Nazywam się Stefania Lipińska. Mieszkałam przy ulicy Świętego Wincentego 67. To był dziadka dom, bo dziadek tam miał swoją fabrykę powroźniczą, zatrudniał ludzi i tak dalej.
I ja się urodziłam tam, dosłownie w tym domu. To był duży dom z ogrodem i z placem na fabrykę.
Dzieciństwo miałam fantastyczne, bardzo, bardzo. Dziadek, babcia – jedna babcia, druga. Bo jak mój tata się ożenił z moją mamą, to zamieszkali właśnie u dziadka, bo to był duży dom, pięciopokojowy.
No dziadek, tak, bo pomagał swojemu ojcu.
To była szkoła ewangelicka, ale tam chodziłyśmy katoliczki, prawosławne i Żydówki, ale to była żeńska szkoła i to była szkoła numer 102 przy ulicy Królewskiej 19.
No tak, trzeba było jechać najpierw samochodem… Bo tam nie jeździły Świętego Wincentego…
Po lewej, tak, tak, po lewej stronie Warszawy, tutaj, tak. To ciekawe było, że na przerwę, tę większą, to wychodziłyśmy i vis-à-vis miałyśmy Ogród Saski, ale Ogród Saski był dużo dalej. Nie było Marszałkowskiej wtedy, tylko jeszcze był dalej.
Nie, tam chodziłam tylko do trzeciej, bo się zaczęła wojna. Wtedy tata powiedział: „Wiesz, nie będziesz jeździć, bo…”. Trzecią klasę skończyłam, to czwarta, piąta to uczyła mnie pani profesor Strońska, która była profesorem u Władysława IV na Pradze. Chodziłam do niej do domu.
Sama jedna, tylko żeby te dwie klasy zrobić. Po tym poszłam już do takiej szkoły [koedukacyjnej], jak to się mówi, tam chodzili chłopcy. Już do szóstej klasy tam poszłam i z szóstej klasy poszłam do gimnazjum imienia pani Konopackiej. Ona nawet ma swoją ulicę tam, gdzie była [szkoła]… To była Konopacka 4 i to była szkoła prywatna, to było gimnazjum i liceum.
Wtedy było napisane szkoła rękodzielnicza, ale my miałyśmy normalną szkołę.
Historię, program gimnazjum, tak, tak.
Niebezpieczne były, dlatego że my nie mogłyśmy czasem książek przynosić ze sobą, a książki musiałyśmy mieć – historię, wszystko, jeszcze była łacina wtedy. Pamiętam, jak kiedyś było, że dowiedziałyśmy się, znaczy pani przełożona przyszła i powiedziała: „Musicie zostać, ale czy macie ze sobą jakieś książki?”. Więc my książek raczej nie nosiłyśmy, tylko miałyśmy kartki napisane po prostu, co trzeba było się nauczyć. My mówiłyśmy, że mamy, ale już musiałyśmy wyjść i my po prostu w pantofle kładłyśmy [notatki]. Ale jak wyszłyśmy i zobaczyłyśmy Niemców… A obok był dom taki, bo to była szkoła, więc to już co innego, ale oni do takich domów nie wchodzili, tylko właśnie do szkół. Po prostu weszłam do szkoły, obok był dom normalny i ja tam weszłam, poczekałam. Jak zobaczyłam, że już nikogo nie ma, no to wyszłam i wsiadłam później w tramwaj. Ale jak zaczęłam chodzić do pierwszej klasy, to już były na Wincentego tramwaje, a przedtem nie, przedtem mama jak miałyśmy jechać do Warszawy czy coś, to albo saniami zimą, albo samochodem, bo dziadek miał samochód jeszcze.
Proszę pani, tam mieszkało dużo ogrodników. Tego pani jeszcze nie mówiłam, że mój dziadek jak mieszkał jeszcze właśnie po stronie warszawskiej, jak był jeszcze chłopcem, to wygrał dolarówkę, już był dorosły, tylko był przy Krakowskim Przedmieściu – tam mieszkał. Jak wygrał dolarówkę, to kupił duże place na Wincentego właśnie.
Ale to nie jedna była, ja tylko wiem, że to dolarówka. Wygrał dużo pieniędzy i wtedy kupił sporo placów na Wincentego właśnie i na Wincentego wtedy była już ta fabryka.
Budował, sam budował, już tam sam, tak, już sam. I ten dom zbudował tam wtedy i tę fabrykę, tam była fabryka.
Z domowego pani powiem króciutko. Opowiem pani o moim dziadku. Więc ja jak byłam mała, miałam wtedy może już jakieś sześć lat czy pięć, bo jak siedem lat miałam, to poszłam do szkoły, to chyba sześć albo pięć lat… U nas był tak zwany stróż, dozorca, który ciągle sprzątał – i ulicę musiał sprzątnąć, co ten kawałek był dziadka, no i plac, gdzie pracowali robotnicy. Ten pan nazywał się pan Ostaszewski, ten stróż, dziadek do niego mówił: „Niech Ostaszewski załatwi to czy pójdzie sprzątnąć” i tak dalej. A pan Ostaszewski zaczął mnie uczyć grać w warcaby, ja bardzo go lubiłam i on zawsze ze mną grał, czasem pozwalał mi wygrać, ale nauczył mnie rzeczywiście. Kiedyś dziadek przyszedł, bo chciał, żeby on tam coś poszedł sprzątnąć i mówi, że nie będzie mógł ze mną grać, tylko musi pójść, a ja mówię tak: „Ale Ostaszewski musi zostać ze mną, bo on mnie uczy”. No i dobrze, tak się skończyło. Dziadek zabrał go i tak dalej, potem poszedł i jak już tam wyszedł, poszedł do gabinetu swojego i woła mnie, mówi: „Chodź”. Nazywali mnie Tysieńka – tak mówili zawsze na mnie. No więc „Chodź, bo mam ci coś powiedzieć”. Przyszłam tam do tego dziadka, chciałam usiąść. „Nie, stój” – no więc stoję. I dziadek mówi tak: „Pamiętaj o jednym i zapamiętaj sobie zawsze, że ten Ostaszewski to nie jest dla ciebie Ostaszewski, tylko masz mówić »pan Ostaszewski«”. Więc już tak byłam uczona od małego.
Tak, ale w ogóle wisiał Piłsudski, wszystko było, dziadek właśnie był bardzo taki, jak to się mówi…
Zwolennikiem był Piłsudskiego, zawsze portret wisiał Piłsudskiego wielki taki.
A to zapamiętałam, bo jak wojna się zaczęła, to ja już byłam [w Warszawie]. Bo zawsze wyjeżdżałyśmy do mojego wujka do Wieliszewa i tam spędzałam wakacje, bo on miał tam swój dom i tak dalej. Więc byłyśmy już wcześniej w Warszawie, bo mama już słyszała, że coś się dzieje źle i musimy wrócić do domu, do Warszawy. Wróciłyśmy do domu i zaczęły się bomby, prawda. Akurat pracownicy byli pod taką szopą, były skręcane liny i jedna z tych [pracownic] została ranna, ale nie wiem, czy to był szrapnel, czy to była bomba… Nie, to był szrapnel, on się jakoś rozerwał i ona odłamkami dostała, ale nic takiego się nie stało, tak że od razu [wezwano] lekarza, bo nawet nie trzeba było do szpitala z nią jechać. Tak że tyle pamiętam, ale później jak już tak te bomby leciały, więc tata mój mówi do mojej mamy: „Wiesz co, ty zabieraj Stenię i idźcie do Warszawy, bo tam będzie pewnie spokojniej”. No i my poszłyśmy. Doszłyśmy, proszę pani, do Władysława IV, tam jak Jagiellońska ulica.
Na piechotę, tak, bo tramwaje akurat już nie jeździły, więc poszłyśmy na piechotę. I akurat alarm, więc co, gdzie idziemy, do piwnic właśnie do tego gimnazjum – ono jest do tej pory, gimnazjum Władysława IV – i tam siedziałyśmy w schronie, w tych piwnicach, tam były jakieś piwnice. Ale ja tam prędko chciałam wyjść, już zaczęłam płakać, dlatego że słyszałam, jak te bomby lecą, i tam w drugiej, dalszej piwnicy byli chłopcy mali. Okazało się, że oni też tu przyszli, bo przy samym moście Kierbedzia było jakieś schronisko, nie pamiętam, jak się nazywało to schronisko, dla dzieci bezdomnych, i to chyba księża tam mieli to i oni przyszli z tymi dziećmi, bo oni się bali tam zostać po prostu przy tym moście. A ci chłopcy tak krzyczeli, więc widocznie tam najpierw słyszeli te bomby, jak może już przedtem [spadały], bo my troszkę później poszłyśmy, nie pierwszego dnia, tylko jakiegoś trzeciego, no i to było okropne. Wreszcie alarm ustał i my wyszłyśmy. Idziemy, też na piechotkę, ale to już blisko, bo to była wtedy ulica, nazywała się Zygmuntowska. Szłyśmy w stronę Kierbedzia, tego mostu, żeby przejść przez most, żebyśmy do tej Warszawy dotarły. Przy samym moście alarm się zaczął, więc mama ze mną biegłyśmy przez ten most. Nie było tej trasy W-Z i tam jeździły tramwaje, ale też teraz nie jeździły, więc my prędziutko przebiegłyśmy. Jacyś żołnierze polscy byli z tej strony, jak ta wojna była, więc mówią, żeby prędziutko tam przyjść i tam są okopy, żeby do tych okopów. Pod kościołem Świętej Anny były zrobione takie rowy, tak zwane schrony, ale to były normalne takie doły wykopane, a ja miałam z jednej strony misia, a z drugiej strony lalkę – wzięłam ze sobą. Weszłyśmy do tego, tam po takich schodkach się schodziło do tego tak zwanego schronu i widziałyśmy, jak te samoloty niemieckie lecą nad nami. Ale jak nieraz tak leciały niżej, to oni strzelali, nie wiem, z czego, z takich…
Karabiny takie, tak, i oni z tych karabinów strzelali. Potem jakoś nic się nie stało nikomu, nic się złego nie stało i alarm ustał. Doszłyśmy do ulicy Czackiego, a obok było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wtedy, przy Świętokrzyskiej, a od Świętokrzyskiej jest Czackiego. Na Czackiego były same banki i tam była moja koleżanka, z którą chodziłam do szkoły na Królewską, siedziałyśmy razem w jednej ławce, jej tata pracował w tym banku. Wtedy mama mówi: „Wiesz co, to może pójdziemy – oni nazywali się państwo Tabiszowie – do tych państwa Tabiszów”. Tam poszłyśmy i oni nas przyjęli, żebyśmy tam nocowały u nich. Wtedy się zaczynały już okropne bombardowania i proszę sobie wyobrazić, że my w tym schronie siedziałyśmy przez cały czas właściwie.
Pod bankiem był, tak, tak. No ale tutaj było to Ministerstwo Spraw jakichś tam, że bomby leciały, więc może oni już wiedzieli, gdzie to mają rzucać. Te bomby… Proszę sobie wyobrazić, nie uwierzy pani, ten jeden jedyny dom, w którym my byłyśmy, ocalał. Wszystkie z jednej strony, z drugiej strony… Bo to już był jakby koniec wojny, pamiętam, jak prezydent Starzyński jeszcze mówił, że jak będziemy wychodzić i coś, żeby było spokojnie, bo to już była kapitulacja. Wtedy jak wyszłyśmy z tego, już wracałyśmy potem na Pragę, też na piechotę, to leżało pełno ludzi i koni.
Zabitych na tej ulicy, jedne domy były zdruzgotane i z drugiej strony jeden jedyny dom, ten na Czackiego, ocalał.
Okropne to było, ciągle tak… Potem wróciłyśmy, to znowu też przez Wisłę, ale to już było łatwiej, bo już ten most pontonowy był, tak że przez most już przeszłyśmy.
Pierwszych Niemców zobaczyłam, jak jechali tymi motocyklami.
Już po kapitulacji, tak. Bo wtedy kiedy szłyśmy do Warszawy, to jeszcze żołnierze nasi polscy byli, jak doszłyśmy tam, to już siedziałyśmy, już w ogóle nie wychodziłyśmy, bo ciągle były bombardowania. Dopiero już później wyszłyśmy, to wtedy zobaczyłam, jak jadą, okropne to było. Ale zaraz, jeszcze pani coś powiem. Po tym, jak wróciłam już do tego naszego domu, to moja chrzestna mama mówi: „Wiesz, ty będziesz się uczyć, dziecko, na fortepianie”, bo u nas tam wszyscy grali na fortepianie. Więc dobrze – przychodziła taka pani Zalewska, ale moja ciocia mówi: „Wiesz co, to może jeszcze ci dam, żebyś chodziła do pana Skielskiego – bo tam był taki sklep zaraz obok tej naszej fabryki – to on będzie cię uczył niemieckiego”. Ja mówię: „Po co ja mam się uczyć niemieckiego, ciociu?”. – „Ale idź, idź, lepiej naucz się”. – „Dobrze”. On jeszcze uczył mnie czegoś innego, tylko już nie pamiętam czego, w każdym razie chodziłam do tego pana uczyć się. Codziennie przychodziłam tam na którąś godzinę, pewnego dnia przyszłam, weszłam i zobaczyłam szynel esesmana. Jak ja zobaczyłam ten szynel, ale przyszła jego żona, prędko zabrała i ten pan Skielski wyszedł ze mną i miał tę lekcję. Jak wyszłam stamtąd, to przyszłam do cioci, do tej cioci Geni, bo ona też mieszkała [w naszym domu] (to mojego taty siostra, to było pięć pokoi, więc było gdzie w ogóle mieszkać), mówię: „Więcej nie pójdę – jako dziewczynka dziesięcioletnia. – Nie pójdę, bo tam był Niemiec”. A ciocia mówi: „Jaki Niemiec, skąd pan Skielski i Niemiec?”. – „No tak”. Okazało się, że on pracował na Szucha – Polak. Ale co się okazało potem? Potem ja jechałam, ale to już jako panienka, już dorosła byłam, jechałam, bo jeszcze wtedy było konserwatorium w Warszawie i była Wyższa Szkoła Muzyczna imienia Fryderyka Chopina, ja chodziłam do tej szkoły, do tej Wyższej Szkoły.
Już po wojnie, tak. Kiedyś, jadąc tramwajem do domu, zobaczyłam tego Skielskiego, bo go poznałam, bo oni potem gdzieś wyjechali, nie było ich już, bo oni mieli sklep, a on pracował na alei Szucha. Przyszłam do domu i mówię: „Mamo, ja widziałam tego Skielskiego. Skąd on tam się wziął?”. Mama mówi: „Nie wiem”. Powiedziała właśnie, że nie wie, skąd się wziął, nie ma pojęcia. A co się okazało potem? Nie wiem, jak i kto to mojej babci powiedział, bo jeszcze moja babcia żyła, ta mojej mamy mama, że on podobno pomagał, jak ktoś był na Pawiaku, a moja mama była na Pawiaku i złapali mamę…
Tak, złapali ją po prostu w Warszawie, jak jechała gdzieś tam i złapali na ten Pawiak. Mama nie przyszła, więc nie wiemy, co się dzieje.
To były lata, zaraz pani powiem, jak jeszcze Niemcy byli.
Przepraszam, to ja już zobaczyłam jego, jak już Niemcy wyszli, bo ja zobaczyłam go już później. Dobrze, dobrze, ale teraz wracam jeszcze do tego, jak złapali [matkę], to wtedy jeszcze byli Niemcy. Mama była chyba w czterdziestym drugim roku i wiem, że… Do tego nie będę się wracać, w każdym razie moja babcia, oni byli kiedyś na Wileńszczyźnie, babcia jak przyjechała na Pragę, to miała ze sobą dużo biżuterii. Nie wiem, do kogo babcia poszła, ale w każdym razie jeden dzień nie ma, drugi dzień nie ma, więc my nie wiemy, co się dzieje.
Ktoś nam powiedział, nie wiem kto, że mama jest na Pawiaku. Babcia wtedy poszła, ale nie wiem do kogo, tego to nie wiem, ale na pewno nie do tego Skielskiego, tylko gdzieś poszła, żeby się dostać do tego, jak on się nazywał, dyrektor, nie-dyrektor, ten Niemiec, który siedział na tym Pawiaku. Tylko właśnie powiedzieli babci, żeby wzięła jak ma, jakieś złoto, to żeby wzięła złoto ze sobą, babcia wzięła wszystką biżuterię jaką miała, tylko zostawiła jedno, co dostała od swojej mamy, jak wychodziła za mąż – medalik. Ten medalik do tej pory jest, tylko ma moja druga córka ten medalik. Jak poszła tam, to rzeczywiście przyjął ją i to wszystko, tę biżuterię babcia jemu zostawiła i powiedział, żeby babcia poszła rano i powiedział, żeby przyszła przed godziną policyjną dużo, i [mama] wyjdzie. Rzeczywiście, moja babcia przyszła pod ten [Pawiak] i mamę wypuścili, ale mama, wie pani, chyba zachorowała, dlatego że strasznie się bała. Jakoś już po tym, jak się wyleczyła, już wszystko, to już było później, to powiedziała, że była strasznie bita.
Nie wiem, nie mam pojęcia. W każdym razie wyszła z domu do Warszawy i już nie wróciła. Nie mam pojęcia.
Muszę pani powiedzieć, że na Wincentego to ja nie widziałam, tam nie było.
Nie no, jak to nie czułam. Wiadomo było, że byli Niemcy, ale tam chodziłam i jakoś nikogo nie spotkałam. Nie byłam u niej w szkole, tylko byłam u niej w domu. Akurat jak tam chodziłam, to widziałam takich Niemców, ale który tak idzie ulicą – to tylko takich widziałam.
Wie pani, byłam wtedy dziewczynką taką, po prostu się nie bałam. Muszę pani powiedzieć na przykład, ale to już był rok czterdziesty trzeci, to muszę pani powiedzieć, że my ukrywaliśmy jednego z akowców. Matka jego przyszła i powiedziała, że dowiedziała się, że jego szukają. Ona akurat vis-à-vis mieszkała naszego domu, po drugiej stronie, tylko tam była kamienica taka jednopiętrowa czy dwupiętrowa – i on tam był. Właśnie jego brat później – no to już będę mówić później – on u nas spał, u nas nocował. Mama, mój tata… Jeszcze zanim się zaczęło Powstanie, to on przychodził, tylko nie pamiętam, wiem, że on był akowcem, ale…
Tak – Ćwiek.
Adam. […]
Nie mogłam, tak, tylko chodziłam tutaj, bo tata się bał.
O, muszę pani powiedzieć, że to było okropne, dlatego że Niemcy… Bo mój dziadek umarł w czterdziestym roku. W trzydziestym dziewiątym weszli [Niemcy], a mój dziadek był właścicielem, przyszedł folksdojcz, który zabrał tę fabrykę dziadkowi, ale tych pracowników, którzy u dziadka pracowali zostawił.
Nie, powiedział, że u Niemców pracować nie będzie. No tak, pytała pani, jak było. Przychodziła do nas taka gazeciarka, która przynosiła przed wojną gazety, ale ona potem przychodziła, jeszcze na samym początku. Jeszcze jak był ten trzydziesty dziewiąty rok, jak oni weszli, to jeszcze było u nas możliwie, ale w czterdziestym roku ten Niemiec właściwie przyszedł, odebrał nam to wszystko, jak dziadek umarł. Tata powiedział: „Ja z Niemcem nie będę pracować”. Mama nie pracuje, bo jak, gdzie? Zostaliśmy w ogóle bez niczego. Ale ponieważ byliśmy zamożni, to babcia najpierw sprzedawała porcelany, potem sprzedawała piękne noże, widelce, bo to wszystko było piękne, frażetowe – Frageta, więc to były takie piękne [sztućce], ale potem już się to skończyło i nie było. Proszę pani, ta gazeciarka przyszła do nas, przyniosła nam obierki i mówi do babci, babcia mówi: „Nie mamy co jeść”, bo tam były potem te kartki, ale na te kartki to coś okropnego było, tam pół chleba dawali. To było straszne i rzeczywiście była okropna nędza. Więc przyniosła te obierki, a babcia mówi: „Dobrze, ale co ja mam z tym zrobić?”. „A pani to umyje i ugotuje zupę” – i takie zupy jadłyśmy, proszę pani. U nas był piękny dąb, co dziadek zasadził, do tej pory ten dąb [rośnie], on już ma około stu lat albo i przeszło, to jest już pomnikiem przyrody, nie wolno go wyciąć.
Na terenie dziadka fabryki, tak. Bo jeszcze potem będę mówić troszeczkę już po tej tak zwanej wojnie, ale za okupacji właśnie, babcia chodziła, te żołędzie zbierała, piekła w piecu i kawę z tego robiła. A w ogóle chleb to już było, wie pani, to już lepiej nie mówić, co było. Babcia chodziła do jakiejś tam, jakąś melasę czasem przynosiła, bo to ani cukru nie było, ani nic, więc to rzeczywiście była bieda. Nie pamiętam, co to było, że ja dostałam pełno krost, ale jakich okropnych, ale nie było nawet czym leczyć. Straszne to było, mówię pani. Nie mogłam nawet pisać w szkole, bo miałam całe ręce w takich okropnych krostach, które były pełne takiego jakiegoś płynu. Coś okropnego to było. Ale potem, to tak był czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi, w czterdziestym trzecim roku, jak się zaczął ukrywać u nas ten właśnie [akowiec], to jego mama powiedziała: „Wie pani co, pojedziemy do Rzeszy”. No więc już było…
Tak, do mojej mamy. Mama mówi: „No dobrze”. Więc moja babcia miała jakieś tam stare sukienki, więc uszyła z tego jakieś sukieneczki, coś tam porobiła moja babcia taką ręczną maszyną i wzięły jakieś tam jeszcze rzeczy, co było, i pojechały najpierw pociągiem, a potem tam trzeba było przez rzekę do Rzeszy.
Tak, granica była. One tam jeździły z tą panią, właśnie z tą matką tego, panią Ćwiekową, to my ją nazywałyśmy z nazwiska. Ona właśnie moją mamę namówiła i pojechały. Rzeczywiście, za te ciuchy, które tam nosiłyśmy, to mama przywoziła tak: masło, trochę mąki, cukier, nawet czasem mięso. Przywoziła to, ale to było w nocy i w nocy były te takie łódki, ale to Polacy tam siedzieli, którzy przewozili do tej Rzeszy i tak było. Ale kiedyś…
Nie, oni widocznie mieli w tej Rzeszy… Tak, dlatego oni, może mieli tam jakieś krowy czy coś, więc oni mieli to, tam mama właśnie z tą panią jeździły wtedy. Kiedyś pojechały, już są przewiezione na naszą stronę i idą przez las. Idą przez las i napotkały Niemców, a one miały jednak worki ze sobą, no i oni już te worki, żeby zdjąć, a mama mówi – mama po niemiecku nie umiała mówić, że meine Tochter ma, że dużo, i mówiła, że takie, takie, takie.
Że dzieci takie, tyle ma i takie małe, i takie duże. I oni puścili nas.
Ja byłam jedynaczką. Jakoś szczęśliwie właśnie nic im nie zabrali, ale od tamtej pory mama powiedziała, że już nie jedzie. Już więcej nie.
Narażanie się, tak, naturalnie, o to chodzi. Tu wyjątkowo jakoś było, więc my szczęśliwie doszłyśmy do domu i mama powiedziała: „Już ja więcej tam nie pojadę”, i ona też już nie pojechała. Potem ten syn się ukrywał. Teraz może jeszcze powiem najważniejszą rzecz, że moja mama jak jeździła tam do Wieliszewa, nie do Wieliszewa, do Legionowa, a potem gdzieś szła i ona nas zabierała – mnie i moją koleżankę. My miałyśmy dziewczynki, jedna czternaście, druga trzynaście, mama nam dawała tak – w teczkę takie tam jakieś pisma i coś dawała, ale my nie wiedziałyśmy co, a to były takie małe rewolwery. Małe. Co oni mieli strzelać, czym? Tylko zajrzałyśmy tak, jak mama nie widziała, ale niosłyśmy, dobrze. Zawsze wsiadałyśmy, bo kiedyś był taki przystanek Warszawa-Praga, to było tak jak cmentarz mniej więcej, jak tam jeździły pociągi, to jeździły do Choszczówki – Płudy, Łajski, jeszcze Wieliszew i tam Zegrze, więc my jeździłyśmy do tego Legionowa. A mój wujek tam gdzieś dalej mieszkał, więc zawsze do niego się szło. Tylko my zawsze szłyśmy przez jakiś taki gęsty, nieduży lasek, potem się schodziło na dół i tam był domek, gdzie nocowałyśmy z mamą i z taką jakąś panią, ale tam wujka nie było. Mama potem gdzieś wychodziła, zabierała te dwie teczki i wychodziła, gdzieś szła, ale nie mówiła nam gdzie, co – nic. No i co tam jadłyśmy, zaraz pani powiem, bo czasem musiałyśmy zostać, żeby coś zabrać z powrotem, więc musiałyśmy zostać. Chodziłyśmy na rżysko, bo to było ciepło, zbierałyśmy kłosy i potem szłyśmy do domu, tam ta pani mieliła to, nie wiem na czym, z wodą tę mąkę i kładła na kuchnię, i to takie placki jadłyśmy, to było jedzenie nasze. Tak było.
No nie, niestety, nie było nic. Nic nie było, to co miałam, to chodziłam.
Nie, nigdy się nie dowiedziałam, bo moja mama nigdy nic nie mówiła. Nie chciała mówić.
Parę ładnych razy tam jeździłyśmy i czasem tam nocowałyśmy. Proszę pani, jeszcze był, ale pamiętam jedną rzecz, to to zapamiętałam dobrze – moja mama brała ze mną moją koleżankę. Ja, wie pani, jak się teraz zastanawiam, to mówię: „Boże, ja nie wiem, czy ja bym swoje córki brała, takie nieduże”. Ale tak było. Moja mama była bardzo [wielką] patriotką i w ogóle mój tata – wszyscy – dziadek, więc wszyscy byli tacy…
Tak, tak, to już było po tym.
Nie, nie, tylko potem lekarz był, przyszedł i leki różne dawał, więc potem już wszystko było dobrze. Tylko jeszcze jak mamę przyprowadziła babcia z tego Pawiaka, to wszyscy poszli spać i nagle mojej mamy nie ma. Nie ma. Tata się obudził, patrzy, że żony nie ma. Budzi babcię: „Gdzie jest Lena? – moja mama Helena, Lena ją nazywali – gdzie jest Lena?”. Babcia mówi: „Przecież z tobą śpi”. – „Nie ma”. Więc wyszli, szukali – nie ma. Cały dzień nie ma, zaczyna się wieczór – nie ma. Babcia zdenerwowana, ale mówi: „Nie wiem, co robić. Czy gdzieś wyszła, czy co?”. A proszę pani, na górze u nas, bo była taka góra, gdzie mieszkali w takich małych pokoikach, jeszcze przed wojną pracownicy, którzy u dziadka na majstra się uczyli, oni mieli takie pokoiki. Były takie trzy pokoiki na górze. Już jest noc prawie, jak już tej mamy cały dzień nie ma i w nocy nie było, zaczyna się druga noc. A mój tata palił papierosy, jeden za drugim – bez przerwy, więc ciągle wychodził. Stanął tak pod drzewem, bo u nas rosły drzewa, nie tylko owocowe, ale i bez, i tak dalej, tamten ogród był bardzo ładny, i tak stoi, stoi, stoi – akurat stanął, gdzie była taka przybudówka, bo jeszcze była taka przybudówka, nieduża. Stanął i tak coś słyszy, jakieś stękanie. Rozgląda się, zawołał babcię, znaczy swoją teściową i mówi: „Babcia słyszy? Coś tak stęka”. Więc babcia mówi: „Nie wiem – ale mówi – wiesz co, wejdź na dach”. Przystawiła drabinę i tam był taki, jak mówiłam pani, że były takie pokoiki i tu była wyrwana deska z tej strony, taka jedna deska, mówi: „Wejdź, bo może to stamtąd”. Rzeczywiście, wszedł i patrzy przez tę deskę, wziął taką latarkę, zapalił, patrzy – a tam moja mama siedzi w futrze skulona. Ona tak przez całą noc, cały dzień przesiedziała i już druga noc była przecież. Ona w ogóle nie chciała wyjść. Tata poszedł, wtedy nie mógł wejść, moja mama była bardzo szczupła i niewysoka, więc jakoś tam się dostała. Może tam była jeszcze druga deska, którą można było jakoś odsunąć, że weszła tam. On poszedł na górę, otworzył ten pokój z tamtej strony i mamę wziął, ale potem już wszystko było dobrze. Już później mama dochodziła do siebie i właśnie potem już zaczęła chodzić tam do tej Rzeszy.
My w ogóle się nie odzywałyśmy do niego. W ogóle nie, mój tata to za nic w świecie, nawet nie wychodził na plac tam, tylko siedział w ogrodzie. Nie, powiedział, on z Niemcami nie chce mieć do czynienia: „Ja pracować z Niemcami nie będę i już”.
Nie, nie, nie wyrzucał… Nie, w ogóle naszego domu nie ruszał, tylko tam był – na placu.
Nie mam pojęcia, bo ja już potem tam nic nie wiedziałam. Nic nie wiedziałam.
A, zbliżało się Powstanie. Właśnie, jak pani mówię, że ten Adam Ćwiek u nas nocował, bo właśnie ta jego matka powiedziała, że słyszała, że go będą szukać, więc on nocował u nas, spał. Teraz już powiem, jak się zaczyna Powstanie. Jest 31 lipca, przychodzi Adam właśnie, bo potem już jak tak ucichło, to on poszedł i nocował u siebie w domu. Ale tam chodził, tylko że on w Warszawie był, nie tutaj z praskimi akowcami, tylko tam, w Warszawie. I on przyszedł, a my siedzieliśmy właśnie pod takim orzechem, ale on tak, ale nie powiedziałam, jak to były te nasze rozstrzelania.
Tak, w czasie Powstania, dobrze. Rzeczywiście, tak, tak, dobrze. Proszę pani, on przyszedł i mówi: „No, przyszedłem się z wami pożegnać”. Moje koleżanki, które do mnie przychodziły, koledzy, wszyscy siedzieliśmy przy tym stole i piliśmy herbatę, bo to był taki wielki orzech u nas i pod orzechem był taki stół i taka ława, tam zawsze moje koleżanki przychodziły ze szkoły, bo miałam już te piętnaście lat, prawda? Już zaczęłam, więc tak i koledzy przychodzili i on właśnie przyszedł, i mówi: „Przyszedłem się z wami pożegnać”, a mama mówi: „Co?”. Ale jeszcze jedną rzecz pani powiem. Ale mówi właśnie: „Wiesz, już idę i żegnam się z wami, ale wszystko będzie dobrze, nie martwcie się”. Wszyscy się pożegnaliśmy z nim, on poszedł, ale to była godzina nie pamiętam która. A mama wiem, że pomagała jakoś, ale jak to nie wiem, i wiem, że musiała iść tego dnia – właśnie tego dnia, co on szedł tam na drugą stronę do Warszawy, to mama musiała iść. Umówili się w jakiejś knajpie na Wincentego. Tam, proszę pani, okazało się, że też mama przyszła, pierwszy raz przyszła tam, do tej kawiarni – to taka mała była kawiarenka – i kilku siedziało tam, mama się dosiadła do nich, oni tam coś rozmawiali, ale co rozmawiali, to nie wiem i nie przypuszczam, że właściciel tego słuchał. Nie wiem, nie mam pojęcia, ale zaraz powiem, jak się okazało. No, ale mama mówi do nich: „Gdzie wyście przyszli?”. – „No, do kawiarni przyszliśmy”. A mama mówi: „Niech jeden ze mną wyjdzie”. Mama się pożegnała, a ten mówi: „Ja wychodzę na papierosa”. Wyszedł na papierosa, a mama mówi: „Gdzie żeście przyszli, przecież to jest Japsa podobno, ta knajpa”.
Knajpa Japsa. Ten Japs to był folksdojcz. Właśnie, teraz pani powiem, co będzie dalej. Oni potem już się zebrali, zapłacili, co tam jedli, mama przyszła do domu, a oni poszli tam, nie wiem, gdzie oni tam byli, poszli do tych swoich. Mama przyszła do mojego taty i mówi: „Słuchaj, ty wiesz, gdzie ja byłam? – mówi – I oni przyszli do Japsa, ci, którzy prosili, żebym przyszła tam”. A tata mówi: „Co?! Przecież to folksdojcz”. Proszę pani, godzina jest piąta rano, tata się…
31 lipiec, to, co pani mówię, to jest 31 lipiec. Już jest piąta godzina, 1 sierpnia. Ja nie pamiętam, czy to był wtorek, nie pamiętam.
Wtorek, właśnie, chyba tak, to jednak zapamiętałam. Mama mówi do taty: „Heniek, słuchaj. Chodź, idziemy”. A u nas był ten parkan taki od fabryki, że były takie malutkie [sęki], że nie było widać dokładnie, ale zawsze taka była szparka, że można było w niektórych miejscach zobaczyć. Mama mówi: „Słuchaj, ty słyszysz?”, a tata mówi: „Słyszę. A co to?”. – „Chodź, zobaczymy”. Wyszli do ogrodu i patrzą przez te rurki, a nieraz taki sęk był pusty – jadą czołgi niemieckie na AGRiL. AGRiL to był tam za Bródnem, bo AGRiL to był taki, co masło przed wojną robił, mleko, miał tam krowy i tak dalej. Czołgi jechały tam już o piątej rano. Jak oni… ja nie wiem, dlaczego tak się stało. Mama mówi: „Słuchaj, jest niedobrze”. Potem, bo oni nie mówili, o której, mamie nic nie mówili, która godzina i co, jak mama tam była z nimi, co im pomagała, tak jak mówiłam, że my takie rzeczy nosiłyśmy. Mój tata… Już siedzieliśmy, jedliśmy obiad i potem przyszły moje koleżanki, przyszedł ten kolega, rodzony brat tego, który się u nas ukrywał – Zygmunt z kolei. Też Zygmunt Ćwiek i jego drugi brat Heniek, taki młody, starszy ode mnie o rok był wtedy czy coś. Przyszli, i moja babcia, moja mama, i potem siedzimy tak przy tym stole, a on: „Wiecie, zaczniemy w coś się bawić”, więc zaczęliśmy tam grać w coś, nie pamiętam, jakieś tam pisania były. Ale to była już godzina czwarta, no i ten Heniek, ten młodszy, mówi: „A ja pójdę do domu”, bo to po drugiej stronie ulicy oni mieszkali. On poszedł do domu, a Zygmunt został, no i się bawiliśmy, moja koleżanka jedna, druga, trzecia – trzy moje koleżanki były i on, mój tata, moja mama, babcia i ja. Siedzimy, siedzimy i nagle słyszymy strzały.
Nie, Adam to był po tamtej stronie.
Nie, nic nie powiedział, o której, nic nie powiedział, tylko mówił: „Do widzenia z wami, ale już niedługo się spotkamy” – tak powiedział. Siedzimy przy tym stole i zaczęła się strzelanina. Mama mówi: „Co się dzieje?”. I nagle przez okno wpada, gdzieś tam koło mojego tego przeleciała kulka i tam zdrapała coś, ale nic się nie stało, to jakaś mała była. Mama mówi: „Idziemy do piwnicy”. U nas w ogrodzie była piwnica zrobiona przez dziadka, jak budował dom. To była taka piwnica żelazobeton, że się wchodziło i była zrobiona w ten sposób, że była góra zrobiona, było tam zielono, było trawy pełno i się wchodziło do piwnicy, ale tutaj był beton i takie żelaza były różne, nie mam pojęcia, takie schody były do piwnicy, dwa czy trzy, i my tam weszliśmy, bo mama mówi: „Słuchajcie, co się dzieje”, ale mówi właśnie: „No to chyba się już zaczęło” – tak powiedziała do taty.
Wiedziała, co się ma zacząć. No ale mówi: „To się już zaczęło”. Ona nie przypuszczała, bo ten Adaś nic nie powiedział, tylko: „Do widzenia. Zobaczymy się, ale muszę już dzisiaj iść” – tak powiedział. I proszę pani, my siedzimy w tej piwnicy, tak jak powiedziałam, kto. Siedzimy i nagle słyszymy buty. Co się okazało? Zawsze jak wychodzili z pracy, to zamykało się taką klapę przy bramie – tej, co się wchodzi. Nie była zamknięta, bo to niepotrzebne było, bo czasem ktoś przychodził do nas, bo tamten był folksdojcz, to nas to nie obchodziło, ale ci, którzy przychodzili do nas, to musieli przychodzić przez podwórko do ogrodu, więc się nie zamykało, zamykało się dopiero o siódmej wieczorem. Nagle słyszymy jakieś buty, ktoś maszeruje, ale to nie słychać, żeby to jedna osoba była. Proszę pani, przyszło ich sześciu z takimi tymi. My mieliśmy psa, nieduży to był, Żaczek, bo to był foksterier, taki śliczny pies, ale mały i on też siedział z nami w piwnicy, zaczął warczeć, ale oni nic i tylko powiedzieli Raus, raus!, żebyśmy wszyscy wyszli. Wyszliśmy, no i Hände hoch od razu, [ręce] do góry i postawili nas pod oknem. Taki stół stał, co mówiłam, że my tam zawsze siedzimy pod tym orzechem, bo to był wielki orzech. Postawili nas wszystkich tak równo, rzędem: moja babcia stała, mama, ja, jedna koleżanka, druga i trzecia i potem stał ten Zygmunt i tata. My wszyscy z tymi [rękami w górze] stoimy, stoimy. A ja jeszcze miałam taki pierścionek, co robili ci w tych obozach, biało-czerwony, a czarny był, taki z orzełkiem, myślę sobie: „A, wszystko jedno”. Stoimy z tymi rękoma do góry i oni zaczynają repetować broń. A pies, ten mały, złapał tego [Niemca] za nogę, co stał przy mojej mamie, a mama opuściła ręce, złapała psa i tak… Nie wiem, co się stało, że ten spuścił karabin i tam do tamtych powiedział, jednego i drugiego. Mój tata i ten mój kolega, wszyscy szli i cały czas szli z podniesionymi rękoma. Tam ich zaprowadzili do tej, nie wiem, to była jakaś stajnia czy nie stajnia, tam coś było napisane. Nie wiem, jak to było napisane.
Na mojej działce byliśmy. I potem jak oni wzięli mojego tatę, to już ich wyprowadzili i z tamtej strony od tych Kapuścików, to też ich wszystkich zabrali. Ale mało, że mężczyzn i kobiety zabrali, i tych dwóch synów jego, no i resztę. Poprowadzili wszystkich ich tam do tego, tak jak ona tam napisała, do tego zabrali. To było dosłownie, gdzie cmentarz i tam było, gdzie się wchodziło załatwiać sprawy, ten dom.
Ten dom, a obok była stajnia i jeszcze coś było. Tam się wchodziło z drugiej strony, bo wtedy to tam oni mieli jeszcze, tam gdzie właśnie potem były te doły kopane, gdzie oni sobie sami kopali te groby, to nie było jeszcze tam grobów, tylko później ta 114 się zrobiła, tylko były krzaki posadzone, po prostu były krzaki. Całą noc oni byli tam w tej, nie wiem gdzie, i mama rano pobiegła tam, pobiegła i zaniosła tacie bułkę i coś jeszcze do zjedzenia. Tata stał w drzwiach i mówi: „Prędko idź do domu”. Nie chciał się nawet przywitać, tylko mówi: „Idź do domu” do mojej mamy. A mama się pyta: „A gdzie jest Zygmunt?”. – „Zygmunt poszedł na roboty”, tak powiedział mojej mamie, no i wróciła. Mama wróciła do domu z tym jedzeniem, z tym wszystkim, bo nie chciał nic wziąć. Co się okazało – że oni już kopali te doły, sami tam ich wynajęli, ale to z tych, którzy zatrzymali tych wszystkich, co tam byli, to oni ich wzięli, żeby poszli kopać. No i oni poszli, wykopali te doły i potem po dziesięciu ich prowadzili, tam ich rozstrzeliwali i oni do tych dołów wpadali. My się dowiedziałyśmy dopiero na trzeci dzień, że tata i ten [kolega] zostali rozstrzelani. Oni tam zasypali to wszystko, ale muszę pani powiedzieć, że ich jak szło dziesięciu, to szło dziesięciu tych [żołnierzy] z nimi razem, jak mówiła. Ona nie wszystko może mówiła, że nie jeden szedł z nimi, tylko tak – ich dziesięciu i dziesięciu tych [żołnierzy niemieckich]. Oni stanęli nad dołem, a oni [Niemcy] w tył głowy im strzelali. Jeden, ponieważ tam były te krzaki, to jeden jakiś podobno uciekł i oni, nie chcąc pewnie ganiać go, bo on tam gdzieś w krzaki, tam była ubikacja, on wszedł do tej dziury, tam gdzie to…
I się uratował. Zaraz pani powiem, jak było dalej. Oni wszystkich tych zabili i tak dalej, i proszę pani, potem właśnie ta pani Jarosińska poszła, bo Niemcy już wtedy zajęli tę górę tego domu, gdzie tam…
Nie, tego domu, gdzie przychodziło się załatwiać pogrzeby.
Tak, tak. Tam zajęli górę i oni już tam cały czas byli, dopóki nie przyszli kościuszkowcy. Oni tam siedzieli i codziennie rano jeździł w lewo i w prawo tylko przez Wincentego ulicę od końca do końca czołg. I proszę pani, jak ktoś szedł ulicą, to zabili moją koleżankę. Ona szła pod cmentarzem, bo chciała tam gdzieś pójść i nie wiem, może tam coś zrobić, w każdym razie ona została zabita.
Cały czas siedzieliśmy w domu i proszę pani, tak się zrobiło, że jak były parkany, to się porobiło dziury i jak coś trzeba było zrobić czy coś jak było, to się przechodziło tymi dziurami, dopóki oni nie wyszli. Znaczy dopóki Niemcy…
Że ojciec nie żyje, tak.
Tak, tak, ktoś nam powiedział właśnie stamtąd, jak ktoś akurat może wyszedł, ten czołg, jakoś udało mu się [przemknąć], bo on jeździł co jakiś czas, nie bez przerwy, więc jakoś się udało. Tak że my się dowiedziałyśmy, naturalnie była straszna rozpacz i tak dalej. Okropne to było, ale mama nie chciała mnie zabrać, jak było odkopywanie, bo wtedy ta pani Jarosińska poszła i powiedziała, że chciałaby swojego syna zabrać do grobu.
Do Niemców, tam poszła do tego domu, tam na górę i powiedziała, ale po dwóch tygodniach, że ona by chciała zabrać, bo wie, że on tam leży. Oni się zgodzili, ci Niemcy się zgodzili, więc wtedy było rozkopywanie tego grobu, więc wszyscy ci, co im [bliscy] zginęli, [tam poszli]. Więc moja mama nie chciała mnie zabrać, tylko mówi: „Ja pójdę sama”. Poszła sama i tylko ci, którzy potem wykopywali, to już ci pracownicy, co pracowali tam na cmentarzu, to oni powiedzieli tylko, żeby broń Boże nie krzyczeć, ale niektórzy podchodzili, ci co kopali, ci Polacy i mieli jakieś chustki i po prostu niektóre krzyczały. Okropne to było. Mama mówi, że jak niektórych wyciągali, to oni mieli pogryzione palce, bo pewnie on jeszcze żywy był. Przecież to było okropne. Okropne, to było okropne. Aha, a u nas zaczęło potem kwaterować wojsko, bo mieliśmy ten duży dom, dziadek już nie żył, nie było wtedy już pracowników, bo to była…
Zakład już nie działał, tak, więc już tego… Ale nie wiem tylko, bo potem było, ale to już później, później, jak już Niemcy tam byli po drugiej stronie. Jeden, nie pamiętam, ktoś, ale nie pamiętam kto, zastrzelił tego Japsa na ulicy.
Nie, nie, ten drugi, bo to więcej było tych folksdojczów, więcej było u nas. Ojej, jak było dużo.
Tak, dziadek mój wynajmował taki garaż, bo później już nie było samochodów, ale to mówię jeszcze o okupacji. Mieszkali tacy państwo Pilarscy i mieli dwie córki, mam z nimi nawet zdjęcia, jedna się nazywała Wandzia, a druga Kalińcia. Ten [Pilarski] pytał, czy może od dziadka to [pomieszczenie] pożyczyć, bo on też chciał być kamieniarzem – to już [było], jak była okupacja, ale na samym początku. Dziadek zgodził się, dał mu ten garaż, mówi: „Niech pan sobie tam zamieszka. Jak pan sobie chce robić te pomniki, niech pan robi”, ale nic o nim nie wiedział. Co się okazało, że on był folksdojczem, ten właśnie, który wynajął od dziadka ten [garaż], ale potem dziadek umarł i on tam został, i te Kalińcie tam zostały w ogóle. Później, ta starsza – Wandzia, poszła do Hitlerjugend, poszła do takiego tego, a ta Kalińcia była młodsza. Pamiętam, wsiadałam do tramwaju, bo gdzieś jechałam i na początku były nur für Deutsche – tylko dla Niemców, ja wsiadłam swoją drogą, a taka starsza pani z tą… Ta Kalińcia już wsiadła i tam usiadła.
Po tej niemieckiej stronie. A starsza pani z laską, ona nie wiedziała pewnie, że nie ma tam wsiąść, może byli tacy, którzy nie wiedzieli, ona [starsza kobieta] wsiada do tego [tramwaju], a ta mówi: „Won, ty Polko”. Ja mówię: „Kalińcia, co ty mówisz?”, a ona: „To nasze”. Nie wpuściła tej pani i ta biedna została tam.
Mówię pani, coś okropnego, co było. Ale muszę pani powiedzieć, już jak oni troszkę wcześniej wychodzili, zanim weszli Polacy i Rosjanie, bo oni weszli w październiku…
Pakowali, tak, tak.
Nie, to być może, bo oni też uciekali, właśnie ci Pilarscy uciekali. Być może, że to wtedy było, ale ja może nie skojarzyłam, tylko oni się wyprowadzali. A ja zwołałam swoje koleżanki i kolegów, wzięliśmy pokrywki – to pamiętam – staliśmy na ulicy, a oni akurat wyjeżdżali i my im tam tymi [pokrywkami] biłyśmy. Ale co potem pani powiem, to jeszcze nie wszystko. To było coś innego, bo taka też tam mieszkała u mojego dziadka chrzestnego córka, ale dziadek był obcy dla tego Wiktora, który miał te dzieci. Oni mieszkali kiedyś w Grudziądzu i on przyjechał do dziadka i mówi, że [dziadek] jest chrzestnym, prawda? Dziadek go pamiętał, ale to był w ogóle obcy człowiek, a on mówi, że biedny jest czy mógłby tutaj zamieszkać. Dziadek dał im na górze takie dwa pokoiki właśnie i oni tam mieszkali. Co się okazało, że on też potem się zrobił folksdojczem i tam do nich na górę przychodzili Niemcy.
W naszym domu, tak, tylko ogród był i potem było takie wejście z ganku do stołowego pokoju, to tam już się… Znaczy, tam dziadek mieszkał i reszta rodziny, kuchnia była, znaczy był wygrodzony ogród po prostu, więc tam i do ganku się wchodziło, to się już wchodziło do naszego domu, ale ten dom miał tam na górze te [pokoje] dla tych, którzy się uczyli. Dziadek im tam to dał i my widzieliśmy, jak oni tam chodzą. Boże, coś okropnego. Ale później, zaraz pani powiem, jaka jeszcze była historia jak to wojsko kościuszkowskie weszło.
Tam na górze… Pani mówi o naszym domu?
Nie, nie, mieszkali ci, co tam na cmentarzu byli, na górze, a u nas nie zamieszkali Niemcy, tylko my nie wiedzieliśmy, że ten dziadka chrześniak…
Przychodzili czasem do nich, do tej dziewczyny, do tej Jadzi, bo ona się nazywała Jadzia – tego dziadka chrześniaka córka nazywała się Jadzia i ona chodziła z Niemcami. Czasem Niemcy tam po nią przychodzili, może jakiś Niemiec jeden, dwa, ale to bardzo rzadko. Przychodzili, ale nie szli do nas, tylko szli tam.
Tak, do nas.
Ja wiem, że to byli esesmani. Dla mnie to byli esesmani, bo oni byli z tymi takimi tymi – to to pamiętam. Ale to okropni byli, ojejku.
Nie krzyczeli, powiedzieli Raus!, potem „Ręce do góry!” i już, Hände hoch! i koniec, na tym się skończyło. Potem ten pies się rzucił, mama te ręce opuściła, złapała tego psa, bo on zaczął szczekać i złapał za but czy za coś. To nie były spodnie, bo oni byli w takich… Złapał za skórę, potem właśnie pani mówię, co się stało.
Mieliśmy wodę swoją.
To była woda swoja, takie specjalne były, co się pompowało, bo tam nie było…
Nie, nie, nie, tego nie.
No, jedzenie to już…
Nie było, kartek już nie było, nie, nie.
No co pamiętam, pamiętam, że jadłam chleb i te obierki.
Tak, proszę pani. Czasem się tak złożyło, że ta pani, [matka] właśnie tego Zygmunta, który został rozstrzelany, to mimo że jeszcze Niemcy byli po tej stronie, to ona po drugiej stronie gotowała w kotle, w takim specjalnym kotle, jedzenie, znaczy zupy jakieś, i przynosiła do nas. Tak że musiała przejść na drugą stronę i tak pilnować, jeżeli nie będzie jechał czołg, i ona przynosiła. Ale mało tego, w tej naszej piwnicy to nie tylko my byliśmy, tylko jeszcze sąsiedzi przychodzili, bo bali się – poprzychodzili do nas. Potem była łapanka, że wszystkich wyciągali z całego tego, jakby to powiedzieć, Targówka, mężczyzn.
Jeszcze w czasie trwania Powstania, tak, tak.
Był jeden potem, był mąż tej pani, znaczy naszego pracownika mąż. Oni mieszkali kiedyś na Radzymińskiej, a potem jak jej zburzyli dom, to oni nie mieli gdzie iść. Dziadek im dał naszą kuchnię i oni w kuchni mieszkali.
W czterdziestym, tak, tak, to na początku [okupacji]. Tak, tak, na początku.
Zagęszczało się, bo przecież jeszcze ludzie przychodzili do nas, bo bali się być w domu, ta piwnica była taka pełna, że coś okropnego. Ale muszę pani powiedzieć, na placu, tam gdzie spadła olbrzymia bomba i moja babcia, [matka] mojego taty, jeszcze wtedy żyła, babcia była bardzo chora i ona ciągle leżała. Jak ta bomba padła, to przez szybę poleciały odłamki na jej łóżko, ale całe szczęście, że nic się nie stało. Potem babcia mówi: „To już ja też chcę iść do piwnicy”. To taka już końcówka była tego wszystkiego. Babcia też była w piwnicy, ale my powiedzieliśmy, że nie powiemy babci, że jej syn został rozstrzelany.
Ona umarła i nie wiedziała o tym, bo my [jej nie powiedzieliśmy].
No widziałam, bo przecież przelatywali przez nasze pola, bo było otwarte. Oni przez te dziury uciekali, ale ja nie wiem, dlaczego uciekali. Jeszcze rzucili opaski.
Na podwórku, u nas właśnie. Niemcy ich tam ganiali widocznie, nie mam pojęcia. Ponieważ furtka była otwarta, to każdy mógł wejść i oni uciekali, dwóch takich uciekało.
Nie, nie, tego nie było.
Widziałam uciekających, tak.
Patrolowali, bez przerwy jeździli, tak. Jak tylko zobaczyli kogoś na ulicy, to już od razu zabijali wszystkich.
Nie, nie, bo to my słyszałyśmy, jak bomby będą czy samoloty, to się wtedy wchodziło do piwnicy, a tak to nie.
No nic, siedziałam po prostu w domu, bo szkoły nie było, nic nie było, nie chodziło się w ogóle.
No nie, my się modliliśmy wszyscy w piwnicy, szczerze pani powiem – wszyscy się modlili. Ale ostatnia [część] to już będzie taka przyjemniejsza, ale wtedy też pani powiedziałam…
Weszli, tak, ale muszę pani powiedzieć, że to było okropne. Jak nam powiedzieli, że oni już będą szybko wchodzić, to wie pani, to my się kładłyśmy na ziemi i słuchałyśmy, bo ktoś tam powiedział: „O, już idą ruscy i Polacy, już idą”.
To my specjalnie, wie pani, do ziemi ucho, czy słychać coś będzie – nic. Ach, proszę pani…
W Warszawie to ja tylko widziałam z domu, jak się wszystko pali.
Ale proszę pani, my codziennie siedziałyśmy, bo potem ci folksdojcze wyjechali, więc my tam chodziłyśmy na górę. Na górę się chodziło i widać było, cały czas tylko był pożar, pożar i pożar, dymy i czerwone to wszystko było. Mama nieraz całą noc siedziała [tam] ze mną. Mama mówi: „Już nie mamy Warszawy”. Okropne to było. A Praga była jakoś potem dopiero, jak weszli Rosjanie, to już zaczęli właśnie walić bomby na Pragę też.
Nie, to były niemieckie bomby, bo to niemieckie samoloty latały, z tamtej strony. To u nas właśnie jak babcia wtedy… A potem ja dostałam żółtaczki, widocznie z tego wszystkiego, z tych strachów, leżałam w domu, powiedziałam: „Mama, ja nie pójdę”. Ale to już było później, jak weszli Rosjanie.
Też byli. Właśnie teraz pani powiem, jak weszli Rosjanie. Najpierw weszli Rosjanie, bo kościuszkowcy jakoś później byli, tylko że oni później poszli na Warszawę, a ci zostali – ruscy. Tylko wysłali naszych Polaków, żeby… Ale wie pani, że ci Polacy, którzy byli, to rzeczywiście oni kochali Polskę.
Ci kościuszkowcy, bo oni u nas właśnie musieli, bo ci ruscy, ta cała ich szarża, to się zatrzymała w tym domu, gdzie się pogrzeby załatwia.
Tak, tak.
Niemieckie wyszło, rosyjskie weszło i tam tylko Rosjanie byli, ale czasem przychodzili tam do nich, może widocznie musieli wołać tych naszych też. Musieli przecież mieć z nimi kontakt, więc wołali ich też do nich. Ale u nas mieszkało raczej wojsko, to nie byli ani pułkownik, ani nic, tylko było wojsko normalnie.
Ale jak oni kochali Polskę, jak oni czekali tej Polski. Jacy oni byli szczęśliwi, że oni już z tymi Rosjanami idą, że przyszli do Polski. No mówię pani, to naprawdę, jak oni płakali. A mnie nazwali swoją chrzestną mamą, a ja byłam przecież tego. Listy do mnie pisali, jak już przeszli przez Wisłę, jak już oni dostali się na tamtą stronę. Jeden przyszedł się kąpać w Wiśle i się utopił, a ten drugi przyszedł do mnie i mówi: „Mama – mówi – on nie żyje”. Ja mówię: „Co, dlaczego?”. A takie listy mi na karteczkach przysyłali, jak szli na Berlin – mam te listy od nich, takie naprawdę…
Młodzi Polacy, tak. Nie wiem, skąd oni się tam znaleźli w Rosji, ale widocznie musieli tam skądś być, ale to było niesamowite. A teraz pani powiem ten koniec w końcu.
No to właśnie to chcę powiedzieć, jak ci Rosjanie wchodzili, chcę pani powiedzieć, jak było na Pradze u nas, tutaj, gdzie my mieliśmy ten dom. Więc przyszło dużo osób, była strzelanina, nie wiedziałyśmy, że to już wchodzi wojsko, na przykład to ruskie.
Nie, nie, bo nie wolno było. Tacie zabrali jeszcze na samym początku, motocykl, wszystko, radia zabrali, wszystko – nic nie było. Do nas przyszło jeszcze chyba z dziesięć osób, więc w tej piwnicy my dosłownie jeden obok drugiego staliśmy i były straszne strzały, więc poprzychodzili ci ludzie do nas, do tej piwnicy. No i proszę pani, któregoś dnia my wychodzimy, patrzymy – przed tą piwnicą olbrzymia bomba runęła, ale wie pani, że ta piwnica była taka, że tam jak w niej się było, to nic nie było słychać. Było słychać, że tam coś leci, ale my widocznie zasnęliśmy, wtedy kiedy ta bomba spadła, bo potem rano babcia wychodzi i mówi: „Ojej, zobaczcie”. Jedna bomba tam była na tym placu, gdzie fabryka, a druga była w ogrodzie, ale jakoś nic się nie stało, dzięki Bogu, że nic w tę piwnicę nie trafiło. Bo to była taka góra zielona. W każdym razie potem siedzimy, już jest dzień, ale ciągle są strzały. Przychodzi taka pani Olińska, która też nocowała, bo się bała i u nas była, mówi do mojej mamy tak: „Teraz, jak wychodziłam z domu, to słyszałam, że Niemcy powiedzieli, że wszystkich będą teraz zabijać. Polaków będą zabijać, wszystkich po kolei, czy to kobieta, czy dziecko – wszystko jedno, będą zabijać”. Przyszła i mojej mamie to mówi. Moja mama mówi: „Wie pani, no nie wiem, nie mam pojęcia”. No i siedzimy. Proszę pani, godzina jest już jakaś pewnie trzecia – tak, będzie już trzecia, po obiedzie – i nagle jest cicho. Nie ma żadnych strzałów i wali się płot u nas, z ulicy, na nasz ogród. Pani Olińska zaczyna krzyczeć, mówi: „Od razu zmówmy pacierz i wszyscy się pożegnajmy”. No więc już wszyscy zaczęliśmy, wie pani, płakać i jedno z drugim, całowali się wszyscy, zmówiliśmy ten pacierz, ale cisza jest, nikt nie wchodzi. Więc tak, jedna się dalej głośno modli za nas wszystkich i moja babcia mówi: „Ale co tak cicho jest? Zwalił się ten parkan, ale dlaczego jest tak cicho? Trzeba wyjść, zobaczyć”. A ta pani Olińska, bo babcia już chce wyjść do drzwi tych pierwszych, a ona ją łapie za sukienkę, za spódnicę i mówi: „Nie, bo to Niemcy”, a babcia mówi: „Przecież to i tak już nic nie pomoże”. Otworzyła drzwi i patrzy, stoi przed nią jakiś rangą starszy oficer, ale babcia widzi, że to nie jest Niemiec. Ponieważ babcia też znała rosyjski, to potem powiem, znała dobrze, więc on do niej po rosyjsku, no to babcia po rosyjsku z nim rozmawia. On mówi: „Dobrze”. A u nas leżały pomidory, które były z ogródka, babcia trzymała je na parapecie, on mówi do babci, że chciałby się napić wody. Babcia mówi: „Dobrze, tylko mamy ze studni wodę”. On [mówi]: „Dobrze. To niech pani idzie ze mną”, to babcia z nim poszła, napompowała tej wody i nalała do takiego kubka – tam stały kubki. Nalała tę wodę i podaje mu, a on daje babci, żeby babcia najpierw wypiła. No babcia pije tę wodę, no bo co ma zrobić? Jak on zobaczył, że babcia pije, to on wypił tę wodę i babcia mu dała pomidory. „Chce pan pomidory?”, on mówi, że tak, to babcia dała mu te pomidory. Ale on mówi tak: „Nie wychodźcie, tylko siedźcie w tym schronie na razie. Tu my jesteśmy, ale nie wychodźcie, bo jeszcze tu są Niemcy”. Potem już wszystko się skończyło i już potem Niemcy…
Nie, nie było.
U nas nic nie było. Może było gdzieś indziej, ale u nas nic. Weszli i w ogóle nic nie było tam. Nic nie było.
Polskich u nas zakwaterowano, tak, tak.
Nie, oni szli do Warszawy, ale jedni zginęli – ci, co chcieli przejść. Zginęli, ale Polacy, to nie ruscy, tylko Polacy. Tak, szli, ale niestety zginęli, bo z tamtej strony Niemcy byli i oni strzelali.
Jak już Rosjanie weszli tutaj, to potem była ta ofensywa taka ciężka. Ale to już było, wie pani, tak się zrobiło, mimo że Niemcy byli po tamtej stronie i jeszcze bombardowali. Nie pamiętam, to było któregoś stycznia…
A, w październiku. Nie, nie, to już było tak… Tutaj, po tej stronie, było spokojnie.
A tego to, przyznam pani, że nie słyszałam. Może tak było, ale nie wiem. Tylko jedną rzecz pani powiem, co bardzo mi się nie podobało, ale się dowiedziałam, jak już w ogóle byli tu tylko Polacy, znaczy po prostu było już lepiej.
Tak, po wojnie niby. Pracowałam w ogóle w szkole muzycznej później, ale potem już, ponieważ mało płacili, a tam już potem tę szkołę zlikwidowali, bo już musiało być jedno tylko konserwatorium, już nie mogła być druga wyższa szkoła, więc po prostu tak się złożyło, że ja… Aha, zaproponował mi dyrektor, żebym poszła uczyć w ognisku. Mówię: „Dobrze, ale ja mogę uczyć nawet i w szkole, tylko tyle że…”. Ponieważ ja już byłam wtedy dorosła, to już późniejsze czasy były, to, to co ja potem słyszałam, co mogę pani powiedzieć, ale to było już później, jak ja już miałam dzieci.
Jak ja miałam już dziecko pierwsze, to mówię, że absolutnie nie mogę pracować tyle, bo ja przecież mam i korepetycje, i mam w szkole, i mam dziecko, które też muszę pilnować, bo mąż, moja mama, babcia, to jeszcze żyli, wszystko było dobrze. On [dyrektor] mówi: „Dobrze, to niech pani da jakąś koleżankę, która pójdzie na drugie pół etatu”. Zapytałam jedną koleżankę, mówię: „Słuchaj, czy chcesz pójść tam pracować na pół etatu, bo ja nie mogę pracować na całym etacie, wiesz”. Ona poszła i on powiedział: „Dobrze, proszę pani, a pani może wziąć cały etat?” i ona powiedziała, że może wziąć i ja zostałam bez niczego. W końcu zdecydowałam się, tak mi ktoś zaproponował, żeby pójść na cmentarz, do kancelarii, potem pracowałam w kancelarii tam.
Ano właśnie, teraz właśnie pani powiem. Jak ja byłam już w tej kancelarii, już tam pracowałam, to przyszedł do nas taki starszy pan, też do pracy. On miał dom niedaleko Wisły, on właśnie zaczął [opowiadać]. Tak opowiadaliśmy, jak to tu Rosjanie przyszli, a on mówi tak: „A ja coś wam teraz powiem”. Że jak już ci Rosjanie weszli, to oni też przyszli, bo oni musieli gdzieś mieszkać, i ci, którzy mieli żony, bo niektórzy przyszli i z żonami tutaj byli, którzy tu jakby zamieszkali. On [starszy pan] ponieważ miał dom, on im wynajął mieszkanie, ale to był jakiś pułkownik ruski. On [pułkownik] miał swój gabinet, bo on miał dosyć duży ten dom, to był jakiś piętrowy ten jego dom i on mówi: „Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś szedłem…”. To było chyba już przed ofensywą, już nie pamiętam dokładnie, w każdym razie on powiedział w ten sposób – były drzwi uchylone od gabinetu tego ruskiego pułkownika, on przechodząc, coś usłyszał – ten starszy pan – i tak na chwilę, ponieważ to były drzwi takie, że można było się schować czy coś takiego, a ktoś tam był drugi z nim [z pułkownikiem]. On znał rosyjski, ale on się też nie przyznał, też nie mówił, jak tamten wynajmował, więc nie mówił nic, on [pułkownik] właśnie mówi, że coś tam trzeba zrobić, że to później czy coś takiego, „A niech oni się wykończą” – ci Powstańcy, niech oni się wykończą.
Nie, to jeszcze nie było otwarte. Nie, nie, to nie było otwarte.
Organizować, tak. Nie, jedzenie to było tak, że gdzieś tam dalej był jakiś sklepik, to można było pójść. Bo nie było żadnych, jak Niemcy już tak nie bardzo bombardowali, bo widocznie też już się tam wybierali inaczej, to sklepiki były już pootwierane.
A do szkoły to ja wróciłam chyba po swoim wypadku dopiero czy przed wypadkiem, nie pamiętam dokładnie. Czterdziesty czwarty, nie, nie, wróciłam do szkoły, bo ten wypadek to miałam chyba w czterdziestym szóstym roku. Tak, tak, bo to już tak bardziej się uspokoiło, bo w czterdziestym szóstym roku już było tak jakby po wojnie.
Tak, tak. To wtedy tak, to chodziłam.
W pobliżu, to już do takiej normalnej szkoły… A nie, do Rzeszotarskiej przecież poszłam jeszcze, bo jeszcze nie zabrali Rzeszotarskiej.
Przy ulicy Konopackiej, na Pradze.
Po styczniu w czterdziestym piątym.
Listopad czterdziesty czwarty… Zaraz, to chyba jeszcze nie było szkoły. Czterdziesty czwarty… Nie, nie, to jeszcze nie.
Bożego Narodzenia to pamiętam te święta, ale to były takie, wie pani, nie wiem, czy choinka nawet była.
No to było w trzydziestym dziewiątym roku albo w czterdziestym… Jak już Rosjanie weszli, jak już kościuszkowcy przyszli, to my na drugi dzień po tej ofensywie poszłyśmy do Warszawy.
To był styczeń, tak.
Tak, ale wtedy co oni położyli, ja nie wiem, rzeka była rzeczywiście [zamarznięta]. Nie, to my musiałyśmy iść po tym pontonie widocznie, bo to była taka guma położona, ale proszę pani, niektórzy przechodzili [po lodzie].
Przechodzili, rzeka była [zamarznięta], tak, ale nie wiem dlaczego, to widocznie oni nie łódką nas [przetransportowali], tylko tym takim gumowym czymś.
Mówiłam pani, że szłyśmy szukać, czy ktoś jeszcze żyje.
Tak, tak, ale nie mogłyśmy trafić.
Ale nie, proszę pani, to chyba było niedaleko Starego Miasta. Chciałyśmy dojść do Królewskiej, ale nie wiedziałyśmy, jak dojść i poszłyśmy w stronę chyba Górnośląskiej, bo mama mówi: „Tu będzie na lewo na pewno Górnośląska”.
W ogóle nie było wiadomo, gdzie iść, w którą stronę, bo jak poszłyśmy w jedną stronę, to okazało się, że to w ogóle gdzie indziej, więc mama mówi: „Słuchaj, pójdziemy w lewo, tam”. Właśnie koło tego dołu przechodziłyśmy.
Mówiłam pani, że ci [ludzie] leżeli zamarznięci. Dużo ich było.
Nieżywi, oni ich pozabijali wcześniej, bo oni zamarzli tam już, ale to byli zabici, bo oni zabijali, Niemcy. Przecież ten powiedział, nie wiem, jak on się nazywał, który był w Warszawie, nie pamiętam, jak on się nazywał, powiedział, żeby wszystkich zabijać: „Jak kogoś spotkasz – Polaka – to zabijaj, bo tak Hitler kazał”.
Nie, nie dotarłyśmy, bo w końcu się zgubiłyśmy. Nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy ani ulice nie były [znane], bo były gruzy, więc nie było nawet [tabliczek]. Tylko były napisane jakieś kartki, to my czytałyśmy te kartki, to było tam napisane: „Gdzie mieszkacie?”, ale nie wiadomo, o kogo chodziło. Pewnie o tych, którzy tam mieszkali kiedyś.
Zaraz na samym początku wisiały.
Nie, to wymarłe było. My raptem dwie byłyśmy, dwie chodziłyśmy. Nie widziałyśmy nikogo, bo my zaraz poszłyśmy prędko, to nie widziałyśmy nikogo. Nikogo, w ogóle, tylko dwie byłyśmy i chodziłyśmy po tych gruzach i nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy. Potem ja mówię: „Mama, to chodźmy, może moja szkoła jest”, ale jak poszłyśmy, to w ogóle nie poszłyśmy w tym kierunku co trzeba, bo nie wiadomo było jak iść. Były napisy już, ale nie wiadomo było, gdzie iść w ogóle. Na tę Górnośląską poszłyśmy gdzieś, ale nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy. Okropne.
Pięć, no przecież ciągle jeździłam, codziennie do szkoły.
A potem tylko gruzy.
Że żyjemy, no tak, właśnie, że żyjemy i że jeszcze mamy dom, bo Praga nie była tak zburzona jak właśnie Warszawa. Powstanie tutaj na Pradze, to było w ogóle takie krótkie. Potem Niemcy, później jeszcze, to zanim tam Rosjanie weszli, to przecież zanim oni [Niemcy] wyszli, to szukali tych wszystkich mężczyzn. Dużo osób znaleźli, zabrali ich tam do tych obozów swoich, nie wiem gdzie. Ale popowracali ci.
Nie, skończyło się, to już wiedziałyśmy, kiedy się kończy. To już wiedziałyśmy.
Docierały, docierały.
A potem nagle ucichło i tylko już było…
Wie pani, wszyscy, ja nie wiem, Polacy chyba jednak, Warszawa szczególnie, to chyba… Bo tak, bo Kraków to absolutnie, to nawet nie chciał przyjąć tych, którzy byli, którzy szli z Pruszkowa, którzy nie mieli już domu na przykład. Niektórzy mieli rodziny w Krakowie, to jak przyszli, to [im mówili]: „Chcieliście Powstania, to macie”. Tak reszta Polaków mówiła. Ale Warszawa to była taka, że jednak kochała Polskę i kochała tę Warszawę.
No tak, zniszczyła, ale nie chciała jej zniszczyć.
Wie pani, na przykład niektórzy mówili, że to źle było zrobione, nie wiem.
No ja nie wiem, ponieważ moja mama była taka i tata, że wszyscy tylko, żeby ta Polska była wolna, no to…
Musiało tak być, no tak. Ale rzeczywiście, tyle ludzi zginęło…
To chyba, bo ja wiem, który to był rok… Ale to już dosyć późno, jakiś czterdziesty siódmy – ósmy dopiero.
Nie, nie, tylko… Nie, ale ciągle się myślało o tej Warszawie i ciągle się do niej chodziło.
Do szkoły wróciłam w czterdziestym szóstym, tak.
Nie, już potem zabrali, zlikwidowali.
Wcześniej, mówiłam przecież pani, za okupacji…
To było gimnazjum Rzeszotarskiej, tak. Ale ten dom stoi i jest ulica jej, bo to była rzeczywiście fantastyczna pani, wspaniała. Mam nawet zdjęcia z tej szkoły, znaczy z nią – panią przełożoną. Ona była niesamowita. W ogóle tam były takie zwyczaje, wie pani, że tam chyba żaden mężczyzna nie uczył, tylko tam były same kobiety. Wszystkie profesorki były, nawet od gimnastyki była profesorka, ale nie było… A, tylko ksiądz przychodził na lekcje religii. Jeszcze co było, że codziennie rano jak przychodziłyśmy do szkoły, znaczy do gimnazjum już, to kaplica była na dole i schodziłyśmy zawsze na modlitwę tam na dół – na modlitwę, a potem już do szkoły.
Do szkoły, tak.
No ja chodziłam, tak, ale to już do szkoły takiej…
Tak, w okolicy, już tu, bo tamtej szkoły już nie było, bo ona już była zrujnowana. Już tamtej szkoły nie było.
No tak, to poszłam do tej Wyższej Szkoły Muzycznej [imienia] Chopina. No i tak.
Nie, nie, w ogóle była w innym miejscu, na Okólniku to jest konserwatorium, a teraz się nazywa…
Jakaś tam, coś tam się nazywa. Nie, ona, proszę pani, musiała być zniszczona, dlatego że my miałyśmy [zajęcia] w różnych miejscach. Jak na przykład była teoria, to trzeba było w innym miejscu być, ale ona była przy… Takie najważniejsze miejsce to był róg Wileńskiej i Inżynierskiej.
Tak, to była ta główna tutaj, a resztę to na przykład na fortepian, jak ja na fortepian, to musiałam jechać na Saską Kępę.
Tak, po tej stronie Wisły, ona była po tej stronie Wisły, tak. Ale przed wojną to nie wiem, w jakiej była. Nie mam pojęcia.
Oj tak, proszę pani, mało Warszawę, jeszcze cały ogród zoologiczny.
Bo my miałyśmy na Konopackiej, to niedaleko jest ogród zoologiczny, więc prosto ze szkoły… A tam, w Warszawie, to co innego, to też byłam, ale tutaj to my prosto ze szkoły szłyśmy do ogrodu zoologicznego, żeby tam robić porządki. Tam państwo Żabińscy wtedy chyba [byli].
Teraz można zwiedzać ten dom i tamten loch, jak on tych Żydów tam chował.
Nie, nie, to było przymusowe.
Kto chciał, to po prostu szedł. Przecież my nawet ulicę Wincentego sprzątałyśmy, bo tam była taka góra i tam też były rozstaje, taka kapliczka stoi, nie kapliczka, tylko [tablica] tam, gdzie ludzie też zostali rozstrzelani.
Dopóki nas nie wyrzuciła spółdzielnia, bo potem spółdzielnia zabrała nam to. To pięćdziesiąty rok był. Zaraz, pięćdziesiąty, my tu zamieszkałyśmy w sześćdziesiątym szóstym, to do sześćdziesiątego szóstego tam byłyśmy.
Tam mieszkałam, już pracowałam tam potem.
Nie, już należała do spółdzielni. Tylko tyle że było w ten sposób – ja miałam swoją pracę i swoich uczniów, ale było w ten sposób, że oni jako dawnych właścicieli, znaczy już dziadek umarł, ale my byliśmy sukcesorami, więc oni w ten sposób zrobili, że nas zatrudnili. Moja siostra cioteczna, która bardzo znała… Bo ona później, zanim oni to zabrali w pięćdziesiątym roku, to jeszcze te lata były takie, czterdziesty szósty, to ona jeszcze to prowadziła. Potem nam to zabrali w pięćdziesiątym roku, więc ona tylko była, potrzebowali jej po prostu, ale my tam w tamtym domu mieszkałyśmy, tylko już zabrali tam trzy mieszkania na biuro – zrobili biuro, tam kuchnia była, to była tam już dla nich. To już było tam tak, że połowę domu nam zabrali, no to my wtedy miałyśmy tylko dwa pokoiki, a resztę nam zabrali. Ale dobrze, że tak było, tylko tyle, że wie pani, potem już ten dom rozebrali.
Nie, domu nie ma, właśnie nie ma. Bardzo szkoda. To był co prawda drewniany dom, ale to był taki na podmurówce, w każdym razie piękne były te pokoje, takie wielkie. Salon taki był duży, a ten pokój stołowy jaki był olbrzymi. Wisiał marszałek na pierwszym planie.
Warszawa, 28 maja 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek