Jestem Wiesław Drzewiecki, pseudonim „Drzewo”. Byłem uczestnikiem Powstania w Pułku „Baszta” na Mokotowie, w Warszawie, od 1 sierpnia do 27 września.
W dniu wybuchu wojny światowej, jako młody licealista, nie byłem zaskoczony, dlatego że tuż przed wybuchem wojny byłem na obozie Przysposobienia Wojskowego po ukończeniu pierwszej licealnej. Świadomość o mobilizacji dochodziła do nas dosłownie każdego dnia w sierpniu. W związku z tym wróciliśmy z rodzicami z wakacji przed 1 września.
Po wybuchu wojny wraz z kilkoma kolegami zgłosiłem się na ochotnika do 21. Pułku Obrony Narodowej w Cytadeli Warszawskiej. Zostaliśmy zakwaterowani od 3 września na ulicy Konwiktorskiej jako oddziały pomocnicze.
Przygotowaliśmy miejsce pobytu, zamieszkaliśmy w pustych budynkach przy ulicy Konwiktorskiej. Ćwiczono na razie musztrę, obsługę starych karabinów z I wojny światowej. Zaskoczenie było po dwóch dniach: wiadomość, że zgodnie z rozkazem pułkownika Umiastowskiego, jednego z dowódców obrony narodowej Warszawy, mamy wymaszerować z Warszawy, tworzyć drugi front gdzieś w okolicach Bugu. Tak też się stało, 7 września wyszliśmy jako zorganizowana jednostka Przysposobienia Wojskowego, w kierunku wschodnim.
Nie mieli obiekcji, zdawali sobie sprawę. Nawet mama przygotowała mi plecak, jak na obozy harcerskie szykowała wiele lat wcześniej, w którym były zapasowe skarpety, koszule, ręczniki, trochę jedzenia, żeby w razie czego być samowystarczalnym, co zresztą bardzo mi się przydało.
Tak, trzeba przyznać, że byłem wychowany w rodzinie bardzo patriotycznej. Jako młody, dziewięcioletni chłopiec już należałem do harcerstwa, jeździłem na obozy harcerskie. Ojciec mój nie należał do żadnej partii, ale w wyborach był kiedyś członkiem komitetu wyborczego Bezpartyjnego Bloku, bo to się tak nazywało, BB. Rodzina katolicka, przestrzegaliśmy zawsze wszystkich świąt. Rodzina bardzo wewnętrznie zorganizowana. Mama miała dwie siostry, brata, tak że wszelkiego rodzaju święta organizowaliśmy razem. W 1935 roku zmarła moja babcia w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, został dziadek, jej mąż, który dożył po wojnie stu trzech i pół lat. Mieszkał na Żoliborzu, pochowany na Powązkach w grobie rodzinnym. Przeszedł również szczęśliwie Powstanie i całą wojnę 1939 roku. W takim nastroju byliśmy wychowani. Również moja siostra należała do harcerstwa. Cztery lata ode mnie młodsza, była uczennicą sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Brała udział w oddziałach „Żywiciela” na Żoliborzu.
Chodziłem do Gimnazjum i Liceum Władysława Wyrzykowskiego, przekształcone w Gimnazjum i Liceum Studium na Grzybowskiej 60, prowadzone przez stowarzyszenie rodziców po śmierci Władysława Wyrzykowskiego. Został wydzierżawiony pałac Haberbuscha i Schielego na Grzybowskiej 60, właścicieli jednego z największych browarów w Warszawie. (Jeden z tych budynków ocalał do dzisiaj, stoi na Grzybowskiej, drugi został zniszczony). Tam chodziłem do wybuchu wojny, zdałem do drugiej licealnej matematyczno-fizycznej.
Było harcerstwo, 34. drużyna WDH Stanisława „Prusa” Szczepanowskiego. Takiego mieliśmy patrona.
W dniu wybuchu wojny zgłosiłem się na ochotnika. Z oddziałami zorganizowanymi pieszo, podwodami, wreszcie samochodami wojskowymi dotarliśmy do Kowla. To była już pierwsza dekada września. Pociągami towarowymi zostaliśmy przetransportowani na wschód, z perspektywą, że jak będzie się pogarszała sytuacja na froncie, to razem z wojskami będziemy ewakuowani na południe, do Rumunii. Tak też było. Pociągi, którymi jechaliśmy, dotarły do głównej linii idącej od Sarn, Mokwin, aż do Równego, potem dalej na Zaleszczyki. W tym momencie, to jest połowa września, wchodzą Rosjanie do Polski. Wszystkie pociągi z wojskiem, my – Przysposobienie Wojskowe, rodziny wojskowych w pociągach dalekobieżnych typu pulman, zostaliśmy wyładowywani. Odwrót w kierunku środkowej Polski, to znaczy znów na zachód, w kierunku Bugu. Już wtedy dowództwo nad nami przejęły Wojska Ochrony Pogranicza. W zwartych jednostkach, napotykając na różne przeszkody ze strony mieszkających tam Białorusinów, Ukraińców, były też rzeki, dopływy Prypeci, znów dotarliśmy do Bugu, przekroczyliśmy Bug.
W pierwszych dniach października znaleźliśmy się w ugrupowaniu Kleeberga, tuż przed jego rozwiązaniem. Pierwsze dni października: Kock, Adamów, Żelechów, czyli północna Lubelszczyzna, stare południowe województwo warszawskie. Rozwiązane zostało wojsko jako pojęcie, powiedziano nam, że musimy o własnych siłach wracać w miarę możliwości do miejsc zamieszkania. Trafiłem wraz z grupą kolegów, uczniów ze szkół warszawskich, też Przysposobienia Wojskowego, do majątku pod Łukowem. Po raz pierwszy zetknęliśmy się z Niemcami, już okupantami Łukowa, Siedlec, miast leżących po wschodniej stronie Warszawy, w odległości około stu kilometrów. Musieliśmy zamieniać płaszcze wojskowe na cywilne – a chodziliśmy w drelichowych ubraniach Przysposobienia Wojskowego – żeby wyglądać jak cywile czy uczniowie. Nie było to łatwe, dlatego że chłopi bardzo chętnie dawali swoje ubrania, jakieś jesionki, kurtki – pamiętać trzeba, że to był już październik, nawet przelotne opady śniegu się zdarzały w nocy – ale żądali, żeby im albo dużo płacić, albo dawać broń, którą jeszcze mieliśmy, bo to się zawsze przydawało. W każdym razie, dzięki dużej dobrej chęci właścicieli majątków udało nam się wrócić do Warszawy dorożką z Mińska Mazowieckiego, za polskie, przedwojenne pieniądze, aż na Grochów. Czternastego października, w przeddzień imienin mojej matki Jadwigi, zjawiłem się w Warszawie ku wielkiemu zdziwieniu rodziców, całej rodziny, bo byli przekonani, że jesteśmy już w Rumunii, jak donosiło radio angielskie czy wiadomości nielegalne, które już krążyły po Polsce.
Zaczęło się normalne organizowanie życia. Co robić? Byłem młody, miałem skończone szesnaście lat, niemniej byłem objęty obowiązkiem pracy.
Wobec tego po znajomości, dzięki temu, że mój wujek był dyrektorem technicznym Zakładów Graficznych B. Wierzbickich, Chmielna 61, zostałem przyjęty na młodszego technika do litografii. Skierowano mnie wiosną 1940 roku do szkoły graficznej na Konwiktorskiej, do dzisiaj istniejąca szkoła.
Legalna szkoła, przez Niemców uznana jako szkoła zawodowa. Natomiast wisiało nade mną to, że ciągle nie miałem ukończonej drugiej licealnej. Wobec tego nie mogłem przystąpić do nielegalnej matury, w której wymagano absolutorium. Szkołę graficzną skończyłem w 1943 roku, miałem już uprawnienia i pracowałem w zakładach graficznych. Zacząłem chodzić na tajne komplety na Żoliborzu, które były przy liceum prowadzonym przez Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową. Zrobiłem maturę w początkach czerwca 1944 roku, przed wybuchem Powstania, na tajnych kompletach. Po wojnie zostało to zweryfikowane. Jak wróciłem z niewoli, to dostałem z kuratorium zaświadczenie, bo żyli profesorowie, którzy nas uczyli. Mogłem w 1945 roku zdawać na politechnikę, na wydział architektury. Tak w najkrótszym zarysie wyglądała historia okupacyjna.
Pochodzę z rodziny inteligenckiej, jak się to mówiło: z inteligencji pracującej, mój ojciec był urzędnikiem państwowym Uniwersytetu Warszawskiego. Jako księgowy pracował w kwesturze uniwersytetu aż do wybuchu wojny, prawie przez piętnaście lat. Mieliśmy status średnio zamożnych ludzi, odpowiednie mieszkanie, ostatnio na Żoliborzu. Ojciec tyle zarabiał, że mamusia nie pracowała. Była pomoc domowa. Mieszkaliśmy z dziadkami, którzy już wymagali opieki. Chodziłem do gimnazjum, moja siostra chodziła do gimnazjum Gaczeńskiej i Kacprowskiej na Chłodnej, też prywatnie. Było opłacane miesięcznie, czterdzieści czy ileś złotych. Mieliśmy domek letniskowy w Wesołej pod Warszawą, gdzie jeździliśmy na wakacje co roku, od końca maja do pierwszych dni września. Należeliśmy do klasy średniozamożnej, ale mającej dobre warunki mieszkaniowe, warunki nauki. To, co zaczęło się dziać od pierwszych dni okupacji, to było bezrobocie mojego ojca. Uniwersytetu nie było. Naturalnie były jakieś zasoby, mamusia miała jakąś biżuterię, bo był zwyczaj, że z okazji imienin, świąt dostawało się od męża czy kogoś bliskiego. Ojciec po prostu niektóre rzeczy musiał sprzedawać, żeby utrzymać dom, mieszkanie, które mieliśmy na Żoliborzu. Udało się ojcu jako księgowemu z uprawnieniami zacząć prowadzić książki obrachunkowe, jak to się mówiło, w jakichś warsztatach metalowych na Burakowskiej, które robiły różne urządzenia, legalnie pracowały w czasie okupacji jako usługowe. Niemcy tego nie zamykali, bo to były usługi i dla nich. Dzięki temu jakoś to życie się troszkę poprawiało. W zakładach graficznych też zarabiałem nieduże pieniądze, które oddawałem do domu. Dzięki temu jakoś okupację przeżywaliśmy.
Z konspiracją zetknąłem się właściwie bardzo wcześnie, dlatego że towarzyskie kontakty z kolegami mieszkającymi na Żoliborzu polegały na tym, żeśmy się jako młodzi ludzie, mimo godziny policyjnej, potrafili spotykać się prywatnie w mieszkaniach, czy to z okazji imienin. Rozmawiało się o różnych nurtujących nas sprawach. Zorientowałem się, że dwaj moi zaprzyjaźnieni koledzy, starsi ode mnie, absolwenci gimnazjum w Grodnie, którzy przed wojną w 1939 roku już mieli matury, działają w konspiracji. Zaproponowali mi (to trwało około roku), żebym również przystąpił, tak jak wielu innych kolegów. Praktycznie w 1942 roku oficjalnie wstąpiłem do ZWZ, to był poprzednik Armii Krajowej. Wtedy jeszcze nie było „Baszty” tylko były numery kompanii: C-200, C-100, symbole różne, które w nomenklaturze wojskowej oznaczały przynależność terenową. Złożyłem przysięgę dopiero w 1943 roku, na wiosnę. Wtedy zostałem skierowany, ponieważ byłem licealistą, do szkoły podoficerskiej. Pracowałem cały czas w zakładach graficznych, uczęszczałem równolegle do szkoły graficznej.
Bardzo. Wracało się tuż przed godziną policyjną, nieraz z trudem. Wykłady kończyły się po siódmej wieczorem. Żeby przed ósmą być w domu na Żoliborzu… Na Krasińskiego mieszkaliśmy, niedaleko placu Wilsona. To było bardzo intensywne życie, niebezpieczne. To są oddzielne rozdziały, kiedy trzeba było uważać. Byłem dwa czy trzy razy przypadkowo legitymowany na ulicach przez Niemców, którzy szukali, czy nie wiezie się broni, gazetek. Miałem szczęście, bo był taki okres, że miałem gazetki. Ale Niemcy kończyli na tym, że obszukiwali nasze kieszenie. Jak się miało dokumenty pracy, arbeitskartę, to puszczali, bo uważali, że to nie jest ktoś, kto się ukrywa, bo pracuje. Był zakład, była wrona, pieczątka, wszystko.
Jak najbardziej, byliśmy wszyscy jako zwolennicy rządu londyńskiego, zdawaliśmy sobie sprawę, co się dzieje na Zachodzie, jaka jest pozycja Polski. Ojciec jednego z kolegów był majorem żandarmerii z Grodna, pozostawał na Zachodzie cały czas w czasie wojny. Przychodziły od niego przez Szwajcarię legalnie czy nielegalnie wiadomości różnego typu, nawet paczki rodzinie przysyłał. Zdecydowanie byliśmy zorientowani, wiedzieliśmy, że polskie siły na Zachodzie ciągle trzeba wspomagać. Przecież ludzie różnymi drogami starali się w czasie okupacji dostać… Jechali na roboty do Niemiec, skąd uciekali, żeby dostać się na teren Francji, przejść do Francji wolnej z tej Pétainowskiej. Tak że to było cały czas jak najbardziej świadome działanie. Jeszcze ważne, że nam bardzo pomagały rodziny nasze i naszych koleżanek, bo trzeba było udostępniać lokale na wykłady szkoły podoficerskiej, podchorążówki, nawet ćwiczenie musztry w dużym salonie. W willi pułkownika Stelmachowskiego, na rogu Gomułki i Promyka na Żoliborzu, potrafiło nas szesnastu ćwiczyć w skarpetkach ćwiczenia, zwroty, bo był duży pokój, prawie trzydziestometrowy. [Mieliśmy te miejsce] dzięki temu, że to był dom ojca koleżanki. Tam bywaliśmy niby towarzysko. Tak że tego rodzaju była korzyść z tego, że nasze rodziny współdziałały w świadomy sposób. Mówiło się, że pracujemy w tajnej organizacji prorządowej, londyńskiej.
Wyobrażałem sobie, że trzeba wcześniej czy później normalnie walczyć, a miałem już kontakt przez to, że w 1939 roku jako wychowanek Przysposobienia Wojskowego widziałem wojsko z dobrej i ze złej strony. Chciałoby się, żeby było znacznie lepiej, to było nasze marzenie. Była znów klęska wolnej Polski. Wielu z nas miało rodziny, których członkowie byli na Zachodzie, zawsze wiadomości jakoś dochodziły. Tak że to było świadome działanie, to nie były przypadki. Dlatego wspomniałem, że do Powstania przystąpiła zorganizowana grupa ludzi, którzy byli w konspiracji krócej czy dłużej i dużo ochotników, którzy się w dniu wybuchu Powstania po prostu dołączali, bo uważali to za swój obowiązek.
Głównie szkolenia, udział w ćwiczeniach łącznie z wyjazdami niedzielnymi na przykład do lasów w okolice Ząbek, Kobyłki, na północ od Warszawy, w kierunku na Wołomin. Wyjazdy do lasów w Celestynowie, gdzie były kontakty z oddziałami partyzanckimi z Lubelszczyzny, to były jednodniowe wyjazdy. Raniutko się jechało pociągiem, a wracało późnym wieczorem. Ćwiczyliśmy tam również nasze zachowania w lesie, obserwowanie dróg, po których posuwały się wojska niemieckie, [ćwiczenia] wzdłuż torów kolejowych, jak wygląda podejście pod tory przy ewentualnym zakładaniu ładunków wybuchowych. Myśmy autentycznie to w terenie musieli sami wszystko robić. Cały czas pod groźbą, że przecież Niemcy są wszędzie.
To właśnie była cała trudność, że myśmy jechali do takich lasów, gdzie była pewność, że w najbliższym kontakcie nie mieszkają, jak to się mówi, nie stacjonują oddziały niemieckie. Jak oni szosą jechali, to pół biedy, ale gorzej, kiedy sami ćwiczyli, a nigdy nie było wiadomo, że ktoś nie powiedział, że młodzi ludzie przyjechali. Myśmy nieraz wysiadali na stacji wcześniej lub później, dopiero spotykaliśmy się, łącząc w większe grupy, żeby nie było od razu wiadome, że jedzie w przedziale kilkunastu młodych ludzi, co razem wysiadają. Co dalej? Trzeba było zachowywać wszystkie czynności, które by pozorowały, że to nie jest nic niebezpiecznego dla otoczenia. Tak mogli to ludzie rozumieć.
Konspiracyjnie znałem kolegów z własnej drużyny, bo chodziliśmy na kursy podoficerskie. Niestety większość z nich nie żyje, jeden jeszcze żyje, jest moim rówieśnikiem, drugi też jeszcze żyje, tylko nie kontaktujemy się ostatnio, bo miał wylew, ma trudności w prowadzeniu rozmowy. Myśmy na spotkania, na kursy przychodzili w grupach sześć do dziesięciu osób, nigdy dziesięciu nie było, bo zawsze ktoś nie mógł przyjść. Wtedy instruktor przyjeżdżał. To trwało półtorej, dwie godziny, wchodziło się też po kolei. Osobiście miałem kiedyś na Staszica taką sytuację, że miałem adres, wiedziałem, że to jest na trzecim piętrze. Wchodziłem po schodach. Nagle na wysokości pierwszego piętra otwierają się drzwi (bo to była główna klatka schodowa), staje jakaś pani, mówi: „A pan do kogo?”. Naturalnie mówię, że do siebie, swoje nazwisko wymieniłem. „Tu taki nie mieszka. Co się na tych schodach dzieje? Ciągle gdzieś, ktoś kogoś szuka!”. Zeszedłem na dół. Ale co mam zrobić, jak muszę się dostać na trzecie piętro? Wyszedłem, spacerowałem po ulicy, patrzyłem po oknach. Wreszcie widzę, że na trzecim piętrze głowy naszych kolegów są za firanką. To było popołudnie, kiedy było widno. Próbuję drugi raz wejść, jestem na wysokości pierwszego piętra, a ta baba mówi: „Będę musiała chyba zawiadomić, że tu ktoś do kogoś chodzi, nie chce powiedzieć, gdzie idzie”. Zszedłem, długo czekałem. Oni się widocznie na górze zorientowali. Przeszedłem do skrzyżowania z ulicą Wolską, bo to na Staszica, czekałem dobrą godzinę, wyszli. Zorientowali się. Musieliśmy zrezygnować z przychodzenia do tego lokalu. To była żona jakiegoś tramwajarza, pilnowała całej klatki schodowej: kto wchodzi, kto wychodzi przed godziną policyjną. Jej mąż przychodził o różnych godzinach, jako tramwajarz miał przepustkę. Tramwaje były na Młynarskiej, blisko. On, jako motorniczy przyjeżdżał, szedł do domu. Słowem to były takie miejsca, że można było spalić lokal, bo jakby jakaś złośliwa osoba nawet granatową policję poprosiła, to by było aresztowanie, koniec. Wtedy do obozu wysyłali w najlepszym wypadku.
Wielokrotnie mieliśmy poczucie zagrożenia. Szczególnie to, co powiedziałem, że jechało się tramwajem, na przykład na Żoliborzu rano do pracy, tramwaj został zatrzymywany, kazali wszystkim wysiadać. Ludzie, którzy wieźli szmugiel, jakieś mydła, jedzenie, wysiadali, zostawiając paczki. Na przykład jechałem do pracy na Chmielną z Żoliborza, „trójką” czy „siedemnastką”, wtedy kursowały takie tramwaje. Była sytuacja, że Niemcy ustawiali wszystkich na ulicy, potem wchodzili, paczki wykopywali, pytali się, czyje. Ludzie się nie chcieli przyznawać, były takie sytuacje, mnie akurat to ominęło – mnie puszczono, dlatego że miałem ausweis, że pracuję – ale grupę ludzi zabrano na Skaryszewską, wyjechali do obozów. A to były paczki, które ludzie wieźli do sprzedania, w nocy produkowali jedzenie jakieś, wieźli do Warszawy, do Śródmieścia. Czyli to zagrożenie było. Potem były łapanki w ciągu dnia. Pracowałem, to nie było, że ciągle jestem na mieście, ale parokrotnie podczas mojego wychodzenia, załatwiania spraw na polecenie kierownika zakładu byłem legitymowany. Zawsze mnie ratowało to, że miałem kartę, że jestem zatrudniony. Był podpisany komisarz niemiecki, który miał nadzór nad zakładami graficznymi. One były kontrolowane, można było wszystko drukować, myśmy to robili zresztą nielegalnie. Zagrożenie było, ciągle trzeba było być pilnującym siebie i otoczenia najbliższych.
Tak. Byłem świadomy. Tylko niewiele osób o tym wiedziało. Dzisiaj się bierze na powielacz, a przedtem powielacze były tylko w zakładach graficznych. To były takie pedały, można było takie rzeczy przerzucić na kliszę i naciskając pedał, wkładać papier, odbitki robić. Myśmy takie rzeczy drukowali w zakładach graficznych przy świadomości odpowiadającego za to, dlatego że trzeba było materiały uruchomić, potem kliszę trzeba było skasować. Mógł do tego mieć dostęp tylko ktoś, kto był z grupy. Ale to nie miało nic wspólnego z moją konspiracją. Oni wiedzieli, że jestem w konspiracji, ale była oddzielna jednostka, która obsługiwała zakłady graficzne. Potrzebne były wiadomości, proste podręczniki dla żołnierzy, zarządzenia wojskowe, które dotyczyły obsługi karabinów maszynowych. Staraliśmy się rozpowszechniać, dostarczać do komendy warszawskiej. To już nie ja, przecież myśmy byli tymi najmłodszymi, ale nasi kierownicy mieli kontakt. Dzięki temu była rozpowszechniana prasa techniczno-wojskowa.
Naturalnie, musiałem czytać, dlatego że myśmy to robili, myśmy to wynosili. To był udział, który właściwie w 1943 roku się bardziej rozwinął, a pracowałem od 1940 roku do wybuchu Powstania.
To wyglądało w ten sposób, że były normalne wykłady robione na terenie I kolonii WSM-u. Były przed samą wojną społeczne pomieszczenia dla młodzieży, taki jakby dom kultury. Znów nasi wykładowcy, między innymi profesor Kreczmar, który polskiego uczył, jeden z tych braci artystów… Cała rodzina zresztą była znana na Żoliborzu. Myśmy się spotykali, były prowadzone wykłady, po tych wykładach trzeba było się w sposób mało zauważalny rozejść. Grupa paroosobowa musiała przyjść, wyjść nie jednocześnie. W ten sposób korzystaliśmy.
W takim wynajętym lokalu było nas chyba dziewięć czy dziesięć osób. Byłoby dziesięć, ale jedna koleżanka chorowała. Dostawaliśmy temat. To było w dwóch salkach połączonych przy naszej bibliotece dzielnicowej, na placu Wilsona. Tego domu nie ma, dzisiaj kino „Wisła” stoi. Kiedyś to była I kolonia WSM-u. Pisało się tematy z literatury, takie jakby to była normalna matura przedwojenna. Czy „Chłopi”, czy Mickiewicz, jednym słowem z literatury znanej nam jeszcze często z przedwojennych pobytów. Byli koledzy w różnym wieku, starsi, młodsi, koleżanki. Po zdaniu tego potem była z matematyki, za dwa dni. Potem była ustna jeszcze. Znów komisja, było trzech profesorów, prowadzili z nami rozmowy. To było podstawą dostania matury. Po wojnie, jak wróciłem z obozu, zgłosiłem się do kuratorium na Marszałkowskiej. Pracował tam jeden z naszych profesorów. Dostałem zaświadczenie o zdaniu matury, świadectwo dojrzałości.
Trudno mówić o ulgowej, zrozumienie na pewno, bo to były zupełnie inne warunki. Pracowaliśmy, przychodziliśmy na wykłady, a chodziłem jeszcze do szkoły graficznej. Ona nie była codziennie, to było bardzo ważne. Trzeba było sobie ustawić kalendarz, wszystko kończyć przed ósmą – godziną policyjną. Był okres, że było do dziewiątej, ale to potem skasowano. Tak że były różne okresy, ale w zimie to była ósma godzina. Ciemno na ulicach, nieoświetlone przecież, tramwaje miały tylko szparki w reflektorze, jak jechały. Było trudno, kosztem wielu wyrzeczeń, nie było tyle czasu na zabawę, nie było czasu na sport, którego nie można było uprawiać, bo gdzie? Na dziko gdzieś, na prowincjach, w piłkę nożną grali. Nie można było zawodów lekkoatletycznych organizować, dlatego że wszystko było zabronione albo pod kontrolą szkoły, która nie pozwalała, bo nie chciała się narazić, żeby ją zamknęli. Było tylko podstawowe wykształcenie. Albo były szkoły zawodowe, albo konspiracja.
Były plotki, że coś się szykuje, że front rosyjski zbliża się w kierunku Warszawy. Potem zaczęły się restrykcje niemieckie, ogłoszenia na parę dni przed wybuchem Powstania, żeby zgłaszali się wszyscy ludzie do kopania obronnych rowów przed nawałą radziecką. Tak Niemcy stawiali sprawę. Było jeszcze powiedziane, że niezgłoszenie się ludzi w wieku – już nie pamiętam do ilu lat, w każdym razie chyba od osiemnastego do sześćdziesiątego – będzie groziło karami, aresztowaniami. To widocznie przyspieszyło decyzję. Zresztą z historii wiemy, że były spotkania przedstawicieli, delegatów rządu angielskiego i naszego tajnego dowództwa. Pozmieniało się dużo. „Baszta” to były bataliony ochrony sztabu, a wylądowaliśmy na Mokotowie jako samodzielny pułk. Obrona sztabu była na Muranowie, wiemy gdzie. Wszystko się pozmieniało. Zupełnie inaczej obrona Starego Miasta wyglądała, niż miała wyglądać, dużo było przede wszystkim uzależnione od magazynów z jedzeniem, bo przecież coś trzeba było ludziom dać. Myśmy od razu mieli wiadomość. Dwa razy do Powstania chodziłem, raz w piątek, przed pierwszym. Okazało się, że zostało odwołane.
Miałem miejsce na Odyńca na Mokotowie, to już było wiadome. Spotkaliśmy się, zbliża się godzina policyjna, a do nas dochodzi dziewczyna, która znała jednego z naszych kolegów, mówi: „Dowództwo odwołało dzisiejszą koncentrację, wracajcie szybko do domu”. Dosłownie godzina policyjna jest nad nami. Wtedy, ku olbrzymiemu zdziwieniu dozorcy, z dwoma kolegami trafiłem do ciotki, która mieszkała na Ursynowskiej. To była willa wielorodzinna, gdzie trzej młodzi, podejrzanie wyglądający panowie: „Do pani Kowalewskiej”. − „A kto jest pani Kowalewska?”. − „Żona kapitana, który jest w niewoli”. Ludzie wszystko kojarzyli. W nocy do ciotki weszliśmy. Wiedziała, że jestem w konspiracji. Powiedziałem, że to są koledzy. Ciotka była zmartwiona, że to nie będzie [Powstania], wiedziała innymi kanałami, że się coś szykuje. W nocy był nalot rosyjski nad Warszawą, co raz samoloty ruskie latały. Już blisko Pragi dochodzili. Ludzie schodzą do schronu, moja ciotka schodzi ze swoją matką. Dozorca pyta się: „A ci trzej panowie, co przyszli do pani?”. − „Powiedzieli, że bezpieczniej będzie, jak będą w mieszkaniu na górze”. Tak było, myśmy przesiedzieli nalot w mieszkaniu, ludzie byli w piwnicy. Raniutko, jak pierwszy tramwaj był, jadę na Żoliborz. Przyjeżdżam, ojciec mi drzwi otwiera, była siódma rano. Wiedział, że idę na koncentrację, mówi: „No i co?”. − „Odwołane”. − „To chyba bardzo niedobrze, bo jeżeli odwołane, to i Niemcy będą wiedzieli o odwołaniu”. Właściwie chyba tak było, że władze niemieckie się zorientowały, bo było widać tysiące młodych ludzi przemieszczających się popołudniami, raniutko. Szło się ulicą, tu dwóch, trzech, dziewczyny, ruch taki, że zupełnie nienormalny.
Drugi dzień to było w dniu Powstania. Do mnie, do zakładów graficznych przyszedł łącznik, powiedział: „Dzisiaj o piątej mamy być wszyscy na Mokotowie na Odyńca, numer domu taki i taki. Będzie Powstanie”. Już się nie dostałem do rodziców, do domu. Pojechałem na Żoliborz, gdzie wybuchło Powstanie o godzinie pierwszej, bo cała afera była, jechali z bronią jakąś rikszą, Niemcy zatrzymali, zaczęła się strzelanina. Po drodze zatrzymałem się u znajomych w Śródmieściu na Wilczej. Na godzinę siedemnastą, nawet wcześniej, dotarliśmy na Odyńca. W Warszawie był przedziwny ruch, znów we wszystkich kierunkach się ludzie poruszali. Powstanie zaczęło się dokładnie o siedemnastej. Mieliśmy broń częściowo, bo z magazynów była już dostarczona. Tak się zaczęło. Trwało do 27 września.
Jak do pracy.
Nie, 1939 rok to była taka wyprawa, jak harcerze na dobrą wycieczkę, skarpety wełniane były, żeby wygodnie chodzić butach. A tutaj byłem ubrany do pracy: marynarka, spodnie, miałem jakiś płaszczyk. Tak wojowałem. Potem się dostawało jakieś ubrania z szabru, z opuszczonych mieszkań, bo skąd można było dostać?
Dostałem 1 sierpnia wielostrzałowego nagana produkcji polskiej, z Radomia. Do tego kilkanaście naboi. Pierwszego sierpnia, leżąc w parku Dreszera przy niskim murku, ostrzeliwaliśmy wyjeżdżające od Rakowieckiej na Wierzbno ciężarówki niemieckie. Oni już zaczęli ewakuować czy papiery, czy dokumenty. Kilkanaście ciężarówek, do których się strzelało. Byli koledzy, co mieli steny, czyli pistolety maszynowe, a niektórzy, tylko nieliczni, karabiny. Niestety samochody pojechały, a myśmy stamtąd zostali skierowani jeszcze przed wieczorem, bo było widno, do zdobywania zespołu szkół na rogu Narbutta, Madalińskiego i Kazimierzowskiej, który był niestety twierdzą niemiecką, gdzie siedziały oddziały niemieckie poza tymi, które były na Rakowieckiej, w głębi Mokotowa. To było tragiczne, bo myśmy zaatakowali jeszcze wtedy, kiedy było zupełnie widno. Godzina była szósta czy siódma, to przecież było widno w sierpniu. Zginęło kilku kolegów, bo Niemcy położyli ogień z karabinów maszynowych wzdłuż boiska, a myśmy byli za boiskiem, poza jego ogrodzeniem. Musieliśmy się do domów wycofać. To był pierwszy nasz, niestety nieudany start.
Atakowało nas paręset osób, dlatego że to nie tylko oddziały B-1, które szły od południa, ale od Kazimierzowskiej, czyli od zachodu, i ze wschodu inne oddziały miały atakować zespół budynków podłożeniem materiału wybuchowego. To się w ogóle nie udało, nie doszły te oddziały, bo karabiny strzelały, nie było mowy. A jak się zrobiło ciemno, wszyscy się wycofali. Ale Niemcy z karabinami maszynowymi siedzieli w oknach, na piętrach, tak że to było bardzo nieudane. Myśmy potem wrócili na miejsce wyjścia, na Odyńca.
Następnego dnia weszliśmy do stacji telefonów na rogu Szustra i Bałuckiego. Szustra to teraz ulica Dąbrowskiego, od Puławskiej do alei Niepodległości. Przez większą część Powstania byliśmy w budynku telefonów mokotowskich. To było niestety przykre, bo już kilku kolegów było rannych, kilku zostało zabitych. Zabierali wszystkich, jak się dawało, do elżbietanek. Trzeba było wycofywać się w głąb Mokotowa, bo żadnego szpitala nie było.
Moim bezpośrednim dowódcą, tak jak wspomniałem, był podchorąży Jan Keller, natomiast dowódcą decydującym był dowódca plutonu, plutonowy podchorąży Zbigniew Idżkiewicz, absolwent gimnazjum Mickiewicza. Tak się złożyło, że to był jednocześnie mój kolega z towarzyskich spotkań na Żoliborzu. Myśmy nawet nie widzieli, spotykając się na Żoliborzu, że on może być moim dowódcą. Już byłem w konspiracji, ale to był szczebel niżej. To dowódca plutonu, starszy ode mnie o dwa lata. Przed paroma laty niestety zmarł, jest pochowany na cmentarzu wojskowym. Twardej ręki był chłopak, też do harcerstwa należał kiedyś, gimnazjum Mickiewicza kończył.
Czułem. Byliśmy kolegami, ale jak przychodziliśmy na ćwiczenia do salonu, już było wojsko. Był dowódca, wydawał komendy. Jak ktoś coś źle robił, to go tak umiał ochrzaniać, jak kapral przedwojenny, bo to było najłatwiej. Był między nami szacunek, wiedzieliśmy, że oni są lepiej przeszkoleni, bo wcześniej należeli albo na przykład niektórzy już byli podchorążakami przed wojną, jak mieli dwadzieścia, dwadzieścia jeden lata. Był na pewno duży szacunek dla tych ludzi. Była większa dyscyplina, niż sobie teraz, wśród młodzieży, można wyobrazić.
Tak.
Od pierwszych chwil, ponieważ myśmy nie mieli gdzie mieszkać, jak zajmowaliśmy poszczególne posesje, od razu dowództwo nasze, dowódca drużyny czy przedstawiciel plutonu, zwracał się, żeby udostępniać w miarę możliwości nocowanie, najlepiej w częściach dolnych. Jak był budynek dwu, trzypiętrowy – na parterze, żeby to było łatwe wyjście na zewnątrz. Muszę powiedzieć, że w pierwszych dniach Powstania wszystko było bardzo dobrze, byliśmy wszędzie witani, nawet goszczeni kolacjami. Jeszcze nikt sobie nie zdawał sprawy, że jest przed nami kilkadziesiąt dni.
Myśmy mieli zabezpieczenie w jedzenie na Mokotowie dzięki temu, że na Grażyny 13 były wielkie składy Warszawskiej Spółdzielni Żywnościowej „Społem”. Były rezerwy, które rozprowadzano do punktów sprzedaży kartkowej czy innej. Myśmy mieli zorganizowane kuchnie, były w piwnicach, tak że po obiady przychodzili przedstawiciele drużyn, w garnkach przynosili. A jeżeli chodzi o śniadania i kolacje – to szumna nazwa – było, co się dało, gdzie się dało lub czym ludzie częstowali. To było na początku prawie spontaniczne, a potem, z każdym dniem, tygodniem gorzej. Nikt już nie miał dostarczanej żywności. Działki zostały. To samo przeżywali moi bliscy, siostra na Żoliborzu. Wieczorem na działki i co się dało [znaleźć], jakaś zielenina.
To było tak, że Niemcy robili to samo, z przeciwnej strony na działki.
Też, na pomidory. Dochodziło do strzelaniny, jak było widno. Gorzej, że myśmy nie mieli lornetek obserwacyjnych, a oni siedzieli osiemdziesiąt, sto metrów w jakimś budynku i widzieli, że patrol wchodzi na teren działek. Albo oni albo swój wypuszczali, albo podchodzili, strzelali z karabinów. Mieli broń maszynową, której myśmy prawie nie mieli. Pojedyncze karabiny to było rzadkość.
Bardzo źle. Ginęło dużo ludzi. To samo zaczęli robić cywile. Co mieli robić? Nie tylko chodziło o oddziały AK, ale ludność cywilna, żeby trochę zieleniny, kartofli już się zawiązujących… Jarzyny krótko mówiąc. Owoców miękkich nie było, twarde niedojrzałe jeszcze, pomidory ratowały wszystko. Byle jaka zupa kartoflanka, pomidory. Tak to wyglądało.
Zetknąłem się. Dwudziestego sierpnia moja drużyna z innymi drużynami została oddelegowana na róg Chełmskiej i Czerniakowskiej do zabezpieczenia ruchów wojsk niemieckich wzdłuż Czerniakowskiej. W tym okresie część [oddziałów], którym w Powstaniu nie udało się zagospodarować żołnierzy, poszła do lasów kabackich. Mieli wrócić, żeby zająć miejsca na południowym Mokotowie, które, jak myśmy uważali, powinny należeć do nas. Jak myśmy przyszli na dolny Mokotów, ludzie mówili z przerażeniem do nas: „Znów idą bandyci!”, dlatego że narażani są wtedy ludzie, bo chodziły patrole niemieckie. Jak nie było Armii Krajowej, to Niemcy nie mogli wszystkiego pilnować. Wychodzili, jeżeli było podejrzenie, że [ludzie] sprzyjają Powstaniu, i wiadomo – rozstrzeliwali ludzi. Już nie było tego, żeby nas witano spontanicznie, żeby nas częstowano. Zupełnie inna atmosfera. To było po niecałych trzech tygodniach od wybuchu Powstania. Takie były zwroty: „Znów bandyci przyszli”. Ludzie byli zmęczeni, głodni, były dzieci małe, byli chorzy ludzie, wszystko zrozumiałe, ale nastrój się zdecydowanie zmienił. Myśmy byli kilka dni, zastąpiły nas oddziały, które przyszły z lasów. Myśmy po kilku dniach wrócili w rejon, gdzie byliśmy, to znaczy Grażyny, Olesińska, odcinek vis-à-vis Zakładów Oczyszczania Miasta, czyli Sandomierska, Madalińskiego. W tym rejonie byliśmy. To niestety tak trzeba powiedzieć, tak było.
Przede wszystkim chodzenie na patrole, ale nie tylko na działki, bo na działki też chodziliśmy. Patrole sprawdzały ruchy niemieckie. Niemcy siedzieli w dużych budynkach, a myśmy zajmowali poszczególne budynki, gdzie się dało, jak najbliżej ich stanowisk. Myśmy chodzili sprawdzać, bo Niemcy robili przeróżne rzeczy, na przykład w nocy kuli coś. Było podejrzenie, że mogą w budynku kuć dziury, żeby założyć ładunki wybuchowe. Były takie miejsca, trzeba było po prostu iść, sprawdzić to. Dwa razy zetknęliśmy się z patrolem niemieckim. Myśmy wchodzili do niewykończonego budynku na Olesińskiej, a z przeciwnej strony do klatki schodowej wchodzili Niemcy. Już nie było ludności, bo Niemcy wszystkich przedtem wysiedlili. Doszło do strzelaniny, dosłownie między sienią a mieszkaniem. Takie były spotkania. Potem strzelali do nas, jak myśmy przebiegali przez ulicę, bo oni wszędzie mieli lepszy wgląd niż my. Na przykład na Dworkowej przy Puławskiej Niemcy zajmowali budynek, gdzie była poczta. Siedzieli na piętrach, każdą z uliczek było widać, jak myśmy przebiegali. Tylko czekali na to. Nawet byliśmy parę razy ostrzeliwani, raz jeden kolega był ranny. Takie się robiło chwyty, że się wybiegało kawałek, padało się. Oni zaczynali strzelać, wtedy człowiek się zrywał, dobiegał do przeciwnej strony, bo jednak z takiej odległości trzeba zmienić pozycję karabinu. Bo inaczej, to strzelali, widać było, jak po kamieniach idą pociski, błyszczą koło nas. Było dużo emocji, duże niebezpieczeństwa, były niestety poranienia z tego powodu.
Braliśmy udział [w akcji], żeby zaatakować oddziały niemieckie na Rakowieckiej. Myśmy ulicą Sandomierską w zorganizowany sposób podeszli do Rakowieckiej. Były tam Flak-Kaserne, to były koszary, które mieliśmy w jakiś sposób zaatakować. Chodziło o to, żeby oni wiedzieli, że oddziały polskie zajęły [teren] do Madalińskiego, ale wychodzą swoimi czujkami czy oddziałami. Naturalnie nic z tego nie wyszło, zostaliśmy przygnieceni ogniem ciężkiej broni maszynowej. Wycofaliśmy się, znów były straty. Natomiast w czym pomogliśmy? Pod koniec sierpnia zaczęto bardzo ostrzeliwać szpital elżbietanek w centrum Mokotowa, znany szpital. Myśmy byli delegowani grupami do wynoszenia rannych, roznoszenia ich po piwnicach różnych willi. Było już niebezpiecznie, żeby ranni leżeli w tym szpitalu, bo waliły bomby, pociski. Wynosiliśmy rannych, sam osobiście to robiłem. Brało się człowieka, który leżał, bezwładnego, we dwóch, we trzech. Trzeba było po schodach go znieść na parter. A jak się wyszło, zaczynali strzelać, często ten chory, ranny zaczynał biec razem z nami, trzymając nas za ramiona. To był strach, że jak nie uciekniemy, to zginiemy. To były bardzo trudne przeżycia. Dwa razy byliśmy, ale dzięki temu dużo ludzi się uratowało. Byli pod opieką tych, którzy mieszkali w tych domach. Co się potem stało, trudno powiedzieć, wielu przeżyło, wielu pewnie zmarło. To były nasze bezpośrednie działania, pomoc dla kolegów, dla rannych pozostających pod opieką szpitalną.
Były kontakty, strzelało się do widocznych Niemców. To samo było na Chełmskiej. Od strony nazaretanek dwa czy trzy czołgi niemieckie wyjeżdżały. Jechały Czerniakowską w kierunku Wilanowa, a za nimi szły oddziały niemieckie po dwóch, po trzech, po czterech Niemców, którzy strzelali na balkony, gdzie ludzie się pokazali. Chodziło o to, żeby ludzi wypędzić z budynków, bo to zawsze groziło, że można rzucić czymś w Niemców. To było bardzo niebezpieczne. Mieliśmy tam dowody, że jednak zostali pozabijani Niemcy, bo dostaliśmy nowe karabiny. Dyskusje o tym były jeszcze niejednokrotnie w niewoli wśród tych, co przeżyli. To były takie emocje. Samo wejście do kanałów, pobyt, to było najgorsze.
Akurat nie miałem kontaktu bezpośredniego. Myśmy mieli oddziały żandarmerii, jeżeli dochodziło do tego, że dostał się do niewoli jakiś Niemiec z samochodem, bo tak było, to go przejmowały odpowiednie jednostki. Chodziło o to, żeby od niego wydostać wiadomości. Perfekt znajomość języka niemieckiego, przesłuchania odpowiednie…Tak było, że gdzieś pod koniec sierpnia nagle znaleźli się na południu Mokotowa Węgrzy. Część oddziałów węgierskich pomagała Niemcom, zostali wzięci kiedyś jako armia sprzyjająca. Przyjechali furami zaprzężonymi, wieczorem do naszych oddziałów, które były na południu Mokotowa, że oni do nas by chcieli przystąpić, dlatego że widzą, że zbliża się koniec wojny. Jest ich kilkudziesięciu. Były rozmowy prowadzone, nasze dowództwo nie mogło [decyzji] przecież podjąć, bo to za niski szczebel. Skończyło się tym, że to się do Niemców bardzo szybko dostało, bo oni byli z Niemcami. Nagle, któregoś dnia nie ma Węgrów. Okazało się, że ich wszystkich Niemcy zapakowali, wywieźli z granic południowej Warszawy, żeby nie było kontaktu z ludnością, a tym bardziej z Powstańcami. Do tego to się wszystko ograniczało.
Jedzenie mieliśmy do końca dzięki olbrzymim zasobom.
Nie, tak się zdarzyło, że myśmy je zajęli od razu na początku Powstania. Do końca były w rękach Powstańców. Zorganizowano kuchnię, wydawano w kotłach obiady. To, co było można, to się zdobywało. Dużo ludność cywilna pomogła, były poopuszczane mieszkania, w których znajdowało się zapasy jedzenia w jakichś torbach, workach. Wszystko to się brało do wspólnego gotowania, jedzenia. Słabo było z tym wszystkim, najbardziej owało pieczywa, pieczenia nie było, jakieś kluchy ktoś robił. Z wodą było od początku ciężko, nabierało się, w co tylko można, wszystkie wanny w mieszkaniach napełniało się wodą, a potem niestety już nie było czystej wody. Bełtaliśmy się nieraz przez całe tygodnie w brudnej wodzie, żeby opłukać ręce czy nogi. Ale uruchamiało się różne studzienki, pompy w niektórych ogródkach, bo jednak na Mokotowie była dzielnica, gdzie dużo było domków jednorodzinnych, nie tylko zabudowa z bloków. Wodę się nosiło jak lekarstwo, żeby do jedzenia, chociaż do picia. Bardzo trudno Jakieś soki znaleziono czy dżemy, różne rzeczy. w Było ciepło, słonecznie, gorąco. Różnie było. Ale to był jeden z naszych słabszych punktów – wyżywienie, zaopatrzenie.
Słabe były wiadomości, natomiast można było pisać listy. Napisałem list na Żoliborz, który do mnie wrócił po iluś dniach, roznoszony przez pocztę – dziewczyny to wszystko robiły – że adresat niedostępny, dlatego że Żoliborz był zupełnie odcięty, w centrum toczyły się walki. Później był Niemandsland Muranów, gdzie były gruzy, już nikogo nie było. Tak że nie otrzymali ode mnie. Nawet mam gdzieś ten zwrócony list: Poczta Polska, z pieczątką. Gdzieś w naszych dokumentach przechowujemy.
Nie dostałem żadnego.
Nie, bezpośrednio nie. Wiedzieliśmy tyle, co z nasłuchu radia angielskiego, że walki się toczą. A oni dostawali to, co krótkofalówki [radiostacje] jakieś tajne [przekazywały].
Ukazywały się, ale przyznam się szczerze, że myśmy prawie ich nie czytali, bo to było rozprowadzane głównie wśród ludności cywilnej i było tego bardzo niewiele. Potem się dowiedziałem w niewoli, jak prasa funkcjonowała w Śródmieściu w czasie Powstania. Pouruchamiali drukarnie, wychodziły prawie gazety. A na Mokotowie były…. Przyznam się szczerze, że parę razy widziałem coś takiego, co było w prymitywny sposób, na jakimś powielaczu odbijane, wiadomości spóźnione. Warszawa miała zorganizowane drukowanie jakiejś prasy. To było w znikomych ilościach.
Wiedzieliśmy. Z ubolewaniem słyszeliśmy o upadku Starego Miasta od tych, którzy chodzili kanałami, o tym, że uratowała się część ludzi, że ze Starego Miasta do Śródmieścia przechodzili kanałami, wychodzili na Nowym Świecie z włazów. Wiedzieliśmy również o tym, że wojska polsko-radzieckie doszły do granicy Wisły, a potem zostały wycofane. Przecież ta cała afera z Berlingiem: część chłopaków z tej armii przejechała przez Wisłę, na Czerniakowie wylądowała. Oni ginęli, bo Niemcy ich kosili karabinami maszynowymi. Do niewoli pojechali z nami po zakończeniu Powstania, przebrani w mundury Armii Krajowej, bo bali się, że ich Niemcy zlikwidują. Poszczególne oddziały brały ich do siebie, żeby ratować ich życie. Byli w niewoli potem. Trzeba przyznać, że to były dość trudne sytuacje.
Myśmy liczyli ciągle, że ruscy jednak będą starali się wejść, musimy być przygotowani. Mówiło się, że my ich przyjmujemy u nas, a nie że oni wchodzą do nas. Byli przecież przedstawiciele rządu londyńskiego. Ciągle na ćwiczeniach mówiliśmy, jak trzeba będzie organizować życie. Nikt sobie nie zdawał sprawy, że będą takie zniszczenia, a najważniejsze, że to wszystko miało trwać parę dni. A po tygodniu, dziesięciu dniach, było następne dziesięć i następne dziesięć.
Były okresy, że ludzie się załamywali, były długie dyskusje, podenerwowanie, ale nie było innego wyjścia.
Właściwie myśmy w pewnym okresie nie wiedzieli, na co czekamy. Na zrzuty. Dlatego z wielką satysfakcją widzieliśmy nadlatujące dwukrotnie nad Warszawę samoloty, które zrzucały spadochrony. Myśmy myśleli, że to jest desant polskiej armii, która wysadza żołnierzy. To były po prostu wielkie tubusy, w których było trochę jedzenia, trochę amunicji, były opatrunkowe materiały. Najgorzej, że to spadało przeważnie na tereny, które zajęli Niemcy. Bardzo trudno było. Rzucali, bo wiedzieli, że jest Mokotów, „Baszta”, ale w poszczególnych ulicach akurat byli Niemcy. Było straszne, jak nieraz takie worki upadały gdzieś ze spadochronem, a Niemcy co robili? Wiedzieli, że nie podniosą tego, to rozstrzeliwali to cekaemami. Wszystko zostało niszczone, materiały opatrunkowe, często jakieś konserwy czy inne rzeczy, amunicja, bo nam głównie o to chodziło. Były takie dwie nieudane próby. Zaniechali, bo Rosja nie chciała przyjmować samolotów do siebie, tylko oni lecieli z Włoch, zataczali nad Warszawą, zrzucali, wracali do Włoch. Po drodze ich Niemcy zestrzeliwali.
Dwukrotnie widzieliśmy na niebie, cieszyliśmy się. Krótka uciecha była niestety. Pospadały niektóre, jeden leżał jeszcze po wojnie na rogu Miodowej i placu Krasińskich koło kościoła garnizonowego. (Dobrze, że mamy chociaż jeden pamiątkowy w Muzeum. Z wnukiem byłem i z jego żoną dwa lata temu, wtedy, jak zostało to zorganizowane).
Wtedy kiedy nie było mojego dyżuru, miałem wolny czas. Na przykład poszedłem, jeszcze przed ewakuacją szpitala elżbietanek, odwiedzić moją ciotkę, która mieszkała na Mokotowie, leżała z amputowaną nogą. Raz mi się udało pójść. Był straszny widok, bo ona straciła synową, samą nogę, przeżyła wszystko. Po Powstaniu miała taką cukrzycę, że umarła w końcu, na Starym Mieście, parę lat po wojnie. Taki był wolny czas.
Były koncerty tego typu, że Markowski był na terenie Mokotowa, o czym wszyscy wiemy, słynna Małgosia, która była sanitariuszką, po wojnie wykładowcą na SGGW, profesorem. Nawet mieliśmy u niej spotkania już kilkanaście lat po zakończeniu wojny, w jakąś rocznicę. Nawet były potańcówki organizowane.
W czasie Powstania ktoś u kogoś był, gdzieś upiekli jakiegoś „pagaja”, jak to się mówiło, ktoś skombinował gdzieś wódki czy bimbru, bo zawsze ludzie w cywilu wszystko mieli. Akurat nie uczestniczyłem, ale wiem, że niektórzy koledzy chodzili na takie spotkania, że to była jakaś rozrywka. Nieraz na tych spotkaniach ktoś czytał jakieś komunikaty nasłuchu radia londyńskiego, bo było takie wiadomo, że niedostępne, a prawdziwe dla nas. Ale raczej marginalne okresy były poświęcane takim sprawom.
Owszem, odbywały się msze, można było chodzić, kiedy kto chciał. Kościół Świętego Michała był na Mokotowie, nie ten odbudowany, tylko ten stary, mały, który został zniszczony. Właściwie to był jedyny kościół na terenie Mokotowa. Specjalnie uroczystości religijnych nie pamiętam, dlatego że to ludność cywilna raczej pilnowała tego. Nie czuło się tego, trzeba powiedzieć, mimo że prawie wszyscy byli katolikami, może nieliczni nie korzystali z tego.
W pogrzebach kolegów. Sprawa była prosta. Kopało się we wskazanym miejscu mogiłę na terenie podwórek, bo głównie tam było miejsce. Trumny nie było, przeważnie zawinięte były zwłoki. Bardzo było ważne, żeby była identyfikacja. Ktoś z naszego dowództwa zawsze jakąś kartkę zabierał lub koledzy poświadczali, że taki i taki zginął. W wydawnictwie Ajewskiego jest napisane NN, ale wiadomo było, kto to był, dlatego że koledzy potwierdzali, że to z ich oddziału, z ich drużyny. Było niestety sporo tego, dlatego że po każdej akcji czy nalocie zdarzało się, że byli zabici, nie tyle co wśród ludności cywilnej, chociaż trzeba przyznać obiektywnie, że Mokotów nie był taką rzezią jak Stare Miasto czy nawet Śródmieście. Może w ostatnich dniach, kiedy to już było bardzo ściśnięte [było podobnie]. Ale niestety było dużo. Po wojnie ekshumacje trwały, uczestniczyłem po wojnie przy ekshumacji kolegów, przenosiliśmy ich na cmentarz komunalny, obecnie wojskowy.
Bardzo. Umierali, każdy z nas stał, mówił: „Dzisiaj zabity jest Janek, jutro nie wiadomo czy nie będę ja”. Równe szansę mieli wszyscy, chyba że ktoś nie brał w ogóle udziału.
Kilka razy koło mnie przelatywały pociski, byłem świadomy tego. Przy patrolach wracaliśmy, mówiliśmy: „Znów się udało, że bez rannych czy bez zabitych”. A nieraz było tak, że wracaliśmy – już jednego nie ma. Znaczy, że został. Potem była sprawa, żeby go ściągnąć w nocy, bo wiedzieliśmy, w którym miejscu, pochować chociaż na podwórku. Nie myśleliśmy, jak to będzie, ale miejsce było oznakowane, ktoś krzyż zrobił z desek, jakiś zakład stolarski czy coś, żeby był ślad chociażby. Nie mieliśmy tego, co żołnierze, że mieli numery. Dopiero numery jenieckie dostaliśmy, jak przyjechaliśmy do Niemiec.
Wrzesień, ostatni miesiąc naszych walk, piękne liście, tylko smutek, że właściwie już nie wiadomo, na co czekamy drugi miesiąc. Wiadomości… Pierwsze, najsmutniejsze, to był upadek Starego Miasta. Później całe siły skierowali na nas, po nas na Żoliborz, to już był początek października [właściwie koniec września]. Wreszcie Śródmieście poddało się w początku października.
W czasie Powstania to były bardzo rzadkie kontakty, ale mam przyjaciela, który do dzisiaj żyje, starszy ode mnie i właśnie przechodził. Był na Starym Mieście, walczył koło pałacu Radziwiłła, kanałami przeszedł do Śródmieścia. Do końca był w Śródmieściu. Wyjechał do niewoli, wrócił, jeszcze żyje. Dzwoni od czasu do czasu do mnie. Oni zupełnie inaczej to przeżywali, bo nie było zieleni. To była tragedia. Myśmy chociaż [mogli] jakąś zieleń zobaczyć albo nawet zjeść coś ugotowanego. Na Starym Mieście bardzo źle mieli z zaopatrzeniem. Żołnierz bez jedzenia to żaden żołnierz. Jak się chce jeść, to każdy kombinuje, żeby coś z jedzenia zdobyć. Wtedy największe słabości w człowieku powstają. Takich kontaktów, dyskusji… To wszystko odbywało się dopiero w niewoli. Leżałem w lazarecie, miałem mniejsze kontakty, bo leżałem do lutego, po zranieniu, po operacjach różnych. Później nas oswobodzili.
Byłem ranny.
Po wyjściu z kanałów broniliśmy się na barykadzie róg Szustra i Bałuckiego, czyli teraz ulica Dąbrowskiego. Strzelał czołg od strony alei Niepodległości. Myśmy czołg widzieli. To było ze dwieście czy sto pięćdziesiąt metrów, ale jak strzelał, to widać. Jeden z pocisków trafił w naszą barykadę, ciemno się zrobiło w oczach, zaczęło się wszystko walić. Miałem odłamek w policzku wetknięty, przestrzelone lewe kolano, jakieś drobne poranienia. Skończyło się tym, że to były ostatnie godziny Powstania, bo już dowództwo Powstania zdecydowało, że się poddaje. To była godzina dziewiąta, dziesiąta rano 27 września, czyli właśnie dzień poddania Mokotowa. Sanitariuszki wciągnęły mnie do sieni domu na Szustra. Pierwsze zabiegi, potworny ból w nodze, czerwono w butach, ugięło mnie, koniec. Krew, poszarpane ubranie na mnie. Mieliśmy szare kombinezony. Pozaklejano mnie, ułożono na ziemi. Dosłownie dwie godziny po tym decyzja, żeby wynosić rannych. Jeszcze widzieliśmy leżąc na ulicy – był kolega z ręką ranny, jeden był zabity – że ludzie zaczynają wywieszać białe prześcieradła z domów, które były nad barykadą, dalej, bliżej. Czyli poddanie się. I właściwie się skończyło tym, że po nas.
Co będzie dalej, nie wiemy. Myśmy leżeli na placyku przy Szustra róg Wiśniowej. Były dziewczęta, które nie wiedziały, czy stanąć przy Powstańcach, czy przy ludności cywilnej. Niemcy wypędzali ludzi z domów, ustawiali. Wszystkich [mieli kierować] do Pruszkowa, to było z góry wiadome. Leżeliśmy na ziemi, pamiętam, mimo zranienia, zakrwawienia. Przyjechał niemiecki motocyklista, siedział. Nie wiem, czy to jakiś oficer, w hełmach byli. Jeden kolega był tłumaczem, dobrze znał niemiecki. Podszedł bliżej. Powiedzieli, żeby zakomunikował, że jesteśmy wszyscy traktowani jako jeńcy wojenni. Dosłownie po niemiecku: Alles als Kriegsgefangene behandelt! Potem zaczął się transport. Była radiostacja na Mokotowie przy alei Niepodległości. Do dzisiaj są te domki jednorodzinne, ulica Gimnastyczna. Nas nieśli ci koledzy, co mogli iść, mnie też nieśli w ten sposób, bo nie było na czym. Dobiegali z tłumu Niemców stojących wzdłuż ulic „ukraińcy” i kopniakami rannych, tych co nieśli rannych. Żołnierze niemieccy z Wehrmachtu powstrzymywali swoich sojuszników, żeby nie podbiegali, nie kopali nas. Będę to zawsze pamiętał, że walczyliśmy z Niemcami, a baty nam chcieli sprawiać „ukraińcy”. Dlatego ta miłość z Ukrainą zawsze jest dziwna.
Tak, słyszeliśmy. To potwierdziło, że Niemcy zmienili stanowisko. Przecież oni na Zachodzie mieli bardzo dużo swoich jeńców u Francuzów, u Anglików, u Amerykanów. To wiedzieliśmy, ale jak powiedzieli, że jedziemy do obozów, to już jest jakaś ochrona Czerwonego Krzyża. Tak było, że poprzez Pruszków dojechałem do Skierniewic, a ze Skierniewic przez Poznań, Berlin do Altengrabow, Stalag XI A. Rozładowywano nas z wagonów towarowych, byli polscy jeńcy z 1939 roku, których wysłano z obozu. Patrzymy: różne ubrania, ale Polacy, po polsku rozmawiają.
Dwudziestego szóstego września wieczorem jest decyzja, że nasze oddziały idą do Śródmieścia. Ustawialiśmy się w kolejkach drużynami, bardzo przyciśnięci do ulic najbliżej Puławskiej. Na południu, to była Woronicza i inne, już Niemcy pozajmowali. Schodziło się przez właz na ulicy Szustra przy Bałuckiego. Okropne. Linka jakaś, trzeba było schodzić. Nie pozwalali brać bagażu. Byli wśród nas lekko ranni ludzie. Na przykład zabandażowana głowa czy ręka na temblaku. To nie taka prosta sprawa zejść po tych uchwytach, mając jedną rękę. Pomagało się, a to parę metrów jest, trzy, cztery metry. Zejście do kanałów trwało strasznie długo. W kanałach, pominąwszy smród, była ciasnota, ciemność. Klaustrofobia od razu człowieka ogarnia. Myśmy w kanałach tłamsili się do godziny szóstej rano. Przeszliśmy odcinek dwustu metrów do Puławskiej, gdzie był duży burzowiec. Dalej już nie szliśmy. Niemcy przy Dworkowej wyciągali naszych z kanałów, rozstrzeliwali, o czym myśmy nie wiedzieli. Najgorsze w kanałach było to, że człowiek się czołgał po czymś, czego nie widział, a czuł często, że leży człowiek ranny albo już nieżywy. To straszna rzecz. Niektórzy mieli jeszcze jakieś lampki elektryczne, które zresztą zdobywali często po zabiciu Niemców, bo któryś miał lampkę. Światła nie było, powyłączane. To było straszne. Potem decyzja, że jednak dalej nie pójdziemy, wracamy. Wyszliśmy. Wchodziliśmy w kanale przy Szustra i Bałuckiego, wychodziliśmy bliżej Puławskiej, przy placu, który jest między Grażyny a obecną Dąbrowskiego. Wyjście z kanału, człowiek śmierdzący, brudny, co prawda już nie było fekaliów płynących, ale śmierdziało wszystko. Wyciągali nas z kanałów. Wtedy jeszcze jakieś buty z magazynów były, żeby na nogi coś założyć. To, że mokre ubranie, to inna sprawa. To była taka sytuacja, że to właściwie jest koniec. Wyciągnęli nas, Mokotów się poddaje.
Byliśmy przerażeni, bo słyszeliśmy o przejściu ze Starego Miasta. Co nas czeka? Idziemy do Śródmieścia. Mówiono, że mamy wyjść w okolicach placu Trzech Krzyży.
Jedyne wyjście, żeby przeżyć, dlatego że powiedzieli, że Niemcy rozstrzeliwują branych do niewoli na południu Mokotowa i tylko zwarte oddziały mogą iść do Śródmieścia i mają dalej organizować obronę. Byłem wśród tych, którzy się zdecydowali. Byli tacy, którzy nie chcieli pójść. Szli, gdzie stali cywile, którzy nie wchodzili. Były nieporozumienia, bo niektórzy z cywilów chcieli iść. Nie wpuszczano ich, bo wpuszczano tylko zorganizowanych wojskowych.
Właśnie. Tego pana osobiście nie znałem, nie wiem, co przeżywał, tylko sobie nie wyobrażam takich scen, jakie na filmie widziałem, bo przeżyłem to wszystko zupełnie inaczej. To była straszna rzecz, właściwie człowiek się zastanawiał, czy długo jeszcze przeżyje w tym smrodzie, w tym brudzie pod ziemią i z jaką perspektywą. Utknęliśmy i zaczęliśmy cofać się, wychodzić, bo do Śródmieścia przeszła niewielka część, a potem zablokowali przy Dworkowej. To było zupełne załamanie. Zawsze mówię, że dla mnie najgorszy był pobyt w kanałach.
Od jakiejś godziny wpół do jedenastej do szóstej rano, sześć, siedem godzin w sumie.
Bardzo nas witali. Powiedzieli, że pomogą. Rzeczywiście pomogli. W pierwszym okresie dzielili się paczkami z Czerwonego Krzyża, które dla nich przychodziły. Czerwony Krzyż wysyłał dla poszczególnych narodowości, według stanu zgłaszanego przez oddziały Czerwonego Krzyża, a myśmy przyjechali jako nadkontyngentowi. Paruset jeńców, przeważnie rannych. Wszystkie łóżka w lazarecie, co były jeszcze wolne, gdzie leżeli często ranni Francuzi, brani do niewoli na innych odcinkach, myśmy wypełnili. Była pomoc. W obozie Altengrabow XI A był Ildefons Gałczyński. Był naszym głównym Dolmetscherem, znał język niemiecki, francuski i chodził ze Stabarztem codziennie na przegląd chorych. W lazarecie leżeliśmy w łóżkach i mieliśmy pościel w biało-niebieską kratkę na kocach, dlatego że musi być porządek. Ordnung muss sein, koniec. Była bardzo wielka z jego strony pomoc, bo od razu się zorientował, który z nas w jakim jest stanie. Na przykład mnie zawsze jabłko przynosił. Przez to, że był jeńcem 1939 roku i jeszcze znał języki, był ceniony przez Niemców. Jak tylko coś mógł, to za papierosy, które dostawało się w paczkach amerykańskich, z zewnątrz przynosił. Na przykład jabłka, na jesieni był okres jabłkowy, ale trzeba było to przeszmuglować. Poświęcał nam bardzo dużo czasu, czytał swoje wiersze. Jak nas szesnaście osób na sali leżało w baraku, to sobie siadał gdzieś, wiersze mówił czy czytał, wiersz „Matka Boska Stalagów” i tak dalej. To był człowiek bardzo pozytywny dla nas z psychologicznego nastawienia, wierzył, że się kończy wojna, że będzie dobrze. Tak dotrwał z nami aż do oswobodzenia.
Nie jako bohaterów, tylko raczej frajerów – to muszę szczerze powiedzieć – że myśmy się zdecydowali przy takim słabym uzbrojeniu walczyć z największą potęgą, która ich gnębiła. Oni siedzieli w niewoli i mieli dostęp do radiowych wiadomości niemieckich: zwycięstwa po kolei, zajmowanie Europy. Oni od 1939 roku siedzieli.
Wydaje mi się że, jeżeli chodzi o dowództwo Mokotowa, to więcej nic nie można było zrobić, bo był przede wszystkim broni. Śródmieście było najlepiej zaopatrzone, Żoliborz pod koniec Powstania chyba też lepiej, bo miał więcej zrzutów ruskich, które były, kukuruźniki latały i w workach rzucały. Myśmy ciągle mieli amunicji. Co z tego, że były pistolety, jak nie było czym załadować? To nie była wina naszego dowódcy. Mnie się wydaje, że nikt sobie nie wyobrażał, że Powstanie przybierze taki kształt. Mówiło się, [że potrwa] parę dni, obsadzamy… To tak jakby Niemcy wyszli, oddali karabiny i poszli. A Niemcy w osiemdziesięciu procentach się nie ruszyli ze swoich stanowisk. To, co myśmy pozdobywali, to albo na krótko, albo w taki sposób, który Niemcom w niczym nie zagrażał. Jak z jednej szkoły ich wypędziliśmy, oni mieli dwie następne i dalej szachowali dzielnicę, to co myśmy im zrobili? Tylko ludzie się mordowali. Nasi żołnierze i oficerowie przedwojenni – ale to nie tylko nasi, bo to samo było na zachodzie – nie mieli wyobrażenia o walkach w mieście. Z jednej strony potężna armia, mająca artylerię, czołgi, karabiny, a po drugiej stronie Powstańcy. Myśmy słyszeli o powstańcach listopadowych i styczniowych, ale to było w lesie i nie zawsze było prawdą. To takie było porównanie. Nasze dowództwo nie było przygotowane do ataku i walki. Były pretensje. Wszyscy byli wojskowymi, podlegali rozkazom, trzeba było je wykonywać. Różnie z tym było. Nie mam jasnej oceny, chociaż po wojnie miałem możliwość rozmawiania z oficerami, miałem wujka oficera, który wrócił z korpusu Andersa. Wielokrotnie dyskutowaliśmy, on jako ten, który oswobadzał, a ja jako ten, który był wzięty do niewoli, to jednak też inna pozycja.
Bardzo krótko miałem wolność poza lazaretem. W listopadzie dostałem ataku zapalenia otrzewnej, mając nogę unieruchomioną, pobandażowany. Operację robił mi doktor Przybylski, Polak z 1939 roku. O nim są wzmianki w literaturze, bo on od 1939 roku był w niewoli. Operował mnie – wyrostek robaczkowy z rozległym wylewem do otrzewnej. Musiałem zostać dłużej w lazarecie nie z tytułu przestrzelonej nogi czy poranień, tylko miałem brzuch rozorany przez parę tygodni. Sączki mi wkładali i wyciągali naciągnięte ropą. Leżałem w lazarecie, gdzie leżeli ludzie bez nóg, bez rąk lub z takim stanami jak ja. Do lutego 1945 roku właściwie leżałem, tylko byłem przenoszony z baraku do baraku, aż stanąłem na nogi w lutym, a w marcu kazali nam pieszo iść do filii naszego obozu, Gross-Lübars, gdzie poprzednio były dziewczęta, które w zimie wyjechały do Oberlangen. Nas oswobodziła armia amerykańska, dosłownie na trzy dni i przyszli ruscy.
Powiedzieli: „Kto che na Zachód, kto chce do Polski?”. Zdrowi, pełni życia wsiedli na studebakery amerykańskie i pojechali za Łabę, na Zachód, a my łazarze ranni z brzuchami, nogami, byliśmy wiezieni samochodami armii polskiej, bo to już były Słubice, czyli Frankfurt nad Odrą. To już była granica, to był maj. Przywieziono nas do Frankfurtu i stamtąd do pociągów, tak że wylądowałem w Brwinowie w pierwszych dniach maja, już w oswobodzonej Polsce. Ludność cywilna we Frankfurcie, czyli w Słubicach, mówiła: „Wy wracacie? Przecież was wszystkich rozstrzelają! Z Zachodu wracacie do Polski Ludowej?”. Drugie uderzenie: już nie było opieki, zaczął się bałagan robić. Tak że to były same rozczarowania. Nie wiedzieliśmy, kto z rodziny żyje, miałem tylko wiadomość od siostry, że była w obozie i pojechała do innego obozu. Matka moja wylądowała w Ravensbrück, wywieziona z Żoliborza. Ojciec został w Guberni, bo mu się udało gdzieś wysiąść z pociągu. Rodzina była rozbita, ale wszyscy przeżyliśmy i spotkaliśmy się. Siostra wróciła w 1947 roku, była we Włoszech, była w Szkocji, chodziła do szkół, bo młoda dziewczyna. A ja potem byłem na Wydziale Architektury.
Prosto z obozu, z Brwinowa przyjechałem kolejką elektryczną do rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. O kiju, bo chodziłem o lasce, bo noga mi się nie zginała, piechotą przyszedłem na Żoliborz. Nie miałem pieniędzy, kuzyni mi pomogli przyjechać. Mieszkanie na Żoliborzu było niezniszczone. Był pocisk artyleryjski, który zniszczył ścianę, meble, ale moja ciocia, która wróciła zaraz po wejściu ruskich, to był 18 czy 19 stycznia, zabezpieczyła to mieszkanie, w którym mieszkaliśmy parę lat. Potem się przeprowadzaliśmy. Dla mnie było to tragiczne, dlatego że szedłem przez plac Napoleona, przez Mazowiecką – wszędzie ruiny – do Ogrodu Saskiego. Później getto, przez które musiałem przebrnąć do Dworca Gdańskiego. Parę godzin szedłem, żeby dostać się na Żoliborz, tak że to była przygnębiająca historia. Na Żoliborzu już był mój ojciec, moja ciotka, już było łatwiej. Mamy nie było i siostry, nie wiedzieliśmy, czy żyją. Dopiero później się wszystko wyjaśniało.
Każdy wracający z niewoli miał obowiązek zarejestrować się w Czerwonym Krzyżu. Na ulicy Pięknej, gdzie było gimnazjum, cofnięty budynek niedaleko Marszałkowskiej, dostawało się sto złotych i rejestrowano nas. Numer jeniecki podawało się, była rejestracja. To było podstawą do ujawnienia się. Ujawnienia zaczęły się chyba w lecie. Wojna się skończyła w maju, wróciłem w drugiej połowie maja, zaczęły się ujawnienia. W BGK był obserwator z bezpieki i myśmy musieli z zaświadczeniami z Czerwonego Krzyża, kto chciał się ujawnić, żyć i zostać… Ci, co uciekali z powrotem na Zachód, nie robili tego, ja nie miałem innego wyjścia, nie chciałem jechać gdzieś indziej, szczególnie że tu miałem rodzinę, wszystko. Przychodziło się i była rejestracja. Mam dokument, że w dniu takim i takim zgłosił się do przedstawiciela Ministerstwa Bezpieczeństwa szeregowy Wiesław, numer jeniecki i zaświadczenie Czerwonego Krzyża. Myśmy już byli w rejestracji w Szwajcarii. Jeszcze w czasie trwania wojny dostałem paczkę ze Szwecji, przysłaną przez ludzi dobrej woli na podstawie wykazów Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii. Było: Drzewiecki Wiesław. Paczka, gdzie były ciastka, chałwa, czekolada, a człowiek chętnie jadł kartofle i chleb. Jakoś wybierali, nie wszyscy dostawali, ale ja byłem takim, który akurat dostał. Było ogóle zainteresowanie, żeby pomóc. Dlaczego żądali ujawnienia? Bo podejrzewali, że wielu ludzi zostaje w konspiracji. Tak było. Przecież pod Częstochową moi koledzy byli dalej w konspiracji. Był rok 1947, przyznali się do tego po dwóch latach, ale tak było. Jak się już człowiek ujawnił, to potem był nakaz pracy.
Wobec tego, znów dzięki znajomościom, ojciec mój załatwił, że mnie przyjęli jako technika do magistratu Warszawy, który się znajdował na ulicy Otwockiej na Pradze, w szkole. Tutaj było wszystko zniszczone, remontowano gmach BGK, gdzie zrobiono później magistrat. Miałem kłopoty, furmanką jeździłem na Pragę – bo noga mnie ciągle bolała – żeby na Otwocką się dostać, a trzeba było płacić za każdorazowy przyjazd z Żoliborza. Bardzo się ucieszyłem, jak potem magistrat już był w BGK, bo z Żoliborza było bliżej niż na Pragę. Zacząłem pracować w sekcji inwentaryzacji majątku miejskiego. Spisywaliśmy szkoły, stan zniszczenia albo nadające się do odbudowy. Byli różni inżynierowie, którzy kierowali. Umiałem kreślić, umiałem dobrze pisać, to się wszystko przydawało, dzięki temu, że miałem szkołę graficzną, gdzie miałem przygotowanie rysunkowo-kreślarskie. Zaczęło się pracować. Ojciec zaczął pracować na uniwersytecie, bardzo krótko, dlatego że też część budynków na Krakowskim była zniszczona. Przeszedł jako księgowy do spółdzielczości spożywców na Żoliborzu, gdzie ojcu dali dobre warunki. Był księgowym, miał wszystkie uprawnienia, miał przedwojenne prawo badania bilansów. Tacy ludzie byli potrzebni, żeby pomóc. To tak pokrótce można powiedzieć.
Włączyłem się do odbudowy, byłem na Wydziale Architektury, każdego września przychodziliśmy odgarniać gruzy, układać cegły, które się zużywało później. Takie były miesiące odbudowy. Studiowałem, potem dostałem pracę w BGK, inwentaryzację robiliśmy jakiś czas. Jak zrobiłem tytuł inżyniera, to nakazem pracy trafiłem do biura projektów na Królewskiej, gdzie już było zorganizowane, byli inżynierowie przedwojenni, którzy prowadzili poszczególne pracownie.
Nie. Byłem przesłuchiwany parę razy. Potem, kiedy był pierwszy wyjazd do Niemiec, Ela już też była małą dziewczynką, zaczęli nam kazać wypełniać ośmiostronicowe formularze, gdzie były [informacje] od urodzenia, poprzez rodzinę, kto za granicą, kto wrócił, kto żyje, kto umarł. Nas potrafili nękać parę razy w ciągu roku, żeby to samo wypełniać. Myśmy się zdenerwowali, powiedzieliśmy: „Dlaczego mamy to samo pisać? Trzeba z tego zrobić odbitki”. A mieliśmy takiego pana, który był w biurze obserwatorem z MSW. Obok kadr oddzielnie siedział. Oni wyławiali różnych oficerów rezerwy i tak dalej. Kolega poszedł i przyniósł mi jakieś odbitki, a on do niego z pyskiem: „Jak dostałeś do wypełnienia…”. − „Ja z panem bruderszaftu nie piłem”. − „Jak dostałeś do wypełnienia, to ty mi odbitki przynosisz!”. − „A pan myśli, że ja co innego napiszę, jak będę panu dziesiąty raz pisał? Piszę prawdę”. Wtedy cała draka wyszła, że nas gnębią i każą wypełniać. Ale to były pewnie jakieś decyzje tych mniejszych piesków, którym zależało, żeby sprawdzić Na przykład niektórzy nie przyznali się, że byli w AK, bo nie pojechali do niewoli. Zaczęli pracować w Częstochowie, w Krakowie, gdzieś indziej, a później się okazało, że spotykają kolegę, który jest ich dowódcą, jest zweryfikowany. Były pierwsze zebrania. Myśmy pierwsze zebrania bardzo wcześnie mieli, na Chmielnej.
Zebrania ZBoWiD-u. Wstąpiliśmy do ZBoWiD-u, mieliśmy sekcję Pułku „Baszta” na Mokotowie. W dwóch oddziałach płaciliśmy składki, dlatego że nie było innej formy organizacji, żeby się ludzie starali o prawa inwalidzkie. Nie załatwiłem ich i żałowałem, bo wielu moich kolegów brało dodatki, a jak przeszli na emeryturę, to poczuli. Siostra dostała inwalidztwo za to, że była w Oberlangen, bo był znany jako obóz pracy, a to był wojskowy obóz, tylko one poszły do roboty. W ostatnich latach – siostra parę lat temu umarła – to był dodatek miesięczny prawie osiemset złotych do emerytury. Nigdy z tego nie korzystałem, a miałem wszelkie prawa. A jak na komisję poszedłem, to mnie zapytał doktor wojskowy w szpitalu na Koszykowej: „Pan leczył się po wojnie w związku z ranami powstaniowymi, był pan w jakichś szpitalach?”. − „Nie”. − „To nie ma żadnych podstaw, żeby pan dostał inwalidztwo. Może pan się starać, jak osiągnie pan wiek emerytalny o inwalidztwo stanu ogólnego”. Dali mi druga grupę, ale bez tych uprawnień, płacenia i tak dalej.
Na moim wydziale też byli aresztowania i to byli koledzy, którzy niestety bawili się, jeden drugiego sypał. Nagle na Wydziale Architektury kilku kolegów było aresztowanych – byliśmy chyba na drugim roku – siedzieli w więzieniach. Do tej pory z jednym się jeszcze ciągle kontaktuję, z jego żoną, bo oboje potem pracowali w biurze projektów. Jak zostali zwolnienie z więzienia jako studenci, to była sprawa, jak skończyć architekturę. Pomógł bardzo profesor Pniewski, projektant Sejmu, Sądów, który po prostu ich do swoich pracowni brał, żeby im umożliwić, żeby mieli w końcu uprawnienia, że ukończyli studia, bo studia były przerwane nie przez nich, tylko przez władze Ministerstwa Bezpieczeństwa. A z profesorem bardzo się liczono, Bierut bardzo się z nim liczył, to było najważniejsze. Jak powiedział, że bierze do swojej pracowni, to właściwie odpowiedzialność bierze, że człowiek będzie uczciwie pracował i tak dalej. Były takie historie, ale w sumie to było nie tak dużo. Ludzi będących w AK i studiujących na wydziale było dużo, nie umiem powiedzieć, jak to [było] w procentach, ale warszawiacy, co byli w okupacji, to mało zdarzało się, żeby któryś z nich nie uczestniczył.
Bardzo często. Każdy opowiadał, jak przeżywał, bo byli koledzy z Żoliborza, ze Starego Miasta, byli koledzy walczący na Starynkiewicza, w Śródmieściu, na Mokotowie, nieudane ataki na Okęciu. Można było rozmawiać, można się było kłócić. Mnie się wydaje, że się gloryfikują niektórzy ludzie i robią się na bohaterów, że go wzięli. Ja byłem dwa razy do bezpieki wzywany na Rakowiecką jako świadek w związku z przestępstwem dyrektora zjednoczenia. Trzymali mnie od rana do trzeciej po południu, wypuścili. Nie wiem, po co mnie wzywali. Coś chcieli potwierdzić, a ja powiedziałem, że go nie znałem. Czyli różne próby były: może ten powie, a może tamten. A potem się okazało, jakiś kolega mówi: „Mnie też wzywali”. Albo miałem historię, że zostałem wezwany do komendy policji, do Mostowskich. Elżunia była jeszcze malutka, mieszkaliśmy wtedy na Grójeckiej. Powiedzieli mi, czy sobie zdaję sprawę, że został złapany szpieg, który się posługiwał moją książeczką wojskową. Byłem na komisji, miałem książeczkę wojskową. Mówię: „To jest niemożliwe, bo nikomu książeczki nie daję − a to już było, jak pracowałem, byłem inżynierem. − Jak jeżdżę do hoteli, to nieraz książeczki i dowodu osobistego żądają”. Młody człowiek, to [pytają]: „Czy ma pan rejestrację wojskową?”. − „Ale nie zostawiałem tych książeczek”. Proszę sobie wyobrazić, że siedziałem dwie czy trzy godziny, a moja żona z malutkim dzieckiem. Poszedł do Mostowskich nie wiadomo po co. Prosi mnie ten facet, mówi tak: „Myśmy wszystko sprawdzili, wiecie, rozumiecie, ale wyobraźcie sobie, co byście na to powiedzieli”. Miałem książeczkę ze sobą. „To jest wasza książeczka, a to jest odbitka z waszej książeczki”. Patrzę, mówię: „Dobrze, ale tu jest jakieś nazwisko na S. Przecież jest inne nazwisko”. − „Nie chodzi o nazwisko. Patrzcie, tego samego dnia, ta sama data, co na waszej książeczce i podpis ten sam, co tutaj”. − „To znaczy, że ktoś wykorzystał, że wzięto druk książeczki i wypełniono go tak, jak rzeczywistą książeczkę i trafiło na Drzewieckiego”. Jak to powiedziałem, to się jeden na drugiego popatrzył. „No tak, ale to jest wzór waszej książeczki, czyli wasza książeczka była wzorem. Złapany szpieg ma taką książeczkę”. O trzeciej po południu oddali mi moją książeczkę i wszystkie dowody, zaświadczenia z pracy. Wróciłem do domu. Żona zmartwiona: „Co się nie odzywasz?”. − „Była długa sprawa”. Okazuje się, że były takie historie. Żeby się ukryć, jak człowiek nie miał książeczki, brali na wzór książeczkę z tej akurat serii i komisji, to była komisja na Woli. To musiało być autentyczne, żeby była kolejność, numer, data i musiał podpisywać ten, co podpisywał tego dnia. To byli też inteligentni ludzie. Całą okupację podrabiał mój starszy kolega Jankowski, była cała sekcja podrabiania dokumentów. To były emocje, bo ja mówię, że nie, a on uważa, że tak. Dali mi później spokój, bo miałem zawsze to samo napisane, zawsze prawdę, gdzie byłem, co robiłem, kiedy wróciłem z niewoli, że się ujawniłem. Jak są akta prawdziwe, nawet złe są przekonywujące. Bardzo dobre, tylko wymyślone – można się zawsze pomylić.
Tak. To były krótkie epizody. Jak wróciłem z niewoli, zacząłem pracować, to już trwały ekshumacje, bo poprzydzielano kwatery na wojskowym cmentarzu i niektóre nasze koleżanki albo matki tych, którzy zginęli, były proszone, kiedy sekcje Czerwonego Krzyża rozkopywały groby na podwórkach. Brałem udział w dwóch ekshumacjach. Jedna dotyczyła mojego kolegi, który był zabity, zresztą nie na Mokotowie, tylko na Starym Mieście, Janusz Budziszewski. Zwłoki były, wiadomo, w jakim stanie, po tylu miesiącach. Była jego rodzina. Chodziło o buty, wszystko się zgadzało, bo akurat miał takie buty na nogach, które w okupację nosił. To były przypadki. Trzeba było potwierdzić, wtedy brało się go do trumny i koledzy, którzy mieli siłę i chodzili, to go nieśli. Były alejki na cmentarzu wojskowym, leży w jednej z alejek. Zawsze go odwiedzałem, jak chodziłem, od dwóch lat niestety nie chodzę na cmentarz. W drugim wypadku była rodzina siostry, chodziło o potwierdzenie, żeby była identyfikacja, już nie NN, tylko likwiduje się grób taki i taki. Straszne rzeczy, bo po roku leżenia w ziemi, w wilgoci, glinie… To się tylko przyśnić może.
Nie, odwrotnie, bardzo dużo ludzi pomagało, brało udział. Potem spotykaliśmy się, okazywało się, że to byli koledzy z innych oddziałów, a pracowaliśmy w jednym biurze. Najlepsza była historia, że poznałem w czasie okupacji… Wchodzę do koleżanki, ona mówi: „Wiesiek, przedstawiam ci twojego kuzyna”. Patrzę, stoi facet, Drzewiecki. Ja Wiesław, on Wojciech. Proszę sobie wyobrazić, że on na początku Powstania został zabity na Mokotowie. Jest pochowany w naszej kwaterze „Baszty”, zaraz za pomnikiem, gdzie nasi generałowie leżą i jest Polska Walcząca. Bardzo chętnie zidentyfikowanych ludzi zabierały poszczególne ugrupowania. „Parasol” ma swoje ugrupowanie, „Baszta” swoje, za „Basztą” jest „Żywiciel”, inne oddziały. Jeżeli było wiadomo, że to był członek tego oddziału, dlaczego ma nie być pochowany w kwaterze? Było po kilkadziesiąt grobów i chowało się. Natomiast było, że umierali koledzy bardzo prędko po Powstaniu i rodziny chciały ich chować w grobach przy Powstańcach. Wiem, że na to cmentarze nie wyrażały zgody. Jeden z kolegów, którego matka była też uczestniczką Powstania, był pochowany gdzie indziej. Z dużymi trudnościami udało się go pochować w naszej kwaterze, bo matka była w Powstaniu, on. Dlatego nie chcieli, żeby, jak to się mówi, nie zaśmiecać ludźmi, którzy nie mieli nic z tym wspólnego. Nie było trudności, myśmy o groby dbali, później został zrobiony projekt krzyża, wykonano prefabrykaty dzięki komuś, kto pracował w zakładach betoniarskich. Wszystko się robiło, żeby był godny pochówek tych ludzi, ale tych prawdziwych, a nie takich, co się podszywali, chcieli koniecznie leżeć.
Czego innego się pewnie spodziewali i byli zaskoczeni, że to nie tak się układało. Niektórzy ludzie uważali, że jeszcze trzy dni, Anders przyjedzie, mamy wolność. Nikt nie pomyślał, że jeszcze najgorszy okres był przed nami. Powstanie było zakończone, a wojna zakończyła się dopiero na drugi rok, w maju.
Na pewno bym się przyłączył z taką świadomością, jaką miałem, nie z taką, jaką nabyłem później. Myśmy byli za mało uświadomieni następstwami. Dzisiaj jest to samo, głupoty, jakie popełniany w kontaktach międzynarodowych, są tylko godne skrytykowania, ale to już jest oddzielna sprawa. To taki obowiązek. W 1939 roku się nie zastanawiałem, byłem młodym chłopakiem, tym bardziej jak poszedłem do konspiracji. Byliśmy świadomi, że chcemy mieć wolną Polskę. Tak nas wychowywało harcerstwo, Przysposobienie Wojskowe. Jeździliśmy na strzelnicę do Rembertowa, uczyliśmy się strzelać z prawdziwych karabinów.
Tak Czesi myśleli w większości, lepiej na tym wyszli, bo za czasów niemieckich najlepsze zakłady lotnicze w Czechosłowacji produkowały broń dla Niemców. U nas tego nie było. To coś trzeba w sobie mieć, że czuje się taką potrzebę wzięcia udziału.