Wiesław Newecki, pseudonim Kogut, urodzony w 1929 roku, stopień strzelec, [Zgrupowanie] „Chrobry II”, VI Komisariat Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa.
To była cała historia związana z moją rodziną. Moja rodzina wywodziła się od trzech pokoleń z mieszkańców Warszawy i mieliśmy takie już zalążki patriotyczne. Jeśli chodzi o moje jakieś ustosunkowanie się do tych spraw, to na pewno miały one charakter wynikający z tego, co rodzina wpoiła we mnie, jako że jak już wspomniałem, rodzina była zaangażowana w czasie Powstania, w czasie okupacji niemieckiej, w prace konspiracyjne.
Cały czas mieszkałem na Miedzianej, od urodzenia. Ojciec był pracownikiem Kolei Państwowych, był starszym kasjerem na stacji Warszawa Główna, a mama zajmowała się wychowaniem mnie i mojego starszego brata.
Brat miał na imię Zbigniew i w czasie okupacji, ponieważ był sześć lat starszy ode mnie, groziła mu ewentualnie wywózka na roboty do Niemiec bądź w ogóle jakieś represje związane z tym, że należał do konspiracji. A poza tym w naszym domu, w naszym mieszkaniu przy ulicy Miedzianej, ponieważ było ono dość zamaskowane, zakamuflowane, znajdowało się w kamienicy, która od frontu była dość okazała, a myśmy mieszkali w drugim podwórku, w takiej mało widocznej jednopiętrowej oficynie, w tejże oficynie właśnie rodzice moi mieli za zadanie z bliżej mi nieznanych jakichś rozkazów podziemia prowadzenie szkolenia podchorążych, a następnie odbywały się przysięgi tych podchorążych w naszym mieszkaniu. Dozorca, starszy pan, który od lat był tam i mieszkał, nie wiedział o tym, ale domyślał się.
To znaczy myśmy na niego mówili „pan Jan”, a w tej chwili nazwisko jego wyszło mi z pamięci.
Miedziana 7. I w związku z tym on miał za zadanie cały czas przebywania na pierwszym podwórku i przy bramie sprzątania na ulicy i w pierwszym podwórku, i gdyby jacyś obcy ludzie czy może nawet czasami Niemcy podjechali, to miał za zadanie właśnie poprzez takich łączników, to znaczy swoją córkę, natychmiast dać sygnał, powiadomić, że ktoś obcy już wchodzi na teren posesji, żeby zakamuflować.
No, znaczy że byli u nas ludzie, którzy przebywali, i każdy młody człowiek, który gdzieś przebywał, był narażony na to, że w przypadku jeżeli będzie jakaś obława, to będzie to już podejrzane. Natomiast o co chodziło. Chodziło o to, że gdyby tak się stało, to już były przygotowane dwa, trzy stoliki z kartami do brydża i jeżeliby Niemcy weszli do mieszkania, wtedy okazałoby się, że brat mój czy mama zaprosili partnerów do brydża i u nas po prostu odbywa się spotkanie przy kartach, towarzyskie, przy herbacie. No oczywiście materiałów jakichś takich dowodowych było jak najmniej, prowadzący to szkolenie miał na pewno jakąś instrukcję szkoleniową do przeprowadzenia swojego wykładu, ale na ogół najprawdopodobniej, jak się domyślam, polegało to tylko na tym, żeby [robić tylko] jakieś tam szczątkowe notatki, które w razie czego by od razu zostały spalone i zniszczone. Więc ja się wychowywałem właśnie w takiej atmosferze.
Nie, ja nie składałem przysięgi, ja byłem harcerzem, natomiast nieświadomie – w pewnym sensie nieświadomie, bo oczywiście wszyscy wszystko wiedzieli, pomagałem w ten sposób, że przewoziłem materiały. Mój brat cioteczny, który zginął na Pawiaku właśnie w czasie Powstania, został aresztowany w maju czterdziestego czwartego roku za przynależność do organizacji, ponieważ organizacja wytypowała go. On był po studiach Wawelberga przed wojną i pracował w Zakładach Zbrojeniowych Pocisk w Rembertowie. Tam jego zadaniem było właśnie gromadzenie materiałów i przekazywanie tych materiałów do odpowiednich komórek. W związku z tym ja jeździłem z tornistrem szkolnym na plecach do Rembertowa i te materiały od niego z domu odbierałem, nie wiedząc, co to jest, ale wiedząc, że to jest taka misja do wykonania. Natomiast ponieważ chodziłem…
Kazimierz Marcinkowski. Może ja bym pokazał, bo mam jego zdjęcie. I on właśnie jest pochowany w Rembertowie na cmentarzu, ale nie ma jego szczątków, są nieznane, ponieważ został wywieziony z Pawiaka w czasie Powstania i od tej pory o nim nikt z rodziny się [niczego] nie dowiedział. Tak że były to takie moje jakieś…
Należałem przed wojną, przed wojną, tak.
Szkolne, do zuchów, na Miedzianej pod 7, do szkoły numer 26, która teraz jest szkołą imienia Biernackiego. Tak że w tej szkole miałem kolegów, to byli koledzy również z ulicy Miedzianej, Siennej. Tam nikt nie dojeżdżał z daleka do szkoły wtedy. Jednym z moich kolegów był Jurek Janczewski z „Chrobrego II”, i ten Jurek Janczewski w czasie Powstania stracił rękę. Właśnie tu mam książkę „Najmłodsi żołnierze walczącej Warszawy”, gdzie jest jego wspomnienie, kiedy go już po amputacji ręki odebrałem ze szpitala i pomogłem mu przybyć z powrotem do swojego oddziału macierzystego.
No, ojciec pracował.
Później nie, na kolei nie, nie. Ojciec, jeśli chodzi o jego zapatrywania, to były takie, że wszystkie państwowe instytucje, które podlegają Niemcom, są dla Polaków instytucjami, w których nie powinni polscy obywatele pracować, w związku z tym pracował w Miejskich Zakładach Wodociągów i Kanalizacji. Też załatwiono mu tę pracę poprzez kontakty jakieś z ludźmi, którzy wiedzieli o tym, że nie powinien pracować na kolei. Pracował właśnie na stacji pomp i filtrów jako nadzorca. Miał ekipę ludzi, prowadzili remonty i z tego się utrzymywała nasza rodzina. Natomiast mama od czasu do czasu jeździła do Rembertowa, bo ciocia tam… Jeździła do Rembertowa. Mama jeździła do Rembertowa, do rodziców tego brata ciotecznego, który zginął na Pawiaku. Tam pomagała cioci, bo ciocia prowadziła jadłodajnię. Pomagała jej i mieliśmy po prostu zaopatrzenie z tego powodu. Ja chodziłem do szkoły na Miedzianą, później szkoły zostały połączone. Zrobiło się jakoś za ciasno, w czasie kiedy Niemcy organizowali getto, i szkoła z ulicy Chłodnej została przeniesiona na ulicę Miedzianą. Po tych wszystkich reorganizacjach moja szkoła została z kolei podzielona na kilka grup i moja grupa została przeniesiona na ulicę Tarczyńską. Po kilku miesiącach z ulicy Tarczyńskiej przeniesiona została na ulicę Raszyńską, z ulicy Raszyńskiej w następnym roku przeniesiona została na ulicę Śniadeckich. No i już tam na Śniadeckich, właściwie na Polnej, na Noakowskiego, tam skończyłem szkołę powszechną, na Noakowskiego, a do gimnazjum zacząłem chodzić na ulicy Śniadeckich. To było gimnazjum dawne imienia Stanisława Konarskiego. To gimnazjum z kolei po jakimś tam znów dodatkowym połączeniu zostało przeniesione na ulicę Kopernika, to znaczy koło Kopernika jest taka malutka ulica Bartoszewicza, i tam w czasie okupacji do pierwszej klasy gimnazjalnej chodziłem, na ulicę Bartoszewicza, do tego gimnazjum, które się nazywało I Miejskie Męskie Gimnazjum Elektryczno-Mechaniczne w Warszawie. To była już szkoła pod protektoratem niemieckim, w związku z tym miałem legitymację szkolną, gimnazjalną, wypisaną w języku niemieckim, i to mi pozwoliło na swobodne przemieszczanie się z tymi materiałami, ponieważ Niemcy w jakiś sposób uważali, że absolwent takiej szkoły będzie pracował dla przemysłu niemieckiego. Tak że ja miałem jak gdyby taki glejt.
Z kolei jak wspomniałem o swoim bracie o sześć lat starszym, on skończył gimnazjum handlowe w Warszawie na Miodowej i rodzice, chcąc go uchronić przed łapanką, załatwili mu pracę praktykanta leśnego w Strudze pod Warszawą. Tam były dość duże lasy, są jeszcze do tej pory, ale było tam leśnictwo, właśnie w tej Strudze. No i ta Struga jest moim punktem wyjściowym na wybuch Powstania Warszawskiego. Ponieważ jak już wspomniałem, rodzice byli zaangażowani, i mama wiedziała, i ojciec, wiedzieli o tym, że coś najprawdopodobniej ma nastąpić w Warszawie, w końcu lipca, w początku sierpnia… Nie sądzę, żeby na pewno wiedzieli, co to miało być, bo wszystko było okryte tajemnicą, natomiast wiedzieli, że szykuje się jakaś duża akcja, która niesie za sobą pewne niebezpieczeństwa. W związku z tym mama moja z bratem, który przyjechał kilka dni wcześniej do Warszawy i najprawdopodobniej miał swoje zadania, wysłała mnie z powrotem do Strugi. To był 28 albo 27 lipca czterdziestego czwartego roku. I my prawie ostatnią kolejką wąskotorową, która odchodziła spod mostu, obecnego Śląsko-Dąbrowskiego, ze stacji, do Strugi dojechaliśmy z bratem, mama została w Warszawie. I okazało się, że już za Markami, między Markami a Pustelnikiem, zaczynają na szosie wybuchać jakieś pociski. Jak się później okazało, były to pociski wystrzeliwane z dział armii radzieckiej, która już w pobliżu się znajdowała. Dlatego też brat, jako starszy, uważał, że ma obowiązek ochraniania mnie, młodszego brata. Ponieważ ja byłem od początku bardzo ciekawy, zainteresowany wszystkim, co się działo, chciałem jak najszybciej wrócić do Warszawy. No bo myślę sobie tak: skoro tu już rozrywają się te pociski, no to front się zbliża, wojna ma się ku końcowi, to ja wolę być ze swoją mamą w domu. On wiedząc o tym, na drugi dzień rano zamknął mnie w takiej drwalce i w ten sposób chciał zabezpieczyć, żebym ewentualnie nie uciekł. No, ja po kilku godzinach jakoś tam sprytnie, jak mały chłopak, poradziłem sobie, wyłamałem jakieś szczebelki drewniane w okienku i przez to okienko wyślizgnąłem się i zacząłem uciekać. To było właśnie gdzieś tam w takich lasach, [był] taki mały domek letni, tak że od razu się tam w tym lesie skryłem, przeczekałem, słuchałem, czy nikt mnie nie goni z domu, i zacząłem kluczyć. Kierunek mniej więcej znałem, jaki jest do Warszawy. Oczywiście absolutnie nie drogą, tylko gdzieś polami, łąkami, jakimiś krzakami zacząłem iść. Zdawałem sobie sprawę, że to jest ponad dwadzieścia kilometrów. Dzień był upalny. I to właśnie był chyba 29 lipca czterdziestego czwartego roku. Gdzieś na wysokości chyba właśnie Marek czy Pustelnika w pewnym momencie usłyszałem głos: „Ręce do góry! Padnij!”, w języku polskim. Podeszło do mnie trzech czy czterech ludzi uzbrojonych, [ubranych] po cywilnemu, i pytali się, co ja tutaj robię. Ja im pokrótce opowiedziałem tę całą historię, i oni mnie się wtedy zapytali, czy ja nie chcę do nich przystąpić, do ich oddziału partyzanckiego. Ja powiedziałem, że nie, ponieważ jest mama w Warszawie, i ja idę do mamy.
Nie pamiętam, ale chyba nie, bo to [było jeszcze] w czasie okupacji. Po prostu byli tylko po cywilnemu ubrani, tylko uzbrojeni byli, tak że nie wiem, kto to był, do dzisiejszego dnia. W związku z tym kazali mi złożyć przysięgę, że ja nie powiem, że ich tutaj widziałem. Oczywiście bez żadnego namysłu przyrzekłem im, że nie będę nikomu o niczym mówił. I tak dobrnąłem gdzieś późnym popołudniem do pętli tramwajowej przy cmentarzu na Bródnie. O dziwo okazało się, że tramwaje jeszcze kursują. Wsiadłem do tramwaju, no i chyba po jednej czy po dwóch przesiadkach dojechałem do domu na Miedzianą. Mama się ucieszyła, ale była bardzo podenerwowana. No i jeszcze tam przychodził taki znajomy, który był dobrze poinformowany i mówił, że najprawdopodobniej w najbliższych dniach coś w Warszawie ma nastąpić, ale też konkretnie nie mówił, o co chodzi.
Pan Rzadkiewicz. On mieszkał przy ulicy Złotej. I ja tak z mamą już dwa dni byłem w domu, był względny spokój na Miedzianej, w okolicach Miedzianej, ale już nigdzie się nie wybieraliśmy. I kiedy tak siedzieliśmy w domu, właśnie we wtorek 1 sierpnia, usłyszeliśmy strzały. To były takie urywane serie. Ponieważ w czasie okupacji dość często zdarzało się, że jakaś strzelanina wybuchała w okolicach właśnie placu Kazimierza, Pańskiej, Siennej, no to specjalnie wrażenia na nas to nie zrobiło. Natomiast w tym dniu już te strzały trwały dłużej. To nie były takie krótkie serie, które po kilku minutach ucichły i później ewentualnie słychać było nadjeżdżające niemieckie samochody czy jakieś tam właśnie odgłosy łapanki. To już były dłuższe serie, pojedyncze strzały i przemieszczanie się pojedynczych i grupowo właśnie już tych pierwszych żołnierzy powstańczych. No i po takiej nocy dość spokojnej, cichej na drugi dzień rano wyszliśmy z domu i zobaczyliśmy, że ludzie zrywają chodniki, wynoszą jakieś resztki materiałów, z których można budować zapory, barykady, i że powstają właśnie barykady. Pierwsza barykada powstała na rogu Miedzianej i Srebrnej. No ja zacząłem pomagać przy budowie, mama coś ugotowała, przyniosła mnie i żołnierzom. Dużo było ludności miejscowej, z okolicznych domów, sąsiadów. I od razu na drugi dzień już nie działały wodociągi, nie było wody, więc jeden z sąsiadów zaczął wiercić studnię na podwórku naszej posesji, no i po dwóch dniach już była woda. Kiedy ja się zorientowałem i spotkałem kolegów, właśnie między innymi tego Jurka Janczewskiego, który mieszkał na Siennej, z którym razem chodziłem do szkoły, powiedział mi, że on jest na placówce powstańczej i że jako ochotnik wstąpił do oddziałów powstańczych. Więc ponieważ ja uznałem, że najbliżej mam w sąsiednim domu, poszedłem tam i zaprowadzono mnie do komendanta. Miał pseudonim Jan Zawoja [Lucjan Gawroński], a jego zastępcą był szef sztabu, nazywał się Kazimierz Czapski [pseudonim Ryś]. To były oczywiście pseudonimy. No i po krótkiej rozmowie, pytaniach, gdzie mieszkam, co robię, gdzie się uczę, jaki jest tam mój stosunek rodzinny, czy mam kogoś z rodzeństwa – no, takie krótkie właśnie jakieś pytania odnośnie mojej osoby i mojej rodziny…
Nie, nie.
Zapytali się, tak. No i powiedzieli mnie, że jeżeli chcę zostać, to żebym złożył przysięgę. Złożyłem tam w gabinecie dowódcy przysięgę i otrzymałem od razu legitymację z odciskiem palca.
Tak, zapytali mnie się, jaki chcę mieć pseudonim i tak w legitymacji mam napisane.
Dlatego że ja byłem zadziorny właśnie i może na swój sposób i na swój wiek wtedy przypominałem [koguta], utożsamiałem się przynajmniej z takim ptakiem.
To znaczy wszystkich, których spotkałem, kolegów, to to byli ochotnicy, natomiast jeśli chodzi o „Chrobrego II”, no to większa część ludzi, którzy się zadeklarowali brać udział w Powstaniu, to byli ludzie, mieszkańcy, którzy spontanicznie przystąpili.
No, to znaczy ja tylko z tego co pamiętam, najbliżej jak się spotkałem, to z tym Jureczkiem Janczewskim, który stracił rękę, no a tak przelotnie z różnymi kolegami spotykałem się, bo ja się przemieszczałem bardzo dużo. Jako łącznik nawet chodziłem na drugą stronę Nowego Światu w pewnym okresie, ponieważ jednym z moich zadań było przenoszenie hasła na dany dzień. Jako że hasło codziennie się zmieniało, to na każdy następny dzień, gdzieś w godzinach południowych, w zależności od tego jakie były możliwości, czy był obstrzał, czy były jakieś, prawda, duże naloty lotnicze, wtedy trzeba było przeczekać i w zależności od tego ta pora wahała się. W zależności też od pogody – jak był deszcz czy było bardzo słonecznie, no to też te godziny się przesuwały.
No, to było hasło, które obowiązywało na całym terenie Śródmieścia i ze sztabu takie hasło było nadawane i tylko otrzymywali to hasło przeze mnie, to znaczy ja przynosiłem do swojego dowódcy i on dawał to na poszczególne placówki. Jeżeli ktoś się przemieszczał poza swoją placówką w porze już po zmroku, to musiał podać hasło. Jeżeli nie podał tego hasła, no to oznaczało, że albo samowolnie gdzieś się wybrał, albo po prostu jest nawet szpiegiem. No i na to hasło był odzew – jeżeli jedna strona podała hasło, to na to hasło musiał zostać podany odzew.
No, przykłady były różne, natomiast była jedna zasada, że hasło i odzew musiały się zaczynać na tę samą literę. Jak na przykład było hasło „karabin”, to odzew musiał być „kolba”, tak że to taki przykład. No, oczywiście ponieważ miesięcy było dwa, no więc dni było… Bo już nie liczę tych trzech dni, bo po kapitulacji już hasła nie było, już się nie chodziło, no ale około sześćdziesięciu haseł [było].
Ja odbierałem te hasła… No, sztab się przemieszczał – i na Siennej, i na Śliskiej chodziłem. Ale chodziłem również i z hasłami, i z rozkazami na ulicę Boduena, tak że na drugą stronę Marszałkowskiej. Ale chodziłem również i na drugą stronę Nowego Światu. Był taki okres, kiedy można było aż tam dotrzeć.
Nie, nie. Ja cały czas na okrągło byłem na Miedzianej 5 i tam nocowałem. Ponieważ mama była w schronie na Miedzianej pod 7, no więc ja w schronie nie przebywałem, tylko od czasu do czasu wpadałem mamę odwiedzić i często wpadałem do naszego domu, właśnie do mieszkania, w którym nikt nie mieszkał, bo było bardzo niebezpiecznie, no, ale gdzieś w końcu sierpnia, po nalocie bombowym, na nasz dom na Miedzianej pod 7 zostały rzucone bomby zapalające i już ta nasza oficyna zaczęła płonąć, tak że w odpowiednim momencie miałem szczęście zareagować i ugasiłem te bomby na strychu. Tam chyba dwie czy trzy takie bombki spadły, wielkości może czterdziestu centymetrów i z nich się wysypywał taki proszek, który był łatwopalny, no ale jednocześnie jak w pierwszym momencie od rozprzestrzenienia się ognia posypało się wkoło piaskiem ten proszek (to był fosfor, jakaś mieszanina fosforowa, związków fosforu), to wtedy zamykało się dopływ powietrza i on się już przestawał palić i [ogień] przestawał się rozprzestrzeniać. Tak że w ten sposób uratowałem naszą oficynę. Natomiast po Powstaniu Niemcy spalili cały front, no i później, jak się okazało, nasza oficyna ocalała i po zakończeniu wojny mieszkaliśmy tam jeszcze wiele lat.
Najgorsze wspomnienie, które mi utkwiło w pamięci, to było zbombardowanie kamienicy naprzeciwko numeru 7, to znaczy numer 6. Numer 6 mieścił się obok szkoły, już szkoła była na Miedzianej pod 8, a numer 6 była to taka sama kamienica jak numer 7, mniej więcej tyle samo pięter miała. No i trudno mi w tej chwili powiedzieć, kiedy to było, ale pewnie w sierpniu też, kiedy spadły bomby burzące na ten budynek numer 6, i ja się tam włączyłem do ratowania ludzi, którzy zostali przysypani. Moim największym przeżyciem było to, jak chcieliśmy wydostać spod gruzów przysypaną do połowy dziewczynę. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, ile ona miała lat, w każdym razie gdzieś może piętnaście, szesnaście. Ponieważ domy były z cegieł i ten gruz był bardzo lotny, tak że po tym zbombardowaniu ciężko było tam w ogóle oddychać, i ja kiedy brałem udział z kilkoma mieszkańcami, żeby wyciągnąć tę dziewczynę, pracowaliśmy przez wiele godzin, przez kilka godzin w tych oparach, w tym pyle tych cegieł, i niestety nasza praca nie została uwieńczona sukcesem, ponieważ te zwały gruzu kilkupiętrowego domu za każdym razem, kiedy już próbowaliśmy ją wyciągnąć, z powrotem się osuwały i ona jęczała, bo miała najprawdopodobniej połamane nogi, być może i żebra, miednicę, no i po wielu godzinach niestety musieliśmy ją tak zostawić, bo ona już straciła przytomność, nie było ratunku, bo wszystko z wysokości kilku pięter zsypywało się na dół.
Natomiast miałem drugie [wspomnienie] takie bardzo uczuciowo jakoś związane z moją osobą i z dzieckiem, które mama przygarnęła na kilka dni, ponieważ została zbombardowana wielka hala targowa, która mieściła się przy placu Kazimierza Wielkiego. To były takie hale podobne do hali na Koszykach, do Hali Mirowskiej. I ponieważ kiedyś nie było lodówek, a tam między innymi handlowano takimi artykułami jak mięso, więc były chłodnie pod spodem, pod tą halą. I te chłodnie były w ten sposób skonstruowane, że rurami płynął amoniak – tak jak zresztą późniejsze lodówki na tej zasadzie działały. Ten amoniak był sprężony. Ludzie, którzy potracili domy w czasie działań powstańczych na skutek zburzenia, spalenia, nie mieli gdzie się skryć i skryli się właśnie w tych chłodniach pod tą halą. Stropy tej hali były żelbetowe, a sama hala była z cegły i po zbombardowaniu tej hali przez Niemców ludzie zostali przyciśnięci tymi płytami i jednocześnie rury z amoniakiem zostały rozszczelnione, ten cały gaz wypełnił to pomieszczenie i ci ludzie nie dość, że byli przysypani, to jeszcze truli się tym gazem. Po kilkunastu godzinach akcji ratowniczej, w której nie brałem udziału, wydobyto z ciała matki, która podobno już nie żyła, dziecko dwuletnie, około dwóch lat chłopczyk. No i w pierwszym takim odruchu, jak tych ocalonych tam przyprowadzili do najbliższych budynków, a między innymi najbliższym budynkiem to był nasz budynek Miedziana 7, mama przygarnęła to dziecko. No i później po kilkunastu dniach ja się cieszyłem, że mam braciszka, że będę miał, no i jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tragedii tego dziecka, które straciło rodziców. Okazało się później, po kilku czy kilkunastu dniach, że znalazł się ktoś z dalszej rodziny i tym dzieckiem się zaopiekował.
Januszek, wiem, że Januszek.
Podejrzewam, że około stu albo i więcej.
Część się uratowała, tak. Ponieważ może te płyty, które załamały się i stanęły tak pod kątem, to dawały możliwość uratowania się. Natomiast najgorszy był ten gaz amoniakalny.
Nie, była dziewczyna, starsza ode mnie, nazywała się Hanka Gaudyn. Ona była łączniczką i była jednocześnie sanitariuszką. Bardzo się zżyliśmy, nawet się podkochiwałem w niej mimo sporej różnicy wieku. No ale to taka przyjaźń, która pozostała, bo ona wyszła razem z oddziałem i z Powstańcami, dostała się do niemieckiego obozu żeńskiego, wojskowego, jeńców wojennych i korespondowała ze mną. Nie przypominam sobie, w jaki sposób odnalazła mnie czy ja ją, bo ja z mamą wyszedłem do Grodziska Mazowieckiego.
No tak, no więc sprawa wody została od razu w pierwszych dniach rozwiązana, bo sąsiad wywiercił studnię na Miedzianej w drugim…
No były, przychodzili ludzie z sąsiednich domów, ale jakoś nie wiem, na czym to polegało, że ludzie sobie radzili w tych skupiskach takich, gdzie nie były kamienice zbombardowane, tak że wiercili sobie te studnie. Z tego, co wiem, to nawet na niewielkiej głębokości były. Podejrzewam, że była to woda podskórna jednak, mimo wszystko.
No, z wyżywieniem to było tak, że ja byłem zaprowiantowany u siebie na placówce, tak że otrzymywałem raz dziennie gorący posiłek, natomiast mama miała jakieś zapasy. Później były jakieś dostawy zboża, mąki czasami, ponieważ na Prostej był młyn, a na Grzybowskiej był browar, tak że „Chrobry” był w tym dobrym położeniu, że i jęczmień mieliśmy z browaru, i mąkę z młyna. No i była to dzielnica, w której było bardzo dużo wozaków. Były stajnie, więc były konie. Nawet zdarzało się, że później się okazało, że ktoś tam krowę trzymał. Były duże magazyny przy ulicy Srebrnej, tam kiedyś znajdowała się wytwórnia cukierków. Nie znam w tej chwili tak dokładnie i nie mogę powiedzieć, gdzie i w jaki sposób wojsko było zaopatrywane, ale wiem, że na przykład u siebie na placówce dostawałem zupę z kawałkiem mięsa końskiego. No i tak, żołnierze na ogół mieli zaopatrzenie w swoich jednostkach.
Na każdym podwórku była kapliczka. U nas na Miedzianej pod 7 również, na Miedzianej 8, tam gdzie jest szkoła, do tej pory stoi ta kapliczka, tak że to był taki przejaw jakiejś właśnie duchowej strawy przez całą okupację. Przy tych kapliczkach odprawiały się nabożeństwa majowe, różaniec, tak że u nas na podwórku zawsze o godzinie piątej w lecie, a na jesieni trochę wcześniej, przed zapadającym zmrokiem, odbywały się takie modlitwy.
Tak, tym się zajmował. Ale ja nie przypominam sobie, żeby u nas przetrzymywani byli jeńcy, dlatego że najprawdopodobniej jeżeli jeniec został schwytany czy jakiś „gołębiarz”, to był przekazywany do wyższego szczebla na przesłuchanie i na dalsze badania. Tak że u nas byli tacy… Bo Państwowy Korpus Bezpieczeństwa również miał za zadanie strzeżenie mienia publicznego przed kradzieżą. No to były przypadki, że jakiś drobny złodziejaszek, który włamywał się do jeszcze istniejącego, w stojącym budynku, sklepu jakiegoś czy jakiegoś magazynu, to jak był schwytany, to był doprowadzany do nas i u nas tam najprawdopodobniej długo nie przebywał, bo nie było go nawet jak i czym karmić. No ale jednak jakieś represje były stosowane w stosunku wobec takich rabusiów i złodziei.
Nie, nie, od razu od pierwszego dnia wszyscy pozamykali sklepy. Podejrzewam, że właściciele wszystko, co mieli, to powynosili do domu. A były przypadki nieodosobnione, bo i u nas na Miedzianej pod 7 właściciel sklepu mieszkał, miał od podwórka mieszkanie, a od ulicy miał sklep.
Moje najlepsze wspomnienia to były, jak chodziłem na przykład z meldunkami na drugą stronę Marszałkowskiej i w obecnym pomieszczeniu kina Palladium mieścił się klub żołnierski, no i tam można było usiąść sobie przy kawie, oczywiście przy kawie z blaszanego kubka i przy kawie zbożowej. No, były nawet tam jakieś sucharki. I co ciekawe, że na dużej sali, na której Powstańcy odpoczywali, śpiewali sobie różne piosenki, żartowali, stał fortepian. Ponieważ ja byłem trochę muzykalny od dziecka, więc bardzo dużą frajdą, jako że pianino było w moim domu już niedostępne, bo leżał na nim gruz, szyby były powybijane, no i w ogóle nie było atmosfery do tego, żeby w zrujnowanym budynku gdzieś tam wśród strzałów i gruzu sobie zagrać, natomiast z wielką satysfakcją siadałem do tego fortepianu, grałem, no i niektórzy obecni tam żołnierze i dziewczyny dołączali się, śpiewaliśmy.
To było takie wytchnienie. No, to były piosenki z lat trzydziestych, te popularne jakieś tanga, walczyki, prawda. Śpiewaliśmy też te powstaniowe piosenki, ale na ogół dla odprężenia to właśnie był taki charakter raczej rozrywkowy, taki wyluzowania się całkowitego. I to były takie najpiękniejsze chwile, kiedy w oderwaniu od tego piekła można było normalnie spędzić kilkanaście minut.
Nie, nie.
No więc końcówka Powstania to była dla mnie trochę zaskakująca, bo spodziewałem się, że to jak gdyby porozumienie zawieszenia broni nosi w sobie charakter jeszcze jakiejś możliwości dojścia do porozumienia stron i że, być może, Niemcy opuszczą Warszawę, tym bardziej że zdawałem sobie sprawę z tego, że dwa miesiące przed przecież te ruchy armii radzieckiej już były takie znaczące i przeze mnie jak gdyby namacalnie sprawdzone. [Sądziłem], że być może właśnie Niemcy się zobowiążą do tego, żeby zostawić mieszkańców Warszawy i żeby może jakoś te sprawy unormowały się. Natomiast kiedy zauważyłem, że już mamy wychodzić, otrzymaliśmy odprawę, otrzymałem chyba dwadzieścia dolarów. I koledzy też sobie nie zdawali sprawy z tego, że jednak to się kończy klęską i wielu z nich usiadło, i zaczęliśmy grać w pokera za ten żołd.
Nie, to znaczy u nas, w mojej placówce, nie było żadnego polecenia, jak wychodzić, to znaczy placówka została rozwiązana i żadnych obowiązków jakichś wynikających z konkretnego rozkazu nie było, w związku z tym ja uznałem, że wyjdę ze swoją mamą, no i będę się nią opiekował, no bo raczej ona już mną nie miała powodu się opiekować, bo się usamodzielniłem. Natomiast właśnie chciałem być z mamą, ponieważ tak: jak się okazało później, brat ze Strugi w krótkim czasie po wybuchu Powstania z innymi mieszkańcami tamtego rejonu został wywieziony do Niemiec i pracował w rafinerii niemieckiej, natomiast ojciec podczas wybuchu Powstania znalazł się na Mokotowie, i po kilku dniach, kiedy Powstanie na Mokotowie upadło, został również wywieziony do Niemiec. Tak że praktycznie my na terenie Generalnej Guberni, konkretnie na terenie Warszawy, zostaliśmy z mamą sami. Od Rembertowa byliśmy odcięci, bo Wisła, tak że już tam do rodziny nie mogliśmy się przedostać.
Nie, nie, miałem te dolary.
Nie, dwadzieścia, natomiast mama miała jakieś zasoby pieniężne, no ale niewielkie to były zasoby. Natomiast mieliśmy taki domek. Ojciec jak gdyby przewidywał, że być może kiedyś to będzie potrzebne, jak dostał spadek po swoim ojcu, po dziadku, który mieszkał na Koszykowej, a zmarł przed wojną, to kupił za te pieniądze właśnie ten domek w Grodzisku Mazowieckim. No i ten domek był przez ojca wynajmowany, natomiast w umowie było zawsze zastrzeżone na wszelki wypadek, że jeden pokój pozostaje cały czas do dyspozycji właściciela. No i korzystając z tej klauzuli, z mamą pojechaliśmy po wielkich tarapatach… Znaczy „pojechaliśmy” – wyszliśmy z Warszawy pieszo z tobołkami przez Grójecką i doszliśmy gdzieś na wysokość Rakowca, za lotniskiem. Tam były wielkie pola warzywne i w tym czasie, kiedy Niemcy nas pędzili w stronę Pruszkowa, zapadł już zmierzch na wysokości właśnie tego Rakowca i zobaczyliśmy, że ludzie czmychają w to pole, ponieważ na tym polu pracowało wiele osób, które kopały ziemniaki, i trudno było odróżnić, kto jest uciekinierem, a kto jest pracującym. No i w pewnym momencie myśmy z mamą odstąpili od tego szeregu, ponieważ Niemcy tak nie zwracali uwagi, bo dość rzadko konwojowali ten kordon, no i zdawali sobie sprawę, z potrzeby fizjologicznej trzeba czasami na bok odejść. Myśmy z tego skorzystali i właśnie wyszliśmy na to pole, gdzie były kopane ziemniaki. Zmierzch zapadał i ten gospodarz nas później zabrał do stodoły, przenocowaliśmy i powiedział nam rano, gdzie dojść do najbliższej stacji kolejki EKD, żeby dojechać do Grodziska Mazowieckiego. No i tak też zrobiliśmy. Dotarliśmy tam do tego swojego domku i tam z mamą przemieszkaliśmy do wyzwolenia Warszawy.
I zaraz po 17 stycznia czterdziestego piątego roku, gdzieś chyba 19 czy 20 [stycznia] już pieszo dotarliśmy do Warszawy, więc około pięćdziesięciu kilometrów. Wyruszyliśmy o siódmej rano, byliśmy gdzieś chyba na siódmą wieczorem. Już było zupełnie ciemno. Szliśmy cały czas po torach kolejowych, ponieważ pociągi nie kursowały wtedy, więc prosto po torze kolejowym z Grodziska aż do Warszawy, [do] Towarowej doszliśmy, no a od Towarowej to już mieszkaliśmy niecałe sto metrów. Dotarliśmy do mieszkania, trzeba było pozabezpieczać okna, rozpalić. Drewno to było, bo wkoło tam z tych zburzonych domów leżało pełno tych konstrukcji dachowych. Kiedyś dachy były tylko na takim jak gdyby elemencie głównym, który był zrobiony z drewna, tak że to wszystko tam jakoś zorganizowaliśmy. No, nie było wody, ale był śnieg. Ja jako stary harcerz to tam poszedłem, nazbierałem świeżego, czystego śniegu, rozpaliłem ogień w kuchni, trochę tam produktów ze sobą przynieśliśmy z tego Grodziska, no i tak [przeżyliśmy] pierwsze dni, od razu w styczniu. Brat z ojcem spotkali się w Niemczech i wrócili w czterdziestym szóstym roku do kraju. Brat zaczął pracować i ojciec również zaczął pracę w takiej wyświetlarni, wówczas to się nazywało, planów technicznych. Był tam kierownikiem i przez długie lata jeszcze pracował, ale już nie wrócił ani na kolej, ani do wodociągów.
Nie, ja od razu jak chodziłem do liceum… Wtedy taki jak gdyby komunikat ukazał się, żeby wszyscy, którzy brali udział w walkach – to chyba nie było tak sprecyzowane – którzy brali udział w walkach z najeźdźcą, ujawnili się. I taką najbliższą placówką, w której przyjmowano te ujawnienia, była placówka przy ulicy Chmielnej 15. Ja tam się zgłosiłem, wypełniłem taki formularz i opisałem dokładnie, to znaczy przebieg swojego udziału w Powstaniu, ujawniłem swój pseudonim, no i podałem aktualne miejsce zamieszkania i tę ankietę złożyłem. Później po wielu latach tę ankietę znalazłem w swoich aktach w związku, to wtedy był Związek Bojowników o Wolność.
ZBoWiD, tak.
Ja może nie tyle uwierzyłem, tylko poszedłem się ujawnić niejako z tego powodu, że myślałem, że może jednak będzie to poczytane jako akt patriotyzmu, a nie jakiś akt złej woli czy jakiejś niesubordynacji w stosunku do panującego ustroju. Natomiast muszę powiedzieć z niejaką satysfakcją, że kiedy zostałem wcielony do obowiązkowej służby wojskowej po ukończeniu liceum…
Skończyłem liceum kolejowe, to się nazywa Państwowe Liceum Kolejowe, tak zwana kolejówka, przy ulicy Chmielnej 88 w Warszawie. No i w związku z tym, że się ujawniłem, obawiałem się później, bo już się nastroje zmieniły, że mogę zostać skierowany do kopalni albo do jakiegoś represyjnego oddziału. Natomiast w tym czasie dopisało mi szczęście, ponieważ w roku pięćdziesiątym siły zbrojne PRL-u tworzyły techniczne wojska kolejowe i te wojska powstawały w Darłówku. To był Batalion Wojsk Kolejowych. A mnie wcielała komisja wojskowa, która mieściła się przy ulicy Ratuszowej. Na tej komisji złożyłem ankietę, w której nie ukrywałem również, już konsekwentnie, że byłem żołnierzem Armii Krajowej w czasie Powstania Warszawskiego. Moje przekonanie było takie, że jeżeli będę się uchylał od służby wojskowej za wszelką cenę, to mnie wcielą właśnie do takiego oddziału represyjnego, na przykład gdzieś w kopalni. No i jak już wspomniałem, właśnie szczęśliwie się złożyło, że powstawały te wojska kolejowe w Darłówku. I przy tym Batalionie Wojsk Kolejowych, pierwszym, który powstawał, była zorganizowana – początkowo tak się nazywała – Szkoła Oficerów Rezerwy. Czyli po dwóch latach przeszkolenia i otrzymaniu pierwszego stopnia oficerskiego miałem zostać zwolniony, natomiast kiedy już po dwóch latach służby, czyli był to rok takiej ostrej służby wojskowej, rekruckiej… To znaczy okres rekrucki trwał krócej, ale była dość surowa dyscyplina przez cały rok. Natomiast po roku niektórzy z kolegów już otrzymali pierwszy stopień oficerski. Ja jeszcze tego stopnia nie otrzymałem, otrzymałem dopiero po drugim roku, no i byłem szczęśliwy, bo myślałem, że właśnie jest to Szkoła Oficerów Rezerwy. Ale równocześnie z mianowaniem na pierwszy stopień oficerski przyszedł rozkaz podpisany przez marszałka Rokossowskiego, że zostaję wcielony do zawodowej służby wojskowej. Moje szczęście polegało na tym, że były wakaty w tej służbie właśnie w Warszawie. Wojsko może nie tyle kierowało się moim dobrem, ile swoim dobrem, a nie mieli w Warszawie mieszkań dla oficerów, więc gdyby skierowali mnie na przykład gdzie indziej, do innego miasta, no to wtedy byłby problem dania mi kwatery czy [pokoju w] hotelu. I ponieważ napisałem, że mam mieszkanie w Warszawie, otrzymałem pierwszy stopień oficerski i przydział do Warszawy, i była to służba przy dyrekcji kolei, ponieważ to ściśle było powiązane z kolejnictwem. Była to placówka wojskowa przy dyrekcji kolei w Warszawie.
Ja bym może powiedział tak, że to było spontaniczne i większość z nas spontanicznie działała, i w tej chwili ja też spontanicznie działam w wielu przypadkach, tak że podejrzewam, że każda taka jakaś nadarzająca się okazja do wykazania patriotyzmu tkwi we mnie. Ja między innymi właśnie tą spontanicznością może też w jakiejś mierze spowodowałem, że na Zamku Królewskim w Warszawie od dziesięciu lat jest grany hejnał. Jest to mój pomysł, mojego autorstwa. I teraz każde takie działanie spontaniczne wspominam dość sympatycznie. Spontanicznie działałem w utworzeniu Banku Krwi przy Centrum Zdrowia Dziecka, spontanicznie działałem w wielu takich misjach, akcjach, które wspominam właśnie bardzo dobrze. Na przykład teraz współpraca ze szkołami, z młodzieżą daje mi dużo satysfakcji i chcę wpajać w młodzież może nie tyle to, żeby brała udział w jakichś akcjach określonych w kategoriach ściśle politycznych, ale społecznych; że właśnie takie działanie społeczne, grupowe, w jakimkolwiek celu by nie było ukierunkowane – właśnie to działanie w kolektywie daje jakieś rezultaty. I między innymi chciałem jeszcze podkreślić w sprawie tego, jak odczuwam i odbieram swoją działalność w Powstaniu Warszawskim: kiedy byłem już oficerem i wiadomo, reżim panował, a szczególnie w wojsku były określone kryteria, w wojsku otrzymałem pierwsze odznaczenie związane z Powstaniem Warszawskim. Jako oficer Ludowego Wojska Polskiego otrzymałem medal [Weteran Walk o] Wolność i Niepodległość, Medal Walk o Wolność, tak że było to jakieś uhonorowanie, szczególnie dla mnie ważne w tym okresie, kiedy o tym się nie mówiło, kiedy to się przemilczało.
Warszawa, 28 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama