Anna Sobańska-Susicka
Nazywam się Anna Susicka, poprzednio Sobańska, panieńskie nazwisko Marcinkowska.
- Kiedy i gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się 11 czerwca 1937 roku w Warszawie na Karowej.
Rodzice wynajęli mieszkanie w domu na Czerniakowskiej 203. Tam mieszkał plastyk-ceramik, wykładowca Akademii Sztuk Pięknych, ale nie pamiętam nazwiska. Zajmował cały parter domu, myśmy mieli pierwsze piętro. Miał fabryczkę wypalania ceramiki, a wykładał na Akademii Sztuk Pięknych. Był z pochodzenia Żydem. Przed Powstaniem wyjechał z całą rodziną do Ameryki, już nigdy więcej się nie pojawił. To był bardzo przyzwoity i dobry człowiek.
- Proszę opowiedzieć więcej o domu rodzinnym.
Dom rodzinny, jeżeli bym miała miłe wspomnienia to pewnie wtedy, kiedy ojciec żył, ale w 1939 roku poszedł na front. Dostał się do niewoli sowieckiej, zginął w Katyniu zaraz w drugim transporcie. Tak że zostałyśmy z mamą same. Mama pracowała jako pielęgniarka, a jeżeli nie miała z kim mnie zostawić, nie chciałam zostawać z żadnymi ciociami, to zostawałam w domu sama.
- W którym szpitalu mama była pielęgniarką?
Mama była najpierw na Wiejskiej, był szpital czy ośrodek zdrowia na Wiejskiej, potem pracowała na Czerniakowskiej, też był szpital. W czasie Powstania była przełożoną pielęgniarek w szpitalu polowym, tak zwana Blaszanka, na Przemysłowej. Chodziłam do przedszkola na Wiejską. Jak mama była na Wiejskiej, to miałam na dole przedszkole. Siedziałam w przedszkolu tak długo, aż mama nie wyszła z pracy. Byłam ostatnim dzieckiem, jeszcze sprzątała sprzątaczka, a ja siedziałam.
- Która była godzina, jak mama odbierała?
To była piąta. Wtedy pielęgniarki były jednak zobowiązane do chodzenia po domach, pomagania. Nie to, że siedziała i podawała [leki]. Mama była po Warszawskiej Szkole Pielęgniarskiej, bardzo poważnie podchodziła do swojej pracy, z ogromnym zaangażowaniem. Wiem, że chodziła po domach. To był okres okupacji. Siedziałam w przedszkolu, sprzątała woźna, a ja czekałam. Bardzo dobrze to pamiętam. Nie znaczy, że miałam same smutne wspomnienia.
Trochę było fajnie, występy teatrzyku. Wiem od mamy, że chwalono mnie, że mam dobrą pamięć, podpowiadam dzieciom innym.
- Pamięta pani jakieś wierszyki?
Pamiętam, że był „tłusty czwartek”, to nie jest przyjemne wspomnienie. Moja mama dała mi do przedszkola chleb ze smalcem. Koleżanka, bogata, z Wiejskiej (na Wiejskiej były domy bogatych ludzi) mówi: „U ciebie w domu je się chleb ze smalcem na »tłusty czwartek«? – mówię –Tak. Taki jest u nas zwyczaj”. Jak było Boże Narodzenie, to moja mama naprawdę nie miała z czego mi kupować. Moją starą lalkę Basię, taką na gumki, oddała do reperacji. Na Boże Narodzenie pod choinkę w przedszkolu dostałam tę Basię swoją i też udawałam, że to jest zupełnie nowa lalka. Miałam jednak wytrenowaną godność osobistą. Nie powiem, że to jest stara lalka, tylko to jest nowa lalka. Chleb ze smalcem u nas jest zwyczajem. Byłam dzieckiem z charakterem.
- Kiedy pani mama dowiedziała się, że ojciec został zamordowany w Katyniu?
Moja mama dowiedziała się z wywieszonych list. Był 1943 rok, były wywieszone na słupach ogłoszeniowych listy, ale jednak nie uwierzyła, bo były niemieckie, niewola sowiecka, a wywieszają Niemcy. Mama nie wierzyła ani jednym, ani drugim. Wobec tego to nie jest prawda. Była pogłoska, że oni uciekli z obozu i przez Mandżurię będą próbowali się dostać. Taka była wiara silna w mojej mamie, że jeszcze po wojnie przez Polski Czerwony Krzyż było poszukiwanie tych ofiar, czy w Anglii na przykład się nie znaleźli.
Naprawdę, ja i mama przyjęłyśmy, że to jest prawda, w 1953 roku, kiedy umarł Stalin. Jeżeli umarł Stalin, jest przewrót, Chruszczow przychodzi, jeżeli tu nie wychodzi prawda na jaw, to znaczy, że niestety zginęli. Była informacja, że oni są wypuszczeni z obozu w Kozielsku i będą przewożeni przez Warszawę do Niemiec, do obozów. Niemcy weszli na te tereny, to był 1943 rok. Mama na dworcu siedziała z innymi wdowami-żonami, czekały na dworcu dzień i noc. Zmieniały się, ale czekały na przejazd tego… W 1953 roku, jak umarł Stalin, pamiętam, że przybiegłam do domu, mieszkałyśmy w jednym pokoju z dziadkami […]. Uklękłam na łóżku i modliłam się, żeby Stalin – Pan Bóg zrozumiał, ten człowiek nie mógł być taki potwornie zły. Miałam głębokie współczucie, że umarł i wobec tego idzie prosto do piekła. Miałam szesnaście lat. Biegłam do domu, żeby się pomodlić. Widziałam tego człowieka zbrodniarza, który bezapelacyjnie trafi do piekła. Takie też przyjmowałam założenia.
W czasie okupacji mama mnie wysyłała do różnych koleżanek. Jeździłam do Łomży. Mamy przyjaciółka, jej mąż był weterynarzem, bardzo dobrze im się powodziło, kupował mi jabłka – bardzo lubię jabłka – wór jabłek i mówi: „Jak zjesz te jabłka, to mama przyjedzie po ciebie”. Spieszyłam się, żeby zjeść i następny wór przyjeżdżał. W Łomży rzeczywiście trochę odpoczęłam. Potem zaczęłam chorować, to zupełnie normalne. Chorowałam przed Powstaniem, chorowałam po Powstaniu. Dostałam strasznej wietrznej ospy. Wtedy był taki środek bardzo bolesny, że własną krew przeszczepiało się domięśniowo. Tworzyły się [anty] ciała, zresztą prawda. Wyzdrowiałam po tym. Zastrzyk jest potwornie bolesny, myślę, że z własnej, gęstej krwi. Przyjechała do nas mojej mamy bratowa z córką przed samym Powstaniem. Byłam przyzwyczajona do tego, że robię to, na co mam ochotę. Nikt mnie nie będzie powstrzymywał, bo wiem, co mam robić. Wobec tego ona mnie znielubiła, ta córka mnie nie lubiła, ponieważ się nie podporządkowywałam. Tak było przez całe Powstanie. Byłam zupełnie samodzielną jednostką, która sobie sama dyktowała pewne rzeczy. Jest 1 sierpnia, pada deszcz. To nie był silny deszcz, ale był. Deszcz spowodował, że wróciłam do domu i oprócz tego, że wyły alarmy, to jeszcze według mnie padały bomby czy strzały były. Myśmy wszyscy pobiegli do piwnicy, ja też. Ale z tym, że ja oczywiście udawałam, że jestem taka biedna, pokrzywdzona, mamy nie było. Nie wróciła.
Była w pracy. Wracała, kupiła jeszcze warzywa. Przyniosła te warzywa do domu. Początek Powstania, krzesełko sobie zniosłam, wzięłam lalkę, udawałam taką samotną, porzuconą i biedną. Udawałam, że jestem bardzo biedna, z tą lalką siedziałam. Mama wróciła, zaraz następnego dnia zgłosiła się do szpitala. Jednej rzeczy nie pamiętam. Pierwszy szpital, bo potem była na ulicy Przemysłowej, nazywał się „Blaszanka”, bo był w Fabryce Wyrobów Blaszanych szpital polowy. Pierwszy był na rogu Ludnej i Czerniakowskiej, w domu czteropiętrowym. To się wiąże z taką historią, że mama chodziła do szpitala, nic nie miałam do powiedzenia, ale też się zgadzałam. Natomiast jednego dnia rzuciłam się na podłogę, zaczęłam krzyczeć, że mamy nie puszczę. Mama mnie ze sobą wzięła. Było przejście od nas przez łąkę czy pole, czy działkę. Rzuciłam się na ziemię z wrzaskiem potwornym, łapałam mamę za nogi. Samoloty zaczęły zrzucać bomby. Mama wróciła ze mną do domu. Okazało się, że bomby i samoloty zbombardowały dom ze szpitalem. Dopiero po wojnie zaczęto ekshumować z gruzów. Według mnie to był pierwszy szpital polowy, a drugi był na Przemysłowej. Potem z Przemysłowej przeniesiony na Górnośląską. Mama była przełożoną pielęgniarek w tym szpitalu. Wychodziła przed bombardowaniem, przed ostrzałem, jeszcze ciemną nocą, a wracała po zmroku. Nie jadłam od żadnych obcych, czekałam. Jedno danie mama mi przyniosła. Był gołąb pieczony, tego gołębia za nic w świecie zjeść nie chciałam.
- Były jakieś dzieci z panią?
Nie. Była tylko moja siostra cioteczna, która mnie nienawidziła. Nie bawiłyśmy się razem. Sama wyszukiwałam zabawy i wydaje mi się oryginalne. Jedną z zabaw miałam taką, że zbierałam odłamki murów. Wejście do domu było wgłębione, były schodki betonowe. Na tym betonie kamienie sobie obrabiałam, potem szyłam pelerynki tym kamieniom, one się nazywały: Marysia, Basia, Zosia. To była rodzina powstańcza. Wydaje mi się, że żadne dziecko na to nie wpadło. Teraz myślę, że to okrutna zabawa. Przed domem był ogród otoczony żywopłotem z akacji. Akacje miały na sobie szkodniki, liszki futrzane, brązowe z żółtymi paskami i zielone z rogami. Zbierałam liszki i na liściach usadzałam. To musiało być na początku Powstania, jak deszcz się nazbierał, czy potem wodociągami [płynęła woda] – puszczałam łódki z tymi liszkami, one płynęły gdzieś. Chodziłam do mieszkania, grałam w piłkę o ścianę. Nie było dzieci w tym domu oprócz mnie. Były dwa piętra i parter zajęty przez właściciela.
- Gdzie pani spała, w mieszkaniu czy w piwnicy?
W piwnicy. To jest początek Powstania. Dom, w ogóle ten rejon był prostopadły do Alej Ujazdowskich, w których byli Niemcy. Jeszcze wtedy nie strzelali. Rozbrat było obsadzone przez Niemców. Ostrzał nie był u nas taki silny, ponieważ oni mieli folksdojczów na ulicy Cecylii Śniegockiej, która graniczyła z nami. Mówiło się, że siedzą folksdojcze i strzelają przez okna. Rzeczywiście jacyś zabici byli, więc myślę, że tak było.
W piwnicy z mamą spałyśmy na desce. Piwnica była przystosowana dla tego ceramika, właściciela, może do przechowywania [wyrobów]. Była zbudowana jak schron, miała bardzo grube mury i małe, strzelnicze okienka. Była rozmowa, że jak Niemcy nas otoczą, wejdą przez wejście, to będziemy uciekać tymi okienkami. Myślałam, jak można przez takie okienko przejść, ono jest za małe, żeby… Ja bym przeszła, ale dorośli to nie. Myśmy z mamą miały jedną deskę do spania. Już był silny ostrzał, silne bombardowanie, kiedy świece się skończyły. Stearynę, która skapywała ze świec, się brało i nitkę, kleiło się stearyną i robiło się malusieńkie świeczuszki z nitek owiniętych stearyną. Cały czas była modlitwa. Było bardzo silne bombardowanie. Ten fragment Czerniakowskiej, Powiśla był bardzo silnie ostrzeliwany. Jacek Fedorowicz był po drugiej stronie Czerniakowskiej, powiedział: „Te domy były zburzone” – Ludna, druga strona Czerniakowskiej. Tu mówiono, że folksdojcze są, dlatego nie bombardują. Jak po nas przyszli, to miotaczem ognia, który pali domy, spalili pracownię ceramiczną na moich oczach. Okropne, to wygląda jakby ogień płynął, jak woda po ścianach płynie ogień i pali. Ostatnie trzy dni z mamą siedziałyśmy na dworze ze strachu, że nam się na głowę dom zawali. Był bardzo silny ostrzał. Mnie się wydawało, że z mostu Poniatowskiego, że most drży cały, bo to tak zwane „Grube Berty” strzelały.
Przyszli, wyprowadzili nas Niemcy. Jest taka ulica Cecylii Śniegockiej między Czerniakowską a Rozbrat, wyprowadzili nas na tę ulicę. Pierwszy raz zobaczyłam spalonych ludzi na ulicy. Wprowadzili w uliczkę, to jest uliczka zakręcająca od Śniegockiej do Rozbrat, ta część się nazywa Miechowska, a ta druga Dmochowskiego.
- Widziała pani powstańców?
Tak. Między innymi do nas [docierała] poczta powstańcza, przynosił chłopiec. Moja mama była przyprowadzana przez powstańców do piwnicy.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy Powstania?
Byłam zakochana w Powstaniu, specjalnie w chłopcach z poczty polowej. Powstańcy przynosili nam makaron i marmoladę. To było jedzenie w czasie Powstania. Na Czerniakowskiej były magazyny „Społem”.
Paskudztwo. Wojenna marmolada, burak czy coś. Paskudna.
- Czy miała pani dostęp do słodkości?
Nie miałam. Nas wyprowadzili, na ulicy głównie matki z dziećmi i starcy szli w tej grupie. Tak odchodzi ulica, która dochodzi do Rozbrat.
- Jak się Niemcy zachowywali?
Tak się zachowywali, że z tyłu za nami zablokował nam wyjście czołg. Od strony Dmochowskiego nadjechał drugi czołg. Mama była przekonana, że nas rozjadą. Na siłę próbowała mnie, to okropne wspomnienie, wsadzić w okienko piwniczne, koty tam wchodzą, żebym ocalała. Broniłam się rękami i nogami, żeby mnie nie wepchnęła. Okrutna „zabawa”, okrutna. Niemcy potem wyprowadzili nas 18 września przez Agrykolę. Na Agrykoli tłum nędzarzy szedł, młody Niemiec chciał mi dać pieska, szczeniaka. Nie wiem, skąd go miał. Mama z obrzydzeniem i wściekłością do tego Niemca, nie za tego pieska, tylko za to, że on się ośmiela. Doprowadzono nas do obecnego placu Na Rozdrożu. Posiadaliśmy na ziemi. Niemcy z samochodów dawali chleb, ale tylko dzieciom blondynkom. Wtedy byłam blondynką. Zostałam wydelegowana, ale też niechętnie to zrobiłam, dostałam chleb.
Na piechotę przez pola pomidorów, nie wiem dlaczego były tam dalej na Woli pola pomidorów, doszliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie rozdawano aluminiowe kubki, żeby można było się napić czegoś. Kubek dostałam i zaraz go zgubiłam. Gdzieś go postawiłam, zgubiłam, zostałam bez kubka.
Mama miała naszykowaną walizeczkę, w którą wzięła dokumenty rodzinne, które mam tu, zdjęcia rodzinne, kartkę od ojca i suchy chleb, bo nic więcej nie było. Myśmy w tych letnich płaszczach i letnich butach [szły] przez Pruszków. W Pruszkowie było potwornie zimno. To była bagażownia, takie stoły obite blachą. Na tych stołach z blachą można było się położyć, ale było mi potwornie zimno. Mama mnie wepchnęła do jakiejś budki. Teraz bym powiedziała, że telefoniczna, ale to nie mogła być telefoniczna, była jakaś rozdzielcza. W tej budce w środku hali dworcowej przesiedziałyśmy dwie noce. Potem nas załadowali do pociągu z ciocią i moją siostrą cioteczną i powieźli do Koniecpola. Moja ciocia, która nie była odważna tak jak moja mama, bała się wszystkiego, że coś ją złego spotka, opowiadała przez całą drogę, że jedziemy do Oświęcimia i trzeba wyskakiwać. Lepiej wyskoczyć niż... Tego się potwornie przeraziłam, że mam skakać w biegu i zginę.
- Jakie warunki w wagonie panowały?
To był normalny osobowy wagon, było bardzo ciasno, ale nie bydlęcy, normalny wagon. W Koniecpolu spałyśmy w jakiejś stodole. Był rozdział na wsie, gdzie i kto będzie, w jakiej wsi wyląduje. Nam przypadła wieś Łysiny pod Częstochową. Zawieźli nas do Łysin, ale jak nie wiem. Sołtys przyjął cztery osoby, moją ciotkę z córką i moją mamę ze mną. Pomieszkałyśmy tam dwa dni. Mama wyjęła suchy chleb, który z wielkim nabożeństwem przywiozła. On powiedział, że u nich się takich rzeczy nie jada, nawet kury tego nie będą chciały zjeść.
Przydzielano uchodźców z Warszawy do różnych chałup. Nam wypadła w czworakach u pastucha z żoną i trojgiem dzieci, wszyscy chorzy na gruźlicę kości. Cała rodzina była chora. Za szafą dał nam legowisko. Poważnie chorowałam na żołądek. Mama chciała, żebym chodziła do szkoły, coś ze sobą robiła. Zaprowadziła mnie do szkoły wiejskiej. Byłam raz albo dwa, umiałam już bardzo dobrze czytać. Czytałam „Ogniem i Mieczem” chłopom w tej izbie czworacznej. W szkole nie rozumiałam, co ten nauczyciel mówi – był taki wrzask niesamowity tych dzieci, nie wiem czy trzech, czy pięć klas. Strasznie wszyscy krzyczeli. Siedziałam, nazywali mnie „pańskie psi-psi” co nie jest przyjemne. Miałam długie warkocze, chłopcy specjalizowali się w ciągnięciu mnie za warkocz. W końcu poprosili nas do dworu, był dwór, ale nie mogą nas przyjąć na mieszkanie, dlatego że tam nocują powstańcy. Ksiądz nie może mnie zabrać, dlatego że jestem dziewczynką, a nie chłopcem. Gdybym była chłopcem to by mnie wziął, dziewczynka nie.
Tragiczne wydarzenie, które pamiętam, to zgubiłam jedyną kokardę. Wybrałam się na poszukiwanie, ale nie znalazłam. Moja mama odchodziła od zmysłów, [myślała, że zginęłam]. Moja mama jako pielęgniarka chodziła po wsiach i udzielała pomocy. Dostawała mleko czy chleb. Pożyczała buty, ten który przychodził po mamę, żeby robiła zastrzyk czy opatrunek, przynosił ze sobą buty, bo były potworne błota. Mama najczęściej szła w tych butach męskich. Były we wsi rodziny z Poznania, ale to były rodziny zamożne, które nie były w żadnych takich warunkach, tylko były... Po prostu wozy jechały z meblami, z rzeczami, ze wszystkim i oni tam mieszkali, z nami się nie kolegowali. Nie było wspólnoty między nami a rodzinami poznańskimi. Myśmy byli ostatnia nędza. W czworakach myśmy z mamą były w środku, a na samym końcu mieszkała pani, która lepiej trafiła, z chorą córeczką albo synkiem, która dostawała od gospodarzy mleko. Gotowała mleko, to robił się kożuch. Dzieci z innych izb, między innymi ja, stały, czekały na kożuch. Pamiętam ten kożuch jako przysmak. W czerwcu – wiadomo było, że jest koniec wojny – moja mama wybrała się do Warszawy, żeby zobaczyć, czy mamy do czego wrócić. Wróciłyśmy z mamą w końcu sierpnia.
Dom przetrwał, z tym że była jedna ściana rozwalona, a mieszkanie ograbione z rzeczy przez... Między innymi ręczniki były wyrzucone na śmietnik. Potem przez kilka lat myłam się ręcznikami, które miały brązowe zacieki, one zgniły na tym śmietniku. Trafiłam do trzeciej klasy, bo miałam zrobiony egzamin. Umiałam czytać, pisać. Byłam mądra dziewczynka.
- Mama panią nauczyła czytać, pisać?
Nie. Moja mama mnie zaprowadziła na plac, który wtedy nazywał się Napoleona, teraz Powstańców Warszawy. Tam była nauczycielka, która prowadziła błyskawiczny kurs czytania. To bardzo ciekawe, wszystkim polecam, bo błyskawicznie nauczyłam się czytać. To były zdania, odczytywała mi parę razy, miałam patrzeć tylko na zapis, aż nauczyłam się na pamięć. Błyskawicznie nauczyłam się czytać.
- Ile pani miała wtedy lat?
Jak było Powstanie, to miałam siedem, więc wtedy musiałam mieć sześć lat. Po Powstaniu trafiłam do trzeciej klasy. To nic mi nie pomogło. Później zaczęłam chorować, tak że musiałam potem normalnie iść, nie z wyprzedzeniem. Po Powstaniu chorowałam bardzo ciężko. Trudno się dziwić. Myśmy w potwornych warunkach były w Warszawie. Ponieważ moja mama straciła męża w Katyniu, to oczywiście Urząd Bezpieczeństwa wiedział to doskonale. Była wzywana i oskarżana, że wydawała Żydów. To był taki wtedy sposób, żeby wyrzucić kogoś z domu, czy zaaresztować. Mama miała za sobą lekarki Żydówki, które bardzo mamę ceniły. Te powoływała na świadków. To nieprawdopodobne czasy były.
- Jakie jest pani najbardziej smutne wspomnienie z okresu okupacji i Powstania czy po Powstaniu?
Najsmutniejsze są wtedy, kiedy zostawałam sama w domu. Bardzo dużo chorowałam i byłam sama. Jak byłam zupełnie mała, to chowałam się pod koc czy pod kołdrę, robiłam taką budkę, żeby nic nie widzieć, nikt mnie nie widział i siedzę w tej budce, nikt mnie nie zobaczy. Potem, jak już byłam starsza, to ta budka była za mała. Zostawałam z tymi lalkami i tłukłam je.
Na wszystko byłam zła. Byłam ciężkim dzieckiem, ciotkę odepchnęłam, byłam samowolna. Byłam cały dzień sama. To myślę, że to… ale nauczyło mnie to też tego, że człowiek musi w życiu mieć charakter, bez tego nie da rady, musi mieć charakter silny. Życie nie oszczędza, a mnie nie oszczędzało dalej, więc musi sobie wyrobić w sobie taką stalową odporność, siłę.
- Wyrzucając państwa z domu z Czerniakowskiej, Niemcy jakieś dokumenty wydali państwu?
Nie. Dopiero w Pruszkowie chyba ta karta, która nazywa się przesiedlenie, którą zresztą oddałam, jest w Muzeum. Na moją mamę, ale byłam też wpisana jako przesiedleniec. Jak wyrzucali nas z domu, to podobno też grupy Dirlewangera szły na Czerniaków. Myślę, że oni się znęcali. To była przyjemność w znęcaniu się nad tymi ludźmi. To był najgorszy element tych Niemców, z więzień byli. Zostaje w człowieku takie poczucie, że Niemiec jest człowiekiem, który jest wrogiem Polaka, bo my jesteśmy zupełnie inni, ale to z tamtych czasów. Oprócz tego jednego Niemca, który chciał mi dać pieska, to dobrych wspomnień nie mam. Tamten był bardzo sympatyczny.
- Czy była pani świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez Niemców? Jak to się odbiło na pani psychice?
Oczywiście, że byłam. Jechałyśmy z mamą Puławską tramwajem w czasie okupacji. Obecnie, nie wiem, czy jest jeszcze kino „Moskwa” – był taki mur jakiegoś domu prostopadły do Puławskiej. Niemcy zatrzymali tramwaj, kazali się patrzeć, mama mi zasłoniła oczy, ale oczywiście jednym okiem coś zobaczyłam. Wyprowadzali ludzi z opaskami na oczach i z gipsem w ustach pod ścianę i ich rozstrzeliwali. Widziałam to, bo nie ma siły, żeby dziecko chociaż jednym okiem nie zerknęło. To było na Puławskiej przy obecnym kinie „Moskwa”. Tam rozstrzeliwano. Potem na Śniegockiej Niemcy ludzi miotaczem ognia palili żywcem. Leżeli zabici, czarni zupełnie na ulicy. Jeszcze przyniesiono rannego do nas, do piwnicy, ale dziecko inaczej to odbiera. Ranny to ranny. Natomiast leżący na ulicy, spaleni czy rozstrzelani, to pamiętam do tej pory, bo to zostawia bardzo silne wrażenie.
- Obrazy wracały do pani w snach, koszmarach?
Nie. Dalsze życie było koszmarne, więc myślę, że dalej było równie ciężko. Powstanie jednak na losach dzieci takich jak ja odbiło się na zdrowiu. Byłam po prostu bardzo chora. Do tej pory, mimo że przeżyłam wiele lat, mam ze sobą zawsze lekarstwa na serce. Jestem ciężko chora na serce i to też, przypuszczam, jest wynik wojny. Jako dziecko dwa razy chorowałam na zapalenie mięśnia sercowego. Albo szpital, albo sanatorium. Byłam wywieziona – taka miejscowość Dzieciaków, to jest w lasach między Świdrem a Otwockiem. Jak jedziemy do Świdra, to mijamy uliczkę z napisem Dzieciaków, sanatorium dla dzieci chorych na serce. Z tego Dzieciakowa po prostu uciekłam, ponieważ bez mamy czułam się zagrożona, że coś mi się stanie. Wsiadłam do pociągu, wylądowałam na Dworcu Głównym, nie wiedziałam co dalej, gdzie mieszkam.
- Gdzie po wojnie pani zamieszkała?
Myśmy zamieszkały w tym samym domu. Moja mama poszła do pracy, a dziadkowie moi mieszkali w Guzowie, gdzie byli moi kuzyni. Babcia musiała zażyć świeżego powietrza, nie wracała, a ja byłam chora, zostałam sama w domu. Ktoś zapukał, powiedział: „Dziecko, otwórz, od mamusi mamy dla ciebie wiadomość (czy paczkę)”. Otworzyłam, weszli ludzie, zajęli pół mieszkania, taka pijacka para. Nas stłoczyli z dziadkami w jednym pokoju.
- Z perspektywy lat Powstanie Warszawskie jakie miało wpływ na pani życie?
Uważam, że było konieczne, mimo że straciłyśmy z mamą wszystko. Ludzie byli tak radośni, szczęśliwi. [W Warszawie] zresztą był okropny sort tych Niemców. To nie był Niemiec-żołnierz, tylko to był przestępca, bandyta, który przychodził.
Stara Miłosna, 29 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon