Krystyna Żukowska „Krzysia”
- Proszę opowiedzieć o sobie. Gdzie się pani urodziła, wychowywała. Jak wyglądało pani życie?
Wychowywałam się w bardzo dobrych warunkach. Moi rodzice byli bardzo zamożni. Miałam siostrę bliźniaczkę, ale już nie żyje. Skoro pytacie o warunki [w jakich żyłam], to zawsze była dla nas zarezerwowana loża w operze. Był kontakt z kulturą, z bardzo interesującymi ludźmi. Ministrem Gospodarki był Kwiatkowski – dzięki niemu powstała Gdynia. Jego córka była moją przyjaciółką ze szkoły. [Chodziłyśmy] do Słowackiego. Najpierw [uczęszczałam] do Szachtmajerowej. Kierowca, który nas odwoził, to zawsze do Szachtmajerowej. [Uczęszczały] tam też Piłsudskie. Stąd je poznałam. Tylko że one były dużo starsze ode mnie. Ale zawsze byłyśmy zapraszane.
Piłsudski to moja miłość. Byłam wychowana na uwielbieniu do Piłsudskiego. W niesłychanie patriotycznej rodzinie. Mój mąż jest pochowany tam, gdzie jest pochowany mój pradziadek, powstaniec styczniowy. […]. Jeśli cofniemy się w mojej rodzinie [do poprzednich pokoleń], to wszystko byli niesłychani patrioci. W każdym powstaniu moja rodzina miała swojego przedstawiciela. Wychowana byłam na książkach pisanych patriotycznie i na uwielbieniu do marszałka Piłsudskiego, który nas do siebie zapraszał. Nie mnie i siostrę, ale byliśmy zapraszani jako szkoła. Byliśmy u niego w Sulejówku, miał tam willę.
- Kim był pani ojciec? Czym się zajmował?
[Wacław Pawłowski] był inżynierem. Miał dużą firmę, która nazywała się „Zjednoczeni inżynierowie”. Mieli budowy – wszystko dla wojska, na północy i na wschodzie Polski. Stąd prawdopodobnie ten niemiecki szpieg, który był naszym kierowcą. Bo skąd by się u nas wziął? Dlatego że ta firma budowała dla wojska.
- Gdzie zastała państwa wojna? Jak pani pamięta pierwsze bombardowania?
[Wojna zastała nas] w Warszawie. Bombardowania pamiętam w ten sposób, że byliśmy bardzo podnieceni. Mieszkaliśmy na ulicy Uniwersyteckiej. Z balkonu był widok na kościół Świętego Jakuba. Olbrzymie mieszkanie, była służąca – w ogóle było bardzo dobrze. Ze względu na to, że to była firma budowlana, rodzice zawsze wynajmowali jakieś mieszkanie albo pensjonat blisko Warszawy. Teraz buduje się przez cały rok, a w tamtym okresie tylko jak pogoda pozwała na przeprowadzenie jakichś prac budowlanych. W związku z tym ojciec nigdy nie mógł być poza Warszawą. Stąd na wakacjach byliśmy zawsze blisko. Tatuś dojeżdżał swoim samochodem.
Bombardowanie Warszawy pamiętam tak, że byłam zainteresowana, że razem z koleżankami chciałyśmy obejrzeć, jak były sygnały alarmowe. W domu była lornetka teatralna. Oglądałyśmy wysoko latające samoloty. U nas była cały czas artyleria przeciwlotnicza.
- Nie zbiegało się do piwnicy?
Jeden raz rodzice zdecydowali, że schodzimy do piwnicy, tak jak wszyscy normalni ludzie. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. Zeszliśmy do piwnicy. Proszę sobie wyobrazić, że uratowałam swojego ojca. Potem były samoloty rosyjskie i Rosjanie bombardowali Warszawę, przygotowywali się do zajęcia nas. W tym okresie były bardzo olbrzymie podwórka, jak ogród. Potem, [gdy] chodziłam do Słowackiego, to zawsze przechodziłam przez podwórko, szło się Raszyńską, na skwerek […].
- Proszę powiedzieć, jakie były nastroje w pani domu. Jak rozmawiano o agresji niemieckiej?
[Wierzono] w zwycięstwo. My się nigdy nie poddajemy. Wśród całego otoczenia mojego ojca wszyscy byli przekonani, że Francja i Anglia pomogą. To było oczywiste. To nie były jakieś supozycje, że może pomogą. Było wiadomo, że pomogą, że jeszcze musimy wytrwać. Tak jak radio nadawało, że musimy wytrwać. Żeby odeprzeć pierwszy atak, przeżyć. Potem ojciec dostał rozkaz wyjazdu z Warszawy i przydział do naszego wojska koło Zaleszczyk. [Miałam] wuja, niesłychanie wielki patriota, wałczył jako ochotnik w 1920 roku. Rotmistrz na koniu, a my wszyscy kochający konie. (W 1939 roku dostałam w prezencie od rodziców konia. Jeździłam konno, a nawet spadłam z konia).
- Do kiedy państwo byli w Warszawie?
Do pierwszych dni września. Bo ojciec szybko spakował dwa samochody. Jednym jechał kierowca Lazar. Bardzo długo u nas pracował, cały czas w firmie. Mój ojciec jeździł sam, a oprócz tego były samochody służbowe, nie jeden, tylko ze trzy – bo to była firma. Duża firma budowlana.
Ten kierowca bardzo lubił mnie i moją siostrę, odwoził nas. Był uszczęśliwiony. Zawsze nas pilnował. „Siedzieć wyprostowane, eleganckie! Wychodzić ładnie z samochodu do szkoły”. Żeby mu nie przynosić wstydu. Jeździł w liberii. To były śmieszne czasy. Boże, w jakich to czasach człowiek żył…
- Pani ojciec został zmobilizowany?
[Tak, został] zmobilizowany. Razem z wujkiem rozmawiał i doszli do wniosku [że wyjedziemy]. Wujek zabrał swoją mamę, czyli moją babcię (Wandę Łoskoczyńską), która została wywieziona do Oświęcimia […], tam zagazowana i spalona. Wujek swoim samochodem, my swoim, Lazar z nami. Jak wyjeżdżaliśmy z Warszawy, okazało się, że wszystkie drogi na wschód są (jak teraz w Warszawie) zakorkowane. Ze względu na to, że Niemcy nadlatywali i strzelali do samochodów, to wszyscy – tak jak długi był ten wąż – jechali w nocy, a w dzień spali gdzieś u chłopów. Samochód to był nasz dom, ale nie spało się w samochodach. Nie zajmowałam się tym, nie interesowałam. Zawsze gdzieś był dla nas przygotowany nocleg.
[…] Dojechaliśmy do Brześcia, potem do Pińska. Pińsk był naszym ostatnim etapem. Tam dziadziuś dostał adres, że ma się zgłosić do Moroczna, czterdzieści kilometrów na południe od Pińska. Tam pojechaliśmy. Już wtedy nasz kierowca się zmył, jednego dnia już go nagle nie było. Jak jechaliśmy do Pińska, już tam [uciekł]. Ale kto to mógł przypuszczać, że to jest Niemiec, że to szpieg.
- Kiedy państwo się dowiedzieli, że on jest szpiegiem?
Jak wróciliśmy do Warszawy w styczniu czy w lutym 1940 roku. Kiedyś jest dzwonek, dziadziuś otwiera i mało nie zemdlał. Jest Lazar w niemieckim mundurze. „Cześć!”. Przychodzi nas odwiedzić. To było takie zaskoczenie dla ojca, że cały czas miał niemieckiego szpiega, jeździł z nim. To był bardzo zaufany kierowca, który się nami opiekował.
- Pani ojciec miał duży dostęp do wojskowych informacji?
Tak, przecież pracował dla wojska. Projekty, które robili, budowali – wszystko na granicy północnej i wschodniej. Widocznie to Niemców zainteresowało.
- Jak się nazywał pani ojciec?
Wacław Pawłowski. Był w AK Okęcie, przyszli do mnie, jak umarł, i dałam nekrolog. Utrzymywał to w tajemnicy przed rodziną. Nikt nie wiedział, że jestem w konspiracji. Nikt nie wiedział, że dziadziuś jest w konspiracji. Moja siostra, która była bardzo chorowita, wędrowała między nami, jakieś rozmowy… To naprawdę było w Polsce świetnie prowadzone. Nie było jakiegoś gadulstwa, żeby opowiadać. Nawet członkowie rodziny [nie wiedzieli], gdzie które [jest].
Z Pińska pojechaliśmy do Moroczna. Tamtejsza ludność białoruska przyjęła nas bardzo mile. Od razu doszli do wniosku razem […] ze swoim duchownym, który był z żoną (co było zaskoczeniem dla mnie i mojej siostry), że nie możemy być u nich na wsi – a wieś była zamożna. Z pewnych względów [umieścili nas] na chutorze. Chutor to chata wybudowana i odsunięta od wsi. Mieszkaliśmy w lesie na chutorze u bardzo sympatycznego małżeństwa. Tam dopiero pierwszy raz zobaczyłam, że oni kładąc się spać na noc, nie rozbierali się, tylko kładli się na piecach. Tam byliśmy.
- Nie znała pani wcześniej Kresów?
Nie, nie… My [zatrzymywaliśmy się] po pensjonatach… W pewnym momencie ktoś do nas puka na tym chutorze. Przychodzi, przedstawił się (nie pamiętam nazwiska) i mówi, że jest z tej miejscowości. Jest wypuszczony z więzienia, bo jest komunistą. Miał proces, był skazany, siedział w więzieniu.
Tak, Polak. Tak nas pokochał, że nas uratował, bo myśmy mieli być rozstrzelani przez Rosjan. Potem wkroczyli Rosjanie i w tej miejscowości był cały rosyjski oddział.
- Co pani ojciec miał robić na Kresach? Miał się spotkać z jednostką wojskową?
Tak, ale wkroczyli Rosjanie i zabrali nam samochód, pierwsza rzecz. [Ojciec] nie zdążył. Myśmy byli w tym chutorze, nie wiedzieliśmy, jakie mieli [plany]. W nocy stukanie. Otwieramy, a on mówi: „Szybko! Naszykowane są konie i uciekacie, bo jutro już będziecie rozstrzelani”. On nas [uratował]. Przecież na pewno się bał, że ktoś [wyda]. Ale nie, ta ludność była taka, że nikt nas nie wydał. Dziadziuś, znaczy ojciec, miał kontakt z tą miejscowością i z tym komunistą.
- Czy Rosjan też traktowali jako najeźdźcę?
Nie. Byli za nami, opiekowali się nami. Widzieli, że byliśmy spokojni.
- Tak po prostu, po ludzku?
Bardzo, bardzo… W nocy nas obudził. Konie, bryczki [czekały], posadził [nas] i całą noc chłopi z tej właśnie miejscowości odwozili nas do Pińska. Powiedzieli, że musimy być w mieście, gdzie są Polacy. Nie możemy być tak, jak [do tej pory]. Obok był majątek Rodziewiczówny, było tam dosyć dużo uciekinierów. Przyszli Rosjanie i wszystkich rozstrzelali.
Do Pińska. Nie wiem w jaki sposób, ale w Pińsku dziadziuś znowu załatwił nocleg. Następnego dnia aresztowała nas władza rosyjska.
- Jak to wyglądało? Pamięta pani ten moment?
Pamiętam, że przyszli. Byli weseli – dla mnie półidioci, wszystko. Myśmy z siostrą bardzo ubolewały nad ich poziomem, współczuły. Ci radzieccy żołnierze nie mieli butów. [Musiało być] sympatycznie, bo przecież przynieśli nam wolność. Wszyscy musieli się cieszyć, w związku z tym oni też cały czas byli roześmiani. Osadzili nas w lochach twierdzy w Brześciu. Była tam już duża grupa Polaków. Siedzieliśmy. Nie miało się pieniędzy, to [szłyśmy na targ]. W tym czasie były targi tak jak i teraz, sprzedawało się ciuchy. Sprzedawałyśmy Rosjankom koszule nocne jako suknie. […]
- Słyszałem o tym, że jak do Lwowa wkroczyła armia, to żony oficerów chodziły w koszulach nocnych.
Busia miała ładne, duże koszule. Mama stale chorowała na serce, dziadziuś stale się mamą zajmował, pilnował stosunków w twierdzy…
Myśmy wychodziły, chodziłyśmy na targ, brałyśmy [koszule] na ręce, zarzucałyśmy. Uważałyśmy to za wspaniałą zabawę. Sprzedawałyśmy. Właściwie sprzedało się wszystko. Pewnego dnia dowództwo rosyjskie (nawet nie wiem, jak oni się nazywali) zebrało wszystkich w dużej, podziemnej sali. Powiedzieli, że musimy podjąć decyzję. Nie mogą nas dłużej trzymać w twierdzy. W związku z tym część będzie wywieziona w głąb Rosji, a część przez Bug, gdzie są Niemcy. Wszyscy poza moim dziadziusiem zdecydowali, że do Rosji, bo to przyjaciele, a Niemcy nas na pewno z miejsca zabiją. A dziadziuś nie. W związku z tym przyłączyli do nas młodą parę małżeńską.
Jak po wojnie kontaktowałam się z podziemną organizacją, to powiedzieli mi, że to na pewno byli rosyjscy szpiedzy. Niemcy im nic nie zrobią, bo taka grupa: młodzi, starsi i dzieci. Żołnierze przewozili nas przez Bug. W moich wspomnieniach to jakby podróż przez ocean. Widocznie tak krążyli. Niemcy strzelali do nas, oni strzelali do Niemców, a myśmy tak jeździli. Jechali, jechali, w pewnym momencie przycumowali na wybrzeżu i kazali nam wyjść. Powiedzieli, że tu są Niemcy, którzy wiedzą, że my będziemy i nic nam nie zrobią. Pokażą nam drogę do najbliższej stacji kolejowej. I tak było. To było nocą. Nie mam pojęcia, jakimi szliśmy drogami, bo szliśmy już pieszo. Dziadziuś miał jakieś pieniądze (dolary czy coś), poleciał i załatwił bilety do Warszawy. Pociągi chodziły. W ogóle wydawało nam się, że już nie ma wojny. Pociągiem pojechaliśmy do Warszawy. Przyjechaliśmy i poszliśmy do naszego mieszkania.
- Jakie odnieśliście wrażenie, widząc okupowaną Warszawę?
Straszne. Moja mama uwielbiała swoją matkę. Myśmy zresztą też bardzo kochały babcię. W związku tym od razu pojechałyśmy na Nowy Świat (mieszkali na Nowym Świecie), żeby ich poszukać, że może tam są. Tymczasem Nowy Świat był cały spalony. Niemcy się już wtedy postarali, zamek już był zniszczony. W naszym mieszkaniu okazało się, że wujek też wrócił. W porozumieniu ze swoim dowódcą zdecydował, że nie przedostaje się przez Rumunię do naszej armii (jak wszyscy oficerowie) tylko będzie w Warszawie. Naturalnie w organizacji podziemnej. Tworzył tą [organizację].
- Czy Niemcy do niego dotarli? Musiał mieć inne papiery?
Absolutnie. Mieliśmy nowe papiery. W tym okresie miałam trzy różne legitymacje na różne nazwiska. Ci dawali takie, ci dawali takie.
- Musieli państwo zmienić adres?
Nie. Na szczęście Niemcy tak się nie interesowali. Zresztą mieszkałam w bardzo eleganckim domu. Niektóre mieszkania zajmowali oficerowie niemieccy. Mieszkał też nasz nauczyciel muzyki, profesor Walentynowicz. Wieczorem, jak była godzina policyjna, organizował koncerty. Nawet ja i moja siostra też grałyśmy na tych koncertach – Brahmsa czy innego… Niemcy byli grzeczni, eleganccy i mieszkali razem z piękną Żydówką. Ona nie wychodziła. Proszę pomyśleć, jaka była solidarność. Tego teraz wśród Polaków nie ma.
To była Uniwersytecka 4, Raszyńska 56 i Raszyńska 58. To był cały teren. Wszyscy wiedzieli, że ta Żydówka [tam mieszka]. Wychodziła na balkon, z nią się rozmawiało, utrzymywało się stosunki. Oficerowie niemieccy przychodzili wieczorem po służbie, rozpoczynał się koncert, graliśmy. Dlatego mówię, że proszę się nie dziwić, że jestem trochę zwariowana, bo to wszystko były warunki zupełnie nieprawdopodobne… Tam byliśmy bombardowani. Od razu miałyśmy kontakt ze szkołą. Uczyłyśmy się na kompletach. W mieszkaniu u każdego z rodziców odbywały się jakieś lekcje. U nas biologia, moja ukochana przyroda.
Cała szkoła była zorganizowana. Myśmy przecież byli jedną z pierwszych szkół, która zorganizowała komplety i egzaminy maturalne na kompletach. Przecież w 1943 roku robiłam maturę w szkole Słowackiego. W 1939 roku byłam przeniesiona na Słowackiego.
- To było organizowane przez szkołę?
Naturalnie.
- Niemcy się nie interesowali, że u państwa danego dnia jest więcej osób?
Nie. Co się później okazało. Na ten temat się nie mówiło, bo myśmy wtedy byli wśród komunistów. Bardzo rzadko poruszało się te tematy. Szkoła była tak zorganizowana, że nasza przełożona (chyba Kasperowicz, po wojnie została odznaczona) zorganizowała nauczanie. Wystąpiła o zezwolenie na szkoły gospodarstwa domowego. Początkowo przez dwa lata myśmy chodziły do gimnazjum jako do szkoły gospodarstwa. Tam przychodziły [nauczycielki]. Gospodarstwa domowego uczyła nas nasza nauczycielka historii. Nigdy tego nie zapomnę. Uważała, że choć jedną godzinę w ciągu dnia musimy mieć niby z tej szkoły. Przynosiłyśmy podręczniki, uczyłyśmy się. Ona nas nauczyła, jak sprzątać mieszkanie. Każdy pokój innego dnia.
- Czy były niemieckie wizytacje, na których trzeba było udawać, że uczy się właśnie tego, a nie czego innego?
Nie. Myśmy wiedziały, to wszystko było poza nami. Uczennice nie były tak wprowadzane. Było bardzo duże samouświadomienie narodu, to nie był taki naród jak teraz, to była trochę inna Polska. Nie mówię tego dlatego, że jestem z takiej, a nie innej rodziny. Odwrotnie, bardzo kocham ludzi pracy. Jestem w dobrych stosunkach z mieszkańcami tego domu, którzy pochodzą przede wszystkim ze wsi. Były pewne rzeczy, których się nie przekraczało. Nie było mowy, żeby takich młodych wprowadzać w to, co się robi. Nie wiedziałam, że tatuś jest w organizacji, że wujek Julek [Juliusz Łoskoczyński] tworzył olbrzymią organizację, był jednym z dowódców. O tym nigdy się nie mówiło.
- Kiedy pani zaczęła działalność konspiracyjną?
Bardzo szybko. Byłam żywa, energiczna, więc trzeba walczyć. Wychowana na kulcie Piłsudskiego i [patriotycznych] książkach, od razu zaczęłam się dowiadywać. Dowiedziałam się, że jest oddział organizacji odpowiedniej dla nas. Poszłyśmy we dwie, z Krysią Zielińską – koleżanką z mojej klasy. Byli tam młodzi ludzie i przyjęli nas do organizacji. Z tym że to nie była organizacja militarna, tylko przede wszystkim prawica. Nazywała się Konfederacja Narodu. Gdybym to ujawniła kiedykolwiek po wojnie, to bym była natychmiast rozstrzelana. Była tak wroga komunistom.
We dwie zostałyśmy zorganizowane w jednostkę wywiadowczą. [Wspominam] z płaczem, ale się śmieję. Chodziłyśmy pod kościół Świętego Jakuba i musiałyśmy spisywać numery wojskowych samochodów niemieckich, które jechały na wschód. Zdawałyśmy egzaminy – zdałam na kaprala. Po szkole zostałam kapralem. Wreszcie dorwałyśmy się do broni. Miałam chyba czternaście lub piętnaście lat.
- Gdzie miała pani szkolenia z broni?
W coraz to innym mieszkaniu. Przychodziło się z bronią.
- To była nauka teoretyczna?
Nie tylko teoretyczna. Myśmy musiały zdawać egzaminy na stopnie podoficerskie. W tej dzielnicy mieszkała przeważnie inteligencja i organizacja zdecydowała, żeby to były podoficerskie. Nie dla zwykłych szeregowych żołnierzy, tylko oficerskie. Szkolenie zakończyło się egzaminami. Przychodzili do nas panowie, egzaminowali. Musiałyśmy rozebrać i złożyć pistolet, kilka razy strzelić. Jechało się pod Warszawę i strzelało się w lesie, żeby nauczyć się posługiwania bronią. Wszystkie rodzaje… granatów [przerobiliśmy], co mi bardzo pomogło w czasie Powstania. Jaki granat, jak się włącza.. Oprócz tego o wojsku: kto, jakie stopnie. To był po prostu rodzaj podchorążówki.
- Wtedy zmienił się rodzaj pani działalności?
Tak. Ponieważ szkołę trzeba było zamknąć, nasza przełożona przeszła już tylko na komplety po domach. Trzeba było gdzieś coś robić, pracować. Przez znajomości (naturalnie mojego tatusia) dostałam się do szpitala Dzieciątka Jezus. Pracowałam w radiologii u profesora Trojanowskiego. Było dwóch: Trzaskowski i Trojanowski. Tam nauczyłam się robić zdjęcia. Byłam dobrym rentgenologiem. Najlepszy dowód: jak już była wojna między Niemcami a Rosją, jak Rosjanie zaczęli bombardować, to nasi młodzi lekarze naturalnie byli w organizacjach. To nie było tak, że to coś wyjątkowego, że ktoś był w organizacji. Dla mojego środowiska było naturalne, że wszyscy są w organizacji […] Kiedyś był radziecki nalot i były sygnały [ostrzegawcze]. Nasi młodzi lekarze brali torby lekarskie i szli w różne miejsca, bo też wszyscy byli w organizacjach, jako pomoc lekarska dla rannych. W tym okresie Warszawę bombardowaniami najbardziej zniszczyli Rosjanie. […] Mówię to, co pamiętam. Nie wiem, może okaże się, że prawda była jeszcze inna. Nasz ukochany [lekarz] został zabity, przystojny, wszystkie się w nim kochałyśmy.
Nie. Pracowałam na rentgenie u profesorów Trojanowskiego i Trzaskowskiego. Ten młody, [który zginął] był chirurgiem. Moja koleżanka Hanka nauczyła się tam i była instrumentariuszką. Młodzi lekarze byli z jakichś organizacji i nam go przynieśli, niestety nieżywego. Co z nim robić? Zdecydowali (i od razu mnie poprosili), że trzeba go ukryć. Było to dla mnie zupełnie jawne. Musimy go ukryć, żeby nie oddać ciała, jak przyjdą Niemcy, że to jest nasz.
Wtedy, gdy Rosja bombardowała Warszawę. […] Nie pamiętam, to był już 1943 rok. Chcieli bombardować Niemców, bo już była wojna niemiecko-rosyjska.
Proszę sobie wyobrazić, że nasze rentgenowskie pomieszczenia były najlepsze, żeby go przechować. Układałam go na stołach, na którym robiłam ludziom zdjęcia. To był młody lekarz, szalenie przystojny, wszystkie się w nim kochały. Od zewnątrz zostałam zamknięta na klucz. Przyszedł dyrektor szpitala i powiedział, że mam zrobić jak najlepsze zdjęcia, bo organizacja chciała mieć dowód, z jakiej broni został zabity, gdzie są kule.
Ułożyłam go, oni mnie zamknęli. W pewnym momencie patrzę (to było jedno z przeżyć), a on się nagle uśmiechnął. To się nazywa grymas śmierci, ale ja nie wiedziałam. Ja już półżywa. Zrobiłam mu świetne wszystkie zdjęcia i go zabrali. Nie wiem [gdzie], bo mnie już nikt nie mówił. Byłam do pracy, a oni decydowali. To była organizacja, ale to był cały szpital.
Doktór Maks był lekarzem w „Parasolu”. W tym okresie spotkało mnie nieszczęście, ale może to palec Boży. Ślizgałam się bez butów (taka szybka byłam), a mieliśmy wielkie mieszkanie i były drewniane podłogi, klepka. Nagle strasznie zabolał mnie palec i coś mi weszło w palec u nogi. Nie wiedziałam, co to jest. Nie mogłam chodzić, do dzisiejszego dnia mam sztywny. Dostałam gorączki ponad czterdzieści stopni. Opiekę lekarską miałam naturalnie jak najlepszą. Nie wiedzieli, co robić, wreszcie zdecydowali, że mi amputują palec. Miałam zakażenie krwi z bardzo wysoką gorączką. Wtedy akurat sama zostałam w mieszkaniu i zdecydowałam, że nie, że nie będę miała żadnej amputacji.
Wzięłam nożyczki, zdezynfekowałam je pod ogniem i przecięłam palec. Nie bolało tak strasznie, bo on był już cały zropiały. Przycisnęłam i wyleciała długa drzazga, którą przez wiele lat miałam na pamiątkę. Jak drzazga wyleciała, to nie muszę mieć amputacji nogi, tylko trzeba mnie leczyć, żeby nie było zakażenia krwi. To była moja pierwsza operacja. Wtedy Hanka Karczewska z „Parasola” – pseudonim „Zula” (o której już mówiłam, że wciągnęłam ją do WSK) – przyleciała do mnie: „Nie WSK – tu już mamy te tytuły, jesteśmy w wojsku. Ale my teraz do dywersji się dostaniemy”. Nasza organizacja harcerska u Słowackiego – która cały czas działała – miała kontakt z dywersją. Tam właśnie było bardzo dużo harcerzy.
- Jak wyglądała pani działalność?
Moja działalność wyglądała w ten sposób, że zostałam przyjęta do sanitariatu. Ponieważ we dwie byłyśmy w szpitalu, więc wszystko potrafiłyśmy. Uważałyśmy, że jesteśmy już równe lekarzom, jeżeli chodzi o postępowanie z rannymi. Miałyśmy u niej spotkania na ulicy Grójeckiej, czwarte piętro i dalej nas uczono. To już była dywersja, teraz byłyśmy uczone na dywersję. W nocy wyjeżdżało się pod Warszawę, strzelało się, robiło się jakieś obozy. Chłopcy brali udział w atakach. Przecież z „Parasola” zabrali… chyba „Rudego” […]. Powiem, że byłam zaskoczona, że myśmy były na żołdzie. Myśmy miesięcznie dostawały pieniądze jak żołnierze i musiałyśmy pokwitować. [Pisałam]: „Kapral Pawłowska Krzysia”.
- Wie pani, skąd były te pieniądze?
[…] Po wojnie myśmy jeszcze liczyli, że może dalej będziemy w organizacji i teraz wyrzucimy Rosjan. Myśmy cały czas dostawali pieniądze z organizacji. Potem jedna z moich koleżanek z sądu, jak już wiedziała, że byłam w AK (starałam się mówić jak najbardziej oględnie), powiedziała: „Co to za AK, co to to… To wszystko było na żołdzie kapitalistów angielskich”. Dobrze, bardzo dobrze – nic się nie odezwałam. Przecież w Londynie było państwo polskie. Był prezydent, były ministerstwa. Między innymi były pieniądze przeznaczone na dywersję. Przecież musieliśmy być całkowicie dyspozycyjni. Czyli rezygnacja z pracy, cały dzień do dyspozycji.
- Czy pani ojciec pracował?
Gdzieś tam pracował, ale gdzie, co i jak – tego [nie wiedziałam]. To były tematy, które w ogóle nie były poruszane. Wiem, że jak przychodził, to myśmy musiały być bardzo grzeczne i cicho, bo był bardzo zmęczony i zdenerwowany. Było wiadomo, że nie wolno nam się odzywać. Kiedyś byłam taka nieznośna, że służąca zasłała mi moje łóżko (kiedyś nie było kanap, tylko były piękne łóżka, kapy) i mnie zasłała w środek – schowała przed ojcem, który wracał. Zrobiłam coś takiego, że było wiadomo, że dostanę straszne baty. To było w czasie wojny.
Nie, teraz jest już „Parasol”. Z tym że nie wiedziałam, że to jest nazwa „Parasol”. Na meldunkach pisaliśmy „PL”. Byłam w sanitariacie. Oprócz tego dostawałam zadania, bo – jak zaznaczyłam – dyspozycyjność była na cały dzień. Dowódcą sanitariuszy był doktór Maks, który pracował w szpitalu na Pradze. Zostałam wezwana. Dostałam dwa pakunki, dwa pistolety z nabojami i miałam je zawieźć do tego szpitala. „No jak zawieźć?”. Naturalnie wchodząc do tramwaju. Wiedziałam tylko, że muszę usiąść nie tam, gdzie w tramwaju są cztery siedzenia, tylko dwa, żeby nikt koło mnie nie siedział.
Nigdzie nie chowałam, trzymałam na kolanach i tak jechałam. To było w paczce i wiozłam paczkę. A że to były akurat pistolety… Pamiętam to, bo przyznam się, że jak jechałam, trochę byłam zaniepokojona. Cały czas patrzyłam, bo wtedy w Warszawie były łapanki. Zatrzymywali tramwaje i nieraz wyprowadzali z tramwajów. Więc wolałam, żeby mnie to akurat podczas tej podróży nie spotkało. Byłam bardzo nastawiona na to, co się dzieje na ulicy. Jak przystanek, to [obserwowałam], czy są ludzie, może są żołnierze niemieccy, to trzeba szybko wyskoczyć albo [co innego]. Coś tam sobie planowałam, co wtedy zrobię.
- Myśli pani, że warszawiacy domyślali się, kim pani jest, co pani wiezie?
Nie, w ogóle, jak to? Ja bym nie pracowała w konspiracji, [gdyby tak łatwo mogli się zorientować]. Przecież przeszłam przeszkolenie konspiracyjne. Mogłam grać rolę młodej, rozgadanej dziewczyny, ale nigdy to, że w organizacji. Skąd mogłam wiedzieć, kto siedzi w tym tramwaju? Jak byliśmy w swoim towarzystwie, to naturalnie. Między nami młodymi, w szkole między koleżankami mówiło się na ten temat. Wiedziało się. Wiedziałam, że moja koleżanka Marysia Więckowska, która zginęła na Starówce, [była w organizacji]. Była w szpitalu na Długiej (straciła rękę i nogę), a Niemcy przyszli i zabili, jak myśmy wycofali się ze Starówki. Niemcy przyszli i zabijali wszystkich rannych. […]
Woziłam im broń, miałam dalsze szkolenia, nosiłam pocztę. Przecież [listów] nie wysyłało się pocztą, tylko się zanosiło. [Byłam] do dyspozycji. Już nigdzie nie pracowałam, tylko w organizacji. Potem okazało się, że nadchodzi oczekiwany dzień i będzie Powstanie. Boże, co to była za radość! Zostaliśmy podzieleni. Najpierw dostałam przydział do jednostki, do żołnierzy. Zostałam [przydzielona] do grup z Legionowa. Chodzili do szkoły… na Jasną i tam do nich jeździłam. Poznałam się tam z nimi. Przecież konspiracja to konspiracja, znało się tylko kilka osób z najbliższego grona. Ale żeby się wszyscy spotykali, to było wykluczone.
- To były stałe osoby? Ile ich było?
Tak, miałyśmy stałe osoby. Nas, sanitariuszek, było w grupie około kilkunastu. Z tym że bardzo rzadko spotykałyśmy się tylko w tym towarzystwie.
- Czyli to było bardzo utajnione?
Cudownie utajnione. Po moich lekturach z okresu dzieciństwa (bo czytałam już mając trzy, cztery lata), to było coś cudownego, była pełna konspiracja. Potrafiliśmy ją zachować. Nie było nigdy żadnych wsyp, wydawało nam się, że jest cudownie. Poza tym robiłyśmy to, co chciałyśmy – walczyłyśmy z Niemcami. Przecież były zamachy – zamach na Kutscherę to przecież „Parasol”. Kilka akcji było bardzo znanych i głośnych, i jest do dzisiejszego dnia. Sanitariat musiał być gotowy nawet do tego stopnia, że myśmy niektórych rannych żołnierzy zawozili do szpitali. Szpital na Woli był cały poddany organizacji, tak że oni tam przyjmowali. Do tego szpitala zawoziło się rannych na operację. Ale kto? Sanitariuszki.
- Panią przydzielono do Legionowa?
Tak, do Legionowa. To był II pluton […].
Nie pamiętam. Rozpoczęły się moje nieszczęścia, byłam ranna.
Pamiętam, że oddział wrócił z jakiegoś wypadu. Chłopcy byli zmęczeni, ale przynieśli trochę jedzenia. Nie wiem dlaczego, ale nigdzie się nie spotkałam, nikt nie pisał, że wtedy u nas na Starówce zaczął panować straszliwy głód. Myśmy nie mieli zupełnie nic do jedzenia.
- Wróćmy do Legionowa. Jakie były państwa zadania?
Musiałam ich badać, pilnować – przecież to było wojsko. Przede wszystkim wszyscy mieliśmy zbadaną grupę krwi. Każdy miał wytatuowane, jaką ma grupę. Miałam zero.
Przygotowywali się do dywersji […].Różne ataki, zabieranie Niemcom broni…
Podczas Powstania… to jest już inny rozdział. W każdym razie dostałam przydział. Ponieważ rzadko było, żeby dziewczyna prowadziła samochód (a ja prowadziłam), dostałam [przydział] do jednostki motoryzacyjnej. Myśmy, uważając się za prawdziwe wojsko, mieli oddział motoryzacyjny – bez samochodów, ale z kierowcami. Przydział miał być, jeżeli będzie ogłoszony alarm o Powstaniu. Dostałam przydział na ulicę Zgoda. Pierwszy był alarm… chyba próbny. W każdym razie wszystkie zostałyśmy z niego zwolnione do domu. Trzeba się było samemu [dostać] z olbrzymią walizką, gdzie miałam lekarstwa, zastrzyki. Myśmy byli bardzo dobrze zaopatrzeni. […]
Alarm wyglądał w ten sposób, że [zadzwonił] ktoś do mnie przez telefon, [podał] hasło – wtedy wiedziałam.
Nie, nic.
- Proszę powiedzieć o samym wybuchu.
Pojechaliśmy, spotkaliśmy się i zostało odwołane. Dawaj, wracać z tym wszystkim. Byłam wściekła. Wróciłam z tym. Po tygodniu – 1 sierpnia – znowu jest alarm. Jadę. W tym mieszkaniu zastaję już grupę naszej sekcji motoryzacyjnej. Ja sanitariuszka. Myśmy nie mieli kontaktu z naszym oddziałem. Oddział walczył na Woli.
- Ale pani została skierowana właśnie tam?
Tak, tam. Siedziałam z nimi. Naturalnie od razu włączyłam się w opiekę nad rannymi ludźmi, nawet cywilami. Pierwszy zastrzyk, który zrobiłam, to cywilowi, który został postrzelony. Upadł. Uznałam, że jest ranny, dałam mu lekarstwo. Wszystko mu dałam i wtedy się zorientowałam, że on w ogóle nie żyje. To też był dla mnie wstrząs. Zastrzyk i wszystko robiłam trupowi.
Na ulicy Zgoda. Potem nie wiem… Nie było tak, żeby dowódca nam opowiadał. Powiedział tylko: „Przedzieramy się na Wolę do naszego oddziału. Bo nie ma mowy, żebyśmy tutaj zdobyli jakieś samochody i tu coś stworzyli. Tylko szukamy naszych. Gdzie oni są? „Haberbusch & Schiele”. No więc do „Haberbuscha & Schiele”. Od razu była rozdzielona broń. [Przedostawaliśmy się] skokami. W AK było bardzo dużo jednostek, które zajmowały się barykadami. W tym czasie przez ulicę Marszałkowską co pewien czas były wysokie barykady i można było wzdłuż barykad przebiegać, naturalnie bardzo się schylając.
U „Haberbuscha & Schiele” skaczę z pierwszego piętra, bardzo sobie ranię nogę, kolano. Zupełnie nie mogę [chodzić], utykam. Tam było bardzo dużo jednostek z AK. Spotkałam tam swoich kolegów, którzy mieszkali w mojej dzielnicy. Właśnie tych z „Chrobrego”, tam ich spotkałam. Dalej szłam już z nimi. Wyglądało to w ten sposób, że myśmy byli podzieleni na małe grupy i przez ulicę (gdzie Niemcy do nas strzelali) przechodziliśmy skokami. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy. „Parasol” musiał się wycofać z cmentarza na Woli i idzie na Stare Miasto. „Chrobry” zdecydował, że idzie na Stare Miasto, to i ja idę na Stare Miasto. Chcę opowiedzieć pewien moment dla [zobrazowania], jak się to wszystko odbywało. Nim doszliśmy do Starego Miasta, cała nasza grupa została zebrana, przyszedł do nas ksiądz, usiedliśmy. Udzielił nam rozgrzeszenia grzechów w wypadku nagłej śmierci. To jest taka nazwa, jest taka forma w Kościele katolickim. Chciałam opowiedzieć, jaki to był nastrój. Myśmy siedzieli, klęczeli, modliliśmy się.
- Byli państwo przygotowani na najgorsze.
Ależ tak! Naturalnie! Wszyscy uważaliśmy, że możemy zginąć. Widzieliśmy, że niezbyt się to udaje i jak to jest. Nie mamy przewagi, nikt nam nie pomaga. Zrzutów w polskiej armii nie ma. Polska armia siedzi na Pradze u Rosjan, do nas bez przerwy przepływało dwóch, trzech Polaków. Nie puszczali ich, a oni chcieli do nas przyjść.
- Pamięta pani zrzuty od armii radzieckiej? Czy były efektywne?
Oni od razu włączali się do nas, do różnych oddziałów. Byłam już wtedy na Żoliborzu. Spotykałam się z nimi na Żoliborzu. [Było ich] dwóch, trzech. Kiedyś padł zwariowany pomysł – chcę, żeby o tym wiedziano. Przed ostatecznym atakiem Niemców na nas, grupa lub jakiś oddział z… Żoliborza zorganizowała wieczorek taneczny. Tańczyłam. Było to w jakimś wielkim pomieszczeniu, nie mam pojęcia. Najpierw byliśmy kwaterowani w szkole Poniatowskiego naprzeciwko Dworca Gdańskiego. Rozpoczęło się natarcie niemieckich czołgów, podnosiły [lufy] do góry na naszą wysokość, żeby nas dosięgnąć. Na wieczorku miałam powodzenie, tańczyłam z chłopakami. Ale byłam już trzaśnięta, bo to było już po moim zasypaniu, po mojej kontuzji.
- Może pani o tym opowiedzieć?
Tak, muszę opowiedzieć. Uważam, że Pan Bóg mnie jakimś cudem wyciągał z takich sytuacji. Na przykład byłam przewrócona w kanale, idą po mnie, a ja nie mogę wstać.
Wrócił oddział. Był głód i w związku z tym przynieśli nam jedzenie. Wychodziło się na pole, szukało się. Na Starówce nie było żadnych ogródków działkowych, nic. Ale gdzieś zdobyli jedzenie i powiedzieli nam, że to jest królik, żebyśmy to zjedli. To był kot. Poznałam, ponieważ zawsze miałam zwierzęta, miałam i koty, i psy, miałam swoje szczury ukochane, które zawsze siadały mi z tyłu pod włosami, jak przychodziłam. […] W każdym razie siedzieliśmy tam i się gotowało. Gotował się kot, gotowało się jeszcze jakąś zupę. W naszym oddziale znajdowały się dziewczyny, które zajmowały się tylko aprowizacją i gotowaniem, bo przecież ktoś nas musiał karmić. W czasie Powstania myśmy musieli być na wikcie. Musieliśmy dostawać jedzenie, picie, to było cudownie zorganizowane. Nie wiem, czy jakiekolwiek państwo miało taką organizację, jak nasza. Tam siedzieliśmy.
Wtedy rozpoczął się niemiecki nalot. Była kuchnia, przedpokój do wyjścia, a obok był duży pokój (którego potem sama broniłam) i następne dwa pokoje. Okna nie wychodziły na podwórko, tylko od strony ulicy Nalewki. Stamtąd zaczęli nas atakować. Zbombardowali, ale teraz chcieli to przejąć, zdobyć ten teren. Nie chodziło tylko o to, żeby zbombardować, ale żeby zająć i nas wypędzić. W nasz dom trafiła bomba. Byłam zdziwiona, jak wygląda zasypanie. Przede wszystkim robi się ciemno, robi się pył, bo walą się mury, lecą cztery piętra, duszność, zupełnie nie można oddychać. Ciemno, bo byliśmy pod gruzami. Byłam na parterze. Wszyscy mieszkańcy byli w piwnicach, natomiast oddziały były na parterze. Wszystkie mieszkania były otwarte i myśmy tam spali. Przecież musieliśmy karmić się, umyć się. To był nasz… posterunek. Był bardzo miły dowódca.
[Siedziałam] skulona i nagle dostaję straszne uderzenie w głowę. Za chwilę się ocknęłam. Siedzę skulona, dotykam ręką i moje osłupienie – od góry do dołu jestem pod jakąś ścianą. Co głupi człowiek podświadomie robi? Zaczyna to pchać. Myślałam, że to wypchnę, a to była granica. Siedziałam, za mną było okno wychodzące na podwórko i z tej strony gruzu nie było. To znaczy był, tak że mogłam się stamtąd uratować. [Myślałam], w jaki sposób mogłabym się uratować? Pcham, pcham. Nagle jest mój kolega, którego bardzo lubię, nazywał się Andrzej Goebel. […] Mówi: „Krysia, nie pchaj. Czołgaj się, musimy się stąd wyczołgać”. Nie widzę go, ale jest obok mnie. Czuję jego dotyk i nie wiem w jaki sposób (musiał chyba Pan Bóg zesłać aniołów), ale udaje mi się [przeczołgać] między wielkimi połaciami… stropów do czwartego piętra, a my na parterze. Zaczęłam się wić, zupełnie jak wąż i nagle widzę, że robi się jasno (bo tak to czarna noc), coraz jaśniej. Wychodzę na klatkę schodową tego domu. Wyszłam z zasypania.
Byli tam ci, którzy nie byli z nami, nie zostali zasypani i próbowali nas odkopać. Pomogli mnie wyciągnąć z tych gruzów. Andrzeja już nie widzę. Mówię do nich, że tam obok mnie została Krycha, która została ciężko raniona w nogę i powiedziała, że nie ma mowy – bo namawiałam ją, że będziemy się razem ewakuowały, próbowały stamtąd wydostać. Okazało się, że doszli do niej tą samą droga, którą szłam, miejscami, którymi można było się prześliznąć. Wyciągnęli ją. Spotkałam się z nią po Powstaniu na spotkaniu u „Chrobrego”. Uważała mnie za swojego wybawcę. Prawie się do mnie modliła. Sama się ruszyć nie mogła. Mogłam im nie powiedzieć, [że tam została,] ale nie ze złości, tylko z podenerwowania. Człowiek jest zaszokowany tym wszystkim, co się zdarzyło. Poza tym okazało się, że miałam ranę na głowie. Mam na pamiątkę szramę do dzisiejszego dnia.
Nikogo więcej nie wyciągnęli. Dowódca zaczął na podwórku zbierać tych, którzy przeżyli – było nas już tylko kilkanaście osób. Powiedział, że ponieważ teraz rozpoczyna się atak, to musimy uratować ten dom, nie wpuścić tu Niemców. W związku z tym rozdaje nam broń. Poprosiłam, że chcę granaty, bo lubię granaty. Byłam obładowana granatami, ale dostałam też pistolet. Każdy dostał swój odcinek, przydział […], którego musi bronić przed atakiem Niemców. Nasz dowódca powiedział, że teraz rozpocznie się ich bezpośredni atak. Stoję, wyglądam, sunie pojazd. To były „goliaty”. Wcale nie zrobili ataku żołnierzy. [Dopiero] później, jak myśmy się musieli wycofać. Elektrycznie sterowane olbrzymie ładunki z wybuchami, tak jak robią teraz. Jak zobaczyłam, że jest „goliat”, to myślę sobie: „Nie mam do kogo strzelać”. Ale jest „goliat”. Próbowałam tam strzelić. Na szczęście nie udało mi się go ustrzelić, bo wcześniej byłby wybuch. [Wybuchały] przy każdym dotknięciu albo mieli… […] [detonator].
Odciąć, bo [„goliat”] poruszał się na przewodach elektrycznych. Na pewno Niemcy za nimi szli i przypuszczam, że oni decydowali, czy zdetonować, czy nie. To było bardzo ciekawe, bo okazuje się, że to widziało bardzo mało żołnierzy. Myśmy mieli to szczęście, że widzieliśmy i przeżyliśmy. Wtedy dowódca powiedział, że niestety wycofujemy się. Z „goliatami” nie możemy walczyć, nie damy rady – po prostu samobójcza śmierć. W związku z tym przechodzimy obok na ulicę Długą i jest tak zwany… Pasaż Simonsa […] To był widocznie jakiś pasaż handlowy. Przez trzy czy cztery piętra były schody do góry i myśmy usiedli na tych schodach. Siedzimy i [ogólne] zainteresowanie, w jaki sposób się tam znaleźliśmy. Każdy opowiadał swoją historię i ja opowiadam swoją.
Mówię: „Słuchajcie, gdzie jest Andrzej? Andrzej! Odezwij się! Gdzie ty jesteś? Ja już tu jestem”. Robi się cisza. Patrzą na mnie dziwnie: „Co ty wołasz? Kogo ty wołasz?”. Mówię: „No, Andrzeja Goebla”. – „Moja droga, ocknij się, Andrzej trzy dni temu został zabity i leży tam pod oknami tych pokoi, które broniliśmy potem. Nie żyje, myśmy nie mogli go [ściągnąć], tak Niemcy strzelali”. Chowaliśmy na podwórku, jak byli zabici, a jego nie można było ściągnąć. Mówi: „Tyś zgłupiała? Ciebie Andrzej Goebel stamtąd wydostał? On tam leży, nie żyje”. Spojrzałam na nich i mówię: „No jak to, przecież on mnie… Przecież, gdyby nie on, to ja bym tam została”. A jeszcze długi czas słychać było jęki i płacze tych zasypanych. Nic nie mogliśmy pomóc.
Ponieważ, jak powiedziałam, miałam dosyć dużo granatów, to poprosili, żebym się rozbroiła. Uznali mnie za niebezpieczną wariatkę. Powiedziałam, że nie oddam żadnego granatu. „Włączę i zginiemy tutaj, ale ja granatów nie oddam”. To oni coś tam po cichu szemrali i dowódca powiedział: „Dobrze, zostań z tymi granatami. Chcesz je mieć, to już trzymaj sobie”. Po kilku godzinach przychodzi dowódca i mówi: „Ty idziesz z tamtym małym oddziałem, który kanałami przejdzie na Żoliborz po broń i ty razem z nimi tam pójdziesz”. Mówię: „Dlaczego?”. – „Tak, bo taki jest mój rozkaz”. W ten sposób mnie uratował, oni wszyscy zginęli. Podał mnie do orderu Virtuti Militari – opowiadali mi ci, którzy przeżyli, byłam wymieniona. Potem zginął, został zabity. Wszyscy tam zginęli, wszyscy z moich chłopaków, na cały oddział z Legionowa ocalał tylko jeden.
- Pani poszła jako jedyna z całego oddziału?
Jedyna. Z tego oddziału wszyscy zginęli. Został jeden [chłopak], który mnie odszukał. Myśmy wtedy mieszkali na Noakowskiego, bo wróciliśmy do Warszawy – wszyscy warszawiacy wracali. Powiedział mi, że ponieważ wszyscy zginęli, postanowił przedrzeć się do Włoch do polskiej armii. Udało mu się. Potem dostałam informację, że nie żyje. Zastrzelił się, już nie mógł żyć. Nie było już ani jednego mojego żołnierza. Rozpoczęła się teraz droga do [kanałów].
„Barry” siedział – wielki [mężczyzna], postać zupełnie jak z jakiegoś westernu. Siedział na gruzach; był pałac, właz (on tam jest, znam ten właz) i miał listę. Grupa [ludzi] z różnych oddziałów [czekała]. Wyczytywał pseudonimami, nazwiskami – kto był wyczytany, ten [biegł] skokami do kanału. Pokazywał, że: „Teraz” – i trzeba było się przedostawać. Naprzeciwko jest polski szpital psychiatryczny, który zajęli Niemcy i strzelali do nas. Kanał był cały czas ostrzeliwany. Nie było tak, że idę sobie i schodzę. Gdzie tam! To było napięcie, żeby wskoczyć. Jak wejść? Przecież w życiu nie byłam w kanale, nie wiedziałam, jak się schodzi do kanału. Wreszcie było: „Krzysia!”, więc wybiegłam. Dostałam się do tego kanału, a tam okazało się, że do dna jest drabina. Zeszłam, była tam już po cichutku duża grupa. Po cichutku, bo nas Niemcy podsłuchują. To była ta grupa, która miała przejść na Żoliborz, więc musieliśmy przejść koło Dworca Gdańskiego, gdzie była cała jednostka niemiecka. Mieli kilka otwartych włazów i strzelali do nas, zabijali. Było bardzo dużo zabitych osób, bardzo dużo. Potknęłam się, przewróciłam i po mnie szli, obok leżały zwłoki.
- Czy była wtedy jakaś panika?
Nie, nie, determinacja, żeby wyjść, przejść. Potem nagle widzę, że nade mną jest światło.
- Jak długo szła pani kanałami?
Kilka godzin, chociaż to było tak blisko. Myśmy stale musieli się cofać. Właz był ostrzeliwany przez Niemców, to musieliśmy [iść] inną [drogą]. To byli specjaliści, którzy znali kanały jak własną kieszeń. Oni nas wyprowadzali. Nie myślałam, szłam za chłopakiem, który stał przede mną, co pewien czas dotykałam go. I już jasno! Żoliborz, chłopcy przepięknie ubrani, w mundurach.
Oni mieli tam na początku rajskie życie, Żoliborz na początku nie był atakowany. Oni mieli tam armię. Wyciągnęli mnie, [podzielili nas] na grupy. Dowódca przydzielał, więc było trzech chłopaków z „Chrobrego” i ja. Myśmy się już cały czas siebie trzymali, jakbyśmy byli jakimiś… dwojaczkami. Wówczas nasza czwórka dostała przydział do oddziału AK z Wilna, który dostał lokum w gimnazjum Poniatowskiego naprzeciwko Dworca Gdańskiego. Były tory kolejowe; tam byli Niemcy, tu my. Nic do siebie nie strzelaliśmy. Przez kilka dni był spokój, dochodziłam do siebie. Dostawałam normalne jedzenie. Ponieważ byłam jedyną dziewczyną, to dowódca zaprosił mnie do siebie, bo był z żoną. Mieli swoją sypialnię i wzięli mnie tam. Byłam z nimi. Rozpoczął się wrzesień… Potem jeszcze dłużej. Myśmy chodzili na jakieś wypady, znowu byli ranni.
- Pani była wtedy sanitariuszką?
[Tak], sanitariuszką. Również z serca byłam sanitariuszką. Bardzo pomagałam.
- Działała pani w terenie, czy był określony szpital, do którego przynoszono pani pacjentów?
Tak, [w terenie]. Nie byłam w żadnym szpitalu. Zbierałam rannych i odnosiłam do szpitala. Jak cała nasza dywersja, byłam na pierwszym ogniu, pierwsza [niosłam] pomoc.
- Coś się działo i pani już tam była?
Tak. Ja tam byłam, naturalnie… Oni uciekali przed Rosjanami, cała grupa wileńska. Poznałam się z nimi. Zorientowałam się, że żona mojego dowódcy z Wilna jest Żydówką. Tylko tak mi się w głowie zakodowało i myśl odeszła. Potem cały okres, jak Niemcy rzucili na nas czołgi, niestety musieliśmy się znowu cofać.
- Pamięta pani swoich rannych?
No pewnie. Miałam kilku tak ciężko rannych … Wyprowadzono nas do dzielnicy willowej. Były tam ładne wille, domki. Naturalnie ludzie w piwnicach, a my na górze. Tam po raz pierwszy dopuściłam się przestępstwa, bo ukradłam dla chłopaków wiszące kiełbasy. Myśmy uważali, że przede wszystkim zginiemy z głodu. Weszłyśmy. Boże, jakieś wędzone mięsa, więc odkroiłam wszystko po kawałku, podzieliliśmy się, żeby to zjeść. Dlaczego to mówię. Jest zdarzenie, które łączy się z moją grabieżą. Na Żoliborzu w domkach był już inny oddział, już nie było tych z Wilna. Dowiedziałam się później, że oni poszli do lasu. Do końca byłam z tymi trzema, z którymi przyszliśmy. Ach, jak oni mnie pilnowali. Byliśmy bardzo zżyci. Uważaliśmy się za siostry, braci. O tym się nie mówiło, po prostu taka była atmosfera. Atmosfera była pełna miłości. To była ofiara z Polaków.
Tych trzech pamiętam. Nie żyją; Zbyszek, Bogdan i Ben. [Ben] to był chłopak z Powiśla, który wszystko musiał wykombinować. Pierwsza rzecz, którą powiedział, to że wyglądam jak obszarpana dziewczyna. Zdobył dla mnie marynarkę, męskie buty (bo moje się rozpadły), w których trudno mi było chodzić, to był bardzo duży numer. Były używane, rozklapane – ale zdobył.
Jak wyglądał dzień. Zawsze rano były zbiórki, śniadanie. Nigdy nie zajmowałam się częścią gospodarczą ani aprowizacją, bo byłam sanitariuszką. Miałam swoją torbę z czerwonym krzyżem, z lekarstwami. Byłam na każde wezwanie, gdzie trzeba było sanitariuszki. „Sanitariusz jest potrzebny! Sanitariuszka!” – biegłam tam. Udało mi się przenieść trzech bardzo rannych chłopaków do domu, w którym myśmy [byli]. Tylko, że my na górze, a oni w piwnicy. Wtedy przyszli mieszkańcy i powiedzieli, że oni się nie zgadzają, żebym miała tam utworzoną izbę przyjęć albo szpital. „Nie będziesz miała, my się nie zgadzamy, bo przecież wiadomo…”. Myśmy byli już na Wisłą, to były domki dochodzące już do Wisły. Stąd spotykałam tych polskich żołnierzy, którzy uciekali z armii radzieckiej, przychodzili do nas i nam pomagali. [Mieszkańcy] nie zgodzili się, by ranni byli na górze. Postawiłam się, byłam wtedy bardzo dzielna. Przeforsowałam to i zgodzili się, że mogłam tych trzech rannych położyć w piwnicy. Nawet sobie pomyślałam, że będzie dla nich bezpieczniej. Chyba przeżyli, ale nie wiem.
Dzień za dniem – tragedia. Stale pomysły moich trzech chłopaków, żebyśmy się teraz przedarli przez Wisłę. Mówię: „Ja nie umiem pływać. Ja przez Wisłę płynąć nie będę”. Były i takie [zabawne] momenty. Nie było tak, że myśmy byli cały czas poważni, nie. Myśmy żartowali, śmialiśmy się. Myśmy dalej byli młodzi. W każdym razie doczekałam tam poddania Powstania. Przyszedł rozkaz…
- Skąd pani miała na bieżąco środki medyczne?
Miałam dosyć dużo. Oprócz tego dostawałam od dowódcy, który przydzielał. To było wojsko, to nie było zbiorowisko ludzi, którzy sobie pomagają.
- Kim był pani dowódca? Jak się nazywał?
Nie wiem. Znałam go bardzo mało. To był już oddział żoliborski, tych, którzy sobie poszyli garnitury albo mieli jakieś niemieckie. To byli już chłopcy z zacięciem. Jak się dowiedzieliśmy [o kapitulacji], to rozpacz. Co robić? Mamy rano czekać, nie wychodzić, tylko być w piwnicach. Przyjdą Niemcy i nas zabiorą. Wtedy mamy oddać broń… i oni nas gdzieś [umieszczą]. Docelowo był Pruszków, ale tego przecież nie wiedzieliśmy. Gdzieś przejdziemy i będziemy już niewolnikami, jeńcami wojennymi. Wszyscy, którzy oddają broń, mają uprawnienia armii. To się udało polskiemu rządowi załatwić, to była szalenie ważna rzecz. Jesteśmy żołnierzami. Niemcy nie walczyli z bandytami, jak oni zawsze [mówili], że
Banditen polski, tylko że jesteśmy wojskowi.
Nie wiem, czy to jest głośne, czy to jest znane, jakie to dla nas było szalenie ważne. Idziemy do niewoli, ale idziemy jako żołnierze. Nie idziemy jako ludność cywilna. Ludność cywilna miała z nami bardzo mały kontakt. Oni jednak trochę się nas bali. Tak jak nie zgadzali się, żeby ranni leżeli, bo uważali, że wtedy na pewno Niemcy zaczną strzelać i podpalą ten dom. My byliśmy w ubraniach cywilnych, a ranni – widać, że żołnierze.
- Jak pani ocenia współpracę ludności cywilnej z powstańcami?
Niektórzy pomagali, natomiast niektórzy byli przerażeni. Bo kto to był? To byli ludzie starzy, starsi. Przecież cała młodzież, wydaje mi się, była w wojsku. Wszyscy młodzi chyba walczyli, nie spotkałam się z młodym gdzieś w piwnicy. Do piwnicy specjalnie nie chodziłam, ale oni nieraz przychodzili. Stosunki były
par distance. Nie za bliskie, ale byliby szczęśliwi, gdybyśmy sobie poszli. Jesteśmy dla nich zagrożeniem, [bali się], że Niemcy przyjdą i wszystkich rozstrzelają. Bo rozstrzeliwali, robili wtedy straszne rzeczy. Było strasznie dużo ofiar. Zbliża się wieczór, przychodzi delegacja z piwnicy [i oznajmia], że muszę opuścić tą willę. Mówię: „Jak to, ja?”. – „Tak, bo Niemcy poznają, że ty jesteś z AK”. Już wiedzieli, że ja się nie zgłaszam i nie idę do niewoli. „Do niewoli mam iść?”.
Już się zgrupowali, już szli. Mieli wyznaczone miejsca, gdzie na Żoliborzu zbiera się armia powstańcza. Powiedziałam, że zostaję. Przede wszystkim, jak mam zostawić trzech rannych chłopaków, których oni się bali? Muszę być z nimi. To były rzeczy, które były oczywiste.
- Nie było mowy o ewakuacji rannych?
Nie, nic nie powiedzieli, co robić z rannymi. Dlatego nie wiem, jak się zakończyła ta sytuacja. Ludzie z piwnicy przyszli i wyrzucili mnie do ogródka. Nie wolno mi wejść do domu. Noc, siedzę sama w ogródku.
- Była pani razem ze swoimi kolegami?
Nie, dwóch do niewoli, a trzeci powiedział, że razem ze mną będzie wracał do swojego oddziału. Miał nieprzyjemną pracę, bo wykonywał wyroki śmierci na zdrajcach Polski. Jest piękna pogoda, piękny ogródek i ja w łachmanach siedząca na ławce. Naturalnie bez broni, bez moich ukochanych granatów. Nagle słyszę niemieckie głosy. Był rozkaz naszego dowództwa, że mają podpisaną umowę z Niemcami, że Niemcy biorą żołnierzy do niewoli. Ale jeżeli chodzi o ludność cywilną, to powstańcy ani dowództwo nie mają do tego żadnego dostępu, tylko oni decydują. Dlatego dla ich bezpieczeństwa wydał rozkaz, że wszyscy mają być razem z cywilami, bo jak chcą przetrwać, to z cywilami w piwnicy.
Ja jedna wyrzucona i naprzeciwko mnie idą niemieccy żołnierze. [W takich momentach] wierzy się w Boga, w dobroć. Idą ci żołnierze, młodzi chłopcy – osiemnasto, dwudziestoletni. Idą z pistoletami. Ja jedna, więc wstałam i mówię, że jestem z tego domu (pokazuję, mówię po polsku, twardo). Podchodzą do mnie i wyciągają papierosy. Oni wiedzą, oni wszystko rozumieją, [mówią], żebym usiadła, że mnie się nic nie stanie. Oni się mną zaopiekują i żebym wypaliła sobie z nimi papierosa. Niemcy – tacy też byli. Stamtąd szłam już z ludnością cywilną. Droga była duża, długa, kilkudniowa. Przez Wolę do Pruszkowa. Naturalnie na piechotę. Cały czas [dookoła] Niemcy.
Nie wiem, już ich nie widziałam. Przypuszczam, że rannych pozabijali. Jak [Niemcy] wpadali do szpitali, to [zabijali]. Moja koleżanka, Marysia Więckowska, była bez ręki, bez nogi – wydawało mi się, że może Pan Bóg dobrze zdecydował. Była przez Niemców zabita na łóżku w szpitalu. To potwory, wtedy wyzwalają się złe siły, diabły, szatany. To już nie są ludzie. Ale byli i [tacy] ludzie, na których trafiłam.
Miałam drugą przygodę z Niemcami. W Pruszkowie trzeba było się gdzieś zgłaszać i dawali przydziały, bo to był przecież tylko obóz przejściowy. Cały czas podchodziły wielkie towarowe pociągi, pakowali ludzi do tych pociągów i wywozili.
- Dużo akowców było wtedy w Pruszkowie?
Bardzo dużo, bardzo dużo… Między innymi żona oficera wileńskiego. Nie poszła z nimi do wojska, bo widać było, że Żydówka. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Tu jest Żydówka! Tu jest Żydówka!”. Zabrali ją i na pewno rozstrzelali. Płakałam. Takie to były przeżycia. […] W Pruszkowie udaje mi się wyglądać jak stara kobieta.
- Czym było spowodowane, że tak krzyczeli?
To byli Polacy, starsi ludzie, którzy się bali. Panika.
- Przecież nic na tym nie zyskali.
Może gdyby Niemcy przyszli i zobaczyli, że to są akowcy, może ktoś by doniósł. Może by wszystkich rozstrzelali. Cały czas jak szłam, to były wykopane głębokie rowy i leżały trupy.
- Czyli strach przed zbiorową odpowiedzialnością?
Tak. Nic nam złego nie zrobią, podzielą się z nami jedzeniem, ale żebyśmy potem szybko odeszli. Tak jak ci z piwnicy, że nawet rannych nie pozwolili mi trzymać na górze, elegancko, w łóżkach. Mogłam ich myć, była woda. Nie mam do tych ludzi pretensji. Nastrój w czasie Powstania był specyficzny, to czuło się w powietrzu, to było coś innego. To znaczy pokazują – tak jak mówiłam, że ci na Żoliborzu urządzili potańcówkę. Ale ja i ci moi z „Chrobrego” – byliśmy z innego świata, zupełnie. Pełna konspiracja między nami, sprawdzaliśmy się. Konieczność nawiązania kontaktów z Polakami po drugiej stronie. Ucieczka w tamtą stronę.
- Spotkała pani osobiście żołnierzy z drugiej strony? Rozmawiała pani z nimi?
No jakże? Wtedy moich wileńszczuków, moich znajomych z oddziałów wsadzali natychmiast do wagonów. Byłam też z trzema dziewczynami (nawet nie wiem, jakie one pełniły funkcje) i tak się trzymałyśmy jak cztery kuropatwy. One trzy i ja. Zdecydowałyśmy, że nie możemy dać się wywieźć na roboty do Niemiec albo do więzienia, żeby nas zastrzelili. Musimy się w jakiś sposób chronić. Podszedł do mnie Niemiec z pociągów. Na złotej bransoletce miałam złoty zegarek. Podszedł do mnie i powiedział, żebym mu dała zegarek z bransoletką, to on nas usadowi w jakimś wagonie, gdzie możemy wyjechać na teren Generalnej Guberni. Nie do Niemiec, ani nie do więzienia. A ja wariatka (już wtedy byłam wariatką), powiedziałam: „A skąd! To jest moje! Ja to dostałam od swoich rodziców. To jest pamiątka po moich rodzicach. Ja teraz nie wiem, czy ja kiedykolwiek ich spotkam. Na urodziny z siostrą dostałyśmy jednakowe”. Trafiłam na takiego Niemca, który [powiedział]: „No tak, no tak. No ale może byś dała, może to dobra jest zamiana dla ciebie”. – „Nie! – mówię – idź sobie!”. Nie dałam. Uszanował decyzję. Dalej wsadzili mnie z tymi dziewczynami do wagonu i zawieźli nas do… Miechowa. Przydzielili nas tam do rodziny mieszkającej w domku. Gospodarze szykowali dla nas przede wszystkim kąpiel. Zdjęłam koszulę – a miałam koszulę z dziurkami – i w każdej dziurce była wesz. Przyjęli nas bardzo serdecznie.
- Nie wywieźli pań do Niemiec?
Nie. Nie byłam w Niemczech. Byłam z powrotem pod Warszawą. Mnie Niemcy zatrzymali pociąg wiozący na wschód samochody ciężarowe, czołgi. W Krakowie poszłam najpierw do RGO. Świetnie było zorganizowane. Przecież gdyby ci wszyscy Polacy żyli, mielibyśmy teraz inną Polskę. Dostałam adres, że mój ojciec i mama są w Milanówku. Więcej rodziny nie, ale oni są. Zostałam opanowana przez głód [matki], poczułam się jak małe dziecko, które chce do matki. „Do mamy! Ja chcę do mamy, ja chcę do mamy!”. Więc muszę się dostać, ale jak? Muszę iść na dworzec. Poszłam. Już z tymi koleżankami i z tymi ludźmi, którzy [nas przyjęli], zerwałam. Idąc na dworzec, wstąpiłam do kościoła. Myślę sobie: „Cholera, nie wiadomo. Może jeszcze zginę, to może się wyspowiadam, bo przecież ukradłam”. Strasznie mi to ciążyło na sumieniu.
W konfesjonale siedział jakiś ksiądz. Mówię: „Proszę księdza, ja jestem z Powstania. Ja chciałam się właśnie wyspowiadać, bo mam poważne grzechy”. – „A jakie grzechy, moje dziecko?”. – „Po prostu tym ludziom, którzy byli w piwnicy, a tam mieli spiżarnię, ukradłam część jedzenia dla siebie i dla tych kolegów”. On mówi: „Ty jesteś z Powstania?”. – „Tak”. Mówi: „Poczekaj”. Nie dokończył. Powiedział: „Ja cię rozgrzeszam, jesteś w ogóle rozgrzeszona”. Wyszedł i mówi: „Jak ty wyglądasz? Co ty masz na nogach?”. Mówię: „Nie było innych, to mnie dali koledzy moi takie męskie, wielkie »hurgoty«”. – „Idziemy, kupuję ci buty”. Wyszedł z konfesjonału, wziął mnie i przytulił do siebie. Zaprowadził mnie do sklepu z butami. Przy moim szczęściu, naturalnie, nie było żadnych damskich butów, tylko znowu musiałam [kupić] męskie. Kupił mi męskie buty, ale nowe. Najmniejsze, więc już nie takie wielkie. Mam stopę dosyć dużą, ale to były takie, że mogłam w nich chodzić, nie spadały mi z nóg.
Modlę się czasami za tego księdza, ale myślę, że on jest na pewno w niebie. „A może coś ci pomóc, a może ci coś dać? A czy to jest jakaś wasza grupa?”. W czasie Powstania miałam cały czas podporę (i to nie tylko ja, my wszyscy) ze strony ludzi kościoła. […] Ksiądz bardzo chciał wiedzieć o Andrzeju Goeblu. Byłam pod bardzo [wielkim] wrażeniem, że zostałam uratowana przez kolegę, który trzy dni leżał nieżywy. [Ksiądz] powiedział, że to Pan Bóg chciał, żebym się nie bała, żebym usłuchała. Żebym szła wskazaną drogą, wydostawała się z tych ruin. Wiedziałam, że to Andrzej Goebel, a to mógł być wysłany anioł. Zgadzam się, że miałam wysłanego anioła. To dobrze. Wyprowadził mnie. Pod gruzami, gdzie wszyscy zginęli. Przez dwa dni słyszałam płacze, krzyki, jęki. Nie mogliśmy ich wydostać, wszyscy zginęli. To jest w historii „Chrobrego”.
Wsiadłam do pociągu. Ale do jakiego pociągu? Jestem tak zmęczona, podniecona, zdenerwowana, że muszę siedzieć, przecież nie będę stała. Weszłam tam, gdzie są eleganckie przedziały. Siedzieli niemieccy żołnierze. Mówią, żebym usiadła. Któryś z nich był ze Śląska, mówił trochę gwarą śląską, ale mówił po polsku. Mówi: „Skąd ty jesteś? Gdzie ty jedziesz w ogóle?”. Mówię: „Ja jadę do Milanówka”. – „A, to nie, my jedziemy zupełnie gdzie indziej. To będziemy mieli kłopot z tobą”. Kłopot ze mną… Spokojnie siedzę dalej, oni mnie częstują, bawią rozmową. Są młodymi niemieckimi chłopcami, którzy się strasznie boją, bo pierwszy raz jadą na front wschodni. Czy któryś z nich przeżył, tego nie wiem. Wiadomo, co było na froncie wschodnim. W pewnym momencie szu-szu-szu, coś tam mówią po niemiecku. Naturalnie ja nie rozumiem. Ślązak, który mówił po polsku, [powiedział]: „My ciebie ekspediujemy w kierunku Warszawy. Bo ty chcesz do Warszawy?”. Mówię: „Tak, do Warszawy. W Milanówku moi rodzice są. To jest miejscowość pod Warszawą”. – „No dobrze. To w takim razie…”.
Myśmy jechali, ale to się nie jechało tak, jak się teraz jedzie pociągiem. Co jakiś czas się stawało i czekało się nie wiadomo na co. Znowu kawałek się jechało. Oni wyszli. Były tory w drugą stronę, to wszystko już wiedzieli, że tamtędy będzie szedł pociąg z amunicją, z bronią dla niemieckich żołnierzy walczących na wschodzie. Zatrzymali ten pociąg. Znaleźli mi wielkie ciężarówki, które tam stały. Wsadzili mnie i mówią: „Życzymy wszystkiego najlepszego. Jedź do Warszawy swojej, do swoich rodziców. Tylko nie wychylaj się. Jak będzie dzień, to w ogóle nie siadaj, żeby ciebie ktoś nie zobaczył”.
Tak. Pociąg nie tylko z amunicją. Z bronią, z czołgami. Znaleźli wagon z samochodami ciężarowymi. Cała się położyłam na przednim siedzeniu i tak jechałam. Wreszcie muszę coś wykombinować, ale [nie wiem] co dalej. Przecież Niemcy mnie zastrzelą, jak mnie tutaj zobaczą. Wymyśliłam, że w najbliższej miejscowości, w której się zatrzymamy, pójdę do szpitala. Poproszę, żeby włożyli mi rękę w gips i jako ranna, utykająca (bo jeszcze kolano miałam chore od czasu Powstania i jeszcze przez kilka lat) pojadę. Pierwsza miejscowość – Kielce. Po cichu, żeby nikt nie widział, że wysiadam z tego transportu z uzbrojeniem, wyskoczyłam. Cały czas miałam nad sobą opiekę. Dowiedziałam się, gdzie jest szpital i poszłam. Dowiedziałam się, gdzie jest chirurg.
Usiadłam i zaczęłam jęczeć. Ludzie pytali, jak to między sobą: „Co ci jest?”. Mówię: „Jestem bardzo ranna, muszę się do tego chirurga dostać”. Puścili mnie poza kolejką. Wchodzę, przedstawiłam się. Mówię: „Jestem żołnierz AK. Wracam do swoich rodziców, którzy są wywiezieni do Milanówka. I tam na pewno znajdę swoich kolegów z oddziału. Ale jest tyle łapanek teraz…”. Byłam w dwóch łapankach. Tylko zawsze mi się udawało, że [mnie puszczali]. Tłumaczyłam, że jestem z Powstania Warszawskiego i że się nie nadaję do żadnej pracy w Niemczech. Dwa razy byłam w łapance.
- Jedna była przed Powstaniem? Proszę o niej opowiedzieć.
Przed Powstaniem byłam w kawiarni. Tłumaczyłam dowódcom niemieckim, że muszą mnie puścić, bo mama jest chora na serce. Pojechałam z kolegą do Śródmieścia. Tatuś miał kolegę, który był właścicielem sklepu odzieżowego. Pojechaliśmy tam po ubrania, załatwił to telefonicznie – bo przecież cały czas były w Warszawie telefony, podsłuchiwane zresztą przez Niemców, którzy przyznali się nam do tego, że doskonale wiedzieli, że należę do organizacji. Nie wiedzieli tylko, do jakiej.
- Którzy Niemcy się przyznali?
Niemcy, którzy podsłuchiwali. Nie wiem, bo to załatwiał mój ojciec. Przecież był w dowództwie Okęcia i widocznie miał jakieś dojścia. Dowiedział się, że oni doskonale wiedzieli, że u nas spotyka się dużo młodzieży, ale na wieczorki. My się podkochujemy w sobie, chodzimy na spacery. Wszyscy byli w organizacji, tylko w różnych oddziałach. Nikt sobie nie mówił, w jakim jest oddziale. To była konspiracja. Absolutnie nikomu nie mogłam powiedzieć.
[Kolega] mówi: „Zapraszam cię do kawiarni. Napijemy się kawy”. – „Dobrze”. Weszliśmy do kawiarni, już miałam materiał, który odegrał w tej sprawie pewną rolę. Był granatowy w białe kwiatki, jedwab na bluzki. W pewnym momencie jesteśmy okrążeni. Niemcy. Łapanka.
Hände hoch! – pierwsze słowa, które usłyszałam.
Hände hoch! Twarzą do ściany. Z różnych stolików mamy wszyscy dochodzić do ściany i trzymać ręce do góry. Okazuje się, że zaczynają wszystkich po kolei rewidować. U jednego z kawiarnianych gości znaleźli nasze gazetki. W czasie okupacji wychodziła prasa. Była awantura.
Chłopaka od razu wsadzili, ale nikt do niego nie strzelał. Zginął następnego dnia. „Kto jest dowódcą? Proszę puścić, bo moja mama się bardzo zdenerwuje. Tu czas leci, a ja muszę być w domu. Mama nie będzie wiedziała, no pomyśli, że gdzieś zostałam…”. No i śmieję się [do] niego: „No na przykład w łapance złapana”. On coś mi krzyczy po niemiecku, z czego nic nie rozumiem. […]
- Pani mówiła do niego po polsku?
Mówiłam do niego po polsku. Ale [kolega] wszystko tłumaczył na niemiecki. On cały czas rozmawiał i cały czas mówił do mnie: „Błagam cię, Krysiu, błagam cię. Zrób tak, jak on mówi. Weź ręce do góry i tak jak my tu wszyscy stoimy. W co ty się wdajesz? A co ty za rozmowy prowadzisz?”. Potem tłumaczy, co ja mówiłam, zupełnie coś innego [dodaje] do tego Niemca. [I teraz] moje osłupienie i chyba osłupienie wszystkich. Dowódca na mnie patrzy, a ja do niego mówię: „Ty masz swoją
Mutti. Wiesz, co to jest matka. Jak ona się denerwuje, jak jej dziecka nie ma w takiej sytuacji”. Machnął ręką: „Wychodzić!”. Wyrzucił nas. Nie dał żadnego pokwitowania, że byliśmy gdzieś zatrzymani. Weszliśmy od razu w drugą łapankę. Na szczęście druga łapanka, to była kawiarnia po drugiej stronie Marszałkowskiej. Widzieli, że myśmy wyszli [z łapanki], więc ci Niemcy byli nawet zaciekawieni.
Na szczęście byłam ze Zbyszkiem, który po niemiecku mówił perfekt, bo był z niemieckiej rodziny. Drżącymi rączkami otwieram torbę i mówię: „Myśmy byli na zakupach. Proszę, to są zakupy, tam mama czeka na te bluzki, denerwuje się. Tam nas dowódca zwolnił. No przecież widzieli”. Zbyszek jeszcze coś na pewno pododawał, że w ogóle nie byliśmy przez tego dowódcę uznani jako ludzie niebezpieczni dla Niemców. Oni też nas puścili. Wtedy wsiedliśmy do tramwaju i przyjechaliśmy do domu. Rodzice byli już u kresu wytrzymałości nerwowej, bo nie wiedzieli, co się ze mną stało. Poszłam, wiadomo, łapanki, a mnie nie ma.
- To były te dwie łapanki, które pani przeżyła?
[…] W tej drugiej mnie nie sprawdzali, nie brali dokumentów, tylko widzieli mnie. To dwie kawiarnie, oni stali, bo byli strażnikami, którzy wpuszczają. Dowiedziałam się (tatuś mi powiedział, miał kontakty w dowództwie), że pierwsza łapanka została dowieziona. Wszyscy mieli gips w ustach i zostali rozstrzelani. Na Nowym Świecie jest tablica. To mnie minęło.
- Proszę powiedzieć o pani jeździe do rodziców do Milanówka.
[…] Nabrałam animuszu, że przecież jestem taka chora, ranna, to trzeba uważać. Nikt nie mógł do mnie blisko podejść, bo bardzo mnie bolało. Krzyczałam, jęczałam. […] Wsiadłam do pociągu. To już nie był pospieszny, tylko zwykły pociąg elektryczny, który dojeżdżał do Milanówka. Kupuję bilet, wsiadam. Tłumy ludzi.
- Proszę jeszcze raz opowiedzieć o wizycie u lekarza.
[…] Poszłam do lekarza, który mi odmówił. Powiedział, że ponosiłby szaloną odpowiedzialność i na pewno by go rozstrzelali. Nie mam [przecież] żadnej rany. Na początku prosiłam go grzecznie, ładnie. Potem mu powiedziałam, że przecież przyjdzie moment wyzwolenia, będziemy mieli niepodległość i ja go wskażę, opiszę. Podam jego nazwisko, że odmówił żołnierzowi AK założenia gipsu, chociaż pod nim ręka była zdrowa. On wtedy wściekły. Rzucił się do gipsu i zaczął go ruszać. Zrobił mi tak gruby i tak wielki, że prawie nie miałam siły ruszyć ręką. Temblak ciężki, to wszystko mi spada. Taki mi zrobił ciężar. Myślę, że nie chciał się na mnie mścić, tylko że w razie czego się nie dobiorą do tego, bo tak dużo gipsu. Komu się będzie chciało sprawdzać, jak jest tak ciężka ręka.
Słyszę, że pociąg na Milanówek. Szybciutko [wskoczyłam]. Jadę, naturalnie w pierwszym wagonie, żeby widzieć, gdzie jadę i co się dzieje. Prowadzący pociąg mówi, że tu nie wolno wychodzić. A poza tym jest godzina policyjna i on nie może mnie wypuścić. I co się stało… Mnie się zdaje, że może nie wszyscy mi wierzą. Mówię: „Proszę pana…”. Zaczęłam z nim rozmawiać, to był starszy człowiek. Mówi: „Jedyne wyjście, to ja cię muszę odprowadzić. Daj mi ten adres”. Dałam mu adres na kartce, wyszedł. Trzymał mnie, bo to gips, złamana ręka. Mówi: „Mogłabyś kiedyś napisać do mnie tutaj, bo ja tutaj jestem”. Mówię: „Dobrze, ale przecież pan jest w tym wieku, to co pan robi w wojsku?”. Mówi: „To już było powołanie takie, że już wszyscy musieli, w moim wieku też. A ponieważ ja jestem kolejarzem, no to dostałem się i ja jestem tu na kolei, ale ja nic złego Polakom nie robię”.
Nie tylko że nic złego nie zrobił, tylko odprowadził mnie, znalazł mi [adres]. Przecież wychodzę w nocy na Milanówek, nie znam [okolicy]. Jak bym się tam dostała? Na pewno by mnie ktoś po drodze aresztował. Doprowadził mnie. Pukam (jest noc), otwierają się drzwi. Bardzo długo stoję i czekam. Ten Niemiec się ze mną żegna, dał mi kartkę ze swoim adresem. Już po wojnie wysłałam mu jedną paczkę. Widzę moich rodziców, którzy śpią na materacach w holu. Nie było już pokoju, było tak dużo ludzi z Warszawy, którym udało się jakoś uciec z Pruszkowa. Spali w korytarzu. Mama zapłakana: „Ranna, a już nam mówili, że nie żyjesz! Że zostałaś zabita!”. Mówię: „Dobrze, a co z Halą?”. – „Hala jest w Niemczech na robotach. W Brandenburgu” – dlatego nie żyje. Była już w Polsce, ale tam się nabawiła gruźlicy i nie przeżyła.
Robiła pociski w fabryce zbrojeniowej. Opowiadała [o tym] bardzo ciekawie. Była na zieleniaku. […]. Handlowano tam włoszczyzną, jarzynami, owocami, mięsem – wszystko można tam było kupić. Hala była w oddziale na Filtrowej. Tacy byli odważni, że cały oddział od razu się poddał. Ale to też były dziewczyny, więc może i dobrze. Spotkała tam naszą ciocię Henię i babcię. Nasza babcia została zamordowana w Oświęcimiu. Babcię zabrali do Oświęcimia prosto z Pruszkowa. To była dla nich odpowiednia osoba, tacy są. Mojej siostrze, młodej dziewczynie, udało się przykucnąć, że jej nie widzieli. Były wywiezione razem z babcią. Przeszły przez ten sam obóz, co ja. Też miałam być wywieziona do Niemiec. Tylko ja wiedziałam, że muszę odgrywać rolę chorej, kaleki, żeby nie jechać do Niemiec.
Tatuś zaczął szukać jakiejś pracy, żeby zarabiać. Na szczęście odnalazła mnie [koleżanka] z „Parasola”, „Zula” – Hanka Karczewska. Wyszła za mąż za bardzo miłego, młodego chłopaka, ale nie z naszego oddziału. Był z Poznania, z terenów niemieckich. Ona przyniosła mi pieniądze. Myśmy dalej byli na żołdzie. Powstanie się nie udało, to się nie udało, ale nasza dywersja… Dlatego mówię, że jak spaść, to z wysokiego konia. Nigdy nie być w jakimś tam oddziale, od razu chciałam być w armii, w pierwszej linii.
- Kiedy wróciła pani siostra?
O! Po zakończeniu wojny.
- Państwo już nie mieli gdzie wracać.
Naszego domu nie było, wszystko mieliśmy spalone, zniszczone. Tatuś spotkał się ze swoim wspólnikiem i powiedział, że otwiera firmę budowlaną. Zaczął pracować, przecież z czegoś trzeba żyć. Zdobył mieszkanie na ulicy Noakowksiego 12 na trzecim piętrze. Bardzo dobrze pamiętam ten adres, bo to było mieszkanie, w którym straszyły duchy. Naprawdę. Miałam kiedyś taką sytuację. Jak tylko się wchodziło, była łazienka. [Obok] spała ciocia z Halą (bo już przyjechała), rodzice, a w ostatnim pokoju ja. Było tam pianino. Ponieważ myśmy się uczyły muzyki, więc co pewien czas się grało. Pewnego dnia siedzimy sobie przy stole i nagle ktoś zaczyna grać na pianinie. Nie ma nikogo. Zlękłam się tak chyba po raz pierwszy w życiu. Sprawdzaliśmy. Ale mój tatuś to był cudowny człowiek. Wytłumaczył nam, że to jest stare pianino i ono pęka, [struny] się stykają. Myśmy [mówiły]: „No tak, no tak”. – „No jaki duch? Przecież widzicie, jak tutaj mieszkamy, no przecież śpimy, żadnego ducha. I akurat duchowi by się chciało wam grać na pianinie?”. Dalej nie wiem, co to było.
Po Powstaniu mieszkałam z rodzicami na ulicy Noakowskiego. Potem była tam moja siostra. Pomału trzeba było wchodzić w życie codzienne. Między innymi odnalazł mnie Piotrek Stachiewicz (ten, co napisał książkę) z pierwszego oddziału w „Parasolu”. Był ze mną na ulicy Zgoda i dopiero potem zgubiliśmy się u „Haberbuscha i Schiele”. Zaczęło się znajdywać niektórych. O niektórych dowiedzieliśmy się, że nie żyją. […] Opowiem, jaka była sytuacja. Nasi sąsiedzi mieli dwóch synów, Jędrka i Jurka. Byli starsi od nas o rok, półtora. Myśmy się razem wychowywali, razem się bawiliśmy. W czasie Powstania Jędrek był głównym zaopatrzeniowcem w „Parasolu”. To była bardzo wysoka figura i bardzo ważna. Przecież wszyscy nasi żołnierze musieli coś jeść, pić. Przecież myśmy musieli to mieć przygotowywane. Dowiedział się, że jestem na Nalewki 4. Przyszedł i mówi: „Ty nie przychodź z powrotem do nas. Tu jest bardzo dobrze – bo to była wtedy cicha ulica – tu jest cicho, spokojnie, a u nas jest stale piekło. Nie idź tu, tylko zostań”. Przyniósł mi koszulę, ubranie. Wreszcie dostałam od niego normalne buty z zaopatrzenia „Parasola”. Ale w końcu byłam w tym „Parasolu”, więc to dostałam.
Zaczęłam studiować prawo. Wtedy można się było zapisać nawet bez egzaminu, tylko trzeba było mieć maturę. Miałam maturę ukończoną na kompletach. Otrzymałam zaświadczenia, wszystko, co trzeba było. Jak skończyłam prawo, to cały czas pracowałam w biurze prawnym w Ministerstwie Spraw Zagranicznych u profesora Makowskiego.
Potem była bardzo nieprzyjemna sytuacja. Był tam między innymi jeden z żołnierzy bardzo oddanych AK, bo wtedy już potrafiliśmy się dogadać, ale tylko między sobą. Nie żyje. Później go nasi, Polacy, zaaresztowali i zastrzelili go w więzieniu na Rakowieckiej. To jest chłopak, który mnie uratował. To był mój biurowy kolega. Nagle telefon z kadr, że mam się stawić w kadrach. On się o tym dowiedział i powiedział: „Nie idziesz sama, tylko idę z tobą”. Dlaczego, nie wiedziałam. Wchodzimy, w poczekalni czeka moc osób. Wygląda dyrektor z kadr i mnie woła, żebym do niego przyszła. Wchodzę do niego, a on po prostu zaczął się do mnie dobierać. Jak się zachowałam? Strasznie go pobiłam, pokopałam. Krzyk był taki, że wpadła straż. Otworzyła drzwi i uciekłam. Więcej się w ministerstwie nie pokazałam. To był koniec mojej kariery biurowej, bo uciekłam. Chciałam podziękować temu [koledze], bo mnie ciągnął, ratował, wyciągał – przecież musiałam się jakoś wyrwać z tego gabinetu. To był olbrzymi gabinet, piękny. Pamiętam, bo mnie rzucał na biurko. Ale został pobity…
W związku z tym zaczęłam szukać pracy. Zdecydowałam się, że idę do sądu, bo muszę odbyć aplikację. Poszłam, rozmawiałam z kilkoma osobami, prezesami sądu. Zgodzili się, żebym napisała podanie i że zostanę przyjęta. Zrobiłam tak. To był początek 1956 roku. Zgłosiłam się ze wszystkimi swoimi papierami, że mam maturę, że pracowałam. Wtedy rozpoczął się w Polsce okres stalinowski i zostałam przyjęta przez kierowniczkę biura personalnego, która powiedziała: „Moja droga, my z ulicy nikogo nie przyjmujemy. My mamy tu swoich ludzi”. Mówię: „Jak to?”.
- Skąd wiedziała, kim pani była?
Widocznie z mojego zachowania. Pisałam życiorysy i zawsze dochodziłam do Powstania. Może jej się nie podobało nie to, że byłam w Powstaniu, tylko to, że pochodzę z inteligencji, bo to musiałam napisać. Pochodzenie – inteligencja pracująca. Nie wiem. Zostałam po prostu usunięta z sądu, wyrzucona. Zaczęłam szukać pracy. Nigdzie. Okazało się, że jednak tak są zorganizowani, że w biurach personalnych, gdzie składam podanie, wiedzą [o mnie wszystko]. Czarna lista, absolutnie, że nie mogę nigdzie pracować. Siedem lat nie pracowałam. O siedem lat jestem starsza od wszystkich swoich kolegów w sądzie, wtedy, jak myśmy zostali przyjęci.
[Nastał] Gomułka. Był rok 1956. Myśmy wtedy naprawdę wierzyli, że to jest jakaś zmiana. W każdym razie mogliśmy mówić do siebie po polsku. Wtedy mój znajomy, który był prokuratorem w Polsce powiedział, żebym szła do sądu, bo są duże zmiany. Personalna jest dawno usunięta. To była jakaś dójka ze wsi, po polsku dobrze nie mówiła. Przez siedem lat nie pracowałam w zawodzie. Urodziłam dwoje dzieci i je podchowałam. Dowiedziałam się, że mam zrobić następną próbę. Poszłam do sądu dla nieletnich. Przewodnicząca była bardzo dobrą znajomą prokuratora, znali się sprzed wojny – ona wtedy też była prokuratorem. Mówi do mnie: „Żadnych przyjęć na aplikację nie ma, ale złóż podanie, że chcesz pracować jako urzędniczka sądowa”. Nazywało się to sekretarz sądowy. Złożyłam podanie, zostałam przyjęta i pracowałam przez parę miesięcy. Do momentu, kiedy się dowiedziałam, że jest jedno miejsce na aplikację. Ponieważ jestem urzędnikiem sądowym, to [powiedziano mi], żebym poszła i żebym walczyła. Powiedzieli: „Musisz wywalczyć sobie to miejsce”.
Ten, który rozmawiał ze mną w kadrach, powiedział, że to są bzdury, to co opowiadam, że byłam przyjęta, a potem wyrzucona. [Powiedział], że on to sprawdzi, bo nie wyrzuca się żadnych akt personalnych, musi być ślad. Za chwilę przynieśli mu moje akta z uwagami, żeby nie pozwolić mi nigdzie pracować, że jestem kapitalistką, wrogiem ustroju. Jak on to przeczytał, zaczął się śmiać. Mówi: „Jest jedno miejsce. Chętnych mam trzydzieści parę osób, ale ty zostaniesz aplikantem”. Przyjęli mnie na aplikację. Stąd nagle ja, osoba bezpartyjna, wierząca, praktykująca katoliczka, nie miałam wysokiego stanowiska, dostałam się na aplikację – to trwało dwa lata. Potem zdałam egzaminy, pozdawałam wszystkie na piątki.
W związku z tym ja i moja koleżanka dostałyśmy czasową nominację. Ona rzeczywiście była z rodziny kapitalistów, bo jej rodzice mieli fabrykę. Sędzia Śląskiewicz, który wtedy jeszcze żył i pracował w biurze prezydialnym, po aplikacji (tak dobrze zakończonej) załatwił nam pracę w swoim wydziale. Dostałam nominację na asesora, ale bez możliwości orzekania, tylko do pracy. Zgodziłam się. Ale moich rodziców zniszczono całkowicie. Po wojnie tatuś próbował [otworzyć] biuro. Był pod tym względem naiwny, bo myślał, że jeszcze może być jakaś prywatna, uczciwa inicjatywa. Został skierowany do Ministerstwa Budownictwa. Przyszli, bo naturalnie biuro zamknęli, nie może być prywatnej inicjatywy. To były ciekawe czasy.
Przez znajomości (bo to był ten rocznik, że ludzie byli na stanowiskach) został przyjęty do Ministerstwa Budownictwa jako kierownik wydziału. Pracował, aż pewnego dnia zaprosił go szef i powiedział, że przejdzie na wyższe stanowisko. Zdziwił się, że zostaje dyrektorem. Został dyrektorem na pół dnia, bo po otrzymaniu tego dostał jednocześnie pismo o przeniesieniu na emeryturę. W wieku pięćdziesięciu paru lat. Już nie mógł pracować.
- Dlaczego zrobili go dyrektorem?
Był wybitnym specjalistą. [Został dyrektorem] jakiegoś przedsiębiorstwa podległego Ministerstwu Budownictwa.
- Chciałbym, żeby opowiedziała pani o waszym kierowcy, który przyszedł do was w czasie okupacji.
Pan Lazar. Jest zamieszanie, bo duże apartamenty miały zawsze wejścia kuchenne i wejścia salonowe. Ktoś dzwoni do części salonowej. Tatuś poszedł otwierać i [zobaczyć], kto to wchodzi. Wtedy słyszymy krzyki, podniesione głosy. „Co się dzieje?”. Myśmy były dwie wścibskie dziewczyny. Od razu musiałyśmy wyjść, zobaczyć. Lazar leci do nas z rękoma. Tatuś: „Nie!”. [Woła], że on ma stąd wyjść i koniec. My nie rozumiemy o co chodzi, nic. Wreszcie dowiadujemy się. Tatuś z Lazarem doszli do porozumienia. Lazar powiedział, że teraz otacza nas swoją cichą opieką. Był w mundurze SS. Nie wiem, jak to się stało. On po prostu kochał naszą rodzinę. To była bardzo dobra rodzina.
- Czy ojciec go wyrzucił? Czy miała pani z nim kontakt?
Cały czas miał kontakt z moim ojcem. Jak aresztowano syna naszych znajomych, to ojciec przez niego dowiedział się, gdzie siedzi. Miał taką niemiecką wtykę. Tatuś nie żyje, może teraz uchyliłby tajemnicę. Może by nam powiedział, może sam pracował w wywiadzie. Nie wiem. Do mnie tylko przyszli, jak był nekrolog dziadziusia. Przyszli starsi panowie i powiedzieli, że jak ja mogłam ich nie zawiadomić, że to przecież była w AK taka figura. Potem zamówili specjalną mszę, dali swoje nekrologi. Zrobiła się w kraju taka sytuacja, że nie trzeba było nic mówić na ten temat, nie rozgłaszać, siedzieć cicho, żeby przeżyć. W ten sposób dostałam się do sądu, zdałam egzaminy, zostałam sędzią. Pracowałam w sądzie. Sądziłam wypadki drogowe. Kierowca, a jednocześnie sędzia, więc byłam zaprzyjaźniona ze wszystkimi biegłymi.
Pracowałam tam do momentu, kiedy Ania zrobiła straszny mezalians i wyszła za Anglika, a nie za Polaka. Pojechała do Anglii. Potem myśmy pojechali. Mąż wyleciał z Polski ostatnim samolotem. Nie wiedział, dlaczego wszystkich pasażerów częstują winem, a to był stan wojenny. Wyjechał z Polski 12 grudnia. Potem byliśmy w Anglii. Namawiali nas, oferowali pracę, wszystko, żebyśmy zostali. Ale nie. Musiałam pójść zobaczyć się z rodzicami, pomóc. Moja siostra była w Polsce. Wykupiliśmy bilety na pierwszy samolot, który leciał z Anglii do Polski. Rozpoczęło się pechowo. Siedzimy w samolocie i wpada do nas pilot: „Wszyscy szybko wychodzić z samolotu!”. – „Dlaczego?”. Nie wiemy do dzisiejszego dnia. Nikt nie wie. Teraz zostałam tylko ja spośród osób, które tam były. Mąż nie żyje. Wszyscy z rodziny. Myśmy zostały [same]. […] Nie mamy żadnych znajomości. Z rodziny wszyscy poumierali. Mama była u mnie w domu, umarła. Siostra umarła.
Warszawa, 1 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski