Jadwiga Wysocka
Nazywam się Jadwiga Wysocka. Urodziłam się w Warszawie w 1934 roku. Od urodzenia mieszkałam przy ulicy Pańskiej 108 mieszkania 29. To był narożny dom na rogu Wroniej, na drugim piętrze. Mieszkaliśmy tam do Powstania. Moi rodzice prowadzili sklep z konfekcją na sąsiednich ulicach, na placu Kazimierza – nie ma tego placu, był tam postawiony później Dom Słowa Polskiego. Moja babcia prowadziła sklep, potem rodzice go przejęli.
Żyliśmy bardzo spokojnie, jako dobra, kochająca się rodzina. Była nas trójka dzieci. Starszy o półtora roku ode mnie brat – Czesław i moja młodsza siostra, która urodziła się w styczniu przed Powstaniem – Wandzia. Jak Powstanie się zaczęło, miała osiem miesięcy. Kiedy wychodziliśmy z Warszawy 7 października, miała dziesięć miesięcy.
- Czy przed wojną siostra zdążyła pójść do szkoły?
Poszłam do szkoły w 1939 roku, na Raszyńską 13. To była piękna szkoła, jak na owe czasy. Potem nas Niemcy z tej szkoły przerzucali. Szkoła przenosiła się na ulicę Reja, na Mochnackiego, a później na Śniadeckich. Do Powstania chodziliśmy z bratem do tej samej szkoły. Ostatni rok przed Powstaniem – ponieważ dojazd na Śniadeckich był niebezpieczny, bo często były bombardowania w ciągu dnia – mamusia przeniosła mnie do szkoły na Złotą 39, to był róg Sosnowej, w prywatnym budynku. Ostatni rok chodziłam do szkoły. Przed Powstaniem skończyłam czwartą klasę.
- Jak zapamiętała siostra wybuch wojny?
Pamiętam pierwsze bombardowania, oblężenie Warszawy. W naszym mieszkaniu było kilku panów, kilkoro różnych ludzi z Poznańskiego. Po prostu przytulili się u nas. W czasie bombardowań schodziliśmy z mamą do piwnicy, a oni zostawali na górze. Pamiętam mobilizację, kiedy odprowadzaliśmy tatusia, jak dostał kartę powołania do wojska i wyjeżdżał do Zegrza. W tamtej jednostce odbywał czynną służbę. Pamiętam cały pociąg wojska, mama strasznie płakała. Pamiętam dawny Dworzec Główny w Warszawie. Przyszliśmy do domu i już była tylko mama z nami. Po kilku dniach było straszne bombardowanie w Warszawie. Wtedy przyszedł tatuś. Zdjął mundur, który był przechowywany przez całą okupację pod materacami w drugim pokoju. Jak mama wietrzyła mundur, to nie wolno nam było wchodzić do drugiego pokoju.
Tatuś wrócił, bo był ranny. Był w szpitalu Dzieciątka Jezus. W przerwie między nalotami przyszedł na przepustkę do domu. Po tym strasznym bombardowaniu zatrzymał się i poszedł do szpitala. Mama mówi: „Po co ty idziesz, nie chodź, bo tam wszystko zbombardowane”. Leżał w szpitalu Dzieciątka Jezus na Oczki. Rzeczywiście tatuś po dwóch czy trzech godzinach wrócił, dlatego że szpital został w czasie, kiedy [jeszcze tata] był w domu, zbombardowany. Pomógł jeszcze wynosić rannych. Przyszedł do domu już do cywila. Pamiętam, że płonęły domy, na Pańskiej – myśmy mieszkali bliżej Towarowej – za Żelazną paliły się domy. Przechodziliśmy na Pańską 109 do ciotki, mamusia odwróciła się i powiedziała nam: „Popatrzcie i zapamiętajcie – Hitler pali Warszawę”.
- Czy pamięta siostra nastroje przed Powstaniem? Jak wyglądał czas przed Powstaniem, w lipcu?
Przez cały okres mieszkaliśmy w tym samym miejscu. Tatuś spokojnie chodził rano do sklepu, wieczorem wracał ze sklepu. Potem szliśmy na skwerek, na spacery z mamą. Czasem tylko z tatą, mama zostawała w domu. Prawie zawsze zimą chodziliśmy na sanki. Na sankach były harce, bo wtedy w Warszawie było dużo śniegu. Były zimy prawdziwe. To pamiętam ze szczęśliwych chwil. Często chodziliśmy na spacery na Pole Mokotowskie.
Wszystko było kartkowe. Pan Dekowski na placu Kazimierza prowadził sklep spożywczy. Zawsze jak mamusia poszła wykupić kartki, to nam dawał cały worek cukierków, żebyśmy sobie powybierali, które nam się podobały. Rodzice bardzo dbali, żebyśmy nie musieli jeść chleba kartkowego. Mieliśmy dostatek.
Kiedy otworzono w Warszawie getto, przyszła do nas pani, Polka, Ślązaczka, która była służącą w getcie. Pracowała przez krótki czas w domu u folksdojczów, którzy prowadzili restaurację na Łuckiej. Niemiecki samochód przejechał pieska tej pani, kiedy [piesek] szedł z Leosią. Nie miała gdzie się w nocy podziać. Zwróciła się do dozorcy i zapytała, gdzie mogłaby przenocować. Powiedział: „Pani Wysocka szuka gosposi, niech pani idzie”. Jak została u nas, to była z nami przez całą okupację, Powstanie, obóz, potem po wyzwoleniu jeszcze kilka lat.
W czasie okupacji pamiętam takie momenty. W naszym domu na trzecim piętrze mieszkali folksdojcze. Bardzo często w nocy podjeżdżały budy pod nasz dom, walenie kolbą w bramę, tupot Niemców i nasłuchiwanie tatusia. Najpierw za firanką przy oknach od ulicy, potem pod drzwiami – na którą klatkę pójdą. Tupią, lecą na górę, przeszli koło nas, poszli do kotów, czyli nikogo nie zabierali. Jak poszli na inną klatkę, to byliśmy ciągani w nocy, zabierani. Pamiętam, jak tata się skradał spod okna pod drzwi i nasłuchiwał.
Wieczorem musieliśmy zawsze ułożyć przy łóżku palto, buty i ubranie. Jak był alarm, to [trzeba było] prędko się ubierać, niezasznurowane buty i biegiem do piwnicy. Kiedy było bombardowanie, byłam w ciepłym palcie, mama była w futrze, wtulałam się w to futro i szczękałam zębami ze strachu.
Pamiętam, jak były łapanki, jak getto otwierali. Getto miało być w naszym domu. Moja mama siedziała i płakała tylko, bo w tym domu spędziła dzieciństwo i nie wyobrażała sobie, że może je opuścić, a miało być getto. Tatuś załatwił na Twardej mieszkanie, gdzie Żydzi mieli się z nami zamienić, ale nic z tego nie wyszło, dlatego że zmienili plany i getto było na Twardej, i od połowy Żelaznej, część Pańskiej za Żelazną. Nie byliśmy w getcie.
Pamiętam dzieci żydowskie żebrzące o chleb, o cokolwiek do jedzenia, szkieleciki. Żandarm kazał granatowemu policjantowi strzelić do tych dzieci. Zastrzelił te dzieci. Jakaś pani mnie odciągnęła i powiedziała: „Uciekaj stąd”.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia tatuś zamknął wcześniej sklep, przyszedł do domu, wzięliśmy moją siostrę do wózka i szliśmy z bratem na skwerek na placu Starynkiewicza. Doszliśmy Wronią, zaczynał się niepokój, bo to było przed piątą. Doszliśmy do placu Kazimierza i był jeszcze większy niepokój. Tak że nie poszliśmy dalej za plac Kazimierza w stronę Żelaznej, tylko zaczęliśmy wracać do domu. Do domu szliśmy od bramy do bramy dwie godziny, bo już zaczęła się strzelanina. Mama niepokoiła się, była w domu z gosposią. Kiedy wróciliśmy do domu, była zdenerwowana, ucieszyła się, że jesteśmy.
Pierwszą noc spędziliśmy w mieszkaniu, a potem już w piwnicy. Chyba 3 sierpnia przyszła do nas do domu tatusia kolegi żona, została sama z córeczką na Grzybowskiej, bomba uderzyła w schron, gdzie były. Przyszły do nas tak jak stały, skotłowane sadzami, wszystko im się zniszczyło. Myśmy już byli w piwnicy. Wtedy tatuś mówił: „Celinka, idźcie na górę, są balie, garnki napełnione wodą, możecie się myć”, bo jeszcze woda była wtedy. Mama podzieliła się swoimi ubraniami. Były z nami przez dużą część Powstania. Potem ta pani dowiedziała się, że gdzieś szyją mundury dla akowców i poszła pracować, bo mogły mieć utrzymanie.
- Czy ktoś z rodziny siostry, na przykład wujowie, był w Powstaniu?
Tatusia brat najmłodszy, Józef Wysocki. To było chyba Zgrupowanie „Chrobry II”. Był w żandarmerii akowskiej. Był w placówce w naszym domu na rogu Pańskiej i Wroniej. W tej chwili nie żyje. Wyszedł razem z jeńcami do Niemiec, do niewoli. Tak że wpadał do nas, miał może dwadzieścia jeden lat. To był najmłodszy tatusia brat, z bardzo licznej rodziny, było dziewięcioro dzieci wychowanych.
Mój tatuś nie brał udziału w Powstaniu, bo mamusia mu nie pozwoliła, z trójką dzieci była. Nie brał udziału w Powstaniu, ale wiecznie go w domu nie było. Pierwsze dni Powstania, do 6 sierpnia – przywieziono benzynę do bramy i wszyscy znosili butelki, korkowali, nalewali benzynę, bo czołgi nacierały Wronią od Woli. Trzeba było podawać butelki na czołgi. Tatuś wiecznie znikał, dlatego że ciągle coś trzeba było pomóc gdzieś. Na przykład jak bomby padły i ludzi pozabijało, to pomagał ich chować. Pomagał wyciągać rannych, różne pomoce doraźne, a poza tym starał się dla nas o jakieś jedzenie. Czasem rozbili jakiś sklep spożywczy, przyniósł jakieś wafelki w czekoladzie. Kiedyś przyniósł bułki paryskie, czerstwe, z zielonymi pleśniami w środku, ale były bardzo dobre.
- Czy powstańcy stacjonowali u państwa w domu, czy w okolicy? Czy był moment spotkania z powstańcami?
W naszym domu, na sąsiedniej klatce, była placówka akowska. Głównie stacjonowali w mieszkaniu państwa Lesmanów. Pan Lesman był kierownikiem okręgu, zginął pierwszego dnia Powstania gdzieś koło Emilii Plater. Jest na Murze Pamięci w Parku Wolności. Pamiętam stryja, który przychodził. Widziałam, jak biegli do akcji. Mały chłopczyk był łącznikiem, to był znajomy, z widzenia, z sąsiednich podwórek, myśmy się jako dzieci spotykali i bawili na podwórkach. Z naszego podwórka to nie pamiętam nikogo takiego. Gdzieś się poulatniali ci ludzie. Odwiedzaliśmy potem stryja w szpitaliku powstańczym przy Twardej, kiedy był ranny. Było bardzo dużo rannych młodych ludzi.
6 sierpnia ludność cywilna musiała opuścić nasz dom, nie wiedzieliśmy, gdzie pójść. Szliśmy ulicą Pańską, mamusia niosła na ręku moją ośmiomiesięczną siostrę. Szliśmy z bratem, tatuś za nami. Szukał, gdzie by się zatrzymać. Doszliśmy do Śliskiej róg Twardej. Był dom narożny, od Śliskiej się wchodziło. Spotkał kolegę z młodości. Udostępnił nam swoją piwnicę i korzystaliśmy z mieszkania na drugim piętrze, bo tylko czasami można było coś rozpalić, jak nie było bombardowania. W tej piwnicy siedzieliśmy dość długo. Irga Gromadzka z mamą też z nami były. Byliśmy zawsze z naszą gosposią. Na chwilę wychodziliśmy na podwórko, mamusia dalej nie pozwoliła odejść na powietrze. Pamiętam mnóstwo ludzi w piwnicach, kobietę z maleńkim dzieckiem, które ledwie co urodziło się na korytarzu. Zatrzymaliśmy się w piwnicy na Śliskiej i byliśmy około trzech tygodni. Dłużej nie, bo zaczęły się straszne bombardowania.
W międzyczasie mój tatuś został ranny w naszym podwórku, miał dość duży odłamek w nodze. Tatuś co drugi dzień przechodził do naszego domu, bo miał kanarki, chodził je karmić i poić. Tatuś został ranny, kiedy cywile zabijali ostatniego konia na mięso z przedsiębiorstwa transportowego pana Jakubowskiego z Pańskiej 107. Ostatni koń był i chcieli dla ludności cywilnej, a akowcy chcieli dla wojska. Nie wiadomo, kto rzucił granatem na cywili. Jednego pana zabito, drugi był ciężko ranny, a tatuś miał tylko odłamek w nodze. Znajomi przynieśli go do nas do piwnicy na Śliską. Poleżał z opatrunkiem prowizorycznym i poszedł do szpitalika na Siennej. Teraz jest chyba szpital zakaźny, a przed wojną był szpital żydowski. Tam poszedł, bo był punkt sanitarny.
W momencie kiedy ojcu mieli wyciągać magnesami odłamek, zazgrzytały „krowy” i musieli uciekać. Stanął w futrynie, zdążył chwycić tylko spodnie i wtedy nas na Śliskiej przywaliła „krowa”. Cały budynek runął, ale piwnice się nie zarwały. Wyszliśmy i tata zaczął się rozglądać – chociaż piwnice jeszcze były – gdzie teraz pójść. Poszliśmy przekopami na Pańską 109, gdzie mieszkała kiedyś mamy ciotka. Już nie żyła, było po niej pojedyncze mieszkanie, a pod spodem był magiel, można było się schronić. W tym domu byliśmy przez dość długi czas. Za ścianą byli „ukraińcy” i zawsze warta akowska pilnowała wejścia. Słychać ich było na podwórku. Na podwórku nie można było rozmawiać, tylko w mieszkaniu albo w piwnicy.
Mój brat wtedy zachorował na czerwonkę. Wszyscy leżeliśmy na jednej pryczy. Zresztą cały czas spaliśmy na jednej pryczy. Mój brat leżał zupełnie nieprzytomny. Mama koło niego chodziła. Tatuś zdobył jakieś zioła, kobylak zdobył kiedyś. Mama mówi: „Co ty dałeś za ten kobylak?”. Mówi: „Wiesz, miałem ze sobą zapasową obrączkę”. Może to go uratowało, a może dwie szklanki ryżu, które mama miała i robiła mu kleik. Wyzdrowiał.
Jak było potem we wrześniu zawieszenie broni, to mamusia proponowała: „Słuchaj Grzesiu, może wyjdziemy z Warszawy”. Mówi: „Niech mamusia idzie, może ktoś się mną zaopiekuję, bo nie mam siły”.
- Czy docierały do państwa informacje, co dzieje się w powstańczej Warszawie?
Na początku, kiedy byliśmy w naszym domu jeszcze, docierały straszne wiadomości z Woli o mordowaniu ludzi. Bardzo dużo ludzi zamordowano w fabryce Franaszka, za Towarową na Grzybowskiej przy Okopowej. Strasznie Niemcy palą, mordują ludzi na Woli. Pamiętam, jak podjeżdżał czołg Wronią i Niemcy nacierali. Nas przepędzono, żebyśmy nie patrzyli z klatki schodowej, czołg jechał z przywiązanymi kobietami i dziećmi.
Na Pańskiej 109, kiedy byliśmy w domu obok „ukraińców”, czołg podjechał prawie pod bramę i rąbał we frontową oficynę. Myśmy w podwórzu byli, strasznie rąbał i chcieliśmy wyjść. Mogliśmy wyjść przekopami przez ulicę Wronią. Przekop zasypał czołg drugi, nie było wyjścia. Siedzieliśmy w domu Wronia 7, za ścianą były magazyny Hartwiga. Płonęły magazyny, były zbrojone szyby w ścianie i buzował straszny ogień. Było z jednej strony gorąco, a ja szczękałam zębami ze strachu. Nie wiedzieliśmy, czy wyjdziemy, czy nie wyjdziemy. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani, bo siedzieliśmy w kotle. Wtedy w nocy mężczyźni po kawałku zrobili przekop w ulicy. Były awantury, bo nie wszyscy chcieli się narażać. Mój tata był pierwszy przy takich rzeczach, zaraz decydował o porządku i że wszyscy muszą się włączyć, bo inaczej nas wszystkich wystrzelają. Każdy chociaż po kawałku.
Przeszliśmy na czworakach przez przekop. Nie wiedzieliśmy, gdzie pójdziemy. Naprzeciwko była Wronia 18 i tatuś mówi: „Tu niedawno chowaliśmy ludzi na tym skwerku”. Wszystkich powyrzucało, były kawałki ciał ludzkich na skwerku, bo znowu bomba upadła. Potem poszliśmy na plac Kazimierza 10. Komendantem był pan, który miał sklep spożywczy, co dawał nam cukierki. Wskazał nam mieszkanie w tym domu, było tam studniowe podwórko i w zaułku było mieszkanie po jakichś folksdojczach. Myśmy się zatrzymali i nie schodziliśmy wtedy do piwnicy.
Na Złotej, w piwnicy pod kinem, była strasznie poparzona dziewczynka. Wybuchły butle i ona była cała zawinięta papierowymi bandażami, lali na to olej, nawet nie odwijali. Na klatce była pani Maria Święcicka, moja katechetka sprzed Powstania, która nas przygotowywała do Pierwszej Komunii Świętej.
- Czy w państwa mieszkaniu pojawili się Niemcy?
Takich spotkań raczej nie było, tylko opowiadania o łapankach i zagrożeniach. Przed Powstaniem, kiedy była łapanka na placu Kazimierza i tatuś był sam w sklepie, mama zdążyła wyjść. Opowiadali, że mama weszła do bramy do znajomych na górę, usiadła i udawała, że obiera kartofle, bo Niemcy zaraz gonili.
Kiedyś w czasie łapanki był tatusia brat, Józiek, który się ukrywał w sklepie, i Niemcy wtedy jednego zabierali, jak widzieli dwie osoby w sklepie. Józiek się skrył pod bębnem od żaluzji, na deskę wszedł i leżał, a Niemcy biegali z psami i pies jakoś go szczęśliwie nie wyczuł. Tata mówił, że czuł, jak mu się włosy na głowie podnoszą. Gdyby go ściągnęli, to albo by dwóch zabrali, albo przynajmniej jednego rozstrzelali. Jakoś szczęśliwie przeszedł. Rodzice to ciągle opowiadali, to mówiło się wszystko. Takich drastycznych rzeczy było dużo. Bezpośrednio z Niemcami nie spotkałam się do Powstania. Po Powstaniu – tak, kiedy nas wypędzali.
Przed zawieszeniem broni tatuś mówi: „Chodź, pójdziemy zobaczyć, jak się nasz dom spalił”. Tlił się, sterta gruzu była. Mój tata ze swoim bratem, kiedy dom się palił od zapalających bomb, osłaniali piwnicę, bo ludzie mieli część dobytku w piwnicach. Piwnice ocalały, było mnóstwo rzeczy, ale rozszabrowali po Powstaniu wszystko.
Poszłam z tatusiem zobaczyć dom, piwnicami przeszliśmy. Kiedy było zawieszenie broni, można było chodzić po ulicach. Myśmy poszli do zakładów Hartwiga, wszystko się spaliło, były różne figurki, ładne rzeczy. Mama, jak się dowiedziała o tym, to na nas nakrzyczała, że myśmy z bratem wędrowali.
Mama przyniosła pierwszy raz kartofle i dała nam do ręki po kartoflu. Mama sama strasznie lubiła kartofle. Co się jadło? Rodzice mieli puszki z 1939 roku, kiedy tata wrócił do Warszawy był kwatermistrzem i miał tabor kuchenny, i przyniósł do domu kilka puszek słoniny marynowanej w puszkach. Słoninę rodzice przechowywali i w czasie Powstania dawali nam chleb z otrąb, który kręciliśmy na maszynce do mięsa, ledwie upieczony i dawali nam plasterki słoniny. Po Powstaniu, kiedy wiedzieliśmy, że mamy opuścić Warszawę, że mamy wyjść – to było 7 października – Niemcy weszli do kamienicy na placu Kazimierza 10 i ogłosili, że do godziny dwunastej wszyscy mieszkańcy mają stąd wyjść.
- Mieli państwo kilka godzin na przygotowanie?
Myśmy od 3 października, od kapitulacji, wiedzieli, że coś będzie. Nie mieliśmy co zbierać. Każdy [zabrał] tylko to, co miał na sobie i ewentualnie zmianę bielizny, ale nie pamiętam zmiany bielizny w czasie Powstania. Pamiętam, że ją miałam. Mama nas mazała jakąś ścierką, takie mycie było. Nie było żadnej kąpieli, chodziliśmy w paltach zimowych. Na kożuchu mieliśmy palta, nie było tak zimno i nie wolno było tego zdejmować. W piwnicach nie było nam za gorąco. Oczywiście mieliśmy wszy. Moja siostra nie miała wszy, myśmy mieli.
- Czy pamięta siostra uczucie głodu?
Szczęśliwie nie znam tego uczucia nie dlatego, żebym miała dostatek, tylko dlatego, że byłam niejadkiem wtedy i dla mnie nie miało to znaczenia, niemniej coś dobrego bym zjadła.
W mieszkaniu na placu Kazimierza leżeliśmy z bratem na tapczanie, był namalowany stół z paterami owoców. To my tak mówiliśmy: „To teraz weźmiemy po gruszce, to teraz weźmiemy może banan”. Od przed wojny w ogóle nie pamiętałam smaku banana ani pomarańczy, ani cytryny, bo nie było.
- Czy w Powstaniu docierała prasa, czy słuchano radia?
U mnie w domu słuchano radia. W piwnicy pod węglem było nasze radio „Telefunkena”, olbrzymie, ale w czasie Powstania nie można było słuchać, bo światła już nie było, nie docierało albo było bardzo słabe. Powstańcy przynosili jakąś gazetę – czy to był „Biuletyn”, czy „Kurier Warszawski”, to się podawało z rąk do rąk. Rodzice rozmawiali o wiadomościach z bibuł, z gazety. W Powstanie było bardzo dużo wiadomości.
We wszystkich domach, gdzie siedzieliśmy w piwnicach – to znaczy w naszym domu i na Śliskiej, bo potem byliśmy w mieszkaniu sami – ludzie bardzo się modlili. Wszystkie pieśni do Matki Bożej, które znam, to z Powstania. Codziennie odmawiali wszyscy litanię i to nie raz.
- Czy jakąś mszę siostra zapamiętała?
Tak. Z naszą gosposią poszłam na mszę świętą na Wronią 18. Na oknie klatki schodowej wewnątrz podwórza ksiądz odprawiał mszę świętą. Byli głównie powstańcy i spowiadał tylko powstańców, a wszystkim udzielił rozgrzeszenia. To raz byłam tylko na mszy świętej. Msze święte podobno były częściej, ale rodzice nie pozwalali nam odejść. Mama, jak zostawała z nami, to też nigdzie nie chodziła, bo ciągle czekała na tatę. Tata ciągle gdzieś wędrował, pomagał, potem przychodził i opowiadał, co się stało. Mieliśmy bardzo dużo różnych wiadomości od znajomych, rodzice mieli różnych znajomych.
Kiedyś przyprowadził tatuś panią Jankę Karpińską – mamy koleżankę z młodości – z jej córką, która zdała maturę przed samym Powstaniem na tajnych kompletach. Pani Janka z Krysią szły środkiem ulicy pod obstrzałem i tatuś je zobaczył i mówi: „Janka!”. Zeszła na bok do bramy czy do piwnicy. „Co ty tak idziesz? Przecież was zabiją”. – „Bo mamy już dosyć i chcemy, żeby nas zabili”. Powstanie zastało ją w Śródmieściu, a mieszkała na Mokotowie. [Tam] został jej mąż, syn prawie już dorosły i siedmioletni synek. Nie mogły się dostać, były w letnich sukienkach, prawie bez pieniędzy. Miały dosyć tułaczki po piwnicach, gdzie nic nie miały, nie mogły sobie poradzić. Tata mówi: „To chodźcie do nas”. Przyszły na Pańską 109 do mieszkania po ciotce. Jeszcze nasz dom stał wtedy. „Płaszcze weźmiesz Stasi – mamy mojej – Jakoś sobie damy radę, może będzie co jeść, może nie będzie”. Zawsze było coś do jedzenia. Na początku Powstania przyniósł pierwszy raz koniny trochę, to mama powiedziała, że nie weźmie tego do garnka, a potem mówi: „Słuchaj, przynieś tej koniny”. Koninę też jedliśmy.
- Pamięta siostra słynną kaszę „pluj” z Haberbuscha? Czy docierała do państwa?
Tak. Z Haberbuscha były syropy słodkie do wódek i był … nie wiem, jak to się nazywało. Myśmy mieli otręby z młyna na Prostej, blisko Żelaznej. Najpierw było coś lepszego niż otręby, a potem już tylko otręby były. Stamtąd to przynosiliśmy. Na Ceglanej były magazyny ze Strójwąsa. Stamtąd przytaszczyli ogórki kiszone w beczkach. Były musztardy, śledzie. Beczka śledzi stała na klatce schodowej na placu Kazimierza, ale nie było wody, nikt nie brał się do tych śledzi, bo nie było ich w czym wymoczyć. Wodociągi dawno nie działały i po wodę się stało dwie godziny. Wykopana studnia w podwórku. Samoloty nadleciały i kolejka prysła – tatuś z gosposią chodził zawsze po wodę – potem od początku znowu. Jak wody było mało w studni, płytko była wykopana, to tatuś przynosił pół wiadra – woda do gotowania była.
Na ulicy Twardej 56 czy 58 w trzecim podwórku była pani Kluzowa, która hodowała krowy przed Powstaniem. W czasie okupacji myśmy chodzili po mleko. W czasie Powstania też miała te krowy. W rezultacie miała już tylko jedną krowę do ostatnich dni Powstania. Krowa dawała mleko tylko dla niemowląt, pół litra dawała. Myśmy mieli daleko po to mleko, to ona dawała ojcu co drugi dzień litr mleka dla mojej siostry. Była w domu banieczka, może półtora litra, chyba gdzieś jeszcze jest. Tatuś bańkę przywiązywał sobie do paska spodni, żeby miał wolne ręce, kiedy się potknął i ze Śliskiej przebiegał przez Żelazną pomiędzy jednym pociągnięciem za cyngiel z karabinu maszynowego a drugim. Nieraz czekał, kiedy będzie przerwa, żeby przebiec. Potem może były przekopy, ale zawsze przebiegał. Kiedyś przebiegając, podniósł chłopaka, którego przesieli karabinem maszynowym. Wybiegł na jezdnię dwunastolatek czy łącznik, tatuś go zdążył chwycić i przebiec z nim jeszcze. Z tym mlekiem przebiegał, przynosił je przez całe Powstanie. Ludzie nosili, co tylko mogli, nawet słomę, żeby krowy miały coś do jedzenia.
- Była akcja: „Dzieci muszą przetrwać”. Były nawet powstańcze plakaty z dzieckiem z kubkiem mleka, mleko dla dzieci, które muszą przetrwać. To był bardzo cenny produkt.
Na Śliskiej kobieta urodziła świeżo dziecko. Niemowlątko było tak strasznie mizerne i ona była mizerna. Na korytarzu siedziała z tym dzieckiem, nie miała nikogo bliskiego w pobliżu. Mama dawała jej trochę mleka.
- Sama nie miała pewnie pokarmu?
Tak. Mamusia moją siostrę cały czas karmiła. Wszyscy mieli skondensowane mleko w puszkach, jako zapas. W tych czasach to trzeba było sobie organizować, bo nie wiadomo było nigdy, co się stanie.
W czasie Powstania mamusia zaszyła nam metryki chrztu w ceratkę i musieliśmy na szyi to nosić, dlatego że nie wiadomo było, kogo zabiją, gdzie oddzielą nas, co się stanie. Z tym wychodziliśmy.
- Przyszedł 7 października.
7 października wypędzali wszystkich z Warszawy. Takich momentów różnych z Powstania to pamiętam bardzo dużo. Zrzuty nad Warszawą. Kiedy Amerykanie zrzucali, wyszliśmy na podwórko z bratem i patrzyliśmy na zrzuty. Potem rozwijały się w spadochrony, część spadła na polską stronę, a część spadła na stronę niemiecką. Jak były zrzuty amerykańskie, to było wszystko na jednym spadochronie: suchary, amunicja, działka. Wcześniej spadły zrzuty rosyjskie, to ludzie klęli, dlatego że w jakimś zasobniku była kasza gorąca, w drugim zasobniku była lufa od działka. Była amunicja i działko oddzielnie i nikt z tego pożytku nie miał, a szumu było przed tym bardzo dużo. Kazali na dachach malować czerwone krzyże, a potem Niemcy bombardowali te budynki. Pamiętam awanturę, kiedy tata powiedział: „Żadnego krzyża nie będziemy na naszym dachu malować”. Mieszkańcy się spierali, a tata powiedział: „Niemcom pokazywać drogę, gdzie są Polacy?”. Nie malowali.
Poza tym byliśmy przy linii frontu, obok Niemców, nie bombardowali tych odcinków, bo dokładnie wiedzieli, gdzie bombardować. Bardzo dużo pamiętam z Powstania różnych momentów tragicznych i komicznych.
- Ma siostra jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania?
8 września było zawieszenie broni. Wyszliśmy na ulicę i przez trzy godziny patrzyliśmy, jak ludzie wychodzą. Wtedy różni znajomi nas namawiali, żeby wyjść. To trochę weselszy moment. Poszliśmy do zakładów Hartwiga i była piękna, miękka bibuła w zwojach. Chodziłam uczesana, miałam warkocze zaplecione, ale z tej bibuły zrobiłam sobie kokardy i przywiązałam sobie do warkoczy. Mama nas strasznie skrzyczała, że tam poszliśmy, bo nigdy nie było wiadomo, co Niemcy złego zrobią.
Nie miałam w czasie Powstania bezpośredniego zetknięcia z Niemcami. W czasie okupacji więcej, gorzej było, bo ciągle kogoś zabierali, ciągle kogoś aresztowali z bliskich, ze znajomych. Ciągle [czegoś] się dowiadywaliśmy. W rodzinie zastrzelili dwóch kuzynów.
- Jak zapamiętała pani wyjście z Powstania. Byliście państwo eskortowani przez Niemców?
Byliśmy. To jest koszmarna historia. Kiedy ogłoszono, że mamy opuścić nasz dom, w którym przebywaliśmy – na placu Kazimierza 10 – wychodziliśmy, a sąsiedni dom podpalali Niemcy. Była tam cała ekipa z miotaczami ognia. Dom sąsiedni już się palił i zaraz [przeszli] do naszego. 7 października ludzie kolumną opuszczali Warszawę. Pędzili nas Srebrną do Towarowej. Potem przez plac Zawiszy Raszyńską do Filtrowej, do Grójeckiej, potem z Grójeckiej w Kopińską. Niemcy po bokach stali, pilnowali. Siostra była w wózeczku, mama ją prowadziła albo niosła na rekach. Mama miała zawsze na plecach plecak z pieluchami. Każdy miał jakiś dobytek, to znaczy mieliśmy zmianę bielizny. Rodzice ze sklepu dali nową bieliznę, bo trochę jeszcze było w piwnicy, w domu. Tatuś zrobił nam z teczek tornistry, myśmy mieli to na plecach i wychodziliśmy, i szliśmy z rodzicami. W miarę bezpiecznie nam było, nic się nie działo.
Wiedzieliśmy, że na Zieleniaku są straszne orgie „ukraińców” z ludnością cywilną. Jak szliśmy Grójecką, to mama mówi: „Żeby nas gdzieś skręcili”. Popędzili nas Kopińską do Dworca Zachodniego i mieliśmy czekać na transporty. Wszyscy się porozkładali. Przed dworcem były działki, pola. Siedzieliśmy prawie do wieczora – do godziny dwunastej mieliśmy opuścić nasz budynek – tatuś mój kombinował, że może uda się uciec, jak zrobi się ciemno. Za Okęciem, przed Raszynem, mieliśmy domek letniskowy, w którym chwilowo w czasie okupacji mieszkali lokatorzy, ale można było zawsze dostać się jakoś. Liczył na to, że przedostaniemy się, może uciekniemy. Nie było mowy, byliśmy pilnowani. Zachęcani byliśmy przez Niemców, żeby wsiadać do pociągów. Pociągi były systematycznie podstawiane i mieliśmy wsiadać.
Tatuś poszedł na działki, przyniósł kartofli, ustawił cegiełki. Mieliśmy wzięte na drogę garnki. Ugotował kartofle, zrobił nam pomidory z cebulą, podjedliśmy sobie troszkę. Mama krzyczała: „Nie za dużo, nie za dużo, bo się pochorujcie” – bo wygłodzeni wszyscy. Nie odczuwałam głodu, ale tata mój strasznie odczuwał głód, mama chyba też. Siedzieliśmy. Wieczorem już nachalnie zaczęli nas poganiać do wypędzenia. Mnóstwo ludzi było. Różni znajomi, ze szkoły spotykałam koleżanki, kolegów z rodzinami. Tak przebiegaliśmy koło siebie. Chodziło się pomiędzy ludźmi.
Wsiedliśmy w pociąg osobowy z wózkiem, już ciemno było. Do dzisiaj pamiętam, jak przechodzę koło tunelu przy Dworcu Zachodnim. W zejściu, jak przechodzi się na perony, było mnóstwo wózków dziecięcych zostawionych, bo ludzie sobie nie mogli poradzić. Mój tatuś mówi: „Zamieńmy naszą spacerówkę na lepszy wózek”. A mama mówi: „A potem ci dzieciaka wyrzucą na drodze”. Nie zgodziła się. Ze spacerówką z budką wtaszczyliśmy się do wagonu i jechaliśmy nocą.
Jedziemy z powrotem. Mama mówi: „Do Warszawy nas wiozą”. Znowu jedziemy. Podwieźli nas za Piastów. Prawdopodobnie Pruszków był zapchany już, nie było miejsca. Z powrotem nas wieźli. Zawieźli nas głęboką nocą do Ursusa na teren fabryki traktorów. Popędzili nas do fabryki, kawałeczek od stacji się szło. Teren był częściowo poprzegradzany siatką. Duże place, puste hale fabryczne i zatrzymaliśmy się. Kobiety z dziećmi mogły wejść do baraku, ale jak tatuś zobaczył, jak wygląda, to mama… Nie chciał iść z moją siostrą. Brat wtulał się trochę z mamą, trochę z Leosią, mała spała w wózku, a ja z tatusiem na jakimś postumencie od maszyny. Jedno palto rozłożyliśmy, drugim się przykryliśmy. Tak przespaliśmy do rana. Rano zaczęli tak na dobre rozglądać się, gdzie jesteśmy. Niemcy ogłosili przez głośniki, że kto przyjdzie sprzątać hale, to dostanie obiad. Tatuś z gosposią poszli sprzątać hale. Potem Niemcy ich pogonili i nic im nie dali. Rozwozili po terenie tylko kawę jakąś. Przywozili kociołek na wózku jakimś, rozdawali. Kto chciał, to brał. Ludzie nie mieli w co brać, bo nie mieli garnków. Dopchać się nie można było. Rozwozili kluski z tłuszczanką. Też nie można było się dopchać. Mieliśmy zapas na wyjście z Warszawy. Resztę mąki, resztę otrąb, mamusia usmażyła racuszki na końskim łoju. To mieliśmy w kartoniku schowane. Po kryjomu nam mama dawała w Ursusie, żebyśmy zjedli. Nam to bardzo smakowało. Wiem, że podgrzewało się na świeczce mleko skondensowane i kaszkę jakąś.
W tym obozie jeździła niemiecka kuchnia polowa. Pilnowali nas, przy siatce stały patrole. Kuchnia polowa zatrzymywała się w jakimś miejscu, [Niemcy] podchodzili z menażkami i nalewano im zupy. Niewielu ich podchodziło. Wzięłam garnek i stanęłam za Niemcami, nalał mi pełen garnek zupy. Do dzisiaj pamiętam smak tej zupy. To było wszystko: mięso, kluski lane, ziemniaki, jarzyny. Pyszna była ta zupa. Cała rodzina się pożywiła. Drugiego dnia poszłam też, mama krzyczała na mnie: „Zobaczysz, że cię zastrzelą”. Mówię: „Jak zastrzelą, to nie zobaczę”.
- Mieli państwo kilka godzin na przygotowanie?
Myśmy od 3 października, od kapitulacji, wiedzieli, że coś będzie. Nie mieliśmy co zbierać. Każdy [zabrał] tylko to, co miał na sobie i ewentualnie zmianę bielizny, ale nie pamiętam zmiany bielizny w czasie Powstania. Pamiętam, że ją miałam. Mama nas mazała jakąś ścierką, takie mycie było. Nie było żadnej kąpieli, chodziliśmy w paltach zimowych. Na kożuchu mieliśmy palta, nie było tak zimno i nie wolno było tego zdejmować. W piwnicach nie było nam za gorąco. Oczywiście mieliśmy wszy. Moja siostra nie miała wszy, myśmy mieli.
- Czy pamięta siostra uczucie głodu?
Szczęśliwie nie znam tego uczucia nie dlatego, żebym miała dostatek, tylko dlatego, że byłam niejadkiem wtedy i dla mnie nie miało to znaczenia, niemniej coś dobrego bym zjadła.
W mieszkaniu na placu Kazimierza leżeliśmy z bratem na tapczanie, był namalowany stół z paterami owoców. To my tak mówiliśmy: „To teraz weźmiemy po gruszce, to teraz weźmiemy może banan”. Od przed wojny w ogóle nie pamiętałam smaku banana ani pomarańczy, ani cytryny, bo nie było.
- Czy w Powstaniu docierała prasa, czy słuchano radia?
U mnie w domu słuchano radia. W piwnicy pod węglem było nasze radio „Telefunkena”, olbrzymie, ale w czasie Powstania nie można było słuchać, bo światła już nie było, nie docierało albo było bardzo słabe. Powstańcy przynosili jakąś gazetę – czy to był „Biuletyn”, czy „Kurier Warszawski”, to się podawało z rąk do rąk. Rodzice rozmawiali o wiadomościach z bibuł, z gazety. W Powstanie było bardzo dużo wiadomości.
We wszystkich domach, gdzie siedzieliśmy w piwnicach – to znaczy w naszym domu i na Śliskiej, bo potem byliśmy w mieszkaniu sami – ludzie bardzo się modlili. Wszystkie pieśni do Matki Bożej, które znam, to z Powstania. Codziennie odmawiali wszyscy litanię i to nie raz.
- Czy jakąś mszę siostra zapamiętała?
Tak. Z naszą gosposią poszłam na mszę świętą na Wronią 18. Na oknie klatki schodowej wewnątrz podwórza ksiądz odprawiał mszę świętą. Byli głównie powstańcy i spowiadał tylko powstańców, a wszystkim udzielił rozgrzeszenia. To raz byłam tylko na mszy świętej. Msze święte podobno były częściej, ale rodzice nie pozwalali nam odejść. Mama, jak zostawała z nami, to też nigdzie nie chodziła, bo ciągle czekała na tatę. Tata ciągle gdzieś wędrował, pomagał, potem przychodził i opowiadał, co się stało. Mieliśmy bardzo dużo różnych wiadomości od znajomych, rodzice mieli różnych znajomych.
Kiedyś przyprowadził tatuś panią Jankę Karpińską – mamy koleżankę z młodości – z jej córką, która zdała maturę przed samym Powstaniem na tajnych kompletach. Pani Janka z Krysią szły środkiem ulicy pod obstrzałem i tatuś je zobaczył i mówi: „Janka!”. Zeszła na bok do bramy czy do piwnicy. „Co ty tak idziesz? Przecież was zabiją”. – „Bo mamy już dosyć i chcemy, żeby nas zabili”. Powstanie zastało ją w Śródmieściu, a mieszkała na Mokotowie. [Tam] został jej mąż, syn prawie już dorosły i siedmioletni synek. Nie mogły się dostać, były w letnich sukienkach, prawie bez pieniędzy. Miały dosyć tułaczki po piwnicach, gdzie nic nie miały, nie mogły sobie poradzić. Tata mówi: „To chodźcie do nas”. Przyszły na Pańską 109 do mieszkania po ciotce. Jeszcze nasz dom stał wtedy. „Płaszcze weźmiesz Stasi – mamy mojej – Jakoś sobie damy radę, może będzie co jeść, może nie będzie”. Zawsze było coś do jedzenia. Na początku Powstania przyniósł pierwszy raz koniny trochę, to mama powiedziała, że nie weźmie tego do garnka, a potem mówi: „Słuchaj, przynieś tej koniny”. Koninę też jedliśmy.
- Pamięta siostra słynną kaszę „pluj” z Haberbuscha? Czy docierała do państwa?
Tak. Z Haberbuscha były syropy słodkie do wódek i był … nie wiem, jak to się nazywało. Myśmy mieli otręby z młyna na Prostej, blisko Żelaznej. Najpierw było coś lepszego niż otręby, a potem już tylko otręby były. Stamtąd to przynosiliśmy. Na Ceglanej były magazyny ze Strójwąsa. Stamtąd przytaszczyli ogórki kiszone w beczkach. Były musztardy, śledzie. Beczka śledzi stała na klatce schodowej na placu Kazimierza, ale nie było wody, nikt nie brał się do tych śledzi, bo nie było ich w czym wymoczyć. Wodociągi dawno nie działały i po wodę się stało dwie godziny. Wykopana studnia w podwórku. Samoloty nadleciały i kolejka prysła – tatuś z gosposią chodził zawsze po wodę – potem od początku znowu. Jak wody było mało w studni, płytko była wykopana, to tatuś przynosił pół wiadra – woda do gotowania była.
Na ulicy Twardej 56 czy 58 w trzecim podwórku była pani Kluzowa, która hodowała krowy przed Powstaniem. W czasie okupacji myśmy chodzili po mleko. W czasie Powstania też miała te krowy. W rezultacie miała już tylko jedną krowę do ostatnich dni Powstania. Krowa dawała mleko tylko dla niemowląt, pół litra dawała. Myśmy mieli daleko po to mleko, to ona dawała ojcu co drugi dzień litr mleka dla mojej siostry. Była w domu banieczka, może półtora litra, chyba gdzieś jeszcze jest. Tatuś bańkę przywiązywał sobie do paska spodni, żeby miał wolne ręce, kiedy się potknął i ze Śliskiej przebiegał przez Żelazną pomiędzy jednym pociągnięciem za cyngiel z karabinu maszynowego a drugim. Nieraz czekał, kiedy będzie przerwa, żeby przebiec. Potem może były przekopy, ale zawsze przebiegał. Kiedyś przebiegając, podniósł chłopaka, którego przesieli karabinem maszynowym. Wybiegł na jezdnię dwunastolatek czy łącznik, tatuś go zdążył chwycić i przebiec z nim jeszcze. Z tym mlekiem przebiegał, przynosił je przez całe Powstanie. Ludzie nosili, co tylko mogli, nawet słomę, żeby krowy miały coś do jedzenia.
- Była akcja: „Dzieci muszą przetrwać”. Były nawet powstańcze plakaty z dzieckiem z kubkiem mleka, mleko dla dzieci, które muszą przetrwać. To był bardzo cenny produkt.
Na Śliskiej kobieta urodziła świeżo dziecko. Niemowlątko było tak strasznie mizerne i ona była mizerna. Na korytarzu siedziała z tym dzieckiem, nie miała nikogo bliskiego w pobliżu. Mama dawała jej trochę mleka.
- Sama nie miała pewnie pokarmu?
Tak. Mamusia moją siostrę cały czas karmiła. Wszyscy mieli skondensowane mleko w puszkach, jako zapas. W tych czasach to trzeba było sobie organizować, bo nie wiadomo było nigdy, co się stanie.
W czasie Powstania mamusia zaszyła nam metryki chrztu w ceratkę i musieliśmy na szyi to nosić, dlatego że nie wiadomo było, kogo zabiją, gdzie oddzielą nas, co się stanie. Z tym wychodziliśmy.
- Przyszedł 7 października.
7 października wypędzali wszystkich z Warszawy. Takich momentów różnych z Powstania to pamiętam bardzo dużo. Zrzuty nad Warszawą. Kiedy Amerykanie zrzucali, wyszliśmy na podwórko z bratem i patrzyliśmy na zrzuty. Potem rozwijały się w spadochrony, część spadła na polską stronę, a część spadła na stronę niemiecką. Jak były zrzuty amerykańskie, to było wszystko na jednym spadochronie: suchary, amunicja, działka. Wcześniej spadły zrzuty rosyjskie, to ludzie klęli, dlatego że w jakimś zasobniku była kasza gorąca, w drugim zasobniku była lufa od działka. Była amunicja i działko oddzielnie i nikt z tego pożytku nie miał, a szumu było przed tym bardzo dużo. Kazali na dachach malować czerwone krzyże, a potem Niemcy bombardowali te budynki. Pamiętam awanturę, kiedy tata powiedział: „Żadnego krzyża nie będziemy na naszym dachu malować”. Mieszkańcy się spierali, a tata powiedział: „Niemcom pokazywać drogę, gdzie są Polacy?”. Nie malowali.
Poza tym byliśmy przy linii frontu, obok Niemców, nie bombardowali tych odcinków, bo dokładnie wiedzieli, gdzie bombardować. Bardzo dużo pamiętam z Powstania różnych momentów tragicznych i komicznych.
- Ma siostra jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania?
8 września było zawieszenie broni. Wyszliśmy na ulicę i przez trzy godziny patrzyliśmy, jak ludzie wychodzą. Wtedy różni znajomi nas namawiali, żeby wyjść. To trochę weselszy moment. Poszliśmy do zakładów Hartwiga i była piękna, miękka bibuła w zwojach. Chodziłam uczesana, miałam warkocze zaplecione, ale z tej bibuły zrobiłam sobie kokardy i przywiązałam sobie do warkoczy. Mama nas strasznie skrzyczała, że tam poszliśmy, bo nigdy nie było wiadomo, co Niemcy złego zrobią.
Nie miałam w czasie Powstania bezpośredniego zetknięcia z Niemcami. W czasie okupacji więcej, gorzej było, bo ciągle kogoś zabierali, ciągle kogoś aresztowali z bliskich, ze znajomych. Ciągle [czegoś] się dowiadywaliśmy. W rodzinie zastrzelili dwóch kuzynów.
- Jak zapamiętała pani wyjście z Powstania. Byliście państwo eskortowani przez Niemców?
Byliśmy. To jest koszmarna historia. Kiedy ogłoszono, że mamy opuścić nasz dom, w którym przebywaliśmy – na placu Kazimierza 10 – wychodziliśmy, a sąsiedni dom podpalali Niemcy. Była tam cała ekipa z miotaczami ognia. Dom sąsiedni już się palił i zaraz [przeszli] do naszego. 7 października ludzie kolumną opuszczali Warszawę. Pędzili nas Srebrną do Towarowej. Potem przez plac Zawiszy Raszyńską do Filtrowej, do Grójeckiej, potem z Grójeckiej w Kopińską. Niemcy po bokach stali, pilnowali. Siostra była w wózeczku, mama ją prowadziła albo niosła na rekach. Mama miała zawsze na plecach plecak z pieluchami. Każdy miał jakiś dobytek, to znaczy mieliśmy zmianę bielizny. Rodzice ze sklepu dali nową bieliznę, bo trochę jeszcze było w piwnicy, w domu. Tatuś zrobił nam z teczek tornistry, myśmy mieli to na plecach i wychodziliśmy, i szliśmy z rodzicami. W miarę bezpiecznie nam było, nic się nie działo.
Wiedzieliśmy, że na Zieleniaku są straszne orgie „ukraińców” z ludnością cywilną. Jak szliśmy Grójecką, to mama mówi: „Żeby nas gdzieś skręcili”. Popędzili nas Kopińską do Dworca Zachodniego i mieliśmy czekać na transporty. Wszyscy się porozkładali. Przed dworcem były działki, pola. Siedzieliśmy prawie do wieczora – do godziny dwunastej mieliśmy opuścić nasz budynek – tatuś mój kombinował, że może uda się uciec, jak zrobi się ciemno. Za Okęciem, przed Raszynem, mieliśmy domek letniskowy, w którym chwilowo w czasie okupacji mieszkali lokatorzy, ale można było zawsze dostać się jakoś. Liczył na to, że przedostaniemy się, może uciekniemy. Nie było mowy, byliśmy pilnowani. Zachęcani byliśmy przez Niemców, żeby wsiadać do pociągów. Pociągi były systematycznie podstawiane i mieliśmy wsiadać.
Tatuś poszedł na działki, przyniósł kartofli, ustawił cegiełki. Mieliśmy wzięte na drogę garnki. Ugotował kartofle, zrobił nam pomidory z cebulą, podjedliśmy sobie troszkę. Mama krzyczała: „Nie za dużo, nie za dużo, bo się pochorujcie” – bo wygłodzeni wszyscy. Nie odczuwałam głodu, ale tata mój strasznie odczuwał głód, mama chyba też. Siedzieliśmy. Wieczorem już nachalnie zaczęli nas poganiać do wypędzenia. Mnóstwo ludzi było. Różni znajomi, ze szkoły spotykałam koleżanki, kolegów z rodzinami. Tak przebiegaliśmy koło siebie. Chodziło się pomiędzy ludźmi.
Wsiedliśmy w pociąg osobowy z wózkiem, już ciemno było. Do dzisiaj pamiętam, jak przechodzę koło tunelu przy Dworcu Zachodnim. W zejściu, jak przechodzi się na perony, było mnóstwo wózków dziecięcych zostawionych, bo ludzie sobie nie mogli poradzić. Mój tatuś mówi: „Zamieńmy naszą spacerówkę na lepszy wózek”. A mama mówi: „A potem ci dzieciaka wyrzucą na drodze”. Nie zgodziła się. Ze spacerówką z budką wtaszczyliśmy się do wagonu i jechaliśmy nocą.
Jedziemy z powrotem. Mama mówi: „Do Warszawy nas wiozą”. Znowu jedziemy. Podwieźli nas za Piastów. Prawdopodobnie Pruszków był zapchany już, nie było miejsca. Z powrotem nas wieźli. Zawieźli nas głęboką nocą do Ursusa na teren fabryki traktorów. Popędzili nas do fabryki, kawałeczek od stacji się szło. Teren był częściowo poprzegradzany siatką. Duże place, puste hale fabryczne i zatrzymaliśmy się. Kobiety z dziećmi mogły wejść do baraku, ale jak tatuś zobaczył, jak wygląda, to mama… Nie chciał iść z moją siostrą. Brat wtulał się trochę z mamą, trochę z Leosią, mała spała w wózku, a ja z tatusiem na jakimś postumencie od maszyny. Jedno palto rozłożyliśmy, drugim się przykryliśmy. Tak przespaliśmy do rana. Rano zaczęli tak na dobre rozglądać się, gdzie jesteśmy. Niemcy ogłosili przez głośniki, że kto przyjdzie sprzątać hale, to dostanie obiad. Tatuś z gosposią poszli sprzątać hale. Potem Niemcy ich pogonili i nic im nie dali. Rozwozili po terenie tylko kawę jakąś. Przywozili kociołek na wózku jakimś, rozdawali. Kto chciał, to brał. Ludzie nie mieli w co brać, bo nie mieli garnków. Dopchać się nie można było. Rozwozili kluski z tłuszczanką. Też nie można było się dopchać. Mieliśmy zapas na wyjście z Warszawy. Resztę mąki, resztę otrąb, mamusia usmażyła racuszki na końskim łoju. To mieliśmy w kartoniku schowane. Po kryjomu nam mama dawała w Ursusie, żebyśmy zjedli. Nam to bardzo smakowało. Wiem, że podgrzewało się na świeczce mleko skondensowane i kaszkę jakąś.
W tym obozie jeździła niemiecka kuchnia polowa. Pilnowali nas, przy siatce stały patrole. Kuchnia polowa zatrzymywała się w jakimś miejscu, [Niemcy] podchodzili z menażkami i nalewano im zupy. Niewielu ich podchodziło. Wzięłam garnek i stanęłam za Niemcami, nalał mi pełen garnek zupy. Do dzisiaj pamiętam smak tej zupy. To było wszystko: mięso, kluski lane, ziemniaki, jarzyny. Pyszna była ta zupa. Cała rodzina się pożywiła. Drugiego dnia poszłam też, mama krzyczała na mnie: „Zobaczysz, że cię zastrzelą”. Mówię: „Jak zastrzelą, to nie zobaczę”.
Warszawa, 3 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk