Tadeusz Witkowski „Almor”
Nazywam się Tadeusz Witkowski. W Powstaniu Warszawskim walczyłem w szeregach 9. kompani dywersji bojowej „Żniwiarz”.
- Czy pamięta pan wybuch II wojny światowej?
Pamiętam.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Pamiętam, że miałem iść do szkoły 1 września, do [szóstej] klasy. Okazało się, że w tym dniu zaczęło się bombardowanie Warszawy. Szkoła została odwołana i we wrześniu już do szkoły nie poszedłem, dopiero w październiku.
- Czy pamięta pan bombardowania, jakieś działania?
Pamiętam bombardowania, jeszcze jak bombardowano Wisłę, a mieszkałem nad Wisłą, blisko mostu – mostu Kierbedzia. Bombardowali Niemcy mosty: Kierbedzia, Poniatowskiego, kolejowy – wszystkie po kolei, [ale żadnego nie trafili]. Tak że to wszystko było w pobliżu Powiśla, tak że pamiętam dokładnie wszystkie bombardowania. [Często] musieliśmy się chować do piwnicy, nie było schronów, tylko po prostu piwnice, i alarmy były ogłaszane: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy. Uwaga, nadchodzi PK...”. – jakieś cyfry wymieniali. Wszystko to pamiętam dokładnie. [Najbardziej] pamiętam sprawy wyżywienia, bo było wtedy bardzo ciężko. W późniejszym już okresie, nie w pierwszym dniu. Nieprzygotowani byliśmy do działań wojennych, zapasów żadnych nie było. Tak że jako mały chłopak chodziłem na Ochotę do piekarni, na... Piekarnia była ulokowana tuż przy linii frontu. Musiałem przechodzić prawie przez całą Warszawę wtedy, jako mały chłopak, dwunastoletni. Narażony byłem na ostrzał artyleryjski, bo przeważnie zawsze ostrzeliwali Niemcy [główne ulice]. Jak już zbliżyli się do Warszawy, to ostrzeliwali z artylerii całe miasto i w szczególności Śródmieście. Tak że ciężko było się przedostać.
- Był pan wysyłany po chleb?
Sam chodziłem. Sam, z własnej inicjatywy, bo miałem tylko matkę i siostrę. Ojciec zmarł w 1939 roku, w lipcu.
- W domu był pan jedynym mężczyzną. Idąc po chleb, trzeba było gdzieś się chować?
Tak, tak, tak. Cały czas. Szczególnie jak szedłem Alejami Jerozolimskimi, to musiałem od czasu do czasu wskakiwać do bramy. A jak to ucichło, to biegiem. Ale przynosiłem, pamiętam, bułki długie, białe. Dwie, trzy nieraz mnie się udało kupić, bo nie dawali, tylko sprzedawali. Później chodziłem jeszcze za linię frontu nawet, tam [ludzie] zbierali ziemniaki, marchew i inne [warzywa].
W 1939 roku, tak. Właśnie w tamtych okolicach.
Tak. Na Banacha. To właśnie za to jeszcze chodziłem. To linia frontu. I tam na przedpolu zbierałem. Żołnierze nas puszczali, ale mówią: „Uważaj, bo już Niemcy będą mogli [Ciebie ostrzelać]. Cichutko, czołgaj się”. Musiałem to zrobić, bo nie było co jeść.
Na Powiślu.
Na ulicy Dobrej, numer 77. To naprzeciwko szpitala położniczo-ginekologicznego – teraz na Karowej. Dokładnie naprzeciwko była brama, w której mieszkałem.
- Rodzina bez ojca, bez żywiciela, to były duże trudności w czasie okupacji...
Jeszcze nam żołnierze trochę pomagali, bo w bramie mieli konie umieszczone i jakieś tabory były rozmieszczone na naszym podwórku. Jak żołnierz dostał obiad czy wyżywienie, to dzielił się z dziećmi.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina w czasie okupacji?
W czasie okupacji, to początkowo było bardzo ciężko. Pierwsze miesiące były okropne: głód. Dopiero później mama moja pojechała na wieś, bo tam miała rodzinę, znaczy babcia pochodziła ze wsi. Pojechała do rodziny babci i przywiozła trochę mąki, kaszy. Raczej ziemniaków nie woziła, bardziej produkty wydajne, a nie takie ciężkie. Mąka, kasza, fasola. To przywoziła do nas, do domu. A jak jej nie było, to my z siostrą prawie nie mieliśmy co jeść, jak pojechała mama. Trochę marchewki mieliśmy, to marchewkę jedliśmy, nic więcej.
- Co pan robił w czasie okupacji? Chodził pan do szkoły?
W czasie okupacji skończyłem szóstą i siódmą klasę szkoły powszechnej – tak to się wtedy nazywało. Nie podstawowa, a powszechna.
- Gdzie ta szkoła była? Pamięta pan adres?
Na ulicy Dobrej, róg Drewnianej. Do dziś dnia ta szkoła tam stoi. To znaczy od strony Drewnianej wejście było dla dziewcząt, a od strony Dobrej wejście było dla chłopców. Bo to była męska i żeńska – dwie szkoły.
- A w klasach byli sami chłopcy?
Tak, sami chłopcy i same dziewczęta. Osobne szkoły były. Moja, do której chodziłem, to była szkoła numer 34, a moja siostra chodziła do szkoły numer 41, ale w jednym budynku były te szkoły.
- W czasie okupacji w tym budynku była szkoła, tak?
Tak, była – cały czas.
- A czy korzystał pan na przykład z pomocy RGO?
Nie, nie. Z takiej pomocy nie korzystaliśmy. Może później jakoś.
- Co potem? Jak skończył pan szkołę powszechną, to co potem pan robił?
Matka mnie zapisała do szkoły, to przed wojną było gimnazjum mechaniczne na ulicy Targowej. Przed samą wojną liceum było budowane i do dziś dnia stoi ten budynek. Też tam szkoła jest teraz. Numer 86 chyba. Targowa, pod koniec, tuż przy Ratuszowej. Ale Niemcy tę szkołę zajęli na szpital. Już nie nazywała się szkoła gimnazjum, liceum, tylko nazywała się Państwowa Szkoła Ślusarsko-Mechaniczna.
- Takie szkoły egzystowały w czasie okupacji oficjalnie?
Tak, tak. Dokładnie tak się nazywała, mam nawet gdzieś świadectwo. Państwowa Szkoła Ślusarsko-Mechaniczna. Zajęcia praktyczne mieliśmy na ulicy 11 Listopada, w fabryczce – była przerobiona na naukę zawodu. A zajęcia teoretyczne mieliśmy na ulicy Chmielnej 88 – było tam gimnazjum kolejowe przed wojną, w tym budynku. Tak że jednego dnia mieliśmy zajęcia teoretyczne po południu, a drugiego dnia zajęcia praktyczne od rana, właśnie na ulicy 11 Listopada.
- Czy podróżowanie po mieście było zagrożeniem w czasie okupacji? Czy legitymacja szkolna chroniła pana przed niebezpieczeństwem? Czy w ogóle czuł pan wtedy zagrożenie?
Specjalnie się nie bałem. Tak że nie powiem, że się bałem, bo miałem dobre nogi i szybko biegałem. Zresztą w czasie okupacji nie [poruszałem się bez potrzeby po mieście. Łapanka] chyba że z zaskoczenia, z kilku stron, bo tak to ludzie się powiadamiali. Mówili: „Nie chodźcie tam, bo tam łapanka – albo coś takiego. – Omijajcie ten teren”. Tak że była solidarność społeczeństwa polskiego.
- Trzeba było bacznie zwracać uwagę?
Tak, oczywiście. Zresztą z drugiej strony takich jak ja to tak bardzo nie gonili Niemcy, tylko ludzi starszych. A ja sobie [nie pozwalałem na wiele]. Ile miałem? Czternaście lat. Nie byłem taki bardzo rozwinięty w tym czasie, że tak powiem. Dopiero później zacząłem trochę szybciej rosnąć. Tak że problemem dla mnie to nie było.
- Kiedy się pan zetknął z konspiracją?
Oczywiście, że się zetknąłem. W 1943 roku.
- Jak to się stało? Za czyją sprawą?
Chodziłem do szkoły razem... Znaczy kilku kolegów chodziło do szkoły – przyjaźniliśmy się po prostu. Nie ze wszystkimi się kontakty utrzymywało, ale się przyjaźniło z pewną określoną grupą osób. Jedna z tych osób miała właśnie kontakt z Armią Krajową, to był mój przyjaciel „Dyzio”, Zygmunt Zabłocki. [...] On mi powiedział, że jest taka możliwość, że on już należy i czy bym chciał się wciągnąć do Armii Krajowej.
- Ale pan miał czternaście lat wtedy, tak?
Nie. W 1941 roku miałem czternaście, a w 1943 miałem szesnaście. Ukończone miałem szesnaście – w lipcu się urodziłem, a propozycja padła gdzieś w sierpniu. W sierpniu wstąpiłem do Armii Krajowej. W jaki sposób? Spotykaliśmy się w mieszkaniach.
- Ale kolega panu dał kontakt, tak? Czy ktoś pana sprawdzał, czy ktoś pytał pana o coś, zanim pana przyjęli?
Nie. Jak to chłopcy rozmawiają ze sobą: „Chcesz?”. – „No to chcę”. – „No to w porządku. Skontaktuję cię”. To nie tylko mnie, ale jeszcze z naszej klasy poszedł Jurek Skowroński, ja, Tadzio Szperka, [Bogdan Szperka, Zdzisiek Białkowski, Rysiek Stasiak].
- Wiedzieliście o sobie, że wszyscy należycie, tak?
Tak, oczywiście. Myśmy utworzyli nową sekcję. Bo drużyna składała się z trzech sekcji, każda sekcja liczyła sześć albo siedem osób. Tak że drużyna [liczyła] około dwudziestu osób. Myśmy tworzyli sekcję i żeby właśnie tylko ta sekcja się z sobą spotykała. Więcej nikogo nie znaliśmy z tej drużyny. Tylko tych kolegów ze szkoły znałem […]. Tak że tworzyliśmy jedną sekcję.
- Pamięta pan moment zaprzysiężenia?
Tak, pamiętam dokładnie. Nawet datę pamiętam: 2 września 1943 roku.
- Gdzie odbyło się zaprzysiężenie?
W mieszkaniu kolegi. Myśmy odbywali zebrania w kilku mieszkaniach, właśnie u tych, którzy należeli do sekcji. On mieszkał na Poznańskiej i był sam, bo ojciec mu umarł, matka wcześniej jeszcze i on sam mieszkał, tylko starszy brat się nim opiekował, [który] mieszkał na Żoliborzu. U niego najczęściej odbywały się wszystkie nasze zebrania. Przychodził dowódca sekcji albo dowódca drużyny i prowadził z nami wykłady. Bo przecież normalnie przechodziliśmy szkolenie pojedynczego strzelca, żołnierza. Cały czas znajomość broni, topografia, minerka, to znaczy materiały wybuchowe, lonty, i tak dalej – tego wszystkiego nas uczyli. Cały rok mieliśmy wykłady. Już nie pamiętam, co ile to się odbywało, w każdym bądź razie może raz w tygodniu, może raz w miesiącu – nie pamiętam. Może dwa razy w tygodniu. Albo nie, raz na dwa tygodnie. Od czasu do czasu się spotykaliśmy. Właśnie mieliśmy zajęcia wojskowe.
- Czy jeszcze uczestniczył pan w jakichś akcjach, czy było tylko to szkolenie?
Przede wszystkim szkolenie. Poza tym mieliśmy zadanie oczyszczenia amunicji, bo gdzieś była wykopana, zardzewiała, zaśniedziała, to trzeba było ją wyczyścić. Jeździliśmy po hełmy na [Wawrzyszew].
Z cmentarza wojskowego. Z grobów [żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku w obronie Warszawy – braliśmy jako ich następcy].
- Co jeszcze pan robił w ramach działalności konspiracyjnej?
[Remont] hełmów trzeba było zrobić, bo były pognite skórki w środku, spróchniałe. Musieliśmy to wszystko od nowa wyrobić, oczyścić i pomalować na nowo. Tak że przygotowywaliśmy się do akcji „W”.
- Ale mówiono wam wtedy, że uczycie się tego wszystkiego, przygotowujecie się do czego?
Do Powstania.
- Do jakiegoś narodowego powstania?
Tak, tak. Już byliśmy przygotowywani. Nawet te hełmy – po co by nam były hełmy? Przecież na jakąś akcję byśmy w hełmach nie szli w mieście, gdyby [taka] była. Tylko to już przy otwartej walce z nieprzyjacielem, z okupantem.
- Czekaliście na to, że staniecie do walki z wrogiem?
Spodziewaliśmy się. Nam mówiono i przygotowywano do tego.
- Ale pamięta pan oczekiwanie, czy było tak: może będzie, może nie będzie?
Tak było: może będzie, może nie będzie. Nie było tak na pewno, na sto procent, że będzie. Ale trzeba być gotowym, przygotowanym, jednym słowem. Poza tym strzelania też mieliśmy. Nawet w rejonie, gdzie mieszkamy – na Gocławiu. Nie wiem, czy to Gocław wtedy nazywano, ale pamiętam, tu były tereny pagórkowate i tu strzelania z pistoletu nam robili. Z parabellum. Znajomość broni przecież przerabialiśmy. Tak że umiałem karabin z zamkniętymi oczami złożyć i rozłożyć, [pistolety] parabellum, visa, FN, angielski [sten i niemiecki MPI–42].
- Czy zetknął się pan wtedy z prasą podziemną?
Był „Biuletyn Informacyjny”. Dostawaliśmy „Biuletyn Informacyjny”, tak że... W bucie się przenosiło najczęściej.
- Czy jeszcze w jakichś akcjach brał pan udział?
Brałem udział w akcji likwidacji konfidenta. Ale bezpośrednio nie strzelałem, bo tylko mój dowódca drużyny, „Grzela”, strzelał.
- To na czym pana zadanie polegało?
Byłem w ochronie, w obstawie, jak to się mówi. W bramie stałem z kolegą [Zdzisiem Białkowskim], mieliśmy pilnować, żeby nie dopuścić do wtargnięcia Niemców czy ewentualnie kogoś innego. Do tego byliśmy potrzebni. I [mieliśmy] zabezpieczyć działanie naszych kolegów, którzy poszli do klatki schodowej. W bramie było wejście do klatki schodowej. Wykonali wyrok. To był konfident gestapo.
- Pamięta pan adres tego człowieka?
Tak, to było na ulicy Leszno, a numeru domu nie pamiętam. Niedawno jeszcze pamiętałem nazwisko tego, którego likwidowano, ale teraz już nie mogę sobie przypomnieć.
- Może to było jego nieprawdziwe nazwisko?
Może. W każdym bądź razie myśmy jeszcze chodzili tam na trzeci dzień czy na któryś. [Nekrolog] był wywieszony na bramie, że zginął tragicznie. Tak że nazwisko na pewno było dobre, bo to był mieszkaniec z tego domu. W mieszkaniu go zastali i tam został zastrzelony.
- Czy pamięta pan w ogóle, jakie emocje towarzyszyły temu zdarzeniu?
Emocje były ogromne. Przecież ile miałem wtedy? Szesnaście lat. Tak, na przełomie między szesnastym a siedemnastym rokiem życia. Poza tym chodzenie z bronią po ulicach.
- Duma, poczucie zadowolenia, że się nie jest bezbronnym wobec Niemców? Coś takiego?
Tak. Nie czułem się poniżony i bezbronny, [wiedząc], że w razie czego [mógłbym się bronić]. Ale z drugiej strony, to trzeba było uważać, nie można sobie było szarżować za bardzo – bronią wymachiwać na przykład.
- Czy pan jako mieszkaniec Warszawy zauważał, że inni również robili jakieś działania przeciw Niemcom? Czy to było do zobaczenia? Coś, co się działo w Warszawie? Co robili inni ludzie?
Za bardzo nie zaobserwowałem takich zjawisk. To można było zaobserwować tuż przed wybuchem Powstania. To był ogromny ruch młodych ludzi – jedni w jedną, drudzy w drugą – podejrzanie wyposażonych – jakieś teczuszki, płaszczyki i inne takie rzeczy. Wtedy było. A tak normalnie to nie było widać.
- Ale widział pan na przykład inne napisy na murach...
A, napisy na murach widziałem, pewnie. Oczywiście, że widziałem.
- Ale sam, będąc w konspiracji, spodziewał się pan, że inni też coś robią? Bo przecież wiadomo było, że nie tylko pan należy.
Oczywiście, że wiedziałem, że są. Miałem nawet kolegę, był w AL-u.
- Ale wiedział pan o tym wtedy?
Wiedziałem. Między przyjaciółmi nie było jakichś wielkich tajemnic.
- Właśnie, tutaj AL, tu AK, czy to były pana polityczne wybory, czy po prostu przystał pan do AK, bo tak się stało?
Bo tak się zdarzyło. Nie. Nie kierowałem się politycznymi wyborami, tylko zaproponowano mnie, mój najlepszy przyjaciel zaproponował, i wstąpiłem. Tak pozostałem w AK.
- Mówi pan, że tuż przed Powstaniem było widać na ulicy ruch. Czy spodziewał się pan, że zostanie skierowany do Powstania?
Do Powstania… To u nas była sprawa taka, że myśmy byli powiadomieni przez naszych dowódców, którzy z nami mieli ciągłe kontakty, że mamy od 28 lipca, w kilka osób, przebywać w jednym miejscu, żeby nie trzeba było pojedynczo wszystkich podrywać alarmem.
Myśmy siedzieli... To było tak: „Ordon”, to Rysio Stasiak, ja i Tadek Szperka. W trzech siedzieliśmy u mnie w domu i czekaliśmy od 28 lipca, to był piątek, sobotę i niedzielę. Ale w niedzielę, ci moi koledzy, którzy byli u mnie – siedzieliśmy, czekaliśmy na wezwanie – mówią: „A, już chyba nic nie będzie i pójdziemy do domu”. Oni mieszkali na Pradze: jeden na Targówku, drugi na Łochowskiej. No i zabrali się i poszli. Mówię: „Zostańcie jeszcze, może akurat dzisiaj przyjdzie. Niedziela, spokój. Pod wieczór może”. – „Nie, idziemy, bo głodni jesteśmy. Idziemy do domu, żeby nas rodziny zobaczyły, [że] jesteśmy”. Dwa dni siedzieliśmy.
- Mieliście jakąś przygotowaną opowieść, dlaczego akurat trzech młodych ludzi w mieszkaniu?
Nie. U nas nie było takiej obawy, na Powiślu. Bo to ludzie, którzy mieszkali kupę lat i byli zżyci z sobą. Każdy o każdym wszystko wiedział.
- A pana rodzina wiedziała, że pan jest w konspiracji?
Matka raczej nie, nie mówiłem jej. Ale siostra wiedziała. Starsza ode mnie siostra, to wiedziała o tym. Ona też kiedyś coś tam się kręciła.
- Co wydarzyło się wtedy, jak oni poszli do domu w niedzielę?
Akurat przyszedł łącznik do mnie – „Czubatka”, taki pseudonim miał. Jak oni poszli do siebie, do domu, to się wybrałem nad Wisełkę. Poszedłem sobie na spacer, popatrzeć. Bo siedziałem trzy dni w domu, to już mi się znudziło siedzieć i poszedłem sobie nad Wisłę. Do Wisły parę kroków miałem. Z Dobrej do Wisły, to ile to jest? Trzydzieści, może pięćdziesiąt, no – do stu metrów. Patrzę, moja siostra idzie z jakimś facetem. Nie znam tego chłopaka, nie wiem, co to za jeden. On przyszedł do domu, a siostra wiedziała, że poszedłem nad Wisłę i ona przyprowadziła go do mnie nad Wisłę. Mówi: „Jest alarm ogłoszony. Jedziemy na Żoliborz”.
Tak, tak. Tyle że poszedłem do domu, z matką się pożegnałem i od razu pojechaliśmy tramwajem na Żoliborz.
- Jak pan był ubrany, gdy szedł pan na walkę?
Normalnie, tak jak zawsze. Nic specjalnie nie miałem, żebym mógł się przebierać – jakieś buty oficerki, czy jakieś tam... Nie. Normalne buty miałem, normalne spodnie, normalną marynarkę czy coś – nie pamiętam nawet, co tam.
- Ale zastanawiał się pan, czy idzie się na długo, na krótko?
Nie. Nic się nie zastanawiałem. Nie namyślałem się. Na tyle nie byłem przewidujący. Nie liczyłem się z tym, że to może być tak długo.
Pojechaliśmy na Dolny Żoliborz i zaprowadził mnie do [willi, w której] magiel duży był, na korbę się kręciło – pościel na wałkach nawinięta i maglowane. Nasza drużyna... Chyba cały pluton tam nie był. Dwie drużyny pewnie były, bo nie za dużo nas było. Jak przyszedłem, było już kilkunastu chłopaków. Nie znałem ich wszystkich. A faktycznie z mojej sekcji, to tylko ja jeden doszedłem. Bo Rysio Stasiak i Tadek Szperka poszli do domu, pozostali w innym miejscu czekali, tak że tylko ja jeden byłem. W końcu dowódca drużyny mówi: „Czy ty wiesz, gdzie oni mieszkają?”. Mówię: „Wiem, gdzie oni mieszkają”. Przyszła łączniczka i podałem jej adres, i ona powiedziała, że powiadomi. Na Pragę pojechała i powiadomiła Ryśka Stasiaka „Ordona”. Przyjechał z nią. A tego drugiego, Tadzia Szperki, nie zastała w domu. Tak że on nie mógł sam przyjechać, bo adresu mu nie podała. [Pozostałych kolegów oczekujących na łącznika w mieszkaniu Jurka Skawieńskiego na ulicy Poznańskiej nie powiadomiono i w związku z tym nie przybyli w rejon koncentracji plutonu. Dołączyli oni do oddziałów powstańczych w Śródmieściu].
- Pamięta pan, gdzie to było? Adres pierwszego miejsca zgrupowania?
Nie pamiętam dokładnie. Wiedziałem, pamiętałem, ale teraz mnie wszystko powylatywało.
- Tam doczekał pan do wybuchu Powstania?
To było tak. To była niedziela wieczorem. Siedzieliśmy tam poniedziałek i we wtorek o godzinie piętnastej wyprowadzili nas stamtąd. [...] A, nie. Jeszcze przedtem dostaliśmy broń, umundurowanie.
To było robocze umundurowanie, robocze ubranie stalowego koloru. Była bluza i spodnie do tego, stalowego koloru. To tak wyglądało [kolorystycznie], jak lotnicy niemieccy mieli [umundurowanie].
Broń dostałem parabellum i dwie „sidolki”. To takie granaty, wygląda jak konserwa. Własnej, polskiej produkcji, konspiracyjnej produkcji.
- Gdzie pan się potem stamtąd przeniósł?
To ja się tam nie przenosiłem.
- Ale już szliście tak otwarcie, maszerowaliście?
Tak, tak. Otwarcie wyprowadzeni zostaliśmy i otwarcie szliśmy...
Tak, gdzieś koło piętnastej. Tak. Bo Powstanie wybuchło na Żoliborzu dużo wcześniej. Na godzinę siedemnastą było. A tam, w związku z tym że „Świda”, kapral podchorąży, przewoził broń, natknął się na Niemców i w związku z tym wybuchła strzelanina, i Powstanie musiało wybuchnąć wcześniej.
- Czyli panowie już maszerowaliście w pełnym umundurowaniu. A coś powiedzieli, gdzie idziecie, jakie będzie wasze zadanie?
Mówili, że mamy zdobywać baterię artylerii przeciwlotniczej na Burakowie.
Prowadzili nas dowódcy.
- To był dla pana znany czy zupełnie nieznany teren?
[Tak], pierwszy raz się tam obracałem. Ale jak już szli inni, to z nimi szedłem taką tyralierą. Tyralierą przez plac Lelewela doszliśmy do ulicy Krechowieckiej, później do Słowackiego i przez Słowackiego mieliśmy przeskoczyć, tam jest prochownia, i na Buraków później się przemieszczać. Ale to było wszystko zaplanowane, tak jak później się dowiedziałem, na godziny wczesnoranne, kiedy jeszcze można było skrycie podejść [i] zająć postawy wyjściowe do natarcia. A w związku z tym, że to się wszystko zmieniło, to chcieli atakować w biały dzień, dochodzić do postawy wyjściowej i dopiero tam atakować artylerię w Burakowie.
- Ale z czym, z jaką bronią, szliście na artylerię? Jak oddział był wyposażony?
Różna była broń. Miałem parabellum, a niektórzy mieli MG-42, inni mieli karabiny, jeszcze inni jakieś inne uzbrojenie. Cały 230 pluton szedł, [każdy miał jakąś broń].
- Czy w pana ocenie to było dobre uzbrojenie na zdobywanie baterii artylerii?
W mojej ocenie to nie potrafiłem wtedy jeszcze oceniać tego. Dostałem rozkaz, broń i idę do ataku.
Doszliśmy do ulicy... Taka odkryta ulica, tam nie było jakiejś nawierzchni, tylko między blokami niby ulica była, a rosły ziemniaki. Ludzie sobie tam ziemniaki sadzali i jakieś jarzyny i inne. Robili działki. Między blokami, niby to ulica, ale to nie była ulica – teren nieutwardzony. Dochodzimy do budynku, a z prawej strony był budynek szkoły gazowej. Tam siedzieli Niemcy. Oni zajmowali ten [teren] po prawej stronie. Jak myśmy doszli do budynku, to puścili nad nami serię. Tak że gdzieś tyle nad głową poleciała cała seria, tynk się posypał na głowy.
- Ale to było blisko placu Wilsona?
[Niezbyt blisko, około pół kilometra]. Krechowiecka odchodziła od Słowackiego do placu Lelewela. A na dole placu Lelewela, po [lewej] stronie, była szkoła gazowa i tam właśnie siedzieli Niemcy. Mieli swoje koszary i umocnieni byli i tam prowadzili ogień do nas – z boku. Wtedy rozpoczęli strzelaninę, jak myśmy dochodzili do ulicy Krechowieckiej. Ale to nic. Przebiegliśmy jeszcze kawałek po kartoflach, a tutaj się okazało – Słowackiego jechała kolumna czołgów. Jeden z tych czołgów wjechał w ulicę Krechowiecką. A myśmy padli, w ziemniakach leżeliśmy. Wjechał i podjeżdża do nas, tak że przed oczyma, patrzę, gąsienica wielka, prosto na mnie zmierza. Ale myślę sobie, w razie czego to się odkręcę i przerzucę, żeby nie wjechał na mnie. Ale zatrzymał się jakieś pięć metrów ode mnie. Myślę sobie: trzeba jeden z granatów pod gąsienicę cisnąć. Jakby chciał ruszyć, to wtedy mu wybuchnie. Może wiele mu nie zrobi, ale może go nastraszy. To chyba „Tygrys” był, potężny czołg gąsienica, szeroki. Podrzuciłem jakoś „sidolkę”, że ona znalazła się blisko gąsienicy. Myślę: trzeba się teraz powoli wycofywać. Ale znów wiedziałem na tyle ze szkolenia, że czołg ma widoczność, ma strefę [martwą], że za bardzo nie można się wychylać do przodu albo w lewo czy w prawo. Tak żeby być jeszcze w strefie martwej. Ale trzeba było się wycofać, bo jak on wjedzie na [„sidolkę”], to i tak [„sidolka”] może wybuchnąć. Wiele mnie nie zrobi, odłamki nie [dolecą], ale ogłuszyć może. Wycofałem się troszeczkę, powolutku do tyłu, czołgając się do tyłu. Był na razie spokój. Patrzę, co się będzie działo. A koło mnie jeszcze jeden, Rysio „Ordon”, i jeszcze z tyłu, z boku też chłopaki byli i widziałem, jak jeden się bliżej budynku z prawej strony znalazł, podczołgał się bliżej i przez okienko do piwnicy wskoczył. A myśmy już bliżej czołgu byli i nie mogliśmy się ruszyć. Trzeba było czekać na dalszy rozwój wypadków. Okazuje się, że czołg jednak się wycofał. Złapałem swoją [„sidolkę”] z powrotem i zaraz naprzeciwko – leżeliśmy na wysokości bramy – do bloku przy Krechowieckiej 6, bo pierwszy był 5, a to było 6, tam nas zawołali, żebyśmy weszli do bloku. Weszliśmy do bloku. [To znaczy] część naszego plutonu, bo część jakoś przeszła wcześniej przez Słowackiego, a część do bloku i okrężną obronę nam zarządzili. Poobsadzali nas.
Trafiłem do mieszkania pani Bąkowej, na parterze mieszkała. Mieliśmy ochraniać budynek od strony placu Lelewela (bo jej okna wychodziły na plac Lelewela), a inni koledzy dookoła w tym bloku, bo blok był w kształcie litery „U”. Stroną zabudowaną [z bramą] był od Krechowieckiej i [z prawej strony] była Słowackiego, a tu [z drugiej strony] był plac Lelewela. A [z przodu] odkryty [teren] i był płot drewniany. Mieliśmy tam [się bronili], bo obawiali się nasi dowódcy, że pójdzie natarcie niemieckie i będą chcieli wejść do tego bloku, ale jakoś się to rozeszło po kościach, Niemcy się wycofali. Nasi też stamtąd wrócili z powrotem i czekaliśmy aż zrobi się ciemno. Potem przyszedł rozkaz, że mamy koncentrować się na dole, bo na placu Lelewela był taki stok, że na dole pod Szklanym Domem ma być zbiórka. Wyszliśmy na zbiórkę. Idziemy, bo mój kolega razem ze mną cały czas się trzymał, „Ordon”. Razem do szkoły chodziliśmy, cały czas razem się trzymaliśmy w tym obcym środowisku, bo więcej naszej [sekcji] już nie dotarło, tylko nas dwóch było. On w poniedziałek dołączył – łączniczka powiadomiła i przyprowadziła go w poniedziałek, bo była po niego. Idziemy na zbiórkę, przewodnik prowadził nas, i patrzę, karabin leży, mauzer. Podniosłem mausera i już miałem mauzer i pistolet, i parabellum. Ale mój kolega później przyszedł, na drugi dzień w poniedziałek, nie w niedzielę, to już broni żadnej nie dostał, tylko dwa granaty. „Filipinkę” chyba i „sidolkę”. „Filipinka” większa była. Ale broni nie dostał. To Rysiowi dałem pistolet parabellum, a sobie zostawiłem karabin, mauzera.
- Ale jak pan szedł z parabellum, to czuł się pan uzbrojony?
Nie, nie bardzo. Nie. Co to parabellum? To dobre do walki gdzieś w pomieszczeniu, a nie na odległość. Ale karabin już miałem, to była broń. A jeszcze dokończyć [chciałem], bo to była taka ciekawostka, bo nigdzie tego nie widzę i nigdzie nie spotykałem się z tym, żeby ktośkolwiek na ten temat pisał. Z lewej strony palił się Marymont, niektóre budynki, bo to drewniane były domki. To się paliło i [była] taka łuna pożaru. Tragicznie to wszystko wyglądało, tu Szklany Dom przed nami. Wystąpił dowódca jakiś, już nie pamiętam, kto to był – nie znałem jeszcze wtedy tych dowódców – i dopiero zaczął opowiadać, że pierwszy dzień Powstania nie udał nam się, nie wyszło. Zaskoczeni zostaliśmy właśnie wcześniejszym wybuchem Powstania. Tak że wszystkie nasze plany się pokrzyżowały i niestety będziemy musieli wyjść do Puszczy Kampinoskiej. Później wystąpił ksiądz, pamiętam, i udzielił ogólnego rozgrzeszenia wszystkim. Nie pamiętam, jak to się nazywa takie ogólne rozgrzeszenie, bo jest specjalna nazwa.
- Taki odpust zupełny w obliczu śmierci?
Tak, tak. Że to wszystko... Ogólne rozgrzeszenie dla wszystkich uczestników, bez żadnej spowiedzi. Tak że to wywarło na mnie duże wrażenie. Takie rozgrzeszenie, to myślę sobie, że już chyba niedługo życia mi zostało.
- A nie miał pan ochoty wrócić wtedy do domu?
Nie, nie. Nie myślałem nawet o domu. No i maszerowaliśmy całą noc. Nasz pluton szedł w szpicy, prowadził. Przewodnik był, oczywiście myśmy nie prowadzili, tylko zabezpieczaliśmy marsz kolumny, a kolumna się ciągnęła chyba ze dwa kilometry. Faceci w kapeluszach, [niektórzy z parasolami i walizkami. Natomiast wielu bez jakiegokolwiek uzbrojenia] – śmiesznie to wyglądało, takie wojsko. Do Puszczy maszerowaliśmy całą noc. A deszcz lał okropnie. Między różnymi siłami niemieckimi jakieś stanowiska artyleryjskie, jakieś [enklawy niemieckie] – przechodziliśmy między nimi.
Nie, nie, nie, nie! Oni nie wiedzieli, bo musiała być zachowana ogromna cisza. Czasami jakąś rakietę wystrzelili, to wtedy wszyscy padali, tak że jakoś udało nam się przejść bez żadnych komplikacji. Z tym że nastąpił jeden wybuch, wybuch granatu. Okazało się, że to jeden z naszych kolegów, pseudonim miał „Baron”, padł. Znaczy rakieta oświetleniowa wystrzelona została przez Niemców, on padł i ten granat trzymał na pasku i mu wybuchł na brzuchu. Tak że z niego już nic nie zostało. Znaczy żył jeszcze, a jego prawdopodobnie... Słyszeliśmy jeszcze strzał, w naszym plutonie to było, i okazało się, że jego najlepszy przyjaciel go dobił. Chociaż później przeprowadzali dochodzenie, ale nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Bo to był najlepszy jego przyjaciel i zdawał sobie sprawę, że w tych warunkach on nie ma szansy przeżyć. Zresztą on go prosił: „Dobij mnie”. Dobił go strzałem z pistoletu. Później się dowiedzieliśmy się, ale dość [długo] po wojnie, kto to go dobił.
- Co potem? Drugiego dnia byliście w lesie?
Doszliśmy do Sierakowa. Taka miejscowość w Puszczy Kampinoskiej, taka wioska biedna, w piaskach, zasypana cała. Okropnie tam biedni ludzie żyli w tych piaskach. Siedzieliśmy tam cały dzień w Sierakowie. Kupili jedną kurę od gospodarza, nagotowali rosół na cały pluton, zjedli kurę i to wszystko, co myśmy mieli do jedzenia. Całą noc, [na rozkaz pułkownika „Żywiciela”, maszerowaliśmy z powrotem do Warszawy na Żoliborz].
Potem wróciliśmy na... Decyzja podjęta... Opisują w książkach, ale decyzję dowódca... Właściwie nasz dowódca pułkownik „Żywiciel” postąpił niewłaściwie, wyprowadzając nas z Warszawy do Puszczy Kampinoskiej, po nieudanym pierwszym dniu Powstania. Dlatego że pokrzyżował plany strategiczne wyższego dowództwa. A dowódca ma prawo podejmować decyzje, ale w zakresie taktycznym, a nie strategicznym. Strategia jest dla dowódców [takiego szczebla] zakazana.
- Ale wtedy jakoś komentowaliście to?
Nie! To już teraz komentuję.
- Ale rozmawialiście, że wychodzicie z Warszawy, że nie będziecie walczyć?
Miałem siedemnaście lat i za wielkiego doświadczenia życiowego nie miałem, to nie mogłem komentować tego i nie komentowałem. Wykonywałem to, co do mnie należy. Kazali mi iść, to szedłem. Kazali paść, to padałem. Jaka moja rola jako strzelca? Co miałem do decydowania? Nic. A mądrzenia się tym bardziej nie.
- Potem jak przyszedł rozkaz, że wracacie, to po prostu spakowaliście rzeczy i wróciliście, tak?
Jakie rzeczy? Żadnych rzeczy tam nie miałem. Karabin tylko. Tak jak stałem – to był cały mój majątek, który miałem. Żadnych bagaży, żadnych walizek, żadnych teczek. Nic. I karabinek w kieszeniach [amunicja]. Przepraszam, nie, dopiero później chlebak dostałem, na Żoliborzu, jak wróciliśmy. Dopiero później.
- Gdzie miał pan miał miejsce stacjonowania, jak wróciliście?
Ale to jeszcze zanim dojdziemy do Żoliborza, to jeszcze będzie Zdobycz Robotnicza. Tam dopiero było. Doszliśmy do Zdobyczy Robotniczej. Pluton nasz rozmieścili w willi przy ulicy Chełmżyńskiej. A pozostałe plutony naszej kompanii... my po prawej stronie ulicy Chełmżyńskiej, a oni po lewej stronie ulicy. Mieliśmy tam przyczaić się, siedzieć do wieczora tego dnia, żeby dalej kontynuować marsz, bo nie zdołaliśmy przejść, przecież lotnisko zaraz było niemieckie. Niemcy obserwowali to wszystko, ten teren. Pod obserwacją niemiecką. Tak że taka kolumna to by nie przeszła. Tym bardziej że ciągnęła się chyba na dwa kilometry ta kolumna – [złożona] z tych wszystkich oddziałów żoliborskich, które zdecydowały się opuścić Żoliborz. Powracały później. Część nie wróciła i została [w Puszczy], jakiś rozgardiasz tam był, innymi słowy. Ale
gros wróciło. Doszliśmy do Zdobyczy Robotniczej. Każdy zmęczony, bo dwie noce nie spaliśmy i dwie noce lał deszcz okropny – wszystko było przemoczone doszczętnie. Nie było miejsca suchego na mnie. Wszystko mokrzusieńkie, za wyjątkiem butów, bo miałem bardzo dobre buty. Tam miałem sucho, a tak cały byłem mokry. Położyliśmy się na podłodze i kimonko. W pokojach nas rozmieścili. Akurat trafiłem na pierwsze piętro. Jeszcze dwóch czy trzech kolegów [tam] było.
- A byli też właściciele mieszkania?
Oni siedzieli w piwnicy. Na wszelki wypadek. A my w ich pomieszczeniach, w ich pokojach. Nawet nie pamiętam, żeby za bardzo umeblowane [one] były. Tak że nie było gdzie się położyć, to na podłodze się położyłem. Nawet pamiętam, że parkiet był z klepek robiony. Nagle ktoś przyszedł, mówi: „Niemcy”. Poderwaliśmy się wszyscy na nogi, patrzymy przez okno, bo jakaś czujka tam stała, jakaś warta, to on zauważył, że Niemcy się zbliżają i powiadomił nas. Patrzymy, a tu prawie pod naszym budynkiem, w którym myśmy siedzieli, tyraliera niemiecka leży. W mundurach lotniczych, podobne do naszych mieli, takie stalowe. I my takie stalowe, te drelichy robocze. A oni normalne mundury sukienne mieli. Ale jeden z naszych kolegów, dowódca, krzyknął: „Ognia!”. Erwin, kapral „Tomek”, miał MG-42, bardzo, bardzo dobry karabin maszynowy, niemiecki. Taki na taśmę. Rąbnął lufą w szybę, wybił szybę i po Niemcach posiał. Tak że część padła, część się poderwała i zaczęli się wycofywać. A nas wyprowadzili do przeciwuderzenia. Z tym swoim karabinkiem goniłem Niemców, jak uciekali przede mną. Długo ich goniłem. Później budynek był po drodze samotnie stojący, to na górę wszedłem, na drugie chyba piętro, i jeszcze z piętra strzelałem do nich, jak uciekali. A później znów dalej goniliśmy. Tak że oni przed nami uciekali, a myśmy nacierali. Tak że przeskoczyliśmy ulicę, nie wiem, jak ona się nazywa, kocimi łbami była wybrukowana. Dalej pola, takie pagórki były: doły i górki, doły, dolinki, małe pagóreczki. Ale takie nawet dobre do [obrony], było gdzie się schować. Do [natarcia] nie bardzo. […]
Nie, nie. Jeszcze nie. My nacieraliśmy, a oni uciekali. A potem doszły nowe siły niemieckie i oni przeszli znów do przeciwnatarcia. To myśmy zalegli na linii takiej, tyralierze. Trochę w przodzie byłem, przed wszystkimi innymi. Później, z lewej strony, nadjechał czołg. Od tyłu, z lewej, taka nasza linia, tak że prawie był troszeczkę z tyłu, na skos od nas. I dopiero zaczął siać z broni maszynowej. Tak że chłopaki jeszcze, co najbliżej niego byli, obrzucili go granatami, ale on dwóch jeszcze zabił czy trzech nawet. Jeden mój kolega ze szkoły tam padł. „Dąb” pseudonim miał – Wierzbicki. Bolek Wierzbicki. Został zabity.
- Czy pan pamięta uczucia, jak kolega ginie? To budzi niepokój?
To straszne uczucie.
- Czy pan myślał o tym, że pan będzie następny?
Nie, tak specjalnie nie myślałem, że będę następny. Ale się liczyłem z tym. Znaczy leżałem w takim dołku, prowadziłem ogień do Niemców ze swojego mauzera i wybrałem sobie dobre stanowisko, dlatego tak się więcej wysunąłem, bo tam było wygodniejsze stanowisko – takie, można powiedzieć, naturalne wgłębienie, jak wnęk strzelecki. Takie nawet dosyć głębokie, że dobry widok miałem w teren, ale skryty byłem od przodu. Skryty byłem, tylko głowa mi wystawała. Ale od strony czołgu, to plecy miałem gołe, tak że mnie widział. Ale udałem, że leżę nieruchomo. Nie ruszałem się w ogóle. Tak że mnie nie dostrzegł i nie posiał, ale jakoś udało mi się uniknąć ostrzelania. Czułem, że mnie te pociski już prawie wchodzą w plecy. Jeszcze opaskę miałem... Nie pamiętam, chyba na prawym – bo raz na lewym, raz na prawym. Już nie pamiętam. Tak że schowałem tę opaskę [razem z ręką za siebie], żeby nie było jej widać, [a] mundur stalowy, to może myśleli, że Niemiec jakiś leży. W każdym bądź razie nie strzelali do mnie. Żadne pociski, z tej strony od czołgu, nie dotarły do mnie. A później... Wysunięty byłem w przodzie, ja wiem, [dwadzieścia, trzydzieści] metrów i tylko mnie koledzy donosili amunicję. Bo cały czas prowadziłem ogień i się zdziwili, dlaczego mnie nie trafiło. „Tomek”, kapral który rozpoczął strzelanie z MG-42, dostał prosto w czoło. I w hełmie był. Przez hełm przeszła kula, pocisk przeszedł, i na wylot mu przeleciał przez głowę. Trup na miejscu. Taki fajny chłopak.
- Jak się to skończyło wszystko?
[Czołg odjechał, pozostała przed nami nacierająca tyraliera niemiecka i ostrzeliwująca nas artyleria przeciwlotnicza z Burakowa. W pewnym momencie w pobliżu mojego stanowiska strzeleckiego wybuchł pocisk artyleryjski, wybuch spowodował przysypanie mnie grubą warstwą piasku, spod którego jako poważnie ogłuszony, z trudnością udało mi sie wygrzebać. Niemcy silnie ostrzeliwali artylerią nasze pozycje i dlatego nie podejrzewałem, iż mnie namierzyli, a tylko przypadek sprawił wybuch pocisku artyleryjskiego w pobliżu mego stanowiska. Stanowiska postanowiłem nie zmieniać dla utrzymania łączności wzrokowej z resztą plutonu. Wybuch pocisku spowodował pęknięcie błony bębenkowej ucha prawego, co stwierdził lekarz po przybyciu na Żoliborz. Długi czas źle słyszałem, a teraz jeszcze gorzej.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Potem przyszli do mnie. Dowódca drużyny podczołgał się i mówi: „Słuchaj, my się wycofujemy, a ty będziesz nas osłaniał teraz”. Niemcy coraz bardziej się zbliżali, chociaż nie za energicznie nacierali. Nie. Tak sobie... Bo to lotnicy byli, to nie była piechota typowa, tylko lotnicy w mundurach z artylerii przeciwlotniczej. To oni za bardzo piechotnikami nie byli. [Ani] ducha wielkiego nie mieli do natarcia, tak że zeszło nam chyba do późnego wieczoru. Już ciemno się zaczęło robić, a jeszcze na tym polu byliśmy. Mówię: „Dobrze”. Oni się wycofali, odczekałem jeszcze jakiś czas. Jeszcze od czasu do czasu strzeliłem i później za karabin i tak... Chyba żaden biegacz by mnie nie przegonił. A tylko za mną świetlne pociski leciały z działka szybkostrzelnego. Do jednego człowieka rąbali z działka. Ale jakoś tak mi się udało, że nawet odłameczek żaden, nic mnie nie ruszyło. Z tym że tyle czasu [tam] strzelałem, prowadziłem ogień z tego samego miejsca – nie zmieniałem stanowiska, bo miałem tam dobre stanowisko – to mi się udało to po prostu, dlatego że nie miałem hełmu na głowie. Włosy miałem kędzierzawe, skręcone – nie takie jak teraz.
[Tak]. Właśnie o to chodzi, że nie widzieli. A tam trawa rosła, tak że moje włosy z tą trawą (bo blond włosy miałem) się zlewały razem. Tłumaczyli nawet koledzy, później mówili: „Ty uniknąłeś tego, że hełmu nie miałeś. Gdybyś miał hełm, to na pewno byś nie przeżył”. Najlepszy dowód, że też Niemców widziałem w hełmach, jak byli. Kopułeczka. Też celowałem w tę kopułkę. [Mimo to hełmy były przydatne, a zwłaszcza w walce w warunkach miejskich, chroniły głowę przed drobnymi odłamkami, pociskami pistoletów maszynowych i nabijaniem guzów w trakcie przechodzenia piwnicami z przejściowymi otworami o małych przekrojach. Dlaczego nie miałem na głowie hełmu? Przecież w konspiracji przygotowywaliśmy je do naszego wyposażenia na okres jawnej walki z hitlerowskim okupantem! Mój hełm pozostał w piwnicy Zdzisia Białkowskiego, który ochoczo zgłosił się do przechowywania hełmów całej sekcji w jednym miejscu, w celu zmniejszenia możliwości wykrycia ich przez Niemców. Zdzisio i jego grupa nie zostali powiadomieni o koncentracji AK i nie dołączyli do naszej kompanii, a do walk w Powstaniu Warszawskim włączyli się na Śródmieściu. Z powodu u kontaktu z Białkowskim nie byłem w stanie odebrać mojego hełmu z jego schowka w piwnicy. Pewna sympatyczna starsza Pani, wdowa po rotmistrzu kawalerii, w pierwszej połowie sierpnia, ofiarowała mi swoje pamiątki po mężu: hełm wojskowy typu francuskiego i chlebak. Prezenty te, jako bardzo przydatne początkującemu żołnierzowi, przyjąłem z ogromną wdzięcznością. Do końca Powstania nie rozstawałem się z tym hełmem ani chlebakiem.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
[Wycofałem się do pierwszych zabudowań osiedla domków jednorodzinnych i tam dołączyłem do grupy kilku żołnierzy z mojej drużyny, z jej dowódcą kapralem podchorążym „Irydionem” na czele. Po naszym wycofaniu się z pola walki, Niemcy przerwali natarcie i powrócili do swojego ufortyfikowanego lotniska, oświetlając jego przedpole rakietami świetlnymi. Zbliżała się noc i tylko od czasu do czasu słychać było jakieś wystrzały. Zainstalowaliśmy się, za zgodą właścicieli w jednym z domków, ażeby siebie i swoją broń doprowadzić do należytego stanu, w tym celu przystąpiliśmy do czyszczenia na zmianę zapieczonej broni oraz umycia się. Wystawiony na ubezpieczenie kolega powiadomił nas, iż na ulicy formuje się kolumna z naszej kompanii do wymarszu na Żoliborz i w ogóle całe zgrupowanie „Żywiciel” szykowało się do wymarszu. Trzecią z kolei noc kompania, po ciężkiej całodziennej walce, jako szpica przemieszczała się różnymi ogródkami i opłotkami na Żoliborz. Dotarliśmy tam w godzinach wczesnorannych, zakwaterowano nas na ulicy Suzina. Nie dane nam było odpocząć, ponieważ poderwano alarmem plutony 226 i 230 w celu odparcia wzmocnionego patrolu niemieckiego, który rozpoznawał ulice Słowackiego i przemieścił się aż do ulicy Suzina, pod nasze kwatery. Nasz pluton zajął pozycje wzdłuż drewnianego płotu i ostrzelaliśmy z flanki przesuwających się wzdłuż tego płotu Niemców. Bilans tej walki, to około dziesięciu zabitych i rannych Niemców oraz tyleż samo sztuk różnej broni i innego oporządzenia, natomiast z naszej strony trzech rannych. Ja ze zdobyczy uzyskałem bagnet i ładownice na amunicję do karabinu mauzer.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Z pana opowiadania wynika, że przejście z życia cywilnego do wojskowego jest takie bardzo płynne. Bo tu mokry pan dwa dni był, nie spał, nie jadł i wszystko było w porządku.
A co miałem robić? Jakie było inne wyjście? Miałem usiąść i płakać? Nie było innego wyjścia, trzeba było się dostosować do tych warunków, jakie były. Nie jeść, nie spać... No tak. Nie jedliśmy. Mówiłem, że kurę jedną na cały pluton kupili i rosół ugotowali. To co z tego rosołu było? Cały dzień nic nie jedliśmy, całą noc szliśmy i następną noc znów wracaliśmy [na Żoliborz]. Jednego dnia deszcz i drugiego dnia deszcz. Jednej nocy deszcz i drugiej nocy deszcz. Tak że było okropnie.
- Czy miał pan kontakt z ludnością cywilną? Czy pan rozmawiał z tymi ludźmi w bramach, domach? Co oni mówili?
Miałem. Ludności cywilnej to w ogóle mało było widać na ulicach. Nie chodziła.
- Ale pan był w domach u ludzi, tak? Co oni mówili? Wpuszczali?
W domach nie byłem. Tam, gdzie myśmy byli, to w mieszkaniach na przykład na Krasińskiego – tam, gdzie było później dowództwo Powstania z pułkownikiem „Żywicielem” na czele – to ludzie siedzieli w piwnicach, a myśmy w ich mieszkaniach siedzieli. W kompanii były trzy plutony: 226, 229 i 230. Byłem w 230 plutonie. Teraz w nawiasie mówię to. Dwa plutony były gdzieś w akcji, a jeden pluton był w ochronie dowództwa – zawsze. Zawsze jeden pluton musiał być w ochronie dowództwa. To myśmy siedzieli w mieszkaniach, ale ludzie siedzieli w piwnicach. Chyba że jak było bombardowanie, bo Niemcy sztukasami bombardowali, to wtedy myśmy też uciekali do piwnic i tam się spotykałem z ludźmi. A tak na ogół to w mieszkaniach myśmy siedzieli, nie w piwnicach. A oni siedzieli cały czas w piwnicach. To było okropne życie. A czym bliżej końca Powstania, tym było gorzej, bo budynków różnych ubywało, były zbombardowane, spalone. Ci ludzie, którzy tam przebywali, przechodzili znów do następnych i tam się to wszystko zagęszczało. Okropne rzeczy się działy. Niektóre przejścia były, żeby przejść z jednej dzielnicy [raczej osiedla, kamienicy] do drugiej, trzeba było przechodzić piwnicami, bo inaczej się nie dało przejść. Przecież to okropnie wyglądało. Ludzie strasznie żyli, w nędzy, okropnie.
- Coś wam mówili, skarżyli się?
Jak się przechodziło, to raczej nie. Początkowo to nas witali entuzjastycznie. Drzwi były do wszystkich mieszkań otwarte, wszystko dla nas było przeznaczone, jakieś smakołyki i inne rzeczy. A już później nie tak, bo już sami nie mieli, a po drugie już im się to wszystko zaczęło nudzić i wkurzać ich, że tak powiem. Ciężkie warunki.
- Zetknął się pan osobiście z jakimiś narzekaniami czy pretensjami?
Nie, nie. Raczej nie. Żeby wykrzykiwali coś złośliwie: „Ja tu przez was…” – nie, nie, nie słyszałem. Zdyscyplinowani byli. Ale tragicznie. Najgorzej jeszcze sobie wyobrazić małe dzieci, bez mleka, bez niczego. Bez wody ludzie, niemyci. Po wodę trzeba było pójść, pod studnią w kolejce stać. Taką pompą... A każda pompa była pod ostrzałem artyleryjskim. Przecież szli po wodę, ale mogli stracić życie. Zyskali wodę, a stracili życie. To było okropne. Warunki tych ludzi były okropne.
Widziałem! Wszystko widziałem! Nie potrafię z książek opowiadać, tylko to, co przeżyłem, co widziałem, to potrafię mówić.
- A jak pan zapamiętał swoje warunki życiowe? Spanie, jedzenie, mycie? Stał pan też pod tą pompą?
Przyznam się, że się nad sobą nigdy nie rozczulałem. Tak że to, co było, przyjmowałem tak, że tak musi być.
- Ktoś gotował, przynosił jakieś jedzenie?
Tak, przynosili nam posiłki. To zależy, gdzie byliśmy. W pierwszym okresie, to było po powrocie z Puszczy, to najpierw stacjonowaliśmy na Suzina. Potem nas przerzucili na ulicę Krechowiecką 6, tam gdzie byliśmy pierwszy dzień, bo mieliśmy odcinek od Krechowieckiej do szkoły straży pożarnej. Mieliśmy bronić tego odcinka, bo tam właśnie [była] szkoła gazowa, w której były niemieckie koszary. Znaczy Niemcy tam siedzieli. To myśmy chronili tą część Żoliborza: od strony placu Lelewela i od strony [CIWF-u]. Tam [umocniliśmy] dwa plutony – [230 i 226]. A jeden był w ochronie dowództwa [229]. […] Tak że linia obrony była zachowana.
- Do jakichś walk dochodziło czy raczej tylko pilnowaliście?
To przecież jak Niemcy byli obok zaraz, to musieliśmy ich pilnować. Początkowo oni spokojnie siedzieli, ale od czasu do czasu ostrzelali nasz budynek. Strzelali. Myśmy też odpowiadali im ogniem. Z tym że oni mieli okna workami wyłożone, strzelnice małe porobione, ale celowało się w tę strzelnicę.
- Czy rzeczywiście tak było, że jeden pocisk, jeden Niemiec? Takie mieliście wskazania, żeby nie marnować broni?
No niby tak było, bo pocisków za dużo nie było – naboi. W każdym bądź razie trzeba było oszczędzać. A już jak się strzelało, to strzelać tak, żeby trafić. Żeby ubyło wroga, a nie przybywało.
- Robiliście między sobą zawody, kto lepiej strzela?
Może gdzieś indziej, u nas tego nie było.
- Do kiedy był pan na Krechowieckiej?
Na Krechowieckiej byliśmy gdzieś od piątego do piętnastego, może 16 sierpnia. Później nas przerzucili na Mickiewicza 25. Tam czekaliśmy na natarcie na Dworzec Gdański. Poważna akcja. Mieliśmy trzy najważniejsze wydarzenia na Żoliborzu. To była Bielany, Zdobycz Robotnicza (to była ciężka walka), później drugie, czyli natarcie na Dworzec Gdański, trzecie, walka o utrzymanie „Opla”. To były trzy nasze zasadnicze zadania. [Kompania nasza była oddziałem dyspozycyjnym dowództwa zgrupowania „Żywiciel” i jako takiej stawiano różne, doraźne zadania do wykonania. Chodziłem między innymi, na patrole rozpoznawcze zarówno w dzień jak i w nocy, a zwłaszcza na Marymont w czasie, gdy stanowił tak zwaną ziemię niczyją. Poważniejsze patrole nocne były wysyłane dla utrzymania łączności z Puszczą Kampinoską. Patrole te były bardzo niebezpieczne, ponieważ Niemcy wszelkimi siłami dążyli do odizolowania Żoliborza od Puszczy Kampinoskiej. W pierwszej połowie września patrol dowodzony przez kaprala podchorążego „Azota” z plutona 230, został zaatakowany z zasadzki, tracąc dwóch żołnierzy: Krawiec i „Długi” Janek (ten sam, który z Władkiem wynieśli mnie rannego z pola bitwy pod Dworcem Gdańskim, odnieśli do punktu opatrunkowego, a później do szpitala na ulicy Czarneckiego). Brałem także udział w organizowanych przez kwatermistrzostwo Zgrupowania „Żywiciel”, wyprawach po żywność do pobliskich miejscowości. Organizator zajmował się sprawami związanymi z odbiorem i transportem żywności, natomiast żołnierze „Żniwiarza” eskortą. Do transportu, oficerowie kwatermistrzostwa werbowali ochotników z pośród cywilów. W pierwszej połowie sierpnia, z dwoma kolegami z drużyny eskortowaliśmy z Marymontu, konwój z żywą krową, którą prowadzili ochotnicy cywile, a formalności związane z jej pozyskaniem, załatwił przedstawiciel kwatermistrzostwa.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Pan we wszystkich trzech uczestniczył?
Tak. O Zdobyczy Robotniczej to już mówiłem. A jeszcze nie mówiłem o Dworcu Gdańskim. Tak że gdzieś koło piętnastego przeniesiono nas na Mickiewicza i z Mickiewicza mieliśmy później ruszyć w kierunku Dworca Gdańskiego. Pierwsze natarcie robiły oddziały leśne, z Puszczy Kampinoskiej przedostały się do nas, na Żoliborz. Oni rozpoczęli natarcie chyba dwudziestego w nocy. Ale to im nie wyszło, tak że Niemcy rozbili ich w puch. [Na kilka dni przed naszym natarciem na Dworzec Gdański dowódca kompanii, porucznik Szeliga, zarządził zbiórkę całej kompanii w miejscu aktualnego jej zakwaterowania, to jest na ulicy Mickiewicza 25, w celu odczytania przed frontem kompanii Rozkazu L525 Oddział „Żywiciel” Grupa Północ. W sprawie nadania Krzyży Walecznych za wyróżnienie się w bitwie na osiedlu Zdobycz Robotnicza w dniu 3 sierpnia 1944 roku, dwóm żołnierzom 9 Kompanii Dywersji Bojowej
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Było słychać tam, gdzie byliście?
Oczywiście, że tak. My w pierwszym natarciu nie braliśmy udziału. Dopiero na drugie natarcie, z 21 na 22 sierpnia, myśmy brali udział. To tak było... Myśmy mieli odciągnąć, zwrócić uwagę Niemców na nas, na nasze natarcie, żeby umożliwić, na prawo od nas, przejście oddziałów leśnych w kierunku Stawek przez tory kolejowe i dworzec. Tak że ogień cały miał być skierowany na nas. Ale jak ogień został skierowany na nas, to nie było możliwości w ogóle ruszenia się.
- Skąd oni strzelali? Skąd strzelali Niemcy do was?
Z Dworca. Znaczy nie z samego Dworca, tylko mieli bunkry pobudowane wzdłuż torów kolejowych i z tych bunkrów strzelali okropnie. A poza tym jeszcze nadjechał pociąg pancerny, który siał ogniem. Jeden pułap świetlnych pocisków był. Ale nasi się przedzierali, szli. Nawet taki „Kim” był u nas, mały chłopaczek. Najmłodszy. Znaczy „mały”, bo młodszy ode mnie [trzy] lata – [czternaście] lat miał. On tam się przedostał. Między torami go podobno widzieli, ale zginął na torach. Nie można go było w ogóle ściągnąć, bo nie było dojścia do niego. Z [kompanii] poszły [plutony] 229 i 226 do natarcia, w pierwszym rzucie, a nasz 230 pluton był w rezerwie. [...] Ale w końcu postanowili wyprowadzić i nasz pluton do działań z odwodu, na wspomożenie. Jak ruszyliśmy, postawa wyjściowa była do natarcia na linii ulicy Generała Zajączka, to jeszcze pola były przed nami z rowem jakimś i później dopiero tory się zaczynały, i bunkry niemieckie, i jeżdżący po tych torach pociąg pancerny. Te wszystkie [ostrzały były groźne]. Ale najgorzej się bałem czego? Nie tych pocisków, bo jeszcze można było przylgnąć, tylko tych rakiet wystrzeliwanych do oświetlenia terenu. One spadały na ziemię i się strasznie paliły.
- Od ognia takiej rakiety też można było zginąć.
Jakby taka rakieta na plecy spadła, to koniec, wypaliłaby dziurę, bo to chyba fosfor się palił. Tak że ruszyliśmy do przodu. Po jakichś pięciu metrach, może sześciu, przesuwania się na brzuchach w kierunku torów kolejowych, poczułem okropny ból. Takie wrażenie odniosłem, jakby mnie ktoś pręt rozgrzany do białości wcisnął nad kręgosłupem w ciało.
Świetlny pocisk mnie trafił. Utknął mi i siedzi do dziś dnia jeszcze. Wszedł nad kręgosłupem i przeszedł [przy kości krzyżowej]. Tak że okropny ból i nawet zemdlałem z tego bólu. Straciłem przytomność, nie wiedziałem, co się dzieje. Jak mnie wynieśli, to nie pamiętam, w każdym bądź razie wyniósł mnie „Długi” Janek i Władek. Dwóch z OW PPS do nas dołączyli, już po powrocie do Warszawy czy nawet... Przepraszam, w Puszczy Kampinoskiej już do nas dołączyli. Oni mnie wynieśli stamtąd i później zanieśli mnie na punkt opatrunkowy. Tam leżałem na jednych drzwiach [z „Grabarzem”].
Tak. Bo nie było nic, no to drzwi wyciągnęli.
- A gdzie ten punkt, pan pamięta?
Gdzieś w okolicy Generała Zajączka, w willach. Tam akurat na jednej części tych drzwi leżał mój kolega, „Grabarz” pseudonim [taki] miał. Dostał w nogę. Jak mu rozcinali [spodnie], to sobie zerknąłem. Nic nie było widać, tylko mały otworek czerwony i nawet krew nie leciała mocno, a on strasznie jęczał. Sanitariuszka wzięła za jego nogę, a ona [obraca się] na wszystkie strony [i jest bezwładna]. Okazało się, że on dostał pociskiem ekrazytowym, wybuchowym. Niemcy mieli pociski karabinowe, które wybuchały. Pocisk natrafił na kość i wybuchł, kość mu zmiażdżył, postrzępił. Tak że on kości nie miał, wszystko puste było. Mówię: „O rany Boskie, co to?”. Zdawałoby się taka nieznaczna rana, a tutaj okropnie to wygląda. On później leżał długi czas w szpitalu. Nawet kolega student z medycyny, jego kolega z medycyny – niedokończony lekarz, trzy lata [medycyny] za sobą [miał] – operował go. Leżał pod łóżkiem i go ciął, bo inaczej, żeby [nie] student to by nie przeżył. Nogę by mu musieli obciąć, a on go ratował przed tymi lekarzami. Później mnie już donieśli do szpitala na Czarneckiego, taka ulica jest blisko Cytadeli, od placu Inwalidów. Tam mnie wnieśli na punkt opatrunkowy i lekarz to... Bo tutaj to tylko pielęgniarka mnie opatrunek założyła i na tym koniec, a tam już przeglądał lekarz, w tym szpitalu. Bo to już był szpital polowy, przystosowany do operacji nawet – robili operacje i inne rzeczy. Tak popatrzył na mnie, obejrzał ranę – niewielka była, taki otworek mały. A pocisk utkwił, nie przeszedł, jak oni mówią, na dnie kanału [został]. No i mówi: „Rusz nogą prawą – [ruszyłem] prawą – lewą – [ruszyłem] lewą. – Ręką prawą, lewą. Głową. Masz chłopie szczęście, że nieuszkodzony kręgosłup”. Bo nad samiutkim kręgosłupem wlot był. Nad samym kręgosłupem. Jak mnie nie uszkodził, nie wiem. Chyba Pan Bóg nade mną czuwał. Później w szpitalu na Śmiałej 35 leżałem. Pamiętam to do dzisiaj.
- Jakie warunki były w szpitalu? Miał pan łóżko?
Tam były świetne warunki. Tak, miałem łóżko. Tam były jeszcze wtedy świetne warunki, jak na ówczesne czasy. Łóżko było, pościel biała, czysto. Na wierzchu, w salach, nie gdzieś w piwnicach, bo później to było okropnie. Na Krechowieckiej 6 był szpital, to przecież tam straszne warunki były. Pokotem na betonie leżeli, smród okropny. To trudno sobie wyobrazić. Byłem, to wiem.
- Ile pan dni leżał w tym szpitalu?
Sama rana to mnie się nawet dosyć szybko goiła, bo nie było wielkiego postrzępienia czy jakiegoś [zakażenia]. Tylko najgorzej, że mnie to strasznie bolało, to miejsce, gdzie pocisk siedział. Bo umiejscowiony w splocie naczyń krwionośnych i nerwowych. Tam kupę nerwów przebiega różnych i naczyń krwionośnych i to mnie uciskało, uwierało i straszny ból miałem wtedy. Tak że długo, długo – jakieś dwa tygodnie tam byłem, ale nie zdecydowali się mnie operować, dlatego że w splocie pocisk był i się obawiali, że mogą mi uszkodzić nerwy i wtedy będę miał nogi bezwładne. Mówi: „Jak panu na razie nie przeszkadza, jako tako się ruszać możesz, to zostawmy to. Nie ruszajmy tego. Niech leży sobie”. I tak leży do dziś dnia.
- Potem pan wrócił z powrotem do oddziału?
Potem wróciłem do oddziału z powrotem. Tylko że już jakiś czas, jako rekonwalescenta niemogącego się specjalnie ruszać, trzymali mnie kilka dni tam, gdzie było zgrupowanie dowództwa, na Krasińskiego.
- Jak pan znalazł swój oddział? Bo przecież oni się przemieszczali, nie zostawiali wiadomości, gdzie idą.
Miałem kontakty z kolegami. Odwiedzali przecież, przyszli. Jak dowódca mój przyszedł... Nie, to nie tak, że mnie zostawili samego. Wiedziałem, gdzie oni są, i trafiłem do nich. Język służy za przewodnika. Tak że wróciłem do pododdziału. Później mój pluton, w tym czasie jeszcze był w ochronie dowództwa, i od czasu do czasu stanąłem przy drzwiach pułkownika, stałem pod kwaterą pułkownika. Kiedyś, pamiętam, zimno było, już mokro, tak chłodno było mocno, pułkownik wyszedł i mówi: „No co, chłopcze? Zmarzłeś pewnie?”. – „Nie, panie pułkowniku. Dobrze się czuję”. Z powrotem wszedł do pomieszczenia i wyniósł mnie taki szlafrok frotte. Narzucił mnie na plecy. Taki był ludzki człowiek. Taki niepozorny, nie wyglądał na pułkownika. Dobroduszny dziadek. Był porządny człowiek jako człowiek. Później poszedłem do „Opla”. Część „Opla” już Niemcy nam odebrali, bo to był cały teren ogrodzony płotem betonowym i jedna brama od strony pól była z budką wartowniczą. Raz tylko byłem tam z kolegą, obejrzeć, jak to wygląda [po wyjściu ze szpitala].
Nie, nie. Jeszcze jak całość „Opla” należała do nas. Bo to była hala fabryczna, jedna biała, druga w budowie – czerwona. Później znów wysoka, niska i później wysoka i budynek mieszkalny. Wszystko w jednym ciągu było. Tak że jeszcze jeziorko było, nawet baki z samolotów amerykańskich zrzucone były, na benzynę, dodatkowe, podwieszane pod skrzydła. Jak wykorzystali paliwo, to te baki zrzucali. Chyba dwa baki były jakby z fibry czy czegoś takiego i myśmy sobie po jeziorku na tych bakach pływali.
- Czy pan pamięta datę, kiedy pana oddział oddelegowano do obrony zakładów „Opla”?
Tak dokładnie nie pamiętam, ale jak mnie pamięć nie myli, było to chyba 28 sierpnia. Ale dokładnie nie potrafię powiedzieć, bo w tym czasie nie byłem tam, byłem w szpitalu. Tak że w szpitalu byłem chyba dwa tygodnie, może dwa dni dłużej.
- Jakie było pana zadanie na ostatniej placówce?
Na „Oplu”? A byłem przydzielony jako amunicyjny do rusznicy przeciwpancernej.
- Bardzo tam Niemcy atakowali?
Tam tak, bardzo. Kiedy tam doszedłem, to już było tak, że pierwsza hala (biała), to już w niej siedzieli Niemcy. Właściwie to nie Niemcy, a ruskie jakieś. Nie wiem, już nie pamiętam, jak się nazywała ta jednostka współpracująca z oddziałami rosyjskimi czy ukraińskimi. Oni tam siedzieli, bo po rosyjsku rozmawiali – słychać. A dziura była w ścianie i to był kontakt nasz z nimi przez tę dziurę. A jeszcze po bokach nas obchodzili czasami. Bo hala była na dużym placu i dojście można było obejść z jednej strony i z drugiej. Jeszcze hala targowa była, która chyba do dzisiaj jest – taka mała hala targowa po prawej stronie. To też do nas należała.
- Czy pan pamięta, jak długo pan tam był?
Do końca tam byłem. Do [wycofania się nas z „Opla”].
- Czy coś szczególnego pan stamtąd zapamiętał?
Walki. Początkowo próbowali się przedostać przez dziurę, ale to już [ich] wykosili, bo akurat naprzeciwko siedział dobry strzelec z [Admirał] „beretką”, włoskim pistoletem maszynowym. A potem próbowali czołgami objechać, ale to też między innymi strzelaliśmy właśnie z rusznicy przeciwpancernej, z okienka w piwnicy. Bo niska część, mówiłem, to myśmy spali nawet w tej części niskiej (czasami na zmianę oczywiście) i mieliśmy okienko od piwnicy i tam mieliśmy ustawioną rusznicę przeciwpancerną. Próbowali różnie objechać. Później z PIAT-a też, z drugiej strony strzelaliśmy. PIAT to angielska broń przeciwpancerna. Niemcy mieli później takie pancerfausty na zasadzie PIAT-a, tylko że to było dużo wygodniejsze. A PIAT to było takie urządzenie, że trzeba było sprężynę mocno naciągnąć, a do tego trzeba było naprawdę potężnego chłopa, żeby tą sprężynę naciągnął (ja nie mogłem naciągnąć) do pierwszego strzału. Wkładało się pocisk w kształcie miny do moździerza z przodu, później bolec uderzał w pocisk. Pocisk wyrzucony był gdzieś na odległość pięciu metrów i dopiero potem zapalał się odrzut rakietowy pocisku. On później leciał gdzieś do stu metrów odrzutem rakietowym i uderzał. Ładunek taki był, że wypalał dziurę. To była bardzo groźna broń. Podobna do pancerfaustów niemieckich, tylko że bardziej skomplikowane. Oni mieli tylko rurę i strzelali, a tutaj jeszcze to ciężkie było, niewygodne i naciąganie to było okropne.
- Mówił pan, że poszedł pan z kolegą oglądać zakłady „Opla”, to znaczy miał pan jakiś wolny czas, gdzie pan chodził, coś oglądał?
Nie. [W taki sposób] to wyjątkowo poszedłem. Raz tylko się tak zdarzyło.
- Nie pamięta pan żadnego czasu wolnego?
Nie. Nie, tego nie było. Albo się siedziało na kwaterze, albo się na warcie było, albo się było w „Oplu”. A żeby sobie tak było można chodzić, to nie. Służbowo gdzieś tam przemyka się. Były takie wypadki, zwłaszcza na początku, gdzie jacyś dywersanci niemieccy strzelali z jakichś dymników z okien, z dachów. Starali się porazić mieszkańców. Wyskakiwaliśmy szybko i dostaliśmy polecenie, że tam i tam dywersant i trzeba go zlikwidować. To się szło tam, biegło w tamtą stronę, [a podejrzanych przekazywaliśmy żandarmerii wojskowej].
- Czy pamięta pan dziewczyny walczące z wami w Powstaniu?
Pamiętam tylko z tego, jak byłem ranny, to mnie opatrywała sanitariuszka. A tak to raczej się nie spotykałem z tym.
- Czy miał pan bliski kontakt z wrogiem? Z Niemcami czy z „ukraińcami”?
W „Oplu” to przez ścianę siedzieliśmy z nimi. Dziura w ścianie i po jednej ścianie oni, a po drugiej my. Z tym że my stanowiska mieliśmy wykopane w odległości gdzieś koło trzydziestu metrów, może czterdziestu od tej dziury.
- Ale widział pan twarze tych ludzi?
Oni się nie pokazywali specjalnie. Jakby się pokazał, to już by nie żył. Takich głupich nie było.
- Czyli nie było takiego kontaktu? Nie spotkał się pan z Niemcami?
Do walki wręcz?
- Nie, nawet nie do walki wręcz, ale na przykład jeńców niemieckich? Braliście jeńców?
Myśmy nie mieli takiej okazji. Nie. Nigdy nie uczestniczyłem w takich akcjach, gdzie brałoby się jeńców.
- Nie miał pan bliskiego kontaktu z Niemcami?
Nie.
- Czy widział pan może jakieś egzekucje podczas Powstania bądź akty brutalne ze strony żołnierzy niemieckich w stosunku do ludności czy w stosunku do Powstańców?
Nie. Takich nie widziałem.
- Czy podczas Powstania słuchał pan radia, czytał pan jakieś gazetki?
Nie. Nie było takiej możliwości.
- Czy uczestniczył pan w jakichś religijnych albo kulturalnych wydarzeniach?
Raz było tak. Jeszcze na ulicy Krechowieckiej jak byliśmy, to był koncert fortepianowy w wykonaniu Murzyna...
Tak, Murzyna. Scott się nazywał – już nie pamiętam dokładnie. On na fortepianie grał, a myśmy tam słuchali. Koncert był zorganizowany dla naszych żołnierzy. Murzyn, Murzyn. Później nie widziałem go już więcej.
- A czy jeszcze ludzi innej narodowości spotykał pan na Żoliborzu?
Tak, Węgra spotkałem.
- W jakich okolicznościach?
Wzięli go do niewoli nasi. Gdzieś przechodzili, a on się plątał i go wzięli ze sobą. Ale jego nikt specjalnie nie pilnował, on nie uciekał. Przy kuchni się kręcił, coś pomagał, obierał kartofle – takie różne rzeczy.
- A czy pan na przykład 15 sierpnia pamięta jakieś obchody? To był dzień żołnierza, dzień Wojska Polskiego.
Nie przypominam sobie. Na Śródmieściu może to było, ale u nas na Żoliborzu to nie było tak.
- Czy pan widział lub wiedział, że są zrzuty?
Zrzuty... Zrzuty tak. Znałem te wypadki. Nawet nasz pluton podjął jeden zrzut. Amerykańskie samoloty, Liberatory. Wielkie, potężne samoloty leciały, niziuteńko leciały. Bardzo nisko. Niemcy reflektorami je oświetlali. No i mówimy: „Wreszcie coś będzie dla nas”. Zrzucili. Właśnie nad placem Lelewela zrzucili i tam spadł pojemnik, i wzięliśmy go. Pobiegliśmy tam i przynieśliśmy do dowództwa.
Co tam było? Nic specjalnego.
- Słychać było zza Wisły rosyjskie wojsko?
Tak, zaraz powiem. A w tym pojemniku było tak: umundurowanie angielskie, chyba kilka smith wessonów (rewolwery bębenkowe), trochę amunicji, trochę jakichś... Nic poważnego w każdym bądź razie. Nawet do PIAT-a żadnych pocisków nie było. Bo kilka PIAT-ów mieliśmy w zgrupowaniu naszym na Żoliborzu, a w naszej kompanii był chyba tylko jeden PIAT, ta broń przeciwpancerna. Zrzuty, zrzuty. Jeszcze były ruskie zrzuty. Ruscy zrzucali nie tak jak Amerykanie, z wielkich samolotów, tylko „kukuruźniki” mieli. Początkowo to myśmy nie wiedzieli, co to jest. Słychać: bur-bur-bur-bur-bur. Choroba, co to? Motocykl jedzie? Przejechać nie jest w stanie, bo to wszystko zawalone, gruzów pełno na ulicy. Motocyklem nie, w ogóle jakimś środkiem lokomocji nie dałoby się przejechać. Co to może być? Pa-pa-pa-pa-pa-pa. Nagle Niemcy włączyli reflektory, patrzymy, a to samolot, dwupłatowiec leci. Niziutko leciał. Z dowództwem było ustalone, że na placu Wilsona były wykopane trzy doły w trójkącie, głębokości jednego metra. Tam właśnie były wstawione światła, jakieś lampy – coś takiego. Tak że on z góry widział, miał tam zrzucać, właśnie w ten trójkąt. Oni zrzucali w ten sposób, że na przykład ciężkiej broni też nie zrzucali – jakichś moździerzy, które by były bardzo nam przydatne, tylko zrzucali małe granatniki, tak jak moździerz, tylko małe – pięćdziesiąt milimetrów kaliber był. Mały taki jak dziecinna zabaweczka. To to była najcięższa broń. Później rusznice przeciwpancerne zrzucali, to była dobra broń. Ale też gruby pancerz to nie bardzo przebijało. Z boku jeszcze to tak, albo z tyłu, a z przodu to nie, nie było co się przymierzać, żeby strzelać do czołgu z przodu. Tylko z boku, a najlepiej z tyłu. To trzeba było przepuścić czołg i później go z tyłu rąbać. Poza tym zrzucali jeszcze pepesze, takie pistolety maszynowe. Ale to tak: pepesze, granatniki i rusznice zrzucali w spadochronach. W takich pojemnikach, nie metalowych, jak Amerykanie zrzucali, tylko wyglądało to tak, jakby kołdrą owinięte. Pikowane takie. W środku jakby wata była, coś takiego. Z przodu gula była. On leciał pionowo, a amerykańskie tak leciały [poziomo]. Gula miała zabezpieczyć przed wstrząsem.
Na spadochronach. Amunicję na przykład zrzucali do pepesz. Kaliber 7.65 to zrzucali w skrzynkach, bez żadnych spadochronów. Trzeba było uważać, żeby na głowę nie spadła skrzyneczka.
- Ale pan widział żołnierzy, którzy używali potem tej amunicji?
Ja używałem. Znaczy miałem... Myśmy na kwaterze mieli stos tej amunicji. Stos, dosłownie. Tak jak zboże leżała. Ale co z tego? Trzeba było każdy jeden naboik przewrócić w ręku. W ręku przejrzeć, palcami, czy czasami [łuska nie jest] wgnieciona, bo jak była wgnieciona, to nie było [sensu] jej brać, bo pistolet maszynowy się zacinał i koniec. Jak się zaciął i co? Co to za strzelanie?
Z tego zrzutu bez spadochronów. One gdzieś tam niektóre się pogięły i trzeba było każdy jeden nabój w ręku wyczuć, czy nie jest uszkodzony. Kupa tego była, ale dużo odpadało. Do magazynka okrągłego (bęben) wchodziło siedemdziesiąt cztery sztuki amunicji. Żeby zapełnić taki magazynek, to trzeba było długo szukać, przewracać każdy jeden [nabój].
- Ale słychać było strzały zza Wisły. Czekaliście na armię, która stamtąd przychodzi?
Słychać. Słychać było strzały. Poza tym ruska [jednostka]... Nie wiem, czy to polskie, bo później jednostki polskie stały tam. Tak że prowadzili ogień artyleryjski na naszą korzyść. Jak Niemcy zaczęli za mocno z Burakowa się odzywać, to oni ich przyduszali swoją artylerią. Ale to już była łączność między naszym dowództwem a nimi. Pamiętam, był taki ruski lejtnant.
Tak, widziałem. Przy dowództwie siedzieliśmy, w ochronie dowództwa, on się tam kręcił czasami. Był jako łącznik, kierował ogniem artylerii i podawał przez radiostację namiary.
- Czekaliście, aż oni przyjdą i pomogą?
Za bardzo w to nie wierzyliśmy.
- A czy wiedzieliście, co się dzieje w innych dzielnicach? To nieudane przejście przez tory przy Dworcu Gdańskim. Wiedzieliście, co dzieje się na Starówce?
Wiedzieliśmy, bo przechodzili kanałami. Nawet nasz późniejszy dowódca plutonu, Sheybal się nazywał, „Antek” pseudonim miał, przeszedł kanałami ze Starówki do nas. Tak że kontakt między Starówką a Żoliborzem był, ale tylko kanałami. Tylko kanałami.
- Ale była orientacja, co dzieje się w innych dzielnicach, tak?
Mieliśmy też przecież radiostację. Przy dowództwie była radiostacja, która utrzymywała łączność i porozumiewała się, co ciekawe, ze Śródmieściem przez Londyn, przez Anglię.
- To rozumiem, że dowództwo miało kontakt, ale czy pan, żołnierze?
Nie, ja to nie. Jaki kontakt? Nie było żadnych kontaktów.
- A nie wiedzieliście, co dzieje się z ludnością cywilną, że Niemcy mordują na Woli?
O tym nie wiedzieliśmy. Nie. Nie docierało do nas. Przynajmniej nie [pamiętam] nic, żeby ktoś mówił na ten temat.
- A miał pan ciekawy pseudonim. Skąd ten pseudonim?
Miałem koleżankę taką, [sympatię].
- A jaki pan miał pseudonim, proszę nam powiedzieć?
„Almor”. Miałem koleżankę […] – to nie było jej imię, tylko w domu ją nazywali Alma. A ja sobie do tego „Alma” dorobiłem „Almor”. Tak powstał mój pseudonim.
Taka, powiedziałbym, młodzieńcza.
- Czy jest jakieś zdarzenie, które się bardzo panu utrwaliło w pamięci z Powstania?
Musiałbym się zastanowić... Najbardziej to mi Dworzec Gdański utkwił, tego nie zapomnę do końca życia.
- Mówił pan, że w zakładach „Opla” byliście do końca Powstania. Jak przyjęliście informację o tym, że Powstanie upadło? Spodziewaliście się?
To jeszcze nie, to jeszcze daleko do tego było. Najpierw musieliśmy z „Opla” wyjść. Chyba 29 września Niemcy rozpoczęli generalny atak na „Opel”. Najpierw zbombardowali artylerią. Samolotami nie, bo tam Niemcy... Nie bombardowało nas lotnictwo, bo siedzieli przy ścianie Niemcy, wojska niemieckie. Ale z artylerii nas ostrzeliwali, potem czołgi ruszyły, a potem wysadzili na pierwszym piętrze [otwór w ścianie oddzielającej od siebie halę białą od hali czerwonej, którą myśmy obsadzali. Przesuwając się do przodu Niemcy usiłowali wejść na nasze tyły]. A myśmy siedzieli na dole. Tam na nas rzucali granaty, trzeba było [się] ostrzeliwać. Później jakoś to odparliśmy, ale czołgi zaczęły okrążać nas z dwóch stron. Bo hala w polu stała i z jednej strony była wolna przestrzeń, i z drugiej strony była, tak że mogli nas otoczyć. I czołgami nas otoczyli. Jeden czołg wjechał po prawej stronie, gdzie byłem przy stanowisku z rusznicą przeciwpancerną, to strzeliliśmy mu w bok, to się wycofał. Nie wiem, czy uszkodzony został, nie wiem – trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie wycofał się, już nie szedł do przodu. A z drugiej strony drugi czołg zajeżdżał – tuż przy naszej hali. Kolega, o pseudonimie „Sowa”, Chwalibogowski [Artur], przepuścił go i strzelił mu w tył z [rusznicy przeciwpancernej]. A z tyłu miał silnik, tak że ten czołg od razu stanął cały w ogniu. Tak że załoga zaczęła zaraz wyskakiwać, a my wszystkich ich skosiliśmy z broni maszynowej. Żaden się nie uratował. Reszta już później przestała nacierać. Ale już tam z góry zaczęli nas nachodzić, musieliśmy się wycofać. Wycofaliśmy się z tego budynku. Dowódca zarządził zbiórkę. Stanął, mówi tak: „Jeszcze mamy taki [rów] łącznikowy do budynku »Zgody«”. Bo tam było połączenie „Opla” z budynkiem „Zgoda” [rowem łącznikowym]. […] [„Zgoda” umiejscowiona była] naprzeciwko szkoły straży pożarnej. […] Okop około dwieście metrów ciągnął się do „Opla”. Dowódca mówi tak: „Nie wiadomo, czy Niemcy czasami [nie opanowali tego rowu]”. Bo tam już Niemcy buszowali, bokiem przedarli się czołgami i piechotą weszli na ogródki działkowe, tuż pod budynek „Zgody”. Nie wiadomo, czy ten rów nie jest przez nich opanowany. Dowódca mówi: „Kto na ochotnika [przeprowadzi rozpoznanie]?”. U nas nie było tak, że rozkazy, tylko na ochotnika zawsze było. To się zgłosiłem.
- Zawsze ochotnicy się zgłaszali?
Tak. Taki zwyczaj był. Nie wiem, może gdzie indziej inaczej było, ale u nas tak było, że ochotników tylko [wykorzystywano do zadań indywidualnych]. No i poszedłem do rowu. Miałem gammona, granat przeciwpancerny z plastiku w osłonie z płótna. […] To bardzo silny materiał wybuchowy, plastik. […] W lewej ręce karabin, a w prawej gammon. Mieliśmy pieska, Opelka. Taki mały, młody szczeniak. Nie wiem, skąd go wytrzasnęli. W „Oplu” się u nas kręcił i go Opelek nazwali. Ten piesek, idę rowem, a on nade mną leci i szczeka, i się bawi. [Gdy] Niemcy zobaczą, to będą rąbali we mnie, a rów prawie już obsypany całkiem. Trzeba było prawie na czworakach iść, żeby plecy były schowane, nie były wystawione na ostrzał. Ale dochodzę, słyszę jakieś głosy. Dochodzę bliżej, a słuch jeszcze wtedy miałem świetny, słyszę polską mowę. Ale podszedłem jeszcze, patrzę – nasi obsadzają rów, żeby umożliwić nam wycofanie się. Tak że z naszej kompanii pluton 229 [obsadził rów]. Wróciłem, mówię, że droga wolna, no tośmy spłynęli rowem do „Zgody”, a „Opel” zostawiliśmy już. Strata nasza.
W „Zgodzie” się rozlokowaliśmy, ale nas zostało tam [niewielu bo] były następne bloki. Tak że to wszystko musieliśmy obsadzić. W „Zgodzie” było nas może ośmiu, a może dziesięciu, nie więcej. A blok długi, ze sto metrów miał. A Niemcy od strony ogródków. Drzwi wejściowe były nie od ulicy, tylko od ogródków. Bo tam ogródki mieli działkowe. Działki ludzie [pourządzali], bo w czasie okupacji przecież wszędzie kopali, gdzie się dało. Drzwi normalne, dwuskrzydłowe, drewniane, to tam popodpierali jakimiś kanapami, czym się dało, ale co to jest? Rąbnął z działa, a czołgi stoją naprzeciwko. Tak że to beznadziejna sytuacja. [Po obsadzeniu „Zgody”, dowódcy wyznaczyli nam stanowiska ogniowe w okienkach piwnicznych i wyznaczyli czujkę na pierwszym piętrze z zadaniem obserwacji nieprzyjaciela na terenie działek przed budynkiem „Zgody” i alarmowania w wypadku podejrzanych ruchów Niemców. Ludność cywilna przed naszym przybyciem opuściła piwnice i przeniosła się w głąb Żoliborza. Niemcy po dotarciu do „Zgody” wstrzymali natarcie i tylko od czasu do czasu puszczali serie z kaemów po oknach budynku, ponadto jak wynikało z naszej obserwacji, przegrupowaliśmy się. W tym czasie umocniliśmy nasze pozycje czym się dało i prowadziliśmy obserwację „Opla”. Nasze kontruderzenie nie wchodziło w rachubę ze względu na tragiczny dla nas stosunek sił. Skupialiśmy się na obserwacji poczynań Niemców, czyszczeniu broni i odpoczynku na zmianę. Zostałem wyznaczony na czujkę od godziny trzeciej do godziny szóstej. Po zmianie „Sowy” o godzinie trzeciej, ulokowałem się w oknie od strony niemieckich pozycji i rozpocząłem obserwację. Wszystko wskazywało na to, iż w pobliżu „Zgody” nie było głównych sił niemieckich, a jedynie wystawione czujki. Z oddali dobiegał warkot silników samochodowych. Po godzinie piątej rozpoczęła się krzątanina po stronie nienieckiej, uruchomianie silników czołgowych i ich ruch w kierunku naszego obiektu. Widać także było przesuwającą się skrycie w naszym kierunku piechotę. Doszedłem do wniosku, iż Niemcy zajmują pozycję wyjściową do ataku. Już miałem zbiec do piwnicy i zaalarmować naszych, gdy zobaczyłem trzech skradających się Niemców w kierunku drzwi do klatki schodowej. Strzeliłem, jeden padł a pozostali uciekli. Postanowiłem zbiec do naszych do piwnicy, ledwie minąłem drzwi wejściowe do klatki schodowej gdy te razem z futryną wpadły za mną do piwnicy. Wydarzenie to było dla nas alarmem i nakazem do zajęcia stanowisk ogniowych w obronie otwartego wejścia do budynku. Po lewej stronie w oknie piwnicznym zajął stanowisko „Czubatka” ze swoją pepeszką, a po prawej „Dyzio” z tompsonem, zaś pośrodku, naprzeciwko drzwi ja z mauzerem. Działo się to 30 września 1944 roku koło godziny szóstej
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- A mieliście poczucie, że to już może się zbliżać ku końcowi?
Tak, czuliśmy. Czuliśmy, bo to już widać było, że na całym Żoliborzu ta akcja trwa. Nie tylko u nas w „Oplu”.
- A na początku mówił pan, że był sam, potem z jednym kolegą w obcym otoczeniu. Jak później czuł się pan w swoim oddziale? Czy walka was zbliżyła?
Oczywiście, że tak. Już inaczej się czułem. Tak to byłem sam jeden. Później mój kolega doszedł w poniedziałek, to już było nas dwóch. A później z mojej sekcji nikogo nie było. Później podochodzili inni, na przykład [„Żuk”, „Krawiec”]. Jeden doszedł do nas, ale to był chłopak piętnastoletni „Świstak”. Jeszcze kilku podochodziło. Taki jeden, już nie pamiętam, jaki miał pseudonim, bo już później po Powstaniu nie miałem z nim kontaktu, właśnie on był celowniczym, a ja byłem amunicyjnym do rusznicy przeciwpancernej. Sprytny chłopak, starszy ode mnie.
- Czyli wspólne wojowanie zbliżyło?
Oczywiście, że tak.
- Proszę pana, moment kiedy usłyszeliście, że Żoliborz kapituluje, że Powstanie kapituluje – jak to przyjęliście?
To jeszcze nie tak. Nie byłem już w tej grupie. […] Niemcy ruszyli na „Zgodę” o godzinie gdzieś szóstej rano otworzyli gwałtowny ogień, z czego tylko mieli. W ten budynek rąbali z czołgów, z dział czołgowych i z czego tylko mieli. Z broni maszynowej... Wielki huk się zrobił. Tak że siekli po wszystkich oknach, okienkach od piwnicy. I w drzwi z pocisków artyleryjskich czołgowych strzelali. Tak że to wszystko tylko jeden kurz ogromny był, nic więcej. I ruszyli do ataku. Ostrzeliwaliśmy trochę, ale to była betka. Wskoczyli na parter, myśmy byli w piwnicach. Oni byli u góry, a my u dołu, my w piwnicach, a oni na parterze. Między parterem a piwnicą była w stropie wielka dziura. Myśmy przechodzili piwnicą, bo dostaliśmy rozkaz do wycofania się dołem do wyjścia, do rowu łącznikowego. Do straży pożarnej było przejście. I rzucili granat. Wtedy szedł Stefan Malinowski „Dragon”, później „Dyzio” i ja na końcu. Granat wpadł między „Dyzia” a mnie. Między nas, bo w pewnej odległości szliśmy. Tak że wybuchł, ogłuszyło nas. Mnie ani jeden odłamek nie trafił, a tego kolegę, co szedł przede mną, [„Dyzia” trafiło tak, że] nogi miał posiekane, jakby tatara ktoś chciał z nich zrobić. On już w ogóle nie mógł się ruszać. Ze Stefanem „Dragonem” wzięliśmy go na plecy, pod ręce, i ciągnęliśmy do rowu i przez rów musiałem go na plecy wziąć, bo inaczej nie szło przejść. Przenieśliśmy na drugą stronę, chcieliśmy do straży, do punktu opatrunkowego zanieść, ale okazało się, że oni zwinęli ten punkt opatrunkowy – już nie było punktu opatrunkowego. Mówią: „Nieście go na Krechowiecką do szpitala”. A tam dosyć daleko jest.
- Jak ma się żołnierza na plecach, to raczej ciężko jest iść...
Dwieście metrów może. Gdzieś koło tego, więcej chyba nie. Żeby z takim ciężarem, wycieńczony, to już nie tak lekko. A nie dało się we dwóch prowadzić, bo rowami łącznikowymi to musiał jeden na plecach go nieść, a drugi [odpoczywał]. Na zmianę żeśmy [go nieśli], bo inaczej nie można było. Tam się nie zmieścilibyśmy, żeby go pod ręce prowadzić.
- Ale solidarność była, że się kolegi nie zostawiało.
A jak. W życiu. Tak że mnie nie zostawili i ja nie zostawiłem. Zanieśliśmy go do szpitala na Krechowiecką, na salę przedoperacyjną, tam gdzie przeglądali rannych, przegląd robili, a później decydowali, co z nim zrobić. Pan doktor mówi tak do mnie: „Zabierzcie go, bo ja już nie urzęduję. Już nie mam siły. Już nie urzęduję”. Mówię: „Jak go zabrać, jak tu krew sika z nóg i odłamków pełno. Trzeba zaopatrzyć panie doktorze”. Niestety musiałem sięgnąć ręką po pistolet, bo miałem parabellum wtedy jeszcze dodatkowo. Jak on ten ruch zobaczył, to mówi: „Dajcie go”. Skończyło się nie na wyciąganiu. Położyliśmy go na stół, popatrzył. Drobne odłamki, które można było wyciągnął, resztę bandażami pozawijał i to wszystko. Odnieśliśmy go na salę w piwnicy. Bo to były normalne piwnice ludzkie przystosowane jako [sale chorych]. Graty powyrzucane i tam były niby sale chorych. Wszystko pokotem na betonie leżało. Smród okropny, bo to ropa, nie-ropa – to wszystko śmierdziało. Fekalia i inne rzeczy różne. Okropnie to wyglądało. Okropnie.
- Czyli moment kapitulacji to już właściwie przyjmowaliście z ulgą?
Nie brałem udziału, bo wtedy kiedy myśmy się [„Dyziem”] zajmowali w szpitalu, Niemcy wpadli już do szpitala. Tak że ludzie, którzy mnie znali, cywile, przynieśli mnie ubranie cywilne i po prostu wmusili we mnie, żebym to założył: „Jak ciebie tu znajdą, to i nas rozstrzelają. Przebieraj się szybko!”. I Stefana także samo. Kapotę gimnazjalną mi dali, czapeczkę jakąś letnią i to wszystko. Broń naszą złapali, [ukryli,] nie wiadomo gdzie. Pod węgiel gdzieś powtykali i koniec. Tam już mnie Niemcy złapali. Tam już mnie dopadli i Stefana. A przyjaciela zostawiliśmy na sali chorych. Jak Niemcy wpadli, to zaczęli wypędzać wszystkich na zewnątrz. Ze szpitala też przegląd zrobili niby lżej rannych i przy okazji nas też wzięli za rannych i na podwórko. Podwórze było dosyć duże i odkryte i akurat nadleciały rosyjskie samoloty „Jaki”, takie duże, szturmowe samoloty. Jak zaczęły pruć z działek przeciwpancernych, bo one miały działka przeciwpancerne, nie karabiny – taki grubszy kaliber – to mówię: „Koniec już”. Ale jakoś nie padały koło nas pociski, tylko widać było błyski świetlne [z pod skrzydeł], jak odpalali. Jak popatrzyłem... A Niemcy, co nas mieli eskortować, sobie stanęli z tyłu, z boku i pochowali się po klatkach schodowych. A nas trzymali pod pistoletami na środku. Niech was wasi sojusznicy rozstrzelają. Ale jakoś nie rozstrzelali nas, chyba się kapnęli, że tyle ludzi stoi, to pewnie nie dla przyjemności, tylko muszą tam stać. Dali spokój i odlecieli. Wyprowadzili nas. […] Wychodzimy z Krechowieckiej, ze szpitala. Przeszliśmy przez Słowackiego, później jakimiś polami. Polami doszliśmy, pamiętam, kierowali nas do tak zwanego Pionierparku. Takie magazyny są, do dziś dnia są przy ulicy Powązkowskiej. Ale zanim tam doszliśmy, to po drodze spotkała nas bardzo przykra sprawa. Ci ranni... [Później] był reżyser filmowy, Ścibor-Rylski „Ostoja”, to był nasz kolega, z naszego plutonu. To było trzydziestego, a on dwudziestego dziewiątego był ranny w głowę, między „Zgodą” a [szkołą] straży pożarnej. Jego też wyrzucili Niemcy ze szpitala i ze Stefanem „Dragonem” prowadziliśmy go pod rękę. On był bardzo słaby, bandaż przesiąknięty krwią, a jako lżej rannych wyrzucili i prowadziliśmy „Ostoję”. Nagle, gdzieś tak w połowie drogi byliśmy, pola – z lewej strony (wzdłuż drogi polnej) stoją czołgi niemieckie, kolumna czołgów niemieckich. Później się dowiedziałem, to była 19. dywizja pancerna. Niemcy w czarnych mundurach, ale to nie byli esesmani, tylko normalna dywizja pancerna Wermachtu, ale czarne mundury mieli, jako czołgiści chyba. Siedzą w czołgach i patrzą na nas, a ta kolumna, prowadzona przez kilku wermachtowców (żołnierzy Wermachtu), maszeruje. Ranni, z kulami, bez rąk, owinięci bandażami.
Było chyba ze dwudziestu kilku. Nagle, ni stąd ni zowąd, wyskakuje grupa ruskich żołnierzy w służbie niemieckiej. Podchodzą do nas, mówią tak: „My – tacy owacy –
wychadzili do was z białymi flagami – dokładnie pamiętam to – a wy do nas
strzelali. Eto was wsiech rozstrelajem dzies”. Z diegtiariowem (radziecki karabin maszynowy z magazynkiem w środku) kładzie się do rowku, zamek do tyłu i już ma strzelać. Wermachtowcy, co nas prowadzili, poodchodzili sobie na bok, tak jakby dali przyzwolenie, żeby oni do nas strzelali – kwestia sekundy tylko. Muszę powiedzieć, że czołgiści z czołgów, kilku wyskoczyło i skopało tych „ukraińców”. Skopali nogami „ukraińców” i przepędzili ich. To oni nas uratowali, niemieccy czołgiści przed ruskimi bandytami.
- Ale na służbie niemieckiej.
W służbie niemieckiej, tak. Ale oni nas uratowali. Tę grupę przynajmniej, bo do innej też strzelali dobrze z czołgów, ta dywizja pancerna. Nawet jeszcze odcięli nas w szpitalu od możliwości wycofania się. I oni rąbali po nas z kaemów, z dział, gdzie się tylko dało.
- Gdzie dalej pan kierował się z oddziałem?
Do Pionierparku się dostaliśmy. W Pionierparku było kupę ludności cywilnej, potem byli Powstańcy, ale z innych jakichś zgrupowań chyba. Nie wymieszani z cywilami, tylko osobno, a my jako cywile. Później, na drugi dzień chyba... Przenocowaliśmy na regałach. Takie regały magazynowe, chyba ze cztery piętra miał albo pięć. Tośmy wleźli z kolegą na ostatnie piętra i mieliśmy garstkę sucharków z chleba białego, pamiętam. Tylko że w tych sucharkach były małe, białe robaczki. Ale to nam wcale nie przeszkadzało, bo już długi czas nic nie mieliśmy do jedzenia. A z nami ulokował się jakiś facet, który miał słój smalcu, ale do smalcu nic nie miał. To zamianę zrobiliśmy – my jemu sucharki, a on nam tego smalcu. Sucharkiem się nagarniało smalcu, a on mówi: „Tak dużo nie nabierajcie”. To taki glutek powstał, z sucharkiem ten smalec jedliśmy. To było nasze jedzenie wszystko. Tam przenocowaliśmy. Na drugi dzień rano nas wyprowadzili Niemcy, kolumnę uformowali i pędzili w kierunku Włoch. Do Włoch doszliśmy w tej kolumnie. Wśród zatrzymanych osób cywilnych była żona naszego dowódcy plutonu „Kiemlicza”. Myśmy jej pomogli walizę nieść, bo ona miała ze dwie walizy, a my bez niczego. Wolni jak ptaszki. To my pomogliśmy jej nieść walizę i mieliśmy iść w kierunku, jak się dowiedzieliśmy, do Pruszkowa. Ale myśmy doszli do Włoch – piechotą cały czas, wzdłuż torów kolejowych kolumna maszerowała. Z bagażami, ludzie z dziećmi małymi, to wszystko cywile przeważnie, wojskowych Powstańców to pewnie zostawili, samochodami ich odwieźli gdzieś tam. Nie wiem, ale ich nie prowadzili w każdym bądź razie. Myśmy szli. W końcu kombinujemy, mówimy: „Przecież nie pojedziemy jak barany do Trzeciej Rzeszy albo gdzieś do niewoli”. Trzeba zwiać z tej kolumny. Ale jak tu zwiać? Patrzymy. Eskorta, która nas prowadziła, to tak: tu dwóch szło, tu dwóch, tu dwóch. Nie tak, że na przemian, tylko po dwóch. Dobrze, jak będzie skręt drogi pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, to musimy zaobserwować, czy ci z przodu, co idą, oglądają się do tyłu na zakręcie. Czy oni się oglądają? Nie. To znaczy, że musimy podejść jak najbliżej do nich i przy następnym zakręcie pryśniemy w bok. Ci się nie oglądają, nie widzą, a ci, co z tyłu idą, nas nie zobaczą. I tak zrobiliśmy. Jeszcze się jeden kolega znalazł, „Czubatka”, ten który po mnie przyszedł pierwszy raz. Też w kolumnie był z rannymi, też leżał w szpitalu. No i we trzech uciekliśmy. Akurat droga skręcała i później szła wzdłuż torów. Był narożny budynek, sklepik był – ze szczytu wejście. I tak: fik, do sklepiku wskoczyliśmy. Sprzedawczyni w słup soli się zamieniła. Wystraszona: „Panowie, co się dzieje?”. – „Uciekliśmy z kolumny”. Ryzyko, bo jak by nas złapali, to by zastrzelili na miejscu. To Stasiu mówi tak: „Niech pani da nam ćwiartkę bimbru, jakieś pomidorki”. Bo tam były takie. Jeszcze coś nam dała i usiedliśmy przy stoliku. Siedzimy, widzimy, że tu konsumenci. Kolumna szła, szła, przeszła i poszła.
- A ci żołnierze, którzy was eskortowali, jak oni się zachowywali?
Obojętnie. Obojętnie. Żadnej litości, żadnego [współczucia]. Nic. Tylko jeszcze mogę powiedzieć, że jak opuszczaliśmy Warszawę, między Warszawą a Włochami, pamiętam stały domki po prawej stronie i Niemcy byli w mundurach lotniczych. Oni nam podawali kawę jednak.
- Bo normalnie nie zapewniali żadnej wody, żadnego jedzenia, nic?
Nic! Absolutnie. Żadnego jedzenia, żadnego picia, nic. Nic.
- Na tym się skończyło pana wojowanie, tak?
To jeszcze nie wszystko. Trzeba było się gdzieś podziać. Gdzie tu się podziać, wkręcić się? Do partyzantki, do Puszczy...
Nie, „Kampinos” już dawno był rozbity.
Wiedzieliśmy. Przecież kontakt z „Kampinosem” mieliśmy. Jak się myśmy wycofywali... Nie, przepraszam, jeszcze „Kampinos” był. To dopiero potem rozbili. Jak upadł Żoliborz, to się wzięli za „Kampinos”. Pod Jaktorowem jest taka stacja, tam właśnie było główne rozbicie, przedzierali się przez tory i tam Niemcy ich głównie rozbili... Tam mój kolega Rysio, który był ranny – nie mówiłem o nim – na Zdobyczy Robotniczej... To on był ranny – dostał w ramię, pocisk wszedł i mu wyszedł. Przez szyję przeszedł. Tak że on był później w szpitalu na Bielanach i właśnie w Laskach, w domu dla niewidomych był (szpital tam zrobili), później z Lasek poszedł do Puszczy i już nie wrócił do Powstania na Żoliborz. Później pod Jaktorowem jak go rozbili, to się gdzieś tam kręcił i trafił do rodziny „Dyzia”, mojego kolegi, który miał rodzinę w Brwinowie.
„Czubatka”, ten trzeci, mówi: „Wiecie co, chłopaki? Mam tu rodzinę w Bednarach pod Łowiczem. Idziemy do nich”. A do Bednar pod Łowicz to jest ze siedemdziesiąt kilometrów. Chyba tyle. Jak się dostać tam? Piechotą to niebezpiecznie, bo Niemcy wszystko patrolowali. A może jakimś pociągiem? Podeszliśmy pod tory kolejowe, patrzymy, co się dzieje. Ludzie jadą, ale gdzie jadą? Na platformie przed parowozem. Niemcy wstawiali odkrytą platformę przed parowozem, żeby w razie jak miny były podłożone, jak platforma najedzie, żeby platformę wyrzuciło, a parowozu nie ruszyło. Tak że tam pozwalali wsiadać. Jadą ci ludzie, to my też mówimy, wsiądziemy. Jakoś wsiedliśmy na tę platformę...
To nie osobowy był, to towarowy, bo tam nie kursowały osobowe.
- Wszystko wam było jedno, gdzie?
Nie, do Bednar mieliśmy jechać, pod Łowicz. Bo on mówi, że ma rodzinę w Bednarach pod Łowiczem, taka wioska pod Łowiczem. Ta linia kolejowa to był Sochaczew–Łowicz, do dziś dnia istnieje. Na platformie, przed parowozem, dojechaliśmy do Bednar. Rodzina nas [przyjęła]. Jego owszem, serdecznie, ale nas to już nie tak bardzo – tych dwóch pozostałych. Ale jakoś nas przyjęli, od razu nas na strych wysłali i na strychu siedzieliśmy.
- Obawiali się, że Niemcy mogą was szukać?
Jest taka sprawa, że nawet nie tyle Niemców się bali, co sąsiadów się bali, żeby sąsiedzi nie wygadali, że mają jakichś podejrzanych typków, z Warszawy pewnie. Dlatego myśmy siedzieli na strychu cały czas. W chałupie nie było jak, bo jacyś sąsiedzi przychodzili czy coś, żeby nas nikt nie widział. Broń Boże, żeby nas nikt nie zobaczył. Siedzieliśmy na strychu. A w nocy, jak już ciemno było, to sobie wychodziliśmy dopiero na zewnątrz, trochę powietrzem odetchnąć. A na dzień z powrotem na strych. Z tym że jedzenia nam nie owało. Siedzieliśmy tak może tydzień, może mniej. W każdym razie już im się znudziło. „Czubatka” przyszedł i mówi: „Wiecie co, chłopaki? Oni powiedzieli, że nie chcą was już trzymać. Już przekonywałem, prosiłem, ale to nic nie pomogło, bo się boją. Boją się o własne życie. Musicie iść”. Ale gdzie tu iść? Przypomniałem sobie, że moi sąsiedzi, którzy mieszkali ze mną na Dobrej pod 77, tak drzwi w drzwi na klatce schodowej, mieli rodzinę w Sochaczewie. Myślę sobie, może by do tej rodziny [pójść]. Nazwisko znałem, bo Dzięgielewski się sąsiad nazywał i brat sąsiada mieszkał w Sochaczewie. Też Dzięgielewski. Może się dowiemy, gdzie on [mieszka]. Faktycznie, innego wyjścia nie mieliśmy. W Góry Świętokrzyskie nie dojdziemy, bo tam była partyzantka, to trzeba jechać do Sochaczewa, zobaczyć. Znów przed parowozem, na platformie, dojechaliśmy do Sochaczewa. W Sochaczewie chodzimy, pytamy się ludzi: „Nie wiecie państwo, gdzie Dzięgielewscy mieszkają?”. Koniec języka za przewodnika. „A tu, w tym domu”. Zaraz obok. Taki traf. Pukam tam, pukam. Otwiera drzwi, patrzę, a to mój kolega z Dobrej. Bardzo fajny mój przyjaciel. On był wywieziony z Dobrej, bo nie był w Powstaniu, tylko normalny chłopak [cywil], to wywieźli go do Pruszkowa i tam dostał czerwonkę. Trochę go podleczyli i zwolnili z Pruszkowa. Tak że pojechał sobie od razu do swoich kuzynów. „O! Tadek, Stasiek!”. A jego stryjenka, bo stryjek to był brat ojca, a stryjenka to była kobieta, działaczka. Działała w siłach Armii Krajowej, tak że ona nas z otwartymi ramionami przyjęła – serdecznie. Siedzieliśmy jakiś tydzień. A jej mąż pracował w gminie, był sekretarzem gminy, normalnie w gminie Sochaczew był sekretarzem. Sekretarz w gminie ma dużo do powiedzenia. W końcu powiedzieli tak: „Wiecie co? Jest Stasiek, jest nasz Konrad – syn. – Jest ich dwóch, was jest dwóch, to jest was czterech i się w oczy rzucacie ludziom. Niestety będziecie musieli iść, ale macie załatwione miejsce na wsi. Mąż jest sekretarzem gminy i się dogadał z chłopami, że oni was tam chętnie przyjmą. Pójdziecie na wieś”. Wytłumaczyli, jak tam dojść i musieliśmy iść. „A od czasu do czasu możecie przyjść tu, nas odwiedzić”.
- A dowiedział się pan, co stało się z pana rodziną?
Nic. Nic, nic nie wiedziałem.
Najpierw musieliśmy tam dojść. Doszliśmy, przedstawiliśmy się. Oni już wiedzieli, że przyjdziemy. Trafiłem do jednego gospodarza, a mój kolega do drugiego gospodarza. On miał lepiej trochę, bo miał pokoik wydzielony – jakaś komóreczka, ale w domu. W jednym końcu kupa słomy leżała, a w drugim końcu kupa ulęgałek. Takie małe gruszeczki w drugim rogu. A ja [..] musiałem na noc sobie znieść sennik ze strychu, bo w kuchni spałem, a na rano po drabinie znów wynieść do góry. Tak codziennie.
- Ale coś pan robił tam? Pracował?
Nie, nie, nie. Żadnych prac, nic. Tylko tam przebywałem. Mój kolega na słomie cały dzień bez mała przeleżał, a ja nie mogłem, bo musiałem siennik wynosić, to nie miałem gdzie. To musiałem siedzieć w kuchni.
- W końcu przyszedł 17 stycznia. Słychać było jakiś ostrzał?
Jeszcze tam nie siedzieliśmy do końca. Jeszcze nie wszystko.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Przypomniało mi się, że mamy znajomych pod Krakowem, mają majątek ziemski. Miejscowość Jakubowice, a dalej nie pamiętałem. Ale też nie wiedziałem, czy Jakubowice, czy Biskupice. To mi się myliło. No to co, jedziemy tam? To jedziemy. Tamtych chłopków zostawiliśmy, nic nie mówiliśmy, jak się nie uda, to wrócimy, a jak się uda, to pojedziemy. Decyzja szybka. Żadnych bagaży nie mieliśmy, nic. A pieniędzy mieliśmy trochę, bo dostaliśmy na odejście z Powstania, po pięćset złotych nam dali. Przed zakończeniem walk każdemu dali po pięćset złotych. No i jedziemy. Dojechaliśmy do Łowicza. A później z Łowicza mieliśmy przejechać do Skierniewic, przez Rzeszę trzeba było przejeżdżać. Znów nie było połączenia. Pociąg towarowy jechał z wojskiem. Jeden wagon z oficerami był, na urlop chyba jechali, a reszta towarowy. Myśmy wskoczyli do breku, to budka z boku wagonu. Wsiedliśmy do tej budki i siedzimy. Przyczailiśmy się. Myślę: „Matko Boska, ratuj nas i pozwól, żebyśmy dojechali”. Pociąg ruszył od razu. Przyjechał do Skierniewic, wyskoczyliśmy z budki i ze Skierniewic jeździły w kierunku Krakowa normalne pociągi. Zanim się do pociągu dostaliśmy, to łapanka znów była na stacji. Tośmy weszli pod wagony i za koła się pochowaliśmy, pod wagonami, żeby nas nie złapali. Jakoś nam się udało, przegapili nas. Wyszliśmy. Później pociąg przyjechał, a ludzi pełno na stacjach pokotem leżało. Starsi przeważnie, że nie obawiali się, że ich wywiozą do Niemiec. Wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy do Krakowa. W Krakowie wysiadamy na dworcu. Idzie kolejarz. Spytamy, czy może wie, gdzie są Biskupice. Pytamy się: „Proszę pana, gdzie tu są Biskupice? Tu gdzieś koło Krakowa muszą być”. Patrzy, patrzy, po głowie się poskrobał. Mówi: „Panie, ja tu czterdzieści lat już jeżdżę w okręgu krakowskim, ale jeszcze o Biskupicach nie słyszałem”. Myślę sobie, a może ta druga nazwa? „A Jakubowice?”. – „A, Jakubowice tak, jest taka miejscowość”. – „A gdzie?”. – „To trzeba do Kocmyrzowa dojechać pociągiem...” . Żeby dojechać tam, to było cud. Dojechaliśmy do Jakubowic i tam zastałem swoją matkę. Ona też się tam jakoś dostała. Powiedziała mi, że siostra jest wywieziona do Niemiec, a jej się udało zwolnić. Chora na serce, to ją zwolnili i tu przywieźli, i ona do tych znajomych przyszła. Tu był bogaty, duży majątek ziemski, tak że bardzo dobrze nam się tam działo.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
W lutym wróciłem do Warszawy.
- Usłyszał pan, że Warszawa jest oswobodzona, tak?
Tak. Ale zanim tu dojechaliśmy, to trzeba by ze trzy dni opowiadać.
Nie, spalony. Znaczy frontowy budynek stał, najstarszy. A oficyny były wypalone, wszystko spalone, zburzone. Tak że mój dom zniknął z powierzchni.
U babci na Pradze.
Warszawa, dnia 11 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek