania?
Mało. Mało było takich spotkań, tylko cały czas szkolenia. Mieszkałam na Bielanach bardzo niedaleko „Naszego Domu”, to był dom dziecka na rogu [ulicy Efraima] Schroegera i alei Zjednoczenia). To była fundacja A.Piłsudskiej. Ten dom [jeszcze] stoi, został zbudowany w 1929 roku. Ma bardzo ciekawą architekturę, dlatego że architektonicznie został zbudowany jako samolot. To był dom dziecka prowadzony przez Korczaka i przez panią [Marię Falską pseudonim „Maryna”], która była potem kierowniczką. Zmarła [n atak serca] we wrześniu w czasie Powstania. Udostępniła ten dom na szpital polowy AK, ponieważ w 1939 roku [w czasie wojny] już był szpitalem polowym. Tam były dosyć duże przestrzenie, były [to] wielkie sypialnie. Nie były to małe pokoiki, tylko olbrzymie sypialnie. Dzieci [w czasie Postania] były zgromadzone w innych częściach tego budynku. Potem były wywiezione, tylko ja nie znam tej historii. Starsze dzieci uczestniczyły w Powstaniu i odegrały bardzo dużą rolę na Żoliborzu i na Bielanach. Nawet czternastolatki po wysiedleniu ludności cywilnej chodziły po mieszkaniach zdobywać jakąś żywność, która została, bieliznę, żeby rannych można było jakoś wyposażyć. Byłam związana tym domem dziecka przez to, że blisko mieszkałam. Zabawna historia. Mój ojciec budował dom na Schroegera 14 i ten sam numer jeszcze wtedy w tych podziałach posesji miał dom dziecka. Dlatego taka byłam mądra z tymi numerami, [inaczej] bym przecież tego nie wiedziała. W każdym bądź razie zgłosiłam się tam po zaprzysiężeniu. Były tam dwie panie, bardzo dobre organizatorki tego szpitala i całej tej działalności. „Wira” Gołębiowska, nazywała się Weronika, ale my wszyscy mówiliśmy na nią „Wira”. [Druga to] pani Cesia Kossobudzka. To były dwie wspaniałe, naprawdę ofiarne osoby, pracownice domu dziecka. Muszę powiedzieć, że nawet przed wojną bardzo chętnie chodziłam tam słuchać pani Kossobudzkiej opowiadającej bajki. Można było tam pójść i z [miejscowymi] dziećmi [posłuchać]. Bardzo ciepła i wspaniała osoba. „Wira” z kolei była bardzo energiczna. Przed Powstaniem dały mi już pewne zadanie. Przywieziono sprzęt chirurgiczny, który trzeba było przygotować, oczyścić z maści konserwacyjnych. Czyściłam razem z dorosłą panią, była mężatką, nawet już miała dzieci. Obie czyściłyśmy te wszystkie skalpele i wszystkie narzędzia chirurgiczne na pięć dni przed Powstaniem. Pamiętam, wtedy na inspekcję przyszedł doktór Mieczysław Czyżewski ze swoją żoną Jadwigą Czyżewską, żeby zorientować się, jakie materiały są przygotowane. On był chirurgiem, ona była ginekologiem. Okazało się potem, że [jej specjalizacja] też się tam przydała. Lekarz, który nazywał się Pobiega (nie wiem, jakie imię) po wojnie zmienił sobie nazwisko na Pobieżyński. Nawiązałam kontakt z jego żoną, bo byłam na pogrzebie na Bródnie, zobaczyłam to nazwisko z jego imieniem i skojarzyło mi się, że to jest on. To byli szalenie ofiarni lekarze. Tam było więcej lekarzy, ale ich zapamiętałam najlepiej, ponieważ z nimi spotkałam się właściwie w bardzo malutkim gronie przed samym Powstaniem. W zasadzie mieliśmy się zgłosić do „Naszego Domu” o piątej.
- Mówi pani już o godzinie „W”?
Tak, mówię o godzinie „W”. Po kilku dniach od przygotowań, skaleczyłam się i mam fajną pamiątkę, bo tak ostre były te skalpele, że skaleczyłam się i mam ślad. Już więcej nie pracowałam przy tych narzędziach, potem nikt by mi tego nie dał do ręki. Przyszłam do domu o godzinie drugiej, bo miałam bardzo blisko i zastałam mojego brata i jego dwóch kolegów. Wybierali się na Wolę. Jeden z nich to był Romek Świątek, drugi Mieczysław Derpa-Dzierzbicki. Mój brat i oni mieli na Woli przydział do ochrony całego dowództwa, bo tam miała być najpierw [kwatera], a potem przeniesiono na Mokotów. Na pewno mieli broń, ale nie chwalili się tą bronią. Mój brat mówi: „Daj mi dużo tej kaszy, bo jak dostanę w brzuch jakąś serię, to te naboje uwięzną w tej kaszy”. Oni wyszli o godzinie drugiej. Jeszcze przy tym byłam. Oczywiście na Żoliborzu już [trwało] Powstanie. Więc jak oni wyszli, to już komunikacja nie jeździła od Potockiej. Wiem o tym, bo ktoś ich spotkał, postanowili iść ulicą Włościańską do Elbląskiej i tamtędy na Wolę.
Nikt się nie dostał, zginęli. Na ulicy Elbląskiej był sztab SS w dużej szkole, która tam jest. Sztab został wprowadzony do akcji dla działań, które już się zaczęły na Żoliborzu na Próchnika i na Krasińskiego. Wobec tego musieli tam zginąć. Wyprzedzę trochę fakty. Ze dwadzieścia lat temu, 1 sierpnia pojechałam do pustego mieszkania mojego syna, który miał się przeprowadzić na Służew nad Dolinką, szalenie się skupiłam i [zapytałam] mojego [nieżyjącego] brata: „Pokaż, powiedz, o której to się stało. Dlaczego nie wiemy nawet, kiedy zginąłeś i jak to się stało? Stuknij gdzieś, jest puste mieszkanie, będę słyszała”. Tak to sobie wymyśliłam. Proszę sobie wyobrazić, że skończyłam porządki, oni się mieli wprowadzić i chciałam im trochę ułatwić życie. Było bardzo gorąco, więc się rozebrałam, położyłam na stołek ubranie, zegarek – wszystko zdjęłam. Ubieram się, zegarek upada i zatrzymuje się na godzinie siedemnastej. No właśnie… To takie dziwne przeżycia, będę miała kilka takich. To się jeszcze więcej zdenerwowałam. Bo jak oni szli o trzeciej, to mogli być ranni, a umarł dopiero o tej siedemnastej. Ale już wszystko jedno. Chciałam to wiedzieć, nie wiem po co.
- Jak się dla pani zaczęła godzina „W”? W jaki sposób i w którym miejscu?
Od razu poszłam oczywiście do szpitala, do „Naszego Domu”. Do szpitala poszłam o trzeciej, chociaż miałam o piątej. O trzeciej nic się nie działo, ale około godziny szesnastej już się z CIF-u odzywały jakieś strzały. Ta część Warszawy miała przyspieszony termin, [Powstanie zaczęło się wcześniej] niż godzina „W”. Nie wychodziłam wtedy na patrole, przynoszono nam rannych, asystowałam przy opatrunkach.
- Czy dużo pracy było pierwszego dnia?
Bardzo dużo było zabitych. Dwudziestu kilku od razu i to nawet dowódcy. Angażując się konspiracyjnie w „Naszym Domu” podpisałam specjalną listę, na której wyraziłam zgodę na ewentualne przemieszczenia. Przyszedł od dowództwa rozkaz przejścia w nocy do Puszczy [Kampinoskiej]. Wieczorem wszyscy zebraliśmy się na ulicy Schroegera przy poczcie i bardzo dużą grupą poszliśmy już w nocy do Puszczy Kampinoskiej. Szpital został. Osoby, które wyraziły chęć przemieszczenia, poszły. Przyznam szczerze, że z moich bliskich znajomych, koleżanek, to żadna tam nie była. Całą noc lało. Szliśmy pieszo do wsi… Przyszliśmy rano, oczywiście niesamowicie zmęczeni i zmoknięci. Nie wiem nawet, czy nam coś tam dali jeść.
- Czy było dla was przygotowane jakieś miejsce?
Nie, wiejskie domy. Po prostu ludność nas przyjęła. Już były warty, przed domami stali chłopcy z karabinami, nie wszystkich wpuszczali do tych domów. Ja tam chodziłam i szukałam, czy nie ma mojego brata. Potem jeszcze drugiego też straciłam w ten sposób. Nie było braci. Potem tam chyba jakoś odpoczęliśmy, nie wiem. Na drugą noc był powrót z tej Puszczy. Wieś nazywa się Sieraków. To ważna wieś, bo została przez Niemców całkowicie spalona, [potem] jak my stamtąd wyszliśmy, była to kara za to, że nas, bandytów, przechowywali. Następną noc znowu szliśmy.
- Wróciliście na to samo miejsce?
Właśnie nie. Nie wiem, jak to było, dlatego że od razu zostałam skierowana do punktu sanitarnego na ulicę Kleszczewską 14. To były Bielany, byłam związana tylko z Bielanami. Tam w normalnym domu mieszkalnym jedno mieszkanie na parterze zostało wyznaczone na punkt sanitarny. Już tam zjawił się doktór Czyżewski i ten doktór Pobiega. Może też byli w tej Puszczy, nie wiem. Doktór Pobiega to był młody człowiek, też był chirurgiem. W tym czasie znoszono nam niesamowite ilości tych biednych rannych. Właśnie tam został też ranny Stanisław Ciupalski. Został ranny w tchawicę. To było bardzo nieprzyjemne, bo on charczał. Właściwie lekarze mieli [bardzo] dużo pracy, [ale] postanowiłam koniecznie, żeby go chociaż przyszli zobaczyć, bo leżał na noszach. Zobaczyli go, coś mu tam poprzesuwali, coś mu zrobili. Potem się okazało, że to nie było aż takie groźne. Bo mogli mu przestrzelić [tchawicę] i [byłby] koniec, ale musiało to być gdzieś na granicy tkanki tej tchawicy. Walka była strasznie nierówna. Niemcy dali czołgi na te piaski (to się odbywało na tych piaskach, gdzie teraz jest dzielnica Piaski), a ci chłopcy mieli przecież najwyżej pistolety, może karabiny, nawet nie mieli butelek, bo nie byli do tego przygotowani. Tak że była tam straszna masakra. Zginęło tam też i dużo dziewcząt, które były blisko związane z tą grupą. A ja cały czas siedziałam w tym punkcie. Nas jakoś nie zaatakowali. Jak tylko zrobił się zmierzch, to od Kleszczewskiej do „Naszego Domu” – powstańczego szpitala polowego, który był dosyć daleko – wszystkich rannych nieśliśmy na noszach. Przenieść trzeba było, przecież samochodów nie było, wozów nie było. Trzeba było przenieść. Napisałam artykuł o Powstaniu do Kwartalnika Warszawskiego wydanego na 50-lecie i tam [wydawnictwo] zrobiło błąd, [bo napisali], że przewożono tych rannych. Jaki to jest duży błąd! Tak samo napisali „Mira” zamiast „Wira”. Ale i tak jestem zadowolona, że o tym szpitalu coś wiadomo. W każdym razie przyszliśmy z rannymi do szpitala i dali nam wolne. Poszłam do domu do moich rodziców trochę się wyspać.
Na Schroegera 14, więc bardzo blisko.
- Czy dla ludności cywilnej to było bezpieczne miejsce?
Dnia 17 sierpnia ogłoszono, że wszyscy muszą opuścić Bielany, cała ludność cywilna. Oczywiście bardzo ciężko chorych i psychicznie chorych przywożono nam do szpitala. Te osoby chore psychicznie były strasznie biedne, bo były pobudzone podwójnie. Były szalenie nieszczęśliwe. Miały w domu azyl, a tu raptem [znaleźli się] wśród tłumu ludzi nieznanych i po prostu byli zmuszeni przejść do nas. Właściwie w czasie Powstania szpital miał powstańców, miał ludność z Wawrzyszewa (to była wieś, gdzie teraz jest całe osiedle), gdzie domy były przeważnie drewniane, [Niemcy] je palili. Rannych, którzy nie zostali zabici, też do nas przynoszono. Znalazło się wśród tych rannych również dwóch Niemców. Pamiętam, miałam dyżur u tych Niemców. Proszono mnie i pilnowałam ich. Po jakimś czasie to się okazało zbawienne dla naszego szpitala. Przyjechali Niemcy z CIF-u (był bardzo blisko) i przywieźli cały samochód [materiałów] opatrunkowych, lekarskich, rzeczy dla szpitala i tych dwóch zabrali do siebie. Oni nie poszli do niewoli, tylko [Niemcy] zabrali ich ze sobą do CIF-u. Lekarzem w CIF-ie był Niemiec, który studiował w Poznaniu (bo do 1918 roku Poznań był w zaborze pruskim), a u nas lekarką była [kobieta], która z nim studiowała, pani Jakubowska. Wiedziała o nim. On był już trochę starszym Niemcem z Poznania, chociaż w 1944 roku nie był jeszcze bardzo stary. Jego siostra była Polką. Chciał się dowiedzieć, gdzie ta siostra jest, a ona była na Żoliborzu, wśród powstańców. Takie historie się działy. Przez to, że on znał panią Jakubowską i przez to, że jego siostra była Polką, to oni nas nie zamordowali, tak jak wszystkich na Woli, tylko pozwolili nam być jako enklawa całych Bielan, jedyny budynek z chorymi, z personelem przez całe dwa miesiące. W szpitalu były nocne dyżury. Na początku po nocnym dyżurze codziennie chodziłam do domu. Wysypiałam się i wracałam. Ale w jakimś momencie to już było niebezpieczne. Niemcy z CIF-u chodzili i zabijali kogo chcieli. Pod koniec jeszcze gorzej, bo [chodzili] własowcy. Wreszcie pani „Wira” dała mnie i moim czterem koleżankom pokoik i dwa łóżka. Myśmy prawie nigdy na tych łóżkach nie spały, miałyśmy ciągle dyżury albo wychodziłyśmy po rannych, albo miałyśmy coś do roboty. Tak że te dwa łóżka na pięć osób zupełnie nam wystarczały. Pani Czyżewska mnie znała, bo czyściłam przyrządy do operacji i wybrała mnie do porodu. Pierwszy raz w życiu [widziałam poród]. Jak ja się wzruszyłam zobaczywszy to urodzone dziecko, zresztą musiała je wydobywać kleszczowo. Te matki też były wszystkie zestresowane, chore, słabe i niedożywione. Dziecko urodziło się w tym szpitalu, wiec i ginekolog był tam potrzebny. Doktór Czyżewska i jej mąż mieli jedyną córkę, którą zostawili na Muranowskiej. Tu gdzie jest hotel Ibis, to przed wojną był nowoczesny, piękny blok. Tam mieszkali państwo Czyżewscy. Córka została tam z babcią, a oni siedzieli w szpitalu i płakali. Ile razy poszłam do państwa Czyżewskich o coś spytać, to pani Czyżewska siedziała i płakała, bo nie wiedziała, co się z tą córką dzieje. Nic nie wiedziała, a córka przeżyła. Ale największe przeżycie jeszcze w sierpniu (ale nie umiem powiedzieć daty, bo myśmy tam siedzieli do 1 października) było [związane z] takim chłopakiem, nazywał się Otwinowski. Ponieważ jest taki literat, to mi się to nazwisko jakoś przypomniało. On z dziewczyną koniecznie chcieli, żeby ksiądz Szeląg, który był [kapelanem] na tej placówce dał im ślub. Ksiądz Szeląg powiedział, że nie da im ślubu. Wobec tego oni postanowili pójść na Żoliborz przez Piaski – to była przestrzeń zupełnie pusta, płaska, tylko piachy i nic więcej. Poszli na Żoliborz. Śni mi się coś takiego, że jestem w Japonii i w lektyce niosę ich oboje. Ona i on. Obok mnie oczywiście te dziewczyny. Mnie się to naprawdę śniło, to nie fantazja. O piątej czy o którejś rano budzi mnie ktoś, już było widno, bardzo wcześnie rano, że trzeba koniecznie iść na Piaski po tego Otwinowskiego. Przyleciała ta dziewczyna, za którą strzelali, [ale] jej nie zabili. Biegła przez te proste uliczki, przyleciała powiedzieć, że on tam jeszcze jest i może jeszcze jest żywy. My we cztery (nie mogłyśmy we dwie, nie dałybyśmy rady) prędko wzięłyśmy nosze i za pół godziny niosę go na tych noszach. Przecież to jest fantazja zupełna, taki sen – lektyka. Niesamowite. Ale tak było, to jest absolutnie prawda. To było bardzo duże przeżycie, szalone przeżycie.
Nie przeżył, niosłyśmy go nieżywego, niestety. Dlatego to było takie [straszne].
- To był sierpień. Jak dalej się rozwijała akcja?
W sierpniu widziałam (to była sprawa konspiracyjna), zrzut na spadochronach na Piaski. To był jedyny teren, gdzie nie było domów. Pamiętam, widziałam lecące spadochrony, ale potem nie pozwalano nam się w to włączyć. To pewno była broń. Czasze spadochronowe były z jedwabiu i potem były do czegoś używane, ale już nie pamiętam do czego. Desant widziałam, ale to nie byli ludzie. Był jeszcze drugi taki wypadek, bardzo straszny. To już było we wrześniu. Rosjanie jak wkroczyli na Pragę… to część z grupy wojska Berlinga przeszła z Saskiej Kępy na Solec. Na Bielanach zrobili desant przez Wisłę. Oczywiście masę ich tam zginęło. W ramach ekspiacji postanowili nam zafundować jakieś zrzuty bez żadnych spadochronów. Na [psią] budę spadła skrzynia z tuszonką – na szczęście nie było psa [w środku]. [Gdyby spadła] na człowieka, to by zabiła, straszne to było. Niestety zasięg strzałów wojska rosyjskiego w kierunku Warszawy był taki, że jeden… bardzo duży pocisk wpadł do piwnicy „Naszego Domu”. W piwnicach były mieszkania personelu. Tam mieszkała pani, która była kucharką, mieszkał tam też palacz i tak dalej – to były ich mieszkania nawet przedwojenne. Ta pani była kucharką, a jej mąż był palaczem. Z tych wszystkich dzieci, które były w domu dziecka [zaadoptowali] siedmioletniego, uroczego chłopczyka. Zresztą te wszystkie dzieci były urocze. Chłopiec spał w pokoju, do którego właśnie trafił ten pocisk i [odłamek] go zabił. Pamiętam, jak myśmy tam wchodzili go oglądać. Czy to nie jest straszne? Ostrzał i zrzuty w skrzyniach były rosyjskie. Nie wiem, czy oni tak chcieli Niemców zabijać, czy co. Przecież wiedzieli, że tutaj są [ludzie]… Chociaż szpital na Bielanach był enklawą, jedynym [takim] miejscem. Już 17 sierpnia (nie wiem dokładnie jak to było, czy to było rozgłaszane) [apelowali], że ludność cywilna ma się zgłosić w jakimś tam miejscu. Mnie to nie dotyczyło, więc nie bardzo to pamiętam. Siedziałam w tym szpitalu, czasem chodziłam po jakichś rannych, ale nie pamiętam tego dokładnie. Wiem tylko jedno, że z tego szpitala oglądałam olbrzymią [grupę] ludzi, którzy szli właśnie przez aleję Zjednoczenia – bo to była jedna z większych ulic – w kierunku Woli, to były najbliższe krańce Warszawy. Wtedy Wawrzyszew był wsią, a Bielany były Warszawą. Teraz zakres terenowy jest w ogóle dużo większy. Tak że szli w kierunku na zachód. To była pierwsza, a potem był jeszcze drugi [termin wysiedlenia]. Ci wszyscy, którzy nie wyszli [17 sierpnia], dostali szansę wychodzenia. „Szansę” mówię oczywiście w cudzysłowie. Moi rodzice nie wyszli, siedzieli w piwnicy. Matka mojej koleżanki, która była sama, też nie wyszła. Drugiej koleżanki rodzice z dziadkiem też nie wyszli, siedzieli w piwnicy.
Nie wchodzili do tych domów, też się bali. Tak że 30 września „Wira” poprosiła te osoby, których rodzice albo jacyś bliscy są na Bielanach, żeby z nimi wyszły, bo nie ma już miejsca dla tych wszystkich sanitariuszek. To będzie dla niej po prostu ulga w sensie wyżywienia i w ogóle… dania jakichś warunków. Reszta [została] – i te dzieci, które jeszcze nie wyjechały, i te chore osoby, nawet [chorzy z] personelu Wtedy personel też chorował. Hanka Kołakowska dostała różę na całej twarzy, spuchła. Mówi: „Słuchaj, jechałam autem z Niemcem, który się ode mnie odwracał, bo miałam taką spuchniętą, fioletową twarz”. Cały szpital został wywieziony do Witowa. Tego już dalej nie wiem, tylko wiem, że do Witowa i że było tam bardzo dużo rannych. Lekarze, tak samo personel – pani, która straciła tego synka i jej mąż. Wszyscy byli w tym Witowie. Zdaje się, że w jakimś pałacyku.
Nie. My 30 sierpnia wzięliśmy w ręce to, co można było wziąć i poszliśmy przez Radiowo – to się wtedy nazywało Gać. Ponieważ Gać się źle odmieniało, to zmieniono nazwę na Radiowo. Teraz jest tam cmentarz na Wólce. Szła ze mną Teresa Krasicka (która się teraz nazywa Czachowska) z samą matką, która miała zwyrodnienie kręgosłupa, nie była jeszcze starą osobą, a szła zupełnie w przykurczu.
Piechotą. Pierwszym etapem było Radiowo. W Radiowie zatrzymaliśmy się nawet w jakimś murowanym domu, pozwolili nam się położyć [na podłodze i] przespać. Przy tym [domu] stała wielka armata, która strzelała. Jeszcze trzy dni było Powstanie, bo myśmy wyszli przed kapitulacją, 30 września. Co chwilę strzelali z tej armaty do Warszawy. Już nie mówię o huku, ale co tam zrobiły te potworne wystrzelone kule. Drugi etap też był bardzo nieduży, [to były] Laski. W Laskach jedna z moich koleżanek, Hanka Herzberg-Grochowska [i rodzice] (była z rodzicami, jedynaczka, ci rodzice nikogo więcej w ogóle nie mieli) postanowili już dalej nie iść. Tam już nie była Warszawa. Postanowili pójść do jakichś gospodarzy poczekać, aż się coś wyjaśni, aż skończy się wojna. Ale nie zawiadomili nas o tym. Zrobili to sami. Może nie chcieli, żeby ktoś inny też ten pomysł sobie wziął. Oni [zostali] w trójkę. Zresztą bardzo dobrze, bo od razu przyszli do domu, nikt ich nie okradł, na Schroegera 4. Hanka została z rodzicami w jakimś wiejskim domu, w którym też był Niemiec – krawiec, który szył i ona musiała z nim razem pracować. Nie powiem w jakiej wsi, ale niedaleko Lasek, bo tylko tam doszliśmy. Jedna z koleżanek [szła] z rodzicami i już starym dziadkiem […], ledwo szedł i zrobiliśmy w Laskach drugi postój. W Laskach dano nam [miejsce w] stodole, gdzie można było się przespać. Spaliśmy tam. Na drugi dzień, ponieważ miałam rodzinę w Milanówku, poszliśmy do jakiejś stacji kolejki WKD. Widocznie gdzieś tam była ta stacja. Dojechaliśmy do Milanówka już tego trzeciego dnia.
- Szliście w jakiejś kolumnie?
Nie, sami szliśmy, tak po prostu. Dziadek, rodzice, Basia, moja siostra.
- Czy to Niemcy was dokądś skierowali?
Nie, myśmy sami szli. Mamy wyjść i już. Tak nam powiedziano w „Naszym Domu”. Byłam tam z siostrą. Miała czternaście lat, ja miałam siedemnaście. Ona razem z Hanką Kloc w „Naszym Domu” cały dzień szyły na maszynie (bo długo było widno), łatały bieliznę pościelową, ubrania, różne takie rzeczy, ponieważ to się ściągało z całych Bielan i to było potrzebne. Tak się nauczyła łatać, że potem całe życie wszystko sobie łatała. Szliśmy – ja, moja siostra i moi rodzice. O braciach nic nie było wiadomo. Była jeszcze jedna siostra, bo nas było pięcioro. […] Doszłyśmy do Milanówka. Tam im przynieśliśmy straszne ilości białych, odzieżowych wszy. Całe ubrania [we wszach] po noclegu w Laskach. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Najgorsze było to, że ciotka w Milanówku miała pełno jeszcze innych ludzi. Między innymi przyjechał [Konstanty] Sopoćko, [z którym] ciotka kończyła Akademię Sztuk Pięknych – wiedział, że ona tam mieszka i też przyjechał. Wszyscy spali na podłodze i myśmy im przynieśli te wszy. Białe, wielkie, okropne. Pierwszy raz w życiu widziałam białe wszy, odzieżowe.
- Udało się to zlikwidować?
Prasowałyśmy żelazkiem co się dało. W Milanówku miałam jedno bardzo ważne wydarzenie. Oprócz tego, że bytowo to była supernędza, nie było ani co, ani na czym ugotować. Dużo ludzi i wszyscy głodni. Tam chodziła pani, piękna kobieta, nawet ładnie ubrana – warszawianka, bo tam przeważnie byli warszawiacy. Chodziła od domu do domu i pytała, czy ktoś zna jej syna, Andrzeja Naspijskiego. Mówię: „Ja nie znam, ale chodźmy do Tworek, może tam ktoś zna, bo tam też są szpitale z Warszawy”. Idziemy do Tworek, a naprzeciwko nas idzie moja koleżanka, Maja Kubicka. Obie ręce zupełnie bezwładne, poranione i idzie. Mówię: „O Boże, jak dobrze, że cię spotkałam, bo ja idę tu z panią i ta pani szuka swojego syna z Żoliborza, a ty też byłaś na Żoliborzu”. To była koleżanka od Sióstr Zmartwychwstanek, mieszkała na Bielanach. Ona mówi: „A jakie nazwisko?”. – „Andrzej Naspijski”. Zrobiła się zupełnie blada. Okazało się, że to był chłopak, który był jej sympatią i ona wiedziała, że zginął, wiedziała gdzie, na Żoliborzu i tej matce to powiedziała. Jak teraz chodzę na cmentarz przeważnie w czasie rocznic, ale tak samo i w Zaduszki, i Wszystkich Świętych patrzę, a tam Andrzej Naspijski, dziewiętnaście lat. On był w „Żywicielu” i ja też jestem związana z „Żywicielem”. Okazuje się, że oni go ekshumowali, bo Maja wiedziała dokładnie, gdzie jest pochowany i matce tego jedynaka odnalazła. Jak wydarzenia są sterowane … To było właśnie dla mnie takie wielkie przeżycie. W Milanówku zupełnie nie mieliśmy co jeść, zupełnie, po prostu nic. Nawet wszystkie drewniane płoty były powyrywane na ogień, żeby coś tam ugotować.
- Ta czternastoletnia siostra?
W Milanówku odnalazła się siostra Alicja. W czasie wojny chodziła już na studia konspiracyjne. Ze Starego Miasta jechała do obozu. Za Żyrardowem pociąg stanął. W międzyczasie wyrzuciła jakieś kartki, że jedzie do obozu. Jak się pociąg zatrzymał, to kto mógł, to uciekł z tego wagonu i ona też to zrobiła. Do Milanówka przyszła prędzej niż ta jej kartka. Ktoś przyniósł tę kartkę, że ona jedzie. Tam my ją spotkaliśmy, dlatego były takie nadzieje, że może i bracia się znajdą. Mój młodszy brat 13 sierpnia kończył szesnaście lat.
- Jakie były losy rodziców?
Wszędzie szli razem z nami, ale nie było co jeść. Kuzyn mojej mamy okazał się niesamowitym bogaczem jak na stosunki okupacyjne. Był kierownikiem trzech młynów gdzieś koło Częstochowy, a mieszkał w Częstochowie. Natychmiast nas zaprosił. Całą noc i pół dnia jechaliśmy bydlęcymi wagonami do Częstochowy z Milanówka. Dojechaliśmy, a tam zupełnie niesamowicie: kucharz gotował, żeby nam smakowało. Takie były spiżarnie z wiszącymi szynkami, baleronami, worki z mąką, z kaszą – to było coś niesamowitego. Mimo to że byliśmy u niego, jak tylko 7 stycznia weszli tam Rosjanie (wcześniej niż w Warszawie) ojciec mówi: „Idziemy do domu”. Siódmy styczeń, mróz potworny, bierzemy swoje tobołki, coś tam dali nam jeszcze do jedzenia i idziemy pieszo do Warszawy. Od razu, nie czekaliśmy, że mamy tam dobrobyt, tylko musimy do domu. Taka jest niestety natura człowieka. Doszliśmy do Radomska, bardzo daleko (to było ze trzydzieści kilometrów z Częstochowy) po strasznym, okropnym terenie. Powiem, po jakim terenie. Szliśmy szosą, cała szosa była [pełna] ciał niemieckich zmiażdżonych przez czołgi. Myśmy po tym szli, bo nie było innego przejścia do samego Radomska. Cały czas po drodze słychać było strzały we wszystkich lasach. Nawet ci Niemcy, którzy tam się ukrywali, mogli przyjść i tych co idą wystrzelać. Mój ojciec w Radomsku dostał gorączki czterdzieści stopni, tak że musiał tam zostać. Nie mógł nigdzie iść. Został u obcych ludzi, a moja mama mówi: „Nie możemy wszyscy iść”. Mnie i moją siostrę wysłała do Warszawy w okresie, kiedy Warszawa nie była jeszcze zdobyta, jeszcze była wojna. A tą małą czternastoletnią siostrę wsadziła do wielkiego samochodu pełnego wojska [radzieckiego] pod plandeką w ten mróz. Siedzieli skuleni. Jakiemuś oficerowi dała moją siostrę pod opiekę, mówiąc, że dziewięćdziesiąt kilometrów stąd jest miasto Wieruszów, gdzie mieszkała moja ciotka. Czternastoletnią dziewczynę wysłała z tym wojskiem. Potem [pomyślała]: „Co ja zrobiłam?”.
Wojsko [jechało] na front. Front mógł tam przecież być. To było jeszcze na zachód. Proszę sobie wyobrazić, że oni ją dowieźli i nawet wiedzieli, gdzie ten Wieruszów. Zawieźli ją, ale mama tego nie wiedziała, komórek nie było. Ale co myśmy przeżyły z moją siostrą… Przyszłyśmy w końcu pieszo, nie pieszo do tej Warszawy. Wszystko wykradzione. Przed wojną mieliśmy służącą, która była złodziejką. Nawet mama ją z tego powodu zwolniła. Wszyściusieńko wykradła, co tam było. Najpierw było drzewo, potem ubrania – wszystko i żywność. W międzyczasie Niemcy nam część tego domu spalili. Tak że mój ojciec tam pilnował, dach był spalony. Jakoś to się kupy trzymało, bo [były] sklepienia kleinowskie.
- Wróciłyście jeszcze przed wejściem Rosjan?
Nie, nie, nie mogłybyśmy. Przecież wtedy nie wolno było wchodzić do Warszawy. Muszę opowiedzieć jeszcze jedno wydarzenie z Milanówka, to jest bardzo ważne. Przyszłyśmy do Warszawy. Gruzy na gruzach. Miałyśmy jakieś papiery, nie wiem, chyba kenkartę nawet. Szłyśmy z Bielan po wertepach na Nowym Świecie. To musiało być już po [17] stycznia. Szłyśmy do mostu Poniatowskiego. Za mostem Poniatowskiego zrobili most pontonowy. Za mostem skręcało się do cerkwi. Dopiero tutaj wymieniali pieniądze i można tu było kupić chleb. Z powrotem wracało się przez ten most na Bielany. Cały dzień. Zupełnie niesamowite. Oczywiście nie byłyśmy tu długo, dlatego że nie miałyśmy też co jeść, zobaczyłyśmy co się dzieje. Same zamieszkałyśmy w pierwszym lepszym [ocalonym] domu u zupełnie obcych ludzi i mieszkałyśmy tam przez jakiś czas. Wróciłyśmy, ale też nie bez… incydentów. Mianowicie wracałyśmy przez Kluczbork. Tam jechałyśmy, gdzie jechały pociągi. W Kluczborku była normalna wojna, samoloty niemieckie ostrzeliały ludzie uciekali, a nas do Kluczborka wiózł rosyjski maszynista, wsadził nas na węglarkę i my na tej węglarce [jechałyśmy] do Kluczborka. To była jeszcze niemiecka ziemia i Rosjanie mieli obowiązek wszystkie kobiety gwałcić, palić wszystkie domy. Już od niby tej polskiej granicy straszliwie obchodzili się z tą ludnością. Wszystko było tam spalone. Stamtąd jeszcze czymś przyjechałyśmy do Wieruszowa, ale już nie pamiętam czym. Wtedy byli już tam chyba rodzice i oczywiście ta moja nieszczęsna siostra. W Milanówku był straszny głód. Moi rodzice zrobili jakieś zapasy na wojnę, na Powstanie. W piwnicy [na Bielanach] była oliwa, jakieś kasze. Postanowiliśmy z Milanówka (bo to już była granica Warszawy) przejść na Bielany i to wszystko zabrać, żeby ludzie mieli co jeść. Oczywiście już na pierwszej stacji w Tworkach nas wysadzono, sprawdzono dokumenty, że jesteśmy z Warszawy. Niemcy mamę zabrali do Pruszkowa, mnie kazali stać w wielkiej, zagrodzonej przestrzeni i czekać. Ponieważ ogrodzenie było zrobione z siatki, więc ludzie [przecięli druty], taką przestrzeń, że można było przejść. Oczywiście ja tam przeszłam i uciekłam. Niemcy się zorientowali, że my uciekamy, więc dali młodego żołnierza, żeby nas pilnował. Widzi, że my uciekamy, więc cała grupa szła pod jego karabinem. Myślę sobie: „Ja wyjdę z tej grupy i przejdę naprzeciwko, tak jakby mnie ta grupa wchłonęła idącą”. Tak zrobiłam. Wyszłam. To rzeczywiście trzeba mieć wyobraźnię niesamowitą. On szedł naprzeciwko z karabinem, a ja przeszłam koło niego, bo ja nie byłam z tą grupą, tylko ja tu przeszłam. No i uciekłam. Natomiast moją mamę zabrali do Pruszkowa. Mama miała w dowodzie, że ma pięcioro dzieci, więc szalenie duży argument, a wszystkie te dzieci prawie dorosłe. Okazało się, że w Milanówku mieszkał ksiądz, który razem z von dem Bachem studiował w Berlinie. Poszedł interweniować w sprawie mojej mamy. Powiedział, że jest kolegą von dem Bacha, Niemcy bardzo się tym „przejęli”. Moją mamę wywołali i zwolnili. W ten sposób nie byliśmy w żadnym obozie. Już nam się odechciało jedzenia z naszych zasobów bielańskich. Potem już [udaliśmy się] do Częstochowy.
Warszawa, 6 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt