Franciszek Bielecki. Urodzony w Łomnej 21 listopada 1925 roku.
Jak to się stało, że pan brał udział w Powstaniu Warszawskim?
Byłem nieżonatym chłopakiem, jeszcze kawalerem, chłopcem. Mieliśmy swoją zabawę i żeśmy ćwiczyli – strzelaliśmy z broni. Każdą broń znam. Granaty nie granaty, miny nie miny, erkaemy, cekaemy. Nawet z działa strzelałem.
Skąd pan miał tą broń?
Działo stało puste. To już był po prostu koniec wojny. Już koniec wojny, a działo stało. Byłem chłopakiem i byłem ciekawy, jak się strzela, z czego się strzela. Włożyłem pocisk. Kolebka była, podnoszenie lufy. Podniosłem lufę na taki rozmiar jak potrzebowałem. Powstał wybuch, powstał huk, pocisk poleciał. A gdzie on poleciał? Poleciał gdzieś w kosmos. Nie wiem w ogóle, gdzie on spadł, gdzie on eksplodował. Nie wiem.
Jak pan się dostał do Powstania?
[…] To po prostu było tak jak teraz wstęp do wojska. Tak samo było do Powstania. Już byłem przygotowywany dwa lata, nim się Powstanie zaczęło.
Gdzie pan był przygotowywany?
Kępa rajszewska. To była wyspa wokoło wody. Myśmy mieli broń – granaty. Ćwiczenia żeśmy odbywali, cały czas spędzaliśmy tylko przy tym. Potem, jak miało wybuchnąć Powstanie, to wziąłem broń. Z bronią żeśmy poszli we czterech. We czterech żeśmy poszli na zgrupowanie do miejscowości Wólka Węglowa. Tam już byłem z bronią. Potem jeszcze granaty żeśmy dostali. Nie dostaliśmy ani pistoletów, ani nic, choć granaty były. Miałem karabin, w którym była amunicja – pięć sztuk amunicji. Takim sposobem go zdobyłem, że łapałem ryby sieciami, bo byłem rybakiem i złapałem karabin w siatkę, w drygawicę.
Jak złapałem karabin, to już wiedziałem, jak się z nim obchodzić. Z siatki go wyjąłem, […] zamek wyjąłem i amunicję wyjąłem całkiem. Ułożyłem na łódce, to woda obleciała ze wszystkiego, z karabinu i tak dalej. Potem załadowałem amunicję. Trzeba próbować. Co? Odstrzał. Znaczy nie strzelałem [przed siebie], tylko do góry. Kropnąłem z tego karabinu raz. Pięć sztuk amunicji było, jeszcze cztery mnie zostały. Ale już więcej amunicji nie miałem tylko to, co w karabinie. Takim sposobem poszedłem do Powstania.
Proszę opowiedzieć o Powstaniu.
Co tam? Strzelanina i nic więcej. Koniec końcem, jak zostałem ranny, to gdzie? Do szpitala do Warszawy i tak dalej. Ale do Warszawy nie chciałem. Dlaczego nie chciałem? Dlatego nie chciałem, bo jak jestem ranny, to będę w szpitalu leżał, a jak samoloty będą bombardować albo coś takiego, to co ze mnie będzie? Teren sobie wybrałem: Laski. W Laskach jest szpital, [w którym] są ludzie niewidomi. Leżałem w tym szpitalu. Był [tam] ksiądz Wyszyński. Tak. Nie tylko ja leżałem w szpitalu, dużo osób od nas leżało. Nareszcie koniec końcem Wyszyński powiedział tak: „Słuchajcie. Kto jest lekko ranny, może chodzić, to żeby szpital opuścił”. – „Ale dlaczego?”. – „Dlatego że szpital ma być bombardowany, dlatego trzeba opuścić szpital”. To ja bez namysłu, bo jeżeli gada Wyszyński... Co zrobiłem? Od razu [poszedłem] do lekarza i mówię: „Panie doktorze. Na razie mogę chodzić, to szpital już opuszczam”. Doktór mówi tak: „Dostanie pan leki. Dostanie pan bandaże. Jeżeli się pan czuje na siłach, to proszę bardzo”.
Pobrałem leki, wszystko pobrałem i podziękowałem za pobyt. Gdzie się udałem? Lasem do domu. Do domu się udałem, ale nie tak od razu tam szedłem. Musiałem przeprowadzać wywiad z ludźmi znajomymi, nieznajomymi, czy są jacyś Niemcy, gdzie są, co robią? Czy oni są uzbrojeni, czy nie? Czy samochodami stoją? Musiałem taki wywiad przeprowadzić. Ludzie mnie powiedzieli: „Śmiało pan może sobie iść”. Dobrze. Stał taki jeden domek niedaleko szosy, która idzie z Warszawy na Nowy Dwór. Koniec końcem mówię [do gospodarza] tak: „Kochany, daj mi grabie. Daj mi grabie”. Wziąłem od niego grabie i idę z tymi grabiami. Jak już mam się zbliżać blisko trasy, która idzie z Warszawy na Nowy Dwór, to stanąłem, bo co i raz lecą niemieckie samochody z wojskiem. Z tymi grabiami wykręciłem się tyłem na jezdnię i grabię… Nareszcie [jak] już się tak trochę samochody rozluźniły, to doszedłem do samej szosy. Leci samochód, to znowuż z tymi grabiami bodajże po trawie ciągnę. Przeleciał. Myk, myk – już jestem z drugiej strony szosy. Jak jestem z drugiej strony szosy, to co teraz trzeba zrobić. Trzeba poczekać, żeby ktoś szedł i spytać się, jak jest właściwie na wiosce. Czy są Niemcy, czy nie ma ich? Co oni tam robią? Nareszcie wiadomość mnie doszła. Spotkałem jedną niewiastę, powiedziała mi tak: „Kochany, byli, ale ich nie ma. Tak że możesz sobie śmiało iść”. Doszedłem do domu.
Jak szedłem do domu, to rana, którą miałem, nie była zszyte ani nic w ogóle, tak że krwawiła. Koniec końcem mówię do swojej mamy: „Weź mnie bandaż zrzuć. Zrzuć bandaż, a załóż mnie drugi”. Nareszcie matka zrobiła mi opatrunek. […] W końcu poszedłem obok do stryjenki i mówię: „Stryjenko weź mnie [zabandażuj], bo czuję…”. Jakem rękę wziął [do góry, to] cała czerwona, krew mnie strasznie leci. „Zrób mnie opatrunek”. Ta stryjna zobaczyła [ranę] i mówi: „Kochany, tu jest lekarz potrzebny”. Mówię tak: „Do lekarza na razie nie dostanę się. Nie pójdę”. – „Dlaczego?”. – „Dlatego że już jestem i tak zmordowany, bo taki kawał drogi szedłem pieszo”. Na drugi dzień poszedłem do lekarza, którego znałem, bo był razem z nami w Powstaniu, nazywał się Pajewski. Idę tam, a w Dziekanowie znowuż jest łapanka. Ludzi łapią, bo była budowa mostu na Jabłonnę. Jak już byłem tak, żeby nie skłamać dokładnie ze sto metrów, ludzie już stali. Kupa ludzi stała.
Szedłem. Niemcy już byli, ale ja od razu błyskawicznie myślę tak: „Gdzie tu uciekać, żeby się nie dać złapać do tej roboty?” – bo oni łapali ludzi do roboty. Jak już tak mnie przez myśl przeszło: „Uciekaj w podwórko” – i uciekłem w podwórko. Na podwórku była świeżutka choina przywieziona z lasu. Już z tego wszystkiego w tę kupę choiny wlazłem. Słyszę Niemcy, szwar, szwar, szwar gadają. W tej choinie aż się trzęsłem z tego wszystkiego. Nareszcie ucichło to wszystko. Jak ucichło, to siedziałem z godzinę w tej choinie. Potem po godzinie czasu wyszedłem. Furtka była, oparłem się o furtkę. Teraz [rozglądam się], czy oni jeszcze stoją, czy nie stoją – a na oczy dobrze widziałem – ale już nikogo nie widzę. Dla spokoju jednak nie idę już tą drogą, jak szedłem, tylko poszedłem za stodołami (bo to była wieś). […] Wyszedłem w Kiełpinie (Kiełpin, Łomianki) i dopiero dostałem się do lekarza Pajewskiego. Niby dostałem się już do tego lekarza, ale wchodzę na podwórko, a tam jest pełno Niemców. Oj Boże kochany! Co zrobię teraz? Co ja tu zrobię? Dajcie spokój… Widzę, że Niemcy wchodzą innymi drzwiami, Nie tymi co potrzebuję wchodzić, tylko innymi. Tam było tak, że mąż był lekarzem i żona była lekarzem. Raz na tydzień żona przyjmowała Niemców, a potem drugi tydzień on przyjmował Polaków. Tak szło na zmianę – raz Niemców, a raz Polaków.
Takim sposobem dostałem się do [doktora] Pajewskiego. […] Co dwa, trzy dni musiałem iść do lekarza i zawsze sześć kilometrów drogi chodziłem pod strachem.
Jak pan został ranny?
Kula nie wiadomo skąd przeleciała. Pani pokażę.
Niech pan nie pokazuje.
Dlaczego mam nie pokazać. Pokażę. Tam jest wlot. Dzień, dwa, trzy… To trwało parę tygodni, ale się wygoiło. W ogóle już nigdzie [więcej] nie brałem udziału. Potem byłem już w domu.
A chciał pan brać?
Jeszcze chciałem, ale lekarz Pajewski mi powiedział: „Proszę pana, pan był po prostu w dole. Już był pan w dole. Ma pan kręgosłup uszkodzony”. Co miałem powiedzieć? Jeżeli takie rzeczy mówi, to trzeba już dać spokój. Od tamtej pory dałem spokój. Tak siedzę. Zagoiło się, ale na jakieś niepogody, deszcze to mnie to boli. To jest taka rzecz.
Czy pan chciałby jeszcze coś dodać?
Co mogę dodać? Powiedziałem to, co było… Samoloty… Walili. [Były zrzuty.] To były dwumetrowe banie. Tam była broń, żywność była. Ale to wszystko poszło w niemieckie ręce.
Niech pan opowie o zrzutach, o tych samolotach.
Oni lecieli niziutko. Dlaczego lecieli niziutko? Dlatego lecieli, żeby ich radar nie złapał. Lecieli nisko. Jeszcze się dziwię, dlaczego nie wybrali innego terenu, tylko wybrali taki, w którym było pełno wojska niemieckiego. Były już pokopane okopy, bo to wojsko miało już dziś czy jutro, czy za dwa, trzy dni wejść w okopy.
Gdzie to było?
To był Pieńków i Dziekanów. Zrzut był między Pieńkowem a Dziekanowem. Poleciałem do tej jednej bani, były trzy zamki: z jednego końca, z drugiego końca i na środku. To było o średnicy rury – rury na spadochronach. Spadochrony były różnego typu, jakie tylko są kolory farb w świecie, takie były kolory tych spadochronów. Ale to wszystko poszło w niemieckie ręce. Dlaczego poszło w niemieckie ręce? Dlatego że [jak chcieli] taki zrzut zrobić, to powinni gdzieś najpierw teren zbadać, czy tu Niemcy się nie kręcą, czy to, czy tamto. Dopiero wtedy mówmy, czy na wieczorowego, czy na dobrze rano takie zrzuty dopiero robić. Ale godzina jedenasta przed obiadem... Chmurki nie ma żadnej. [Wtedy] zrzuty się robi? To przecież nie wiem, bezmyślność po mojemu. Bezmyślność. […]
Nowy Dwór Mazowiecki, 8 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Franciszek BieleckiPseudonim: "Wichura"Stopień: strzelecFormacja: Grupa KampinosDzielnica: Kampinos