Wanda Siatecka

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pani robiła przed wybuchem wojny?

Chodziłam do Gimnazjum Tomasza Zana w Pruszkowie. W czasie wojny kończyłam Gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej. W 1942 roku, po skończeniu gimnazjum, otrzymałam pracę w Okręgowej Izbie Lekarskiej Warszawsko-Białostockiej w Warszawie na ulicy Koszykowej 37, oczywiście po protekcji majorowej Banasińskiej, która pracowała tam już od dłuższego czasu. Do Izby Lekarskiej, do tego oddziału trudno było się dostać, bo pani Alicja, kierowniczka tego oddziału, była wielką patriotką i wielką opiekunką lekarzy, wszystkich lekarzy, którzy się tam zgłaszali i bardzo przedtem prześwietlała pracowników. Było nas chyba sześć dziewcząt. Byłam najmłodszym pracownikiem, najmłodszą [osobą] tam. Myślę z perspektywy czasu, że Izba Lekarska była centrum konspiracji dla lekarzy. Dzięki temu brałyśmy udział w niektórych rozmowach. W Izbie robiono listy dla młodych lekarzy na wywóz, więc chodziło o uprzedzenie ich, o kontrole, jakie będą w gabinetach, ale to wszystko jest mniej istotne.
Zostałam skontaktowana ze Szpitalem Ujazdowskim z siostrą „Martą”(Maria Modzelewska), która mobilizowała młode dziewczyny do sanitariatu. Miałam mało czasu, żeby [go] poświęcać kursom, ale „Marta” mówiła zawsze, że „to jest bardzo łatwe, szybko się nauczysz, to jest bardzo łatwe”. Może najważniejsze moje zadanie było takie: dwóch młodych ludzi uciekło z transportu, który szedł z Wilna do Oświęcimia. Zatrzymali się w Pruszkowie u mojej przyjaciółki. Jeden z nich był kuzynem tejże. Trzeba było wyrobić jakieś lewe papiery, żeby mógł się poruszać. Nie wiem, dlaczego, ale było zdecydowane, że mamy ich dostarczyć do Ujazdowa. Tam prawdopodobnie przechowywali się w czasie okupacji różni [ludzie] potrzebujący pomocy. Najcięższym zadaniem było to, żeby na zaświadczeniu, które zostało wypisane, to nie było takie trudne wypisać na maszynie, przystawić „glapę”. To znaczy pieczątkę z niemiecką wroną, ponieważ chyba dwa razy do roku były wydawane lekarzom karty spirytusowe i karty były stemplowane właśnie tą „glapą”. Było to stemplowane pod nadzorem sekretarki kierownika Niemca. Musiałam tak podłożyć papier, żeby [podbić razem z kartami], do dzisiejszego dnia czuję ten strach, który [wtedy czułam], bo gdyby się to ujawniło, to wtedy cała [sprawa skończyłaby się tragicznie]. Pieczęć przystawiłam. To było może najważniejsze. Potem nadzorowałam przy przewiezieniu ich dwóch, „Marta” ich odebrała. Na tym kontakt się urwał. Ojciec mieszkał w Pruszkowie, ja mieszkałam w Warszawie u stryjostwa na Marszałkowskiej, pracowałam na Koszykowej, ale „Marta” zaproponowała mi, żebym spędzała wolne popołudnia u niej. Obok, przy szpitalu był dom dla pracowników, ona [tam] mieszkała, zajmowała pokoik. Wielokrotnie nocowałam u niej i wtedy pokazywała mi zwijanie bandaży, robienie wacików, zastrzyki, ale zastrzyku nie potrafiłam nigdy zrobić. Wydawało mi się, że to jest ból, zadawanie bólu komuś, mimo, że to była najdrobniejsza sprawa. Śmiała się ze mnie, że moim marzeniem było zostać chirurgiem. Uważałam, że to jest jedyny zawód w medycynie, który niesie ulgę dla ludzi, nie sprawia bólu, ale zastrzyku nie potrafiłam zrobić. To był krótki okres, bo to było od lipca 1943 i już było wiadomo, że szykuje się do Powstania. Dostałyśmy polecenie przygotować opaski, to znaczy opaskę Czerwonego Krzyża, chusteczkę, fartuszek, chlebak. To wszystko uszyła mi babcia Wojutyńska w Pruszkowie gdzieś na dwa tygodnie przed [Powstaniem]. Pożegnałam się z nimi, ale uważałam, że za tydzień wrócę, więc nie brałam ze sobą żadnych zapasów w ubiorach, tylko torbę. Normalnie chodziłam do pracy, pracowaliśmy od godziny ósmej do trzeciej i był jeden sztuczny alarm, który cofnięto. Po dwóch dniach, wracając z pracy na rogu Mokotowskiej i Koszykowej spotkałam biegnącego kolegę mojego brata, Stasia Jabłońskiego, który w biegu krzyknął tylko: „Godzina »W« o siedemnastej! Będziemy na Mokotowie”. Odpowiedziałam: „A ja będę w Śródmieściu!”. To tak minęliśmy się i pędem pobiegłam do Ujazdowa. „Marta” już szykowała nosze, opatrunki, wszystkie paczki, wydawała rozkazy. Stamtąd poszłyśmy, teraz to się mówi po prostu poszłyśmy, na punkt zborny.
Pierwszy punkt był u Nazaretanek na Czerniakowskiej. Nie mogliśmy dojść do samej szkoły, to [był] klasztor, ale do tego gimnazjum, bo już było słychać strzały, więc [chowałyśmy się] po domkach. Sielce to były małe domki, z małymi ogródkami. Nasza grupa dziewcząt została rozbita i dopiero, jak przyszła [wiadomość], że leży ranny, to wtedy żeśmy się przedarły na drugą stronę i [zabrałyśmy] pierwszego rannego, którego wniosłyśmy do Nazaretanek. To była klasa szkolna, zsunęłyśmy stoły, bo jeszcze nie byłyśmy zupełnie przygotowane, dwa stoły i na stołach położyliśmy rannego. Nie powiem tych słów, które wtedy krzyczał. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co [robić], „Marta” rozcinała ubranie. Okazało się, że dostał postrzał w brzuch. Wszystkie wnętrzności po zsunięciu [ubrania były] na wierzchu. To był szok. Zrobiło mi się słabo. Podałam „Marcie” torbę i po ścianie wyszłam do korytarza. Nie wiem, jak długo tam [byłam], czy zemdlałam, nie wiem, pierwsze wrażenie. Ale obudził mnie ostry głos „Marty”: „Która psychicznie nie może tego znieść, niech wraca natychmiast do domu!”. Wtedy otrzeźwiałam, pomyślałam sobie: „Chcę być chirurgiem. Chcę nieść pomoc drugim, a nie mogę znieść widoku [ran]”. To był chyba jedyny dzień, kiedy się załamałam, ale przyszłam do siebie i już nigdy nie [zasłabłam], bo już później byłam na codzień przyzwyczajona do tego widoku.
U Nazaretanek byliśmy niedługo, bo Niemcy deptali nam po piętach i wieczorem przedostałyśmy się na Sadybę. Tam zostałyśmy rozlokowane po różnych domkach. Nie wiem, ile czasu [tam byłyśmy], dzień, dwa i wracałyśmy na Sielce, w miarę możliwości. Często zmieniałyśmy miejsce postoju – Stępińska, Chełmska, Sielecka, cały [czas] na Sielcach. Cały czas byłyśmy przy rotmistrzu „Gardzie”, przy dowódcy. Z początku „Marta” zajmowała się zaopatrzeniem w medykamenty, zaopatrzeniem żywnościowym, nawet się śmiali stale [mówiąc] do „Marty”: „Czy dzisiaj będzie kotlet?”. Jeździłyśmy, nie wiem, skąd, ale miałyśmy do dyspozycji furę i jeździłyśmy do majątku Czerniaków po zaopatrzenie – kartofle, pomidory, pieczywo.
Siedziałam na wozie z dużą tyką, na której był Czerwony Krzyż, że to miało nas chronić. Kilka razy nam się to udało, było w porządku, ale już pod koniec sierpnia Niemcy zaczęli wyszukiwać Czerwony Krzyż i właśnie urządzali sobie polowania, więc musiałyśmy zrezygnować z wyjazdów. Wtedy, w tym czasie został zbombardowany szpital na Chełmskiej. Na parterze byli nasi ranni chłopcy. Na górze byli paralitycy, starsi ludzie, ewakuowani chyba ze szpitala Przemienienia Pańskiego. Przed tym jeszcze mieliśmy w tym szpitalu rannego Niemca. Strasznie wrzeszczał, cały szpital rozbrzmiewał tylko: „Ewa! Ewa!”. Postanowili go oddać, przyszły niemieckie sanitariuszki, zabrały go i następnego dnia szpital został zbombardowany. Byłyśmy oburzone, że po co go oddawali, że może w ten sposób by się szpital uratował. To był straszny dzień, bo samoloty mijały się, jeden za drugim, przelatywały bardzo nisko, tak że piętro, w którym byli nasi chłopcy, zostało zmiecione. Na parterze ranni zostali przygniecieni gruzami i palącym się ogniem. Z kolei z góry po rurach zwożono lżej chorych, nawet widziałam wypadek, jak młody człowiek zjechał po rynnie, przebiegł przez ogród, położył się i już nie wstał. Żył, ale [nic] nie było go w stanie podnieść. Myślałyśmy, że on jest zdrowy. Lekarz powiedział, że to był szok, w tym wypadku on miał porażone nogi. W międzyczasie były różne akcje. Chodziliśmy z noszami po chorych. Pamiętam jeden wypad, powiedziano nam, że ranny leży przy Szosie Królewskiej, to jest na Sobieskiego. Trzeba było [iść] od Chełmskiej przez pola. Cztery dziewczyny ze mną, pobiegłyśmy tam, ale nigdzie nie było żadnego rannego. Wracałyśmy, puste pole, otwarte i nagle, mówiono, że na kościele [jest] „gołębiarz”. Tak nazywali tych, którzy pojedynczo strzelali do powstańców. Zaczął nas ostrzeliwać. Puste pole, tylko łan takich wysokich pokrzyw i my żeśmy wskoczyły w pokrzywy. Jeszcze wtedy nie miałam kombinezonu, poparzyłam sobie całe nogi i wtedy dopiero zrozumiałam, jak jest powiedzenie: „Kręci się jak głupi w pokrzywach”. To był tragikomiczny moment, ale jedna z naszych koleżanek została ranna w rękę. Zamiast z rannym pacjentem, wróciłyśmy z nią, [rana] była mała, nie była groźna. To było wszystko chyba w sierpniu, na początku.
Pamiętam akcję na Podchorążych, chyba to było tak, albo po większej, kilkugodzinnej akcji wrócili chłopcy, to było na Chełmskiej i słaniając się, gdzie, kto mógł, na podłodze, gdzie było miejsce, kładli się i zasypiali. Ale to już było chyba we wrześniu, to było już we wrześniu. „Garda” siedział w końcu sali przy stole, to było chyba już po zbombardowaniu jego kwatery na Stępińskiej. Nie jestem w stanie uchwycić dat i skojarzyć chronologicznie, ale tylko pamiętam fakty. Przyszedł z Mokotowa profesor Kucharski, stąd znam nazwę lekarzy, że przychodził często do Izby, do pani Alicji. Łącznik, który go przeprowadził, odszedł. Dosyć długo była narada w sprawie sanitariatu, bo to już owało miejsc, owało opatrunków i nie wiem, czy to było przed śmiercią profesora Lotha, głównego zarządcy spraw sanitarnych. Była dosyć długa narada. Siedziałam na podłodze, oparta o ścianę, niedaleko rozmawiających. W pewnym momencie, już jak kończyli, słyszę, [jak] profesor Kucharski mówi do tamtych: „Ale muszę dostać kogoś do przeprowadzenia”. Pamiętam, jak „Garda” podniósł zmęczoną [twarz] i powiódł [wzrokiem] po sali. Właściwie wszyscy leżą pokotem, zmęczeni. Kogo poderwać? Wtedy wstałam, powiedziałam: „Panie rotmistrzu, ja przeprowadzę”. To było rowami, w jednym miejscu trzeba było zrobić przeskok przez ulicę i dalej rowami łącznikowymi do pierwszej czaty, dalej już nie musiałam asystować. „Dobranoc!”. Nawet nie powiedziałam Kucharskiemu, że przecież go znam z Izby Lekarskiej, bo pomyślałam sobie: „Przecież brudna, wysmolona, nawet wstyd się przyznać, że byłam kiedyś urzędniczką”. Wracałam, myślałam, że to przejście będzie bardzo łatwe, ale z bocznej uliczki Niemcy cały czas ostrzeliwali. W ciemnościach było tylko widać pociski. Zatrzymałam się, nie wiem, co robić, długi czas stoję. Nagle słyszę z drugiej strony: „Siostrzyczko, ja odwrócę ich uwagę, proszę szybko przeskoczyć!”. Więc w takim momencie szybko, błyskawiczna [decyzja], przeskoczyłam, ale miałam większe o dwa numery buty, ponieważ do Powstania poszłam w drewniaczkach, które się prawie rozlazły na deszczu i na błocie i jak na Dolnej rozbito sklep „Bata”, chłopcy przynieśli kilka czy kilkanaście par butów. Dostałam męskie buty, o dwa numery za duże, ale szczęśliwa, że jestem w butach. Właśnie jeden but był przestrzelony w cholewce. Żałowałam później, że nawet w tych butach nie udało mi się wrócić do domu, zostawić go, ale dotarłam na miejsce bez szwanku. Jedyny [wypadek] to było to właśnie, jak gdzieś biegnąc do akcji przeskakiwałam przez niski murek. Nie byłam wysportowana, uderzyłam i posunęłam się nogą po chropowatej powierzchni, ale już wtedy nosiłam kombinezon, spodnie, więc nawet nie oglądałam się, co się stało i nie patrzyłam nigdy, co [się stało].
Też jedno śmieszne wydarzenie, nie wiem, czy potrzeba o tym mówić, ale po bombardowaniu szpitala Elżbietanek, już po drugim zniszczeniu, to był koniec września, rozpaczliwie nie mamy już opatrunków ani zastrzyków ani lekarstw. Chłopcy, noszowi, Zygmunt i Michał, mówią, jeden z nich mówi: „Ja wiem, gdzie są opatrunki u Elżbietanek”. „Dobrze, ale tam już nie można dojść, bo są Niemcy”. „Ale spróbujemy”. Nie wiem, dlaczego poszłam razem z nimi, dali my szynel na wierzch, bo to już był wrzesień, wieczór, zimno i [idziemy] Tyniecką, ostatnia czata. Chłopcy mówią: „Tam są już Niemcy. Nie chodźcie”. Ale już jesteśmy bardzo blisko szpitala, [dochodzimy] pod plac przed wejściem i dolny szpital, schody są zasypane gruzem i jeszcze palącymi się głowniami. Między tym widać czerwone płomyki, więc widać z daleka, gdzie jest wejście. Nie wiem, skąd poniosła fantazja, idziemy. Przeskoczyliśmy przez placyk na dół i Michał mówi: „Zaczekajcie!”. Więc stanęliśmy na samym dole, schodów właściwie to nie widać, gruzy. Prosto i w prawo prowadził korytarz, [Michał] pobiegł. Coś jakoś mówię: „Wracajmy!”. Zawołałam: „Michał! Michał!” i po chwili słyszymy kroki. Nagle zza załamania zaświeca się latarka. W latarce widzę Niemca. Mundur nie żołnierski. Nasze zaskoczenie i jego. On zaczął nerwowo odpinać kaburę, zacięła mu się. Cofnął się za mur, a Zygmunt cap mnie: „Uciekamy!”. Przeskoczyliśmy przez plac, zaczepiłam się na którymś grobie. Nad nami strzelanina, salwa strzałów. Tak zostałam. Zygmunt przeskoczył przeze mnie, poleciał, skręcił w Tyniecką. Po chwili uspokoił się, wrócił, wraca pomału, ciemno, [strzały] tylko rozjaśniają [widoczność]. Zatrzymał się nade mną, ale tak jakoś okrakiem stanął nade mną i pyta się: „Ranna jesteś?”. Nie jestem w stanie mówić. Chce mnie podnieść i co mnie podnosi, to z powrotem padam. Tak było ze trzy razy. Wreszcie mówię do niego: „Stoisz na szynelu!”. Tragikomiczne momenty, że nie mogłam się podnieść, bo on tutaj stał nogami na moim szynelu. Ale jakoś wróciliśmy bez żadnego łupu, ale Michał nie wrócił. Nie wiemy, co się z nim stało, bo to było kilka dni przed końcem [Powstania].
Gdzieś koło 10 września lekarz polecił mi zorganizowanie dodatkowego punktu sanitarnego, bo tu już nie ma gdzie miejsca [znaleźć], nawet Misyjna jest załadowana. Polegało [to] na tym, żeby w jakiejś większej sali piwnicznej zorganizować sienniki na podłodze, zdobyć to, co było możliwe. Pamiętam, że to była Racławicka 2, w bloku stojącym w kształcie podkowy. To, co pomogli lokatorzy, to znieść [potrzebne rzeczy]. To był nowy punkt, którym się opiekowałam. O rannych to nie będę mówić. Raz jeden młody chłopiec, trzynaście, czternaście lat miał, może nie miał, Januszek, po prostu umierał. Nie będę wspominać tego. Skończę już na tym. 26 września nasz lekarz dostał zawiadomienie, żeby zorganizować część rannych, część na pewno, którzy mogą się poruszać, do przejścia kanałami do Śródmieścia. Wycofujemy się. Utworzył się dosyć długi szereg i wtedy lekarz powiedział: „Siostra będzie prowadzić najsłabszego”. Nic się nie odezwałam, ale nie zdawałam sobie sprawy, żebym mogła wejść do kanału. Cały czas wiedziałam, co to są kanały, ale zupełnie się nad tym nie zastanawiałam. Spojrzał na mnie: „Co się z siostrą dzieje?”. Miałam wtedy gorączkę. [Kontuzjowana] noga, potem miałam ropny ząb, to wszystko razem [powodowało komplikacje]. Dał mi wtedy nawet jakiś proszek. W tym momencie przyszedł łącznik z Belgijskiej i rozmawiając z nim, później po latach, zorientowałam się, że tu chodziło pewnie o miejsca, bo były przepustki na wejście do kanałów. Widocznie każdy miał odliczoną ilość. Przecież wszyscy nie mogli wejść. Przez jakiś czas była rozmowa. W pewnym momencie „Sławek” mówi: „Przechodzicie na Belgijską”. Łącznik, który przyszedł, przeprowadził nas z Racławickiej 2 na Belgijską. To jest przejście przez Puławską, niedaleko, dwie przecznice dalej. Weszliśmy do pomieszczenia, które wreszcie zobaczyliśmy, jakieś inne, jak nasz punkt sanitarny. Czekał tam już lekarz, siostra Dorota i czterech, może pięciu mężczyzn. Bardzo szybko przekazała mi swoją torbę i właściwie bez żadnych rozmów oni się zabrali, a my mamy się tutaj rozgościć. W końcu sali zobaczyłam cztery zajęte łóżka, w których leżeli ciężko ranni, to znaczy [poranione] nogi, byli zagipsowani, nie mogli wstawać, nie mogli się poruszać. Wystraszone twarzy, ranni. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy wiedzieli, co robią Niemcy, jak rozstrzeliwują chorych i zdrowych, to nie było żadną tajemnicą, więc rozpacz, że oni zostali na zatracenie. Mówię do naszych chłopców: „Rozgośćcie się. Zajmujcie łóżka, który jest najsłabszy. Zajmujcie łóżka”. „Jur” mówi: „Siostrzyczko, chociaż się wyśpię przed śmiercią wygodnie”. Mówię: „Przed jaką śmiercią? Przecież idziemy po zdrowie, a nie po śmierć”. Jakaś rozmowa, niektórzy się nawet roześmieli. Sprawdziłam, dowiedziałam się, że u tych czterech, którzy są [...] Byliśmy tak zmęczeni, że właściwie nawet w pierwszej chwili nie interesowałam się tym [co robić z rannymi], tylko każdy, gdzie mógł, nie mam pojęcia, jak [zasnął]. Rano żeśmy się obudzili, ale jak żeśmy spali! Był to czysty pokój, czysta podłoga, stolik, łóżka. Dawno nie spotkaliśmy takiego pomieszczenia. Rano „Olgierd” mówi: „Siostro, chciałbym oddać moją legitymację i opaskę. Będziemy jako cywile zgłaszać się, jeżeli przyjdą Niemcy”. Wtedy wszyscy zgodzili się na to, że oni są jako robotnicy zatrudnieni pod przymusem przez Niemców do kopania rowów. Zebrałam wszystkie legitymacje i opaski akowskie i schowałam za piecem. Była nisza głęboko przy ścianie. Schowałam tam. Nawet po wojnie kilka razy myślałam, pójść, zobaczyć, czy ten dom jest i czy [dokumenty są w niszy]. Rano, gdzieś koło dziewiątej, usłyszeliśmy niemieckie głosy, później szuranie po schodach, widocznie nie było tak dużo lokatorów w tym pionie, i cisza. Jak długo to trwało? Wtedy wszystkie minuty się wydłużały w godziny. Nagle otworzyły się drzwi i weszli Niemcy. Było ich chyba czterech. Byli zdziwieni, że siedzimy tak spokojnie. Wszyscy ci, co stali, wstali, a tamci leżą. Niemcy zaczęli krzyczeć: „Bandyci! Bandyci!”. Mówimy, że nie, że to są robotnicy. „Tu nie ma bandytów”. [Niemiec] podszedł do leżących, zerwał koc i każe wstawać. Więc zaczynam tłumaczyć, że oni nie mogą, to znaczy tyle, ile [umiałam] niemieckiego (ostatni raz uczyliśmy się w gimnazjum), więc kleję słowa i tłumaczę im, że oni są ciężko ranni, nie mogą wstać. Niemiec odsunął mnie do tych, którym kazał wychodzić, przesunął mnie ręką i wtedy powiedziałam, że muszę tutaj zostać razem z nimi, ponieważ muszę im pomagać, tłumaczę. Dosyć śmiesznie to nawet [brzmiało] w tłumaczeniu, bo zwróciłam się do niego: „Łaskawy panie” – Gnädige Herr . Tłumaczę, że muszę zostać tutaj, żeby pomagać. Nie wiem, czy ton był taki, Niemiec machnął ręką, wyszedł ostatni, zamknął drzwi. I zostałam z czteroma ciężko rannymi. Cały dzień żeśmy przesiedzieli w ciszy, nie wiadomo było, co się dzieje.
Obok była składnica, bo znajdowaliśmy się w fabryce Gąseckiego, Belgijska 3/5. Oszklone drzwi prowadziły do składu aptekarskiego, więc weszłam i wśród słoików znalazłam pastylki coli. Tak jak teraz [jest] Coca-Cola, tak przed wojną były odżywcze pastylki coli. Przyniosłam słoik i żeśmy się tym częstowali. Jeden, „Olgierd” właśnie, mówi: „Siostro, obok w domu są dwie panie, które tutaj przychodziły i nami się opiekowały, oprócz siostry i lekarza. Ale powiedziały, że nigdzie nie pójdą, będą czekać, ponieważ już słychać ruskich, więc na pewno oni niedługo wejdą, a one nie opuszczą tego domu”. Ale to już był nie 27 [września], tylko 28 [września], następnego dnia. Wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam podwórko, groby i skarpa. Poniżej skarpy, bo Belgijska schodzi schodami w dół, poniżej skarpy [był] blok. Bałam się wyjść na ulicę z tamtej strony, ale pomiędzy krzewami była w trawie ułożona drabina. Zsunęłam się po drabinie, przeskoczyłam do piwnicy. Głucha cisza, zaczęłam wołać: „Halo! Halo!”. Po pewnym czasie lekko uchyliły się drzwi piwniczne. Mówię, że jestem z punktu [sanitarnego]. „Dobrze”. Kiwnęły tylko głową. Wróciłam. Po jakimś czasie przyszły dwie panie. Myślałam, że ucałuję je z radości, że ktoś żywy, chodzący jeszcze się tutaj znalazł. One mówią: „Siostro, proszę się nie martwić, nie denerwować. My mamy jedzenia dosyć, przeczekamy. Nigdzie się nie ruszamy, przeczekamy”. Rzeczywiście, przyniosły chleb, przyniosły garnek, może nawet z rosołem, bo byłam zaskoczona. Obdzieliły, zrobiły swoje przy chorych to, co potrzeba.
Następnego dnia, nie, później, weszłam do składu aptecznego, żeby się porozglądać, co i jak, w tym czasie wracam na salę, na łóżku leży mężczyzna w ubraniu. Myślę: „Co jest?” One mówią: „On jest postrzelony w płuco”. Nie widzę żadnej [plamy krwi], marynarka świeża. Podejrzewam, że one musiały go przechowywać i wprowadziły go, położyły na łóżku. Był jeszcze przytomny, rozglądał się, ale się nic nie odzywał. Nie wyglądał na kogoś, kto miał jakiś niedostatek przez te dwa miesiące. Mężczyzna koło trzydziestu pięciu lat, słusznej budowy, więc jak one powiedziały, że on ma przestrzelone płuco, powiedziałam, bo to już był wieczór: „Wobec tego rano pójdę szukać jakiejś pomocy”. Następnego dnia rowami starałam się dostać na Dolną. Szłam wykopem i płakałam, bo obejrzałam się, wszystkie okna, powywieszane białe płachty w oknach, cisza, nie ma ludzi.
Nagle naprzeciw mnie, z daleka widzę, że idzie jakiś czarny mundur. Myślę sobie: „Boże, jeszcze mi potrzeba esesmana!”. Ale jak się zbliżył, to [się okazało, że to] był nasz kolejarz w mundurze kolejarskim. „Dokąd, siostrzyczko?” Mówię: „Do higieny”. „Nie ma tam po co iść. Niemcy spalili żywcem cały oddział chorych na czerwonkę. Tam nikogo już nie ma”. Zawróciłam, ale myślę sobie: „Co ja zrobię z tym [rannym]? Bo tutaj ci ranni to są już opatrzeni, ale co zrobić z tym?”. Wracam, siedzą te dwie panie. Jedna była starsza, miałam wtedy dziewiętnaście lat, to dla mnie czterdziestoletnia to była starsza, druga była młodsza. Mówią: „On już nie żyje. Poprosił o papierosa i skończył”.
Następny problem, co zrobić [z ciałem]. Jest nas tylko trzy, trzeba to ciało pochować. Pamiętam, że chyba nie chciałam, żeby zmarły leżał w pokoju chorych. Wyciągnęłyśmy [jego ciało] we trzy na prześcieradle po paru schodkach na podwórze. Tam był wykopany jeden wolny dół, dosyć głęboki. Byłyśmy nad dołem, nie wiem, jak to zrobić. Przecież to jest człowiek, nie można go tak wrzucić. W pewnym momencie wskoczyłam do dołu i mówię: „Na raz, dwa, trzy opuszczajcie, a ja będę podtrzymywać”. W ten sposób [złożyłyśmy go do grobu]. Nie wiem, jak z tego wyszłam, ale wszystko robiłam bez żadnego czucia, tak jak automat. Pochowałyśmy go tam. Nie miał żadnych dokumentów. One powiedziały, że sprawdziły wszystko, on nic nie miał.
Nie wiem, od 26 września, 27, 28, 29 [września], chyba to był już 2 października, bo kilka dni zostawałyśmy tam w ciszy, nikt się tam [nie pojawiał], doszedł mnie dym, więc wyskoczyłam na zewnątrz. Widzę gromadę żołdaków, roześmianych, rechocących i w bramie podpalają dom. Zaczęłam wołać do kobiet, zobaczyły co [się dzieje]. W pewnym momencie mówię do tego [żołnierza], grubas się wytoczył, tłumaczę mu, że tu są chorzy, tu są ranni. Ona przyniosła litrową butelkę wódki za[prawionej] na pomarańczowo, „pomarańczówki”. Podała mi butelkę i mówi: „Niech siostra poda jemu to”. Butelka jest ciężka, litr, podaję mu butelkę. Spojrzał, odwrócił się do swoich i zrobił krok do przodu. Nagle się zatrzymał i podaje mi tą butelkę i wtedy: „Spróbuj!”. Zrozumiałam, że to jest [rozkaz]. Pani z tyłu mówi: „Niech siostra natychmiast to zrobi!”. Więc odkręciłam i przyłożyłam butelkę do ust. Oczywiście wciągnęłam za duży łyk, zaczęłam się krztusić, to ich rozśmieszyło. Zaczęli ryczeć ze śmiechu. Doszłam do głosu, tłumaczę, że proszę o podwodę, tutaj są ranni. Nie wiem, co się z nim dogadałam, ale machnął ręką i zgasili [ogień] w bramie i poszli. [Powiedział], że wieczorem [będzie]. Powiedział: „Będzie”. Godziny do wieczora były niesamowite. My już straciliśmy nadzieję, że przyjdą, ale one mówią, żeby ich nie zgłaszać, one sobie poradzą same.
Już było ciemno, ale to październik, to już i tak wcześniej ciemno się robi, przyjechała podwoda, zabrali rannych na platformę, też wsiadłam. Zawieziono nas na Służewiec, gdzie stał już pociąg, już zapchany, tak że trudno było nam wepchnąć się do wagonu. Chyba to były już ostatnie transporty ludności, bo nie było rannych, tylko ludność cywilna. Rano wyładowano nas w Pruszkowie, w obozie, w warsztatach kolejowych Pruszków. Hale ogromne, wyładowane, zapchane ludźmi, na podłogach. Strach opisać. Miałam przy sobie jeden kubeczek, w torbie, tym kubeczkiem kursowałam po kawę, żeby podać. Koło nas leżała starsza pani na naszym sienniku. To był Pruszków, a znam Pruszków, bo myśmy mieszkali na granicy Komorowa i Pruszkowa, chodziłam do gimnazjum w Pruszkowie, więc uważałam, że na pewno się stąd wydostanę. Kręciłam się gdzieś, nie wiem, czy [szukałam] kogoś znajomego. Zgłosiłam moich rannych. Następnego dnia, chyba jeden dzień czy dwa dni tam byliśmy, w obozie, dostałam przepustkę na cztery osoby, czy woźnica miał przepustki, odprowadzili mnie noszowi, którzy przenieśli [rannych]. Usiadłam przy woźnicy, [ranni są] tam ułożeni. Do Milanówka. „Olgierd” miał w Milanówku rodzinę. Miał kartkę, adres, pisaną, gdzie go dostarczyć, ale przy wyjeździe z bramy strażnik, Niemiec [odlicza]: „Raz, dwa, trzy, cztery”. Ja jestem piątą. Ręką [wskazuje], ja uparcie tkwię przy woźnicy, nie ruszam się. Jeszcze raz liczy, cztery, pokazuje, jestem piąta. Mówię, że również jestem ranna – Ich bin auch krank . Chorą nogę bardzo zabandażowałam w ostatniej chwili. Krzywię się niesamowicie, podnoszę się i zaczynam odkręcać bandaż. On przez chwilę patrzy i wreszcie kazał przejechać woźnicy. Tak że już za bramą, jak przejechaliśmy kilka czy kilkadziesiąt metrów, zeskoczyłam z wozu, mówię do chłopców: „Do zobaczenia w Milanówku!”. Na przełaj do torów kolejki, torami do domu, doszłam do domu.
Po dwóch dniach pieszo poszłam do Milanówka, torem szerokiej kolei. Bałam się jechać kolejką, bo mówiono, że są częste łapanki i wyłapują powstańców. Dotarłam do Milanówka i tam spotkałam „Martę”. Tam był właśnie zakwaterowany Szpital Ujazdowski. Odwiedziłam nawet „Olgierda”, ale króciutko, bo rodzina bała się kontaktów, żeby ktoś nie widział, że tu są jakieś kontakty [z Powstańcami]. Dojechał na miejsce i w Szpitalu Ujazdowskim spotkałam ranną „Zosię” z naszego oddziału. Prosiła, żeby przekazać rodzinie adres, ale chyba do tej pory musiała już komuś podać adres. Zostałam u „Marty”. „Marta” od razu zaprowadziła mnie do dentystki, która żywcem, bez żadnych znieczuleń, wyrwała mi ząb, który był już ropny. Pyta się, czy wytrzymam. Mówię: „Po tym wszystkim, co widziałam, to jest żaden ból”.
Nie wiem, to nie są ciekawe opowieści, to są rzeczy, które zapamiętałam. To może nawet śmiesznie wygląda, jak się o tym teraz mówi, że to jest po prostu pójść, przynieść rannego, zrobić opatrunek, sala zapchana, kilkunastu chorych na podłogach, ale to życie wtedy tak wyglądało. Brakowało nam potem, jeden jedyny raz, kiedy pozwoliłam sobie, żeby dla siebie poświęcić trochę czasu, to poszłam do szpitala na Misyjną odwiedzić nasze ranne dziewczyny. To było chyba to, a tak w tej chwili nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak jadłam, gdzie jadłam, czy w ogóle jadłam. W lusterko na pewno przez dwa miesiące nie spojrzałam. W czasie bombardowania Chełmskiej, to nie mówiłam chyba o zasypanym domu? W piwnicy pokój tak samo dowódcy, tam była narada, pod klatką schodową centralka telefoniczna i łącznik, telefonista, długi korytarz przez cały blok. W tym końcu kuchnia, która prawdopodobnie kiedyś była pralnią, kuchnia węglowa. „Marta” szykowała wieczorną kolację, można powiedzieć kawę. Podała mi, w dwóch rękach miałam puste kubeczki: „Zanieś kubeczki najpierw, później przyniesiemy kawę”. Szłam z kubeczkami i nagle słyszę warkot samolotu, ale tak nisko, że oparłam się aż o ścianę. Błyskawicznie huk, w przeciągu jednej sekundy ciemno, cały korytarz ciemny, wypełniony pyłem, gruzem. Schody, cała część bloku zwalona, przywalone schody. Słyszę głos lekarza: „Siostro, zastrzyk!”. I krztusi się, ponieważ jeszcze nie można mówić, bo pył opada. Też zawołałam: „Marta! Marta!”. „Marta” zaraz przybiegła z [zastrzykami], ale jak po jakimś czasie trochę opadł kurz, pod schodami była widoczna tylko głowa telefonisty. Nie było żadnych możliwości, żeby jego uratować, bo wszystko wisiało nad nim. Nie wiem, czy lekarz chciał mu dać zastrzyk znieczulający.
Z drugiej strony zaczęli wołać, że jest przejście, z tamtej strony, bo tutaj, z tej strony była zasypana nasza klatka, a korytarzem, z małym przebiciem się, wyszliśmy z drugiej strony bloku. Zupełnie nie mogłyśmy się poznać. Wyglądałyśmy jak zjawy spod ziemi, tylko czerwone obwódki przy oczach, zasypane. Ale żeśmy przeżyły to. Zginął ten chłopak.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną? Wie pani, co się z nimi działo?

Nie. Ale moja rodzina była w Pruszkowie.

  • Pani brat też brał udział w Powstaniu...

Tak. Brat był w kompanii „Golski”, przy Politechnice. On był w konspiracji od 1940 roku. Musiałabym spojrzeć w jego nekrolog, bo jego danych [nie pamiętam], a złożyłam [papiery] . Tu jest on, na początku. Był jeńcem wojennym w obozie Markt-Pongau w Austrii. Nie wrócił do kraju. Wstąpił do wojska polskiego, do Armii Andersa i zmarł w Anglii. Udzielał się bardzo w środowisku polonijnym, miał dużo funkcji, dużo odznaczeń. [...] Mógł z Ożarowa wrócić do domu, do ojca, ale zostawił kartkę do ojca, że jedzie dalej, nie może zostawić swoich towarzyszy, razem idą do obozu. I to był ostatni kontakt z nim. Później pisywał listy. [...]

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?

Właśnie w Pruszkowie, zgłosiłam się, bo moja Izba Lekarska została przeniesiona do gmachów w Pruszkowie, w Tworkach, Zakład dla Psychicznie Chorych. Tam był Zakład Higieny i Izba Lekarska. Zgłosiłam się do pracy, ale kierownik, jeszcze wtedy był Niemiec, to było chyba na jesieni, nie chciał mnie przyjąć z powrotem. W Zakładzie Higieny kierownikiem był pan Polubiec. Tam zostałam zarejestrowana, u niego, bo chodziło o to, żeby mieć jakieś świadectwo.
Wracałam właśnie 17 stycznia z pracy, to już było ciemno. Zawsze szłam torem kolejki do domu. Pamiętam, mija mnie żołnierz w polskim mundurze, bardzo zniszczonym. Nie wiem, czy byłam [wystraszona], bo pierwsze jego słowa były: „Proszę się nie bać. Już jesteśmy tu”. Mijając mnie podał [nazwisko], powiedział tylko: „Jestem Jan Tomala”. Pamiętam do dzisiaj. I minęliśmy się. Byłam wystraszona, szybko do domu wracałam, bo był tak zniszczony, jak my po Powstaniu, tak wyglądało to wojsko.
Potem przenosiłam Izbę Lekarską do Warszawy, pomagałam do 10 marca, to znaczy pracowałam do 10 marca. Później z „Martą” wyjechałam do Łodzi. „Marta” chciała koniecznie, żebyśmy pojechały do Ameryki. Miała możliwość na przejazd, ale się nie zgodziłam. Nie mogłam zostawić rodziny, odejść. To był mój ostatni kontakt z „Martą”, bo widocznie za to obraziła się na mnie. Ale nie wiem, bo nigdy już się nie odezwała i nigdzie w spisach nie mogę jej znaleźć. Dalej już nie będę mówić czasu pobytu w Łodzi – pracowałam od listopada 1945 roku.
Wróciłam do Warszawy w 1947 roku. Dostałam pracę w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Pracowałam do czasu, dopóki mi nie podali do wypełnienia ankiety. Było takie [pytanie]: „Przynależność wojskowa” – napisałam: „AK”. Rodzina za granicą – potwierdziłam, że za granicą. I zostałam delikatnie [mówiąc zwolniona], kierownik powiedział mi: „Musi się pani rozejrzeć, bo nie możemy [pani zatrudniać]”. „Dobrze”. Przeszłam do resortu, Ministerstwa Skupu. Pracowałam jako kierownik sekcji Wystaw i Targów Poznańskich, później zafascynował mnie dział wynalazczości i racjonalizacji. W dziesięciolecie podziękowałam im za pracę.
Mąż już nie mógł znieść tego, że pracuję w biurze, jestem zależna od kogoś. W Zakładzie Doskonalenia Rzemiosła wyrobiłam sobie papiery czeladnicze, potem mistrzowskie na galanterię z metalu. Prowadziłam firmę od 1956 roku na warunkach przemysłowych. W pierwszym roku miałam ponad dwudziestu pracowników, ale to nie było z kolei zgodne z założeniami w PRL-u, żeby prywatna firma zatrudniała tylu ludzi. Postarali się skończyć [z moją firmą] przez poblokowanie kont. Siedem lat staraliśmy się o odzyskanie pieniędzy. Przedtem jeszcze musiałam czterdzieści osiem godzin spędzić w Pałacu Mostowskich w piwnicach, ale odzyskaliśmy [majątek firmy]. Tak że nawet w komunie czasem zwyciężała sprawiedliwość.
Do czasów emerytury, do 1984 roku prowadziłam firmę. Później pomagałam tylko mężowi, bo też prowadził firmę, do czasu, dopóki on nie przeszedł na emeryturę. Później już życie emerytów.

  • Była pani przesłuchiwana za przynależność do AK?

Nie, raczej nie. Tylko zawsze po znajomości dostawałam pracę, więc może się [...]. Ale nie miałam możliwości awansu. Już później jako prywatna inicjatywa to już byłam trzecią kategorią, szykany, ale to są już inne zagadnienia. Chyba byłam zadowolona, że się przeklasyfikowałam. Mój brat był obrażony, że to jest degradacja, ale byłam raczej z tego dumna, że byłam pierwszą kobietą, która brała udział na Targach Poznańskich przedstawionych wyrobach. Dostawałam dyplomy. To takie przejście z tamtych lat do tych.

  • Co by pani chciała na koniec powiedzieć o Powstaniu, czego jeszcze nikt nie powiedział?

Chciałam tylko powiedzieć, że chwała budowniczym Muzeum Powstania za uwiecznienie bohaterskiej krwi, którą przelali młodzi chłopcy. Nie mam zdania [na temat wybuchu Powstania], za dużo było tragedii przed moimi oczami, za dużo bólu i cierpienia. Ale walczyliśmy o dobrą sprawę. Cieszę się, że potomność będzie mogła zobaczyć w Muzeum fakty historyczne, które ożywią patriotyzm w naszym kraju. Nie wiem, ale chyba młodzi mają poczucie patriotyzmu. Często słyszymy tylko o złych osobnikach, ale na pewno są i tacy, którzy starają się, żeby w naszym kraju żyć po ludzku. Zawsze wspominam [Powstanie] jako wspaniały, bohaterski czyn, ale nigdy nie rozmawiałam w domu, ani w rodzinie, ani z mężem na ten temat, bo to był dla mnie za bolesny temat. Tak jak teraz nie mogę się opanować, tak dawniej jeszcze bardziej mi to dolegało. Stale mi się wydaje, że jeszcze za mało zrobiłam, że może jeszcze mogłam więcej. Ale cóż, według swoich możliwości dałam z siebie wszystko. Ale nie zostałam chirurgiem. Nie potrafię wypowiadać wzniosłych myśli.



Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla
Warszawa 2 lutego 2006 roku
Wanda Siatecka Stopień: sanitariuszka, patrolowa Formacja: „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter