Nazywam się Bogumiła Kulik, z domu Rankowska. Pseudonim, jaki przyjęłam na okres pracy w konspiracji i Powstania, to „Wiśka”. To też było trochę związane z moją historią jako młodej dziewczyny, bo miałam w tym okresie dwóch chłopców, którzy mi się podobali: jeden się nazywał Wiśniewski, a drugi miał na imię Wiesiek. I ja z tego zrobiłam „Wiśkę”, i taki pseudonim miałam do końca.
Właściwie trudno nazwać to walką, bo nasza organizacja, w której byłam zaangażowana, to była radiostacja przy Komendzie Głównej AK Śródmieście. Moim dowódcą był Anatol Makarenko, zrzucony do polski podporucznik, pseudonim Goździk. Był bardzo dobrym dla nas, młodych dziewcząt, dowódcą, bo dbał o nas jak, naprawdę, o siostry najbliższe.
Ja pochodzę z licznej rodziny, bo moi rodzice mieli sześcioro dzieci, z czego jedno zmarło jako maleńkie dziecko, a pięcioro nas się wychowywało. Miałam dwóch braci i dwie siostry. Ja byłam przedostatnim dzieckiem moich rodziców. Mieszkaliśmy na Starówce, w takim znanym chyba ogólnie domu, bo to był dom PKO, który był domem dwupoziomowym, wychodzącym częściowo na Wisłostradę i był obiektem właściwie bardzo dużych ataków w czasie Powstania. Zresztą będziemy później mówić o tym.
Brzozowa 2/4 mieszkania 5. To był mój adres warszawski.
Ojciec był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Skarbu, a mama, ponieważ znała języki, uczyła w czasie okupacji na kompletach, do których ja zresztą też trafiłam później. Bo właściwie moja edukacja do Powstania skończyła się tym, że zdałam do szkoły średniej, do gimnazjum, ponieważ zaczęłam naukę, mając sześć lat, i to dosyć wcześnie, bo jedenaście lat mając, zdawałam już do szkoły średniej, i zdałam. No ale Niemcy niestety nie pozwolili na to, żeby w czasie okupacji działały [szkoły średnie] i uczyły młodzież polską nauczyciele z gimnazjum, tak że nasza szkoła została przekształcona w szkołę zabawkarską. I oficjalnie nazywała się szkoła zabawkarska, do której chodziłam, ale tam uczyli ci sami nauczyciele, którzy do Powstania byli nauczycielami szkoły średniej.
Do wybuchu wojny, tak, dobrze, przepraszam. W związku z tym pod przykrywką, że tak powiem, zajęć związanych z obecnym charakterem szkoły, miałyśmy jednak cały czas lekcje stanowiące program szkoły średniej. No, część z nas również uczęszczała na komplety, na które ja również uczęszczałam, z uwagi na to, że moja mama, która uczyła na kompletach, postarała się o to, żebym ja również tam trafiła.
Tak. To była szkoła powszechna, mieszcząca się na placu Zamkowym. Do niedawna jeszcze pamiętałam nazwę, to było pod imieniem czyimś, ale ja już w tej chwili nie potrafię tego określić.
No, właściwie nie mam, poza tym że miałam dwóch kolegów, bo to była szkoła koedukacyjna, których zapamiętałam, bo stanowiliśmy taką trójkę dzieci, które trzymały się razem. To był jeden chłopiec, Jurek Eisenschmidt i drugi chłopiec, Stasiu Przybylski. Ale nigdy się z nimi później nie spotkałam, ani w czasie okupacji, ani w czasie powojennym, tak że nie wiem, co się z nimi stało, po prostu pamiętam ich nazwiska.
Myśmy wrócili z rodzicami z wakacji i właściwie to niewiele brakowało do 1 września, w którym miały się rozpocząć zajęcia szkolne. I kiedy mój tata wrócił z pracy po urlopie swoim, po raz pierwszy był wówczas w pracy, to powiedział nam, że niestety nie będzie początku roku szkolnego, bo szkoły są zamknięte, jest wojna. I muszę powiedzieć, że ja mając jedenaście lat, jeszcze byłam na tyle głupiutka, że bardzo się z tego powodu ucieszyłam. Mówię: „No to będą dłuższe wakacje”. Zdawało się, że to wszystko będzie takie różowe i wesołe, jak życie było do tej pory. Ale to trochę inaczej wyglądało. Jak mówiłam, to już później nie była normalna nauka, tylko trochę trzeba było zacząć myśleć innymi kategoriami.
Tak, moi rodzice byli patriotami. Ja pamiętam, że często zdarzały się takie momenty w mojej rodzinie, że moja mama siadała do fortepianu, grała piosenki i pieśni patriotyczne, których ja dzisiaj słucham, na przykład na różnych uroczystościach, a nauczyłam się ich w domu. Tak że ja mój dom rodzinny wspominam jako ciepły, bardzo opiekuńczy. Jakkolwiek nie udało się rodzicom tak dalece nas, bo ja wiem, przyzwyczaić do kontaktów z nimi, żebyśmy im o wszystkim mówili, bo jednak o działalności w konspiracji swoich starszych dzieci moi rodzice nie wiedzieli. Ani o braciach, ani o siostrze, ani o mnie, mimo że myśmy w czasie okupacji wszyscy byli zaangażowani w konspirację. A zaczęło się to działanie, jeżeli chodzi o mnie, bo ja również nie wiedziałam o tym, że bracia działają w konspiracji, ale…
Tak.
Mój ojciec z uwagi na swoje stanowisko został zobowiązany do wywiezienia z Polski pewnych papierów wartościowych i wszyscy, całą rodziną, ruszyliśmy w stronę granicy rumuńskiej.
Nie. O samochodzie to wtedy nie było mowy. Jechaliśmy najrozmaitszymi środkami lokomocji. I wozami konnymi, i kolejkami jakimiś podmiejskimi, ale to właściwie było raz tylko, a tak to właściwie po prostu jakieś tego rodzaju środki transportu mój ojciec wynajmował i myśmy się przemieszczali coraz dalej, w stronę granicy rumuńskiej. Dojechaliśmy do granicy rumuńskiej, a tam już delegacja rządowa czekała na ojca i po przekazaniu przez niego papierów mój tata powiedział, że nie opuszcza Polski, wracamy do Warszawy. Tak że znowu całą rodziną przemieściliśmy się z powrotem do Warszawy. W tym czasie się już bardzo zmieniło w naszym mieszkaniu, bo…
To było na samym początku września. Nie, nie, wojsk radzieckich to w ogóle w tym czasie nie było. Niemcy przecież byli blisko Warszawy.
Nie, nie.
Tak, wróciliśmy do Warszawy. W naszym mieszkaniu zostały zakwaterowane rodziny z częściowo zburzonego poprzez bombę domu, w którym mieszkałam. To był dom PKO. Nie wiem, czy państwo coś wiedzą na temat tego domu. To był dom właściwie dwupoziomowy. Jeden przylegał do ulicy Brzozowej, od strony Starego Rynku, natomiast dolna część należała do… W każdym razie była przy ulicy Bugaj. Dużo jest zresztą w tej chwili w takich wspomnieniach o tym domu, bo tam mieszkało dużo ciekawych osób.
Zastaliśmy, tak, zakwaterowane tam rodziny, no ale musieliśmy się wszyscy jakoś pomieścić. Stopniowo też znajdowały sobie te osoby inne pomieszczenia, z uwagi na to że przecież mieszkały w Warszawie, miały rodziny i wolały mieszkać z rodziną niż z obcymi ludźmi. W każdym razie byliśmy z powrotem w swoim domu. Ja, ponieważ już szkoły działały, zaczęłam chodzić do szkoły i skończyłam do wybuchu Powstania trzy klasy (szkołę zabawkarską), powiedziałabym, ogólnokształcącej.
Tak, te komplety.
Rodzice się bardzo bali o nas, tak że nie było to łatwe w ogóle. Ja muszę powiedzieć, że ja z moich wspomnień to pamiętam najbardziej mój dom rodzinny i Stare Miasto, bo wszelkie takie wyjścia gdzieś na dłuższe trasy to już były przez rodziców kontrolowane i nawet bym powiedziała, nie pozwalano nam na to, bo przecież były łapanki. Niemcy, szczególnie młodzież łapali, po to żeby ich wywieźć do Niemiec na roboty, a poza tym młodzież głównie jednak działała w konspiracji, w tym okresie właśnie, kształcąc się, przygotowując się do późniejszej działalności. Zresztą o tym już wspominałam. Muszę powiedzieć, że moje zaangażowanie w pracę w konspiracji nastąpiło tak trochę niespodziewanie i w taki sposób, związany z moimi przyjaźniami na terenie szkoły, bo miałam koleżankę bliską, która mieszkała w pobliżu, więc wolno mi było tam do niej chodzić. I jej brat starszy był już na tyle dorosły, że pracował i pracował również w konspiracji. I on przynosił do domu ulotki, które nie zawsze udawało się jemu samemu roznieść, więc prosił o to swoją siostrę, a siostra mówi: „To chodź ze mną”. No to ja zaczęłam z nią chodzić. I tak właściwie trwało to długo, bo zaczęli nas obserwować tam w tej działalności dowódcy, którzy się zorientowali, że tam nie działa tylko ten brat mojej koleżanki, tylko musi ktoś pomagać, bo szło to dosyć sprawnie, no i po trzech latach, kiedy miałam czternaście lat, zostałyśmy powiadomione, że zostaniemy przyjęte do konspiracji już oficjalnie. W związku z tym pewnego określonego dnia miałyśmy się stawić w mieszkaniu prywatnym, żeby złożyć przysięgę. Ten dzień pamiętam dokładnie, bo każdy z nas miał przyjść oddzielnie, nie razem, i w odstępach kilkuminutowych, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, a było nas tam wtedy chyba około dziesięciu osób, które wtedy składały przysięgę. Pokój był zaciemniony.
Nie pamiętam, nie pamiętam, ale w każdym razie to było prywatne mieszkanie na drugim piętrze. Wiem, żeśmy mieli taki umówiony sygnał dzwonienia do drzwi i na środku pokoju stał stół nakryty jakimś płótnem, na nim leżał krzyż i Biblia, i myśmy składali przysięgę, kładąc rękę na krzyżu. Tak że pamiętam, że to było bardzo przejmujące i wryło mi się w pamięć do dzisiejszego dnia.
No, wiedziałam tylko, że nie jest… Bo od koleżanek szkolnych, które już składały przysięgę, wiedziałam, że były takie przypadki, że składali, kładąc rękę na „Kapitał” Marksa. Więc wiedzieliśmy, że to już nie jest formacja, powiedzmy, czysto patriotyczna dla nas, bo myśmy miały już wtedy w jakiś sposób przez dom rodzinny wyrobione poglądy na pewne sprawy. Tak że właściwie nic więcej dodać już nie mogę. Teraz się znowu w taki sam sposób rozeszliśmy.
No, z całej treści przysięgi, którą na pewno państwo znacie, wynikało, że stałyśmy się żołnierzami Podziemnej Polski, prawda, żołnierzami Armii Krajowej, która dopiero powstawała przecież wtedy pod tą nazwą. Bo tak to się nazywało: „No, jesteśmy w konspiracji”.
Formacja jakaś. Nie, tego nie wiedziałam, do końca nie wiedziałam. Ale zaczęło się szkolenie i wiedzieliśmy, że osoby, które nas szkolą, to oficerowie Wojska Polskiego. Przeszłam najpierw taki kurs obchodzenia się z bronią. Wprawdzie nie bardzo mi to szło, bo, pamiętam, dwa razy zdawałam egzamin. Ja byłam zawsze drobna i trudno mi było rozebrać broń, a trzeba ją było rozebrać i złożyć. Tak że dwukrotnie do tego przystępowałam. Poza tym przeszłam kurs sygnalizacji lotniczej, bo byłyśmy szykowane na… No i przede wszystkim nauczono mnie obsługiwania urządzeń związanych z działalnością radiową. Właściwie do tego byłyśmy my, dziewczęta, szykowane, żeby pracować przy radiostacji i to się później okazało dosyć spełnione w czasie Powstania, bo byłam łączniczką przy radiostacji.
W prywatnych mieszkaniach tylko, tak.
Nie, nie.
Do różnych prywatnych mieszkań. Wydaje mi się, że chyba dlatego nas tak łatwo do tego dopuszczono, że myśmy były jeszcze przecież dziećmi. No bo cóż, dwanaście, trzynaście lat, to chodziłyśmy z tornistrami na plecach i do tych tornistrów miałyśmy włożone te ulotki i w taki sposób przemieszczałyśmy się w miarę bezpiecznie po Warszawie, bo Niemcy dzieci raczej nie atakowali.
Nie, nie, ja nic na ten temat nie wiedziałam. Miałam adres i tam dostarczałam, gdzie mi kazano.
Nie. Na szczęście udało nam się jakoś przedostać i nie zwrócić na siebie uwagi.
Właściwie muszę powiedzieć, że w ogóle tego nie pamiętam. Wiem tylko, że zawsze na blatach ławek były poukładane jakieś części, które skręcałyśmy, które miały stanowić później zabawkę. To było pozorowane, w związku z tym nie przywiązywałam do tego specjalnej wagi. Lekcje odbywały się według kursu przedwojennego szkoły średniej.
Nie było podręczników, myśmy tylko notowały i część tych notatek nawet zostawała w szkole. Nie wynosiłyśmy ich w ogóle ze szkoły. Poza tym takie szczegóły to, muszę powiedzieć, zupełnie uciekły. Dopiero teraz, jak pani pyta, to zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo właściwie w ogóle do tego nie wracałam.
Więc mój ojciec musiał oczywiście zmienić pracę. Pracował w urzędzie skarbowym, na placu Bankowym to się mieściło. Oczywiście sytuacja finansowa rodziny bardzo się zmieniła. Zresztą nie stanowiliśmy jakiegoś wyjątku, wszyscy mieliśmy bardzo trudną sytuację finansową, bo przecież Niemcy nas nie rozpieszczali. Raczej były to skromne pensje. Moja mama też udzielała korepetycji i potem uczyła języków w szkole, do której zresztą chodziłam. Ta szkoła to się nazywała Gimnazjum „Współpraca” na Miodowej. To już była szkoła, do której zdałam przed wojną. Tam moja mama też uczyła.
Bracia chodzili do szkół, ale nie potrafię powiedzieć, do jakich. Też do szkoły średniej, bo przecież oni byli znacznie starsi ode mnie. Siostra była pięć lat starsza, jeden brat sześć lat starszy i drugi siedem lat starszy. Tak że różnica wieku powodowała, że oni już byli w szkołach średnich w okresie, kiedy wybuchła wojna, a ja dopiero do niej zdałam.
Też.
Nie, nie wiedziałam, nic nie wiedziałam i oni nie wiedzieli o mnie też. Tak że w czasie gdy wybuchło Powstanie, myśmy wszyscy właściwie, poza najmłodszą siostrą Marylką, która zresztą (zaraz powiem) też została włączona przypadkowo w bieg działań powstańczych, ale ta starsza czwórka to myśmy po prostu wyszli z domu. I po raz pierwszy, nie opowiadając się, staraliśmy się wyjść tak, żeby rodzice nie zapytali, dokąd idziemy i kiedy wrócimy, bo to było obowiązkiem zawsze w domu, mówienie o tym. Ale tym razem był rozkaz, nikomu nie mówić, więc nie wolno było nam powiedzieć tego. Wszyscy wyszliśmy i nie wróciliśmy, a ja właśnie tę najmłodszą siostrę wysłałam z kartką, na której było miejsce, do którego przez takiego łącznika zostałam powiadomiona, że mamy się stawić na Wspólnej w dniu wybuchu Powstania o godzinie siedemnastej. No i ja wysłałam naszą najmłodszą siostrę z kartką do mojej koleżanki, która była w grupie szkolonej przez okres poprzedzający Powstanie w tym zakresie, o którym mówiłam. [Ta grupa] stanowiła jednostkę, że tak powiem, najbliższą, w której się obracałyśmy, kształciłyśmy i przygotowywałyśmy, i teraz miałyśmy walczyć. Miałyśmy się spotkać na Wspólnej o siedemnastej, o czym już ten łącznik nie zdołał jej powiadomić, dlatego wysłałam moją siostrę. Ona miała wtedy trzynaście lat i zniknęła na kilka dni, bo rodzice tej koleżanki, do której ją wysłałam, nie puścili jej. Po prostu bali się, bo już się zaczęły działania powstańcze, były strzały i po prostu bali się ją odesłać do domu samą, bo mogło jej się coś złego zdarzyć, przytrafić. W efekcie przyprowadził ją jej kolega szkolny, który nocą poszedł i, ponieważ wiadomo było, dokąd ją posłałam, to przyprowadził ją do domu.
Widziałam raz, jeden, jedyny, i to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Ale już nie pamiętam, z czym to było związane. Pamiętam samą egzekucję. Pamiętam, jak padali ludzie rozstrzeliwani i jak krew płynęła po chodniku. Wiem, że to na mnie zrobiło ogromne wrażenie. Tak właściwie nie byłam świadkiem innych.
Nie pamiętam. Wiem, że to się wiązało z…
Tak, przypadkowo, przypadkowo. O tym, że Niemcy łapią i że takie rzeczy się odbywają, to się mówiło w domu, bo przecież to było dla nas wszystkich bardzo trudnym przeżyciem, że Niemcy w taki sposób nas traktowali. Ale w ogóle to po prostu było coraz trudniej znieść i dlatego to Powstanie było taką olbrzymią euforią później, bo wreszcie przyszedł moment, w którym mogliśmy poczuć się wolni. Nie potrafię powiedzieć, co odczuwałam wówczas, kiedy wyszłam na ulicę po pierwszej przespanej nocy i zobaczyłam flagi biało-czerwone w oknach domów. I głośniki, które do tej pory były we władaniu Niemców, te uliczne, którymi oni tylko bez przerwy podawali nam, czego nam nie wolno było robić i jakie sukcesy odnoszą Niemcy na różnych frontach, a teraz [z nich] płynęły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego, Roty, różnych pieśni patriotycznych. To pamiętam.
Tak.
Wiedzieliśmy, tak.
No, pierwszego dnia nie dotarłam. Utknęłam na Długiej, bo już tam się zaczęły właściwie pierwsze działania powstańcze, i trafiłyśmy z moją przyjaciółką, Krystyną Hildebrandt [„Iną”] do oddziału, który walczył już w tym czasie na placu Krasińskich. Tam odbili jakiś magazyn, z którego trzeba było wynosić zdobyte dzięki temu artykuły. Wiem, że myśmy z koleżanką zostały przez dowódcę zobowiązane do przenoszenia koców jakichś, gdzie były takie puszki też, pamiętam. To nam upadało, robiło hałas, w każdym razie tego rodzaju przeżycia były z tym związane. Może ja za szczegółowo to wszystko opowiadam.
Nie, nie pamiętam. Tego nikt z nas nie wiedział. Myśmy wzajemnie o sobie nic nie wiedzieli. Po prostu oni nas zatrzymali, powiedzieli: „Dalej iść nie można, zostańcie tutaj”. Dopiero następnego dnia wyszłyśmy i dopiero następnego dnia dotarłyśmy do naszego właściwego miejsca, w którym miałyśmy się stawić.
Nie, ja byłam cały czas właściwie tak, jak wyszłam z domu, w spódniczce i skarpetkach. I tak poszłam do obozu, bo potem przecież przeszłam przez cztery obozy.
Opaski nawet nie pamiętam, kiedy myśmy zostali, ale chyba na początku Powstania. Wiem, że początkowo nosiliśmy ją na lewej ręce i później Niemcy się zorientowali, że to jest taki nasz znak szczególny, i zaczęli zakładać też opaski. W związku z tym rozkazem zostało ustalone, że my, Powstańcy, nosimy opaskę na prawej ręce, żebyśmy byli znaczni, żeby nie mogli się Niemcy podszywać pod nas.
Tak, tam byliśmy cały czas i tam spaliśmy. To było mieszkanie. Właściwie początkowo mieszkanie, potem była piwnica, w której myśmy miały takie dwa pomieszczenia. W jednym się spało, w drugim się działało, że tak powiem. Tam siedział zawsze ten nasz dowódca, stenografował i przyjmował. W każdym razie [był] przy tych urządzeniach związanych z łącznością. Bo on w gruncie rzeczy obsługiwał radiostację i on był tą osobą, która przygotowywała nam, dziewczętom, łączniczkom, meldunki do rozniesienia następnego dnia. On całymi nocami przyjmował. On utrzymywał z Londynem kontakt i z wszystkimi większymi oddziałami na terenie Warszawy, bo to jednak Komenda Główna przekazywała również swoje polecenia, które zostawały potem podane przez radiostację do ogólnej wiadomości.
Nie było chronione, tylko tyle że nas przeniesiono z pierwszego piętra do piwnicy, z uwagi na to że to jednak piwnice były zawsze najbardziej bezpieczne. Ale i to nas nie uchroniło od tego, żeby Niemcy nam krzywdy nie zrobili, bo wpadła tak zwana krowa. Nie wiem, czy pani… Bo były burzące i były zapalające. Jeden pocisk z „krowy” wpadł pod okienko piwnicy, ta lawa się tak wylała i po prostu zapalała wszystko. Myśmy zdołali uciec i sprzęt się uratował, ale wszytko inne musiało już pozostać, bo ta piwnica zaczęła płonąć. Tak że wtedy przenieśliśmy się znowu do piwnicy na Pańskiej. I tam już byłam do końca.
Tego nie potrafię powiedzieć, umiejscowić w czasie. W każdym razie wiem, że to było w czasie Powstania.
Tych moich najbliższych było nas pięć i później myśmy wszystkie, poza jedną, wyszły razem z wojskiem.
No, Krystyna Hildebrandt, to była ta moja najbliższa przyjaciółka, zresztą na całe życie, aż do jej śmierci żyłyśmy w przyjaźni, Irena Bilińska [„Ira”] to była druga, Hanka Wroczyńska to była trzecia, Basia Górecka [„Aśka”? – red.] czwarta, no i ja. Tak że w tej grupie myśmy ustalały sobie na przykład trasy, którymi biegłyśmy, bo przecież chodziło się wtedy po Warszawie bardzo trudno.
Chodziłyśmy w pojedynkę, tak.
No, my tylko na terenie Śródmieścia biegałyśmy, ale w każdym razie były ulice, którymi nie można było w ogóle iść, tylko trzeba było piwnicami chodzić. Przy takich przejściach to zawsze stał patrol naszych chłopaków i sprawdzali. Dostaliśmy legitymacje, po prostu pozwalało to na to, żeby korzystać z tego przejścia, bo nie każdy mógł się tamtędy przemieszczać. W każdym razie zwarta zabudowa ówczesnej Warszawy pozwoliła na wyburzenie ścian między piwnicami i powstały korytarze, nieraz po prostu łączące znaczne odległości, zamiast ulic, prawda. Myśmy nie mogli pójść ulicami, tylko pod domami szliśmy, piwnicami.
No, ja usiłowałam przede wszystkim w jakiś sposób skontaktować się z rodzicami i chciałam bardzo dostać się na Stare Miasto, tym bardziej że 11 sierpnia moja mama miała imieniny, więc chciałam tego dnia koniecznie być tam. Ale nie było to możliwe, nie, takich przejść ani możliwości nie było, bo to była już inna dzielnica. Tak że ja pamiętam, że na głowie stawałam i z różnymi kolegami z innych oddziałów rozmawiałam, żeby mi pozwolili tam przejść, no ale jednak nie udało się. A bracia moi, ponieważ oni walczyli na Starym Mieście, i bracia, i siostra u „Bończy” byli, w oddziałach normalnie walczących… Bo ja to ciągle mówiłam, że moja walka to była w nogach właściwie, bo ja biegałam, a oni walczyli z bronią w ręku. Tak że siostra, Basia [Rankowska], która była sanitariuszką, zginęła w katedrze Świętego Jana.
Tak, u „Bończy”. No i 16 została ranna, siedemnastego usiłowano ją ratować, robiąc operację, ale jednak się nie udało. Ale o tym wszystkim ja się dowidziałam, dopiero jak padła Starówka i moi bracia [Andrzej Paweł Rankowski „Ryś I” i Wincenty Rankowski „Wicek”] przyszli kanałami. Obydwaj zresztą ciężko ranni byli w czasie działań na Starówce. Jeden dostał odłamkiem w brzuch i w prawą rękę, miał kilkanaście odłamków, których oczywiście nie wyjęto i które były przyczyną jego śmierci późniejszej, już po wojnie, bo jeden z odłamków ruszył i dostał się do serca. Zmarł, jadąc do pracy w Warszawie, w tramwaju. A drugi brat został ranny w głowę i kula wyszła za uchem, tak że też w jakiś cudowny sposób nie naruszyła żadnych arterii i on przeżył. Tak że ja o śmierci mojej siostry dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy przeszli do Śródmieścia kanałem.
Oni mnie odszukali, żeby po prostu nawiązać kontakt jakiś, ale myśmy się już później właściwie… Raz tylko się z tym młodszym bratem widziałam, który w czasie Powstania, właściwie w ostatnim dniu Powstania brał ślub ze swoją dziewczyną. Więc o tym mnie powiadomiono i wtedy jeszcze wpadłam i widziałam to wszystko.
To wszystko było w terenie Śródmieścia, ale w którym miejscu, to ja nawet nie jestem w stanie tego określić. Wiem, że to już wszystko było takie poburzone, poniszczone, jakaś była salka, był ksiądz, udzielił mu ślubu, no i…
I poszli do niewoli. Znaczy ja byłam z nią w ostatnim obozie, bo ja przeszłam przez obóz Lamsdorf.
Czy ja z tego coś pamiętam… Pamiętam tylko, że jedzenie było coraz gorsze. Na początku to wiem, żeśmy nie odczuwały głodu i że jakoś nie było tak źle z jedzeniem, bo nawet były jakieś panie, gotowały w jakichś kotłach i to wszystko było smaczne. Wiem, że bardzo dużo kasz najrozmaitszych jedliśmy, w krupnikach i w tym… A później to już było coraz gorzej, bo mam wrażenie, że tylko pszenica, którą gdzieś znaleziono, w jakimś magazynie, była mielona w jakichś młynkach, bo cały czas trzeba było, jedząc tę zupę, pluć. Myśmy to nazywali, to było zupa „pluj”, bo rzeczywiście tego to wymagało.
A warunki sanitarne to właściwie ja nie pamiętam, kiedy ja się tam myłam i gdzie, naprawdę nie pamiętam. Ale korzystaliśmy z tego, bo myśmy od czasu do czasu byli też na nocleg kierowani do miejsc, w których były jakieś łóżka. Ludność cywilna też opuszczała przecież te niebezpieczne dla nich miejsca i myśmy wtedy w nocy mogli… Za dużo gadam?
Ale to tak te wspomnienia narastają w czasie mojego opowiadania.
Na Pańskiej. I to już koniec, tak.
Pamiętam taki jeden moment. Gdzieś przebiegałam, nie wiem, jaka to była ulica, w każdym razie nie można było tam zbudować barykady. Bo przecież barykady przegradzały te ulice i pozwalały przebiegać je, a tam nie było możliwości, bo Niemcy z jednej i z drugiej strony strzelali tak gęsto, że nie było mowy o tym, żeby tam coś móc ułożyć. I ja przebiegałam bez osłony i wiem, że na środku tej ulicy zaplątałam się w druty tramwajowe, które były zerwane i leżały na ziemi. I upadłam. I wtedy Niemcy zaczęli strzelać z jednej i drugiej strony. Ja nie wiem, jakim cudem ja nie zostałam wtedy ranna, ale nasi chłopcy, którzy wpuszczali na to przejście, też zaczęli strzelać i stworzyli jakąś taką barierę ognia, że ja się wyplątałam z tych [drutów] (jedną nogę miałam zaplątaną w tych drutach) i przebiegłam. Pamiętam, że się bardzo bałam. Wszyscy mówią, że myśmy się nie bali. Nieprawda, myśmy się bali, tylko nie było czasu na to, żeby o tym myśleć.
Wiem, że zrzuty były. Ja byłam do tego nawet szkolona w czasie konspiracji. Ale nie, po prostu nie wiem nawet, w których miejscach były te zrzuty, nie miałam z tym nic wspólnego. Tylko przy radiostacji myśmy były.
No, może nie tyle z prasą, co myśmy się wieczorami spotykali na takich podwórkach domów. Nie wiem, czy wiecie państwo, że Warszawa była właściwie usiana takimi ołtarzykami, które były wybudowane w domach, bo te domy były przeważnie tak budowane, że miały duże podwórka i na tych podwórkach były takie ołtarzyki, i tam w czasie okupacji (już nie mówię o Powstaniu, ale wcześniej) też ludzie się modlili. A myśmy z tych obiektów, [tam] gdzie się zachowały, korzystały i wieczorami były przez kapelanów odprawiane msze święte. Tam były też nam podawane różne wiadomości o naszych oddziałach i tam się uczyliśmy piosenek, które teraz śpiewają i dzisiaj też będą śpiewać, tych powstańczych. No i zawsze mieliśmy udzielane absolucje z uwagi na to, że myśmy przecież powinni być gotowi na śmierć, prawda. Bo nikt nie był w stanie przewidzieć tego, czy się przeżyje następny dzień, czy nie. Tak że to były momenty, w których myśmy się koncentrowali. Nawet były, powiedziałabym, takie dwu- czy trzykrotne spektakle, na których byłam. No, nie jestem w stanie powiedzieć, co to było, w każdym razie aktorzy, którzy przez całą okupację właściwie nie pracowali w swoim zawodzie z uwagi na wojnę, to teraz tam właśnie, w czasie Powstania, urządzali koncerty dla nas, dla Powstańców. I tam żeśmy się też spotykali, i koncentrowali, poznawali. Tam powstawały i miłości, i zawiązywały się małżeństwa późniejsze.
Tak. Bo to nie było wieczne strzelanie, to była też właśnie i taka sytuacja. Myśmy się jednak codziennie wszyscy wspólnie spotykali na tych… Niemcy bali się wieczorów, bo oni nie znali Warszawy na tyle, co my, i oni bali się zasadzek najrozmaitszych. Tak że ogień właściwie w nocy ucichał i wieczorem można było w jakiś sposób swobodnie przemieścić się do określonego punktu. Dzięki temu po prostu spotykaliśmy się. Wszyscy poznawaliśmy się, tak jak mówiłam, i tam się związywały przyjaźnie i przyszłe pary małżeńskie.
Tak, u nas nie było strat w ludziach, że tak powiem.
Też nie, nie było. Jakoś udało nam się wtedy uchronić. Bo to był właściwie jedyny taki eksces z tą bombą, właśnie z tym pociskiem „krów”. Tak to jakoś udało nam się spokojnie, w miarę spokojnie [przetrwać]. Bo przecież zanosząc meldunki i przynosząc je, zawsze stykał się człowiek z tym ostrzałem w różnych miejscach. Ale jeśli chodzi o nasze miejsce, w którym była radiostacja, to tylko wtedy na [Wspólnej] straciliśmy to pierwsze miejsce, a już na Pańskiej nie było żadnych ekscesów tego rodzaju. Też była piwnica zabezpieczona od zewnątrz jakimiś workami. No i tak.
No, początkowo to była euforia. Pamiętam, żeśmy się wszyscy ściskali na ulicach, zupełnie obcy ludzie padali sobie w ramiona. Ale później to ludność cywilna była bardzo zmęczona, bo oni się musieli ewakuować niejednokrotnie; przecież były maleńkie dzieci, były trudności z żywnością ogromne, z wodą; nie było światła… To przecież były szalone utrudnienia. Zresztą sam fakt, że tyle osób cywilnych zginęło wskutek działań – Niemcy bombardowali przecież, nie licząc się z tym, gdzie jest ludność cywilna, a gdzie wojsko. Tak że po prostu byli coraz bardziej smutni. Tak jak początkowo bardzo nas faworyzowali i uważali, że trzeba nam pomagać, to potem właściwie oczekiwali pomocy od nas. Tak że tak to wyglądało.
Nie, co się później stało, to tego ja nie wiem. Jak przyszedł rozkaz, że jest kapitulacja i że musimy opuścić Warszawę, tośmy musieli wynieść ten nasz sprzęt i złożyć w miejscach wyznaczonych przez Niemców, a sami na piechotę szliśmy do Ożarowa i tam w takich halach pofabrycznych przespaliśmy pierwszą noc. Tam mnie też znowu moi bracia znaleźli, bo oni również wychodzili do obozów. Znaczy myśmy wtedy nie wiedzieli, że to będą obozy, ale w każdym razie do Ożarowa, a potem Niemcy podstawiali wagony i po kilkadziesiąt osób do każdego wagonu stawiali, bez żadnych możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. Pamiętam, żeśmy nożyczkami, jakimś cudem przez kogoś posiadanymi, wydłubały dziurę w podłodze, żeby móc w jakiś sposób, nie uprzykrzając innym życia, załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Na przykład my tak jechaliśmy później…
Nie. Więc ja byłam z tą moją Krystyną Hildebrandt razem, a jedna z koleżanek… Bo nie było obowiązku wychodzenia z wojskiem, można było zdecydować, że się wraca z ludnością cywilną, wychodząc przez Pruszków. I tam można było już połączyć się z rodziną. Dwie koleżanki z tego skorzystały, a myśmy dwie z Krystyną poszły do obozu. Zresztą ja nie wiedziałam nawet, gdzie są moi rodzice wtedy, bo oni mieszkali na Starym Mieście. Kanałami przecież ludność cywilna nie przechodziła, tak że z tej Starówki wyszli do Pruszkowa i stamtąd dostali się… No, znali języki, więc to im ułatwiło chyba porozumienie z Niemcami, bo dostali po prostu zezwolenie, tak jak zresztą szereg innych osób, na opuszczenie obozu i we własnym zakresie ulokowanie się gdzieś. Oni skorzystali z tego i pojechali do Częstochowy, bo tam była rodzina nasza, u której można było się zatrzymać.
Tak. Z najmłodszą siostrą. A myśmy wszyscy poszli [do obozu]. To znaczy Basia zginęła i została pochowana, wczoraj u niej byłam na Powązkach.
Do Lamsdorfu, czyli to są Łambinowice, to jest jeszcze na terenie Polski.
To było krótko. Myśmy tam były miesiąc mniej więcej w tym Lamsdorfie. Wiem, żeśmy się wtedy wszystkie ostrzygły, bośmy dostały takich wszy okropnych, że myślałyśmy, że nas zjedzą. W każdym razie pewnie tymi samymi nożyczkami, któryśmy dziury robiły w podłodze wagonu, to ostrzygłyśmy sobie włosy i tak jakoś żyłyśmy.
No, te warunki tam były fatalne. Tam byli też więźniowie rosyjscy przez Niemców ulokowani i oni stanowili obsługę tak zwanej mykwy. Był barak przeznaczony na kąpiel i tam myśmy wchodziły przez taki przedsionek, gdzie trzeba było zostawić swoje ubranie, a to ubranie szło później do dezynfekcji, to już Niemcy to załatwiali, a myśmy wchodziły do następnego pomieszczenia. No, krępuję się opowiadać szczegóły, może nie będę opowiadała. W każdym razie wchodziłyśmy do następnego pomieszczenia, tam były natryski i pod tym się myłyśmy. Ja pamiętam, że, ponieważ ci rosyjscy [jeńcy] obsługujący tę mykwę, to byli młodzi chłopcy (jak się okazało z późniejszych rozmów, to byli lekarze młodzi), pamiętam, żeśmy się bardzo krępowały ich. I tak stanęłyśmy w kółeczku, trzymając się blisko siebie, żeby przodem stać do siebie, a ręce ja miałam z tyłu i w pewnej chwili poczułam, że mi ktoś coś wkłada do rąk, do tych rąk, które miałam z tyłu założone. Okazało się, że to były, później się okazało, ja właśnie dla krążących tam Niemców nie chciałam zdradzać tego, że ja coś tam dostałam i dopiero później zobaczyłam, że to były trzy ziemniaki. Po prostu ten ruski chłopak podzielił się ze mną jakimś swoim przydziałem.
Ugotowane. Więc pewnie z tego, co oni dostawali, to on mi dał. Tak że takie też były przeżycia.
Lamsdorf… Do Mühlberga, Mühlberg nad Elbą („ü” się pisze, jeżeli pani chce notować). I to był już obóz międzynarodowy, gdzie myśmy wchodząc do obozu, były entuzjastycznie witane przez inne oddziały. Bo tam byli Anglicy, byli Francuzi, byli Polacy z 1939 roku i… No, po prostu jak myśmy wchodzili, a człowiek nadrabiał miną, bo szłyśmy czwórkami, tak jak wojsko, no to bardzo nas tam serdecznie przyjęli wszyscy. I muszę powiedzieć, żeśmy zostały tam otoczone opieką, oni wszyscy ze swoich już… No, oni przecież od 1939 roku przeważnie tam byli, więc byli już zagospodarowani, dostawali paczki Czerwonego Krzyża. I oni się z nami podzielili, [również] swoimi ubraniami. Pamiętam, że dostałam takie kalesonki fajne, ciepłe. Tak że już nie było tak tragicznie, jak było w Lamsdorfie. Lamsdorf był bardzo trudnym obozem, bo był i głód, i brud, i wszy. Okropne.
Też nie powiem dokładnie ile, ale wiem, że w grudniu, na Boże Narodzenie, to już byłam w Altenburgu. No to w sumie było między 1 października, prawda, czy września, do… Nie, września nie, bo sierpień, wrzesień było Powstanie.
W październiku, tak.
Tak, tak, tak. Na Boże Narodzenie byłam w Altenburgu. Tak że to pamiętam, dlatego że myśmy zostały ulokowane w takim starym teatrze niemieckim w tym miasteczku i tam myśmy sobie zaczęły urządzać najrozmaitsze występki, bo tam była scena i… W każdym razie takie mam wspomnienia już bardziej wesołe i radosne.
Tak, tak. A najlepsze to już były w […] Oberlangen. Lamsdorf, Mühlberg-Elbe, Altenburg i Oberlangen. W Oberlangen to właściwie nie było wcale lepiej, bo to był dawny obóz koncentracyjny, który Niemcy uznali za całkowicie zużyty i nie używali go do tych celów, ale ponieważ oni nie wiedzieli, co z tymi kobietami z Polski zrobić, to nas tam zwieźli ze wszystkich obozów – z różnych stron Niemiec zostały przewiezione właśnie uczestniczki Powstania Warszawskiego. I tam był też bardzo silny głód. I były tak zwane komenderówki. Myśmy chodziły, kopałyśmy torf, który taczkami się przewoziło na taką podstację kolejową. Nie wiem, czy to ładowali do wagonów i wywozili… Bo Niemcy przecież się całe opalały, że tak powiem, torfem, tak że im potrzebny był ten robotnik do tego, żeby im to przygotować. To byłyśmy my. Tam też było bardzo marne wyżywienie. Wiem, że codziennie dostawałyśmy na dwa palce taki kawałek kwadratowego czarnego chleba, takiego jak glina. A ponieważ to była zima i w każdym baraku był taki okrągły piec, w którym myśmy sobie paliły tym torfem wykopanym przez nas, to na tym ciepłym piecu myśmy ten kawałek chleba kroiły na takie drobne kanapeczki i na tym piecu, tak przylepiając, wysuszały sobie ten chleb, po to żeby po prostu dłużej go jeść. Bo jak on był taki twardy, to to się dłużej utrzymywało, a poza tym nie był surowy, bo to naprawdę był nie chleb, tylko glina taka, to pamiętam. I do tego była marmolada albo margaryna, taka kosteczka, no i koniec. I kawa, czarna. Kawą trudno to nazwać – jakieś ziółka, w każdym razie coś do picia. I raz dziennie była zupa, przeważnie z brukwi, taka brukwianka żółta. Jeszcze najgorsze było to, że oni tam widocznie w ogóle nie przeglądali tych jarzyn, z których gotowali, bo czasami robaki takie w tym pływały, takie małe glistki, pamiętam, to było okropne.
W Altenburgu.
No, wiem, że ponieważ myśmy do Altenburga były przewiezione z Mühlbergu, w którym byli więźniowie już od dłuższego czasu, tak jak mówiłam, zagospodarowani i otrzymujący paczki, to oni nam porobili też takie paczki ze swoich. I wiem, że ich oficer łącznikowy przywiózł nam… Żeśmy dostały jakieś lepsze jedzenie dzięki nim, bo to były puszki, była taka kawa neska, były rzeczy, które pozwoliły nam przynajmniej w święta coś innego sobie zrobić wzajemnie. Z tego, cośmy dostawały, niekoniecznie trzeba było korzystać, tylko można było zjeść coś innego.
Na ogół całość była, znaczy wszystkie zostawałyśmy przeniesione.
1730, 1728, coś takiego. I w tym ostatnim obozie, Oberlangen, to jeszcze miałyśmy sześciokrotne urodziny, bo dziewczynki, które się dostały do obozu, były mężatkami i były w ciąży. I tam się te dzieci urodziły. Sześcioro dzieci się urodziło w Oberlangen. Tak że to były nasze dzieci. A wczoraj, będąc na tym apelu poległych, spotkałam się z panią, która urodziła się właśnie w Oberlangen. Bo dała znać, żebyśmy się spotkały o siedemnastej. Myśmy tam z córką były. A wiedziałam o jej istnieniu, bo mam z nią kontakt telefoniczny i listowny. Tak że było takie spotkanie miłe.
To jest jeszcze też historia, którą powiem, i chyba już skończymy. 12 kwietnia 1945 roku zostałyśmy wyzwolone. A wyzwolone zostałyśmy przez dywizję generała Maczka, oddział, który stacjonował po drugiej stronie granicy, bo to Oberlangen było prawie przy granicy holenderskiej. Dywizja Maczka wtedy stacjonowała, znaczy przechodziła przez Holandię i w pobliżu granicy dowiedzieli się, że niedaleko od granicy jest obóz Polek. I ten oddział po prostu wydelegował jakby, jeżeli to tak można nazwać, jeden pojazd mechaniczny z obstawą karabinową i kilku wojskowych, którzy po prostu podjechali i… To jest opisane w różnych [wspomnieniach], to już nie będę tego opowiadać, bo to jest prawdopodobnie znane wielu osobom. W każdym razie oni nas oswobodzili. Pamiętam, jak biegłyśmy do tego czołgu, którym oni przerwali druty kolczaste. I pamiętam, że dziewczyny w różnych językach [wołały]. Żadna z nas nie przypuszczała, że Polacy nas wyzwolą, więc w różnych językach wołały do nich, słowa powitania kierowały. A oni mówią: „Dziewczyny, my Polacy!”. To było takie przejmujące, bardzo.
Potem to byłyśmy tak rozpieszczane, że… Zarzucili nas jedzeniem, po pierwsze, poza tym umundurowali.
Na razie byłyśmy tam w tym samym miejscu. Ale jeszcze taka rzecz warta odnotowania, że po pierwszym okresie takich po prostu rekonwalescencji jak gdyby po tym obozie (bo nas i odżywili, i ubrali, i zwieźli koce, najrozmaitsze rzeczy pierwszej potrzeby), to jeszcze zostało powołane jak gdyby miasteczko. Tam było miasto Haren, niemieckie, z którego zostali usunięci wszyscy Niemcy i tam zwieziono Polki i Polaków z obozów, nie tylko naszego, ale z różnych obozów, koncentracyjnych, nie koncentracyjnych. I została otwarta szkoła, w której Krystyna Hildebrandt, która była ode mnie starsza o dwa lata, zrobiła maturę, a ja zrobiłam czwartą klasę gimnazjalną, ponieważ byłam młodsza od niej, byłam niżej. Wróciłam do kraju w 1946 roku, już sama, bo ona pojechała do Belgii, chciała się dostać na studia tam, a potem jednak zrezygnowała i wróciła do kraju.
Tęsknota przede wszystkim. No, to była szesnastoletnia dziewczynka – ja tęskniłam za rodziną.
No, już w okresie pobytu w obozach Niemcy dawali takie druki, nie pamiętam nazwy, takie szablony listów, na których wolno nam było pisać i oczywiście kontrolowane były treści tych listów, ale szła ta korespondencja do kraju. Ja od braci się dowiedziałam, że będziemy wszyscy pisać do kogoś, do kuzyna, który był lekarzem w Zawoi. Jego adres mi podano, tam pisałam i rodzice stamtąd się dowiedzieli, gdzie ja jestem, i po prostu nawiązał się kontakt.
Nie, już do Warszawy nie, ja nie miałam tu nikogo przecież. Poza tym Warszawy nie było, dopiero była odbudowywana. Bo przecież była całkowicie zburzona Warszawa. Niemcy potem już wysadzali nawet puste budynki i palili. Tak że ja wróciłam do Częstochowy, gdzie osiedli moi rodzice, i tam mieszkam do dzisiejszego dnia. Tam wyszłam za mąż, tam urodziłam dzieci, skończyłam studia i pracowałam, no a teraz jestem stara baba.
Właściwie wszystkie były bardzo podobne do siebie te dni. Najradośniejszy to chyba był dla mnie ten, kiedy moi bracia do mnie przyszli, na Śródmieściu odnaleźli mnie, właściwie jeden z nich. Nie zapomnę, jak on stanął w drzwiach: głowa zabandażowana, ręka na temblaku i ledwie się poruszał, bo był po ciężkiej operacji. Ale to był mój brat. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i po prostu cieszyliśmy się, że jesteśmy razem. Chociaż, dowiedziałam się później od niego właśnie o tej [siostrze]. Bo ja pytałam tak po kolei, co u rodziców, gdzie mamusia, gdzie tatuś. I pytam się: „A co z Basią?”. A brat mówi: „Basia śpi”.
Tak że to było równocześnie radosne i smutne.
Wczoraj miałam takie stawiane przez wolontariuszy pytania, czy jakbym miała dzisiaj pójść jeszcze raz do Powstania, czy bym poszła. Ja mówię: „Na pewno nie w tym wieku. Ale na pewno bym to powtórzyła”. Nie uważam tego za jakiś tragiczny okres w moim życiu, wręcz przeciwnie. Wręcz uważam, że mając szesnaście lat, to człowiek odczuwa wszystko tak dogłębnie i tak głęboko przeżywa to wszystko, że na pewno nie pamiętam tego jako coś strasznego, tylko jako coś bardzo szczęśliwego.
Warszawa, 1 sierpnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska