Zygfryd Bernard „Sęp”
Zygfryd Bernard pseudonim „Sęp”, urodzony w 1927 roku, w czasie Powstania starszy ułan, 3. Szwadron Kawalerii. Odznaczony Krzyżem Walecznych, Krzyżem Powstania Warszawskiego, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej, obecnie w stopniu poruczniku.
- Proszę powiedzieć, czym się pan zajmował przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłem jeszcze chłopcem, chodziłem do szkoły podstawowej. Szkołę podstawową ukończyłem w 1941 roku, to już jest za okupacji.
- Może powie pan coś o swojej rodzinie?
Mój ojciec z zawodu był chemikiem, który pracował w PZL, to jest w wytwórni samolotów, najnowocześniejsze przed wojną to [były] „Łosie”. Mój ojciec pracował właśnie przy produkcji tych samolotów. Moja mama nie pracowała, bo mój ojciec tyle zarabiał, że mama nie musiała pracować. Mieszkaliśmy początkowo na Bielanach, a później mój ojciec kupił plac na Wawrzyszewie i tam wybudował dom i cały czas przebywałem w tym domu.
Miałem siostrę, dwa lata młodszą i braciszka dziesięć lat młodszego.
- Jak wspomina pan wybuch wojny?
Wtedy miałem lat dwanaście, więc jak w sam raz. Ojciec miał urlop. Był wrzesień, więc razem z ojczulkiem robiliśmy porządki jesienne we własnym sadzie. Dość rano wtedy wstaliśmy, 1 września i ojciec spostrzegł jak bardzo wysoko leciały jakieś samoloty. Nikt się tego nie spodziewał, ale mój ojciec mówi: „Wiesz co, syneczku, to niedobrze, bo to zdaje się, że będzie wojna”. Mówiło się na jakiś czas przed wybuchem wojny, że będzie wojna, bo ćwiczenia odbywały się tu u nas, na Bielanach. Ludzie szyby kleili papierami, paskami. Nie wiem, dlaczego i po co to było robione. Rzeczywiście, 1 września ojciec się nie mylił, bo zaczęło się, była wojna. Jak była wojna, to przez dwa czy trzy miesiące szkoła była zamknięta, więc nie chodziliśmy do szkoły. Dopiero po jakimś czasie znowuż otworzyli szkołę, więc normalnie chodziłem do szkoły i ukończyłem szkołę podstawową w czasie okupacji, w 1941 roku. Dalej nie było mowy o żadnej szkole, bo szkoły to były tylko potajemne kursy na kompletach. Tak że w czasie wojny nie skończyłem całej szkoły, tylko szkołę podstawową.
- Czym się pan zajmował w czasie okupacji i czy brał pan udział w konspiracji?
Tak. Wstąpiłem do konspiracji 2 lutego 1941 roku. Składałem przysięgę przed dowódcami z oddziału „Waligóry”, to znaczy zgrupowanie wolskie. Moja przysięga odbywała się na Woli u mojego kolegi, bo wtedy przysięgało nas kilku przed porucznikiem „Lotem”, nazwisko Edward Redel, bo pseudonim lepiej pamiętam niż nazwisko, bo operowaliśmy bardziej pseudonimami niż nazwiskami i przed kapitanem „Czerwcem”, Henryk Jaskólski i przed porucznikiem „Stanisławem”. Przed tymi trzema dowódcami składałem przysięgę i zostałem przydzielony do 308. plutonu, który był zorganizowany na terenie Wawrzyszewa. Wawrzyszew nie było kiedyś miastem, jeszcze za okupacji, przed wojną, to była gmina Młociny, więc zostałem skierowany i przydzielony do plutonu trzysta osiem. W plutonie 308. przechodziłem szkolenie bojowe i przeszkolenie z bronią. Często, bardzo często przenosiliśmy bibułę i różne biuletyny konspiracyjne, nawet poza granice Rzeszy. Bo Rzesza była tu, niedaleko Warszawy, o kilkanaście kilometrów, to przerzucaliśmy bibułę za granicę, do Rzeszy. Zostałem skierowany na kurs łączności, gdzie skończyłem kurs łączności, to znaczy [nauczyłem się] obsługiwać radiostację. Byłem używany jako młody chłopiec z kolegami do tak zwanego małego sabotażu. Jeszcze przed tym mieliśmy ćwiczenia, łatwiej było nam się ćwiczyć w zawodzie wojskowym i z bronią, ponieważ w Wawrzyszewie była straż pożarna i ta ochotnicza straż pożarna w osiemdziesięciu procentach była zorganizowana. Wszyscy chłopcy w straży należeli do podziemia. Nasze dowództwo straży udając, że robimy ćwiczenia strażackie jeździliśmy po Wawrzyszewie, Radiowie, Wólce i wielu innych wioskach i troszeczkę wody polało się gdzieś na stodoły, na chałupy, a później cały oddział jechał gdzieś na polanę w Puszczy Kampinoskiej i były normalne ćwiczenia wojskowe pod płaszczykiem ćwiczeń straży pożarnej. Tak to się działo, cały czas szkolenie było na terenach Puszczy Kampinoskiej. Później mieliśmy ćwiczenia w okolicy Boernerowa, bo to się przed wojną nazywało Boernerowo, a nie Bemowo. Tam były piaszczyste wydmy i tam mieliśmy ćwiczenia wojskowe. Kiedy wybuchła godzina „W”, to nasze zgrupowanie „Waligóry” miało punkt zborny w Górcach, a w Wawrzyszewie były zorganizowane cztery plutony, to znaczy pluton 308, pluton 308a, pluton 309 i pluton 43, harcerski, młodzieżowy. Te wszystkie cztery plutony zameldowały się w komplecie w Górcach w punkcie zbornym. Tam mieliśmy otrzymać broń, bo częściowo niektóre plutony miały trochę broni na swoich magazynach, ale mieli nas dozbroić w Górcach. Mieliśmy być użyci do zdobycia Fortu Bema, ale ze względu tego, że nasze główne magazyny, „Waligóry”, mieściły się w Ogrodach Ulrychowskich na Woli i Niemcy kilka dni przed wybuchem Powstania postawili artylerię w Ogrodach Ulrychowskich i niemożliwością było podjąć tej broni i nasza kompania została tylko z bronią, którą mieliśmy w swoich podrzędnych magazynkach. Dowództwo więc zadecydowało, że z tak nędznym uzbrojeniem nie damy rady i nie możemy uderzyć na Fort Bema. Dowódca, porucznik „Maryś” odgórnie dostał rozkaz, żeby wycofać nas do Puszczy Kampinoskiej, bo tam już są inne oddziały, to tam zostaniemy dozbrojeni. Cała nasza kompania z porucznikiem „Marysiem” od razu pierwszego dnia w nocy przebiła się z Górc do Kampinosu. Tam w porozumieniu z dowódcą, kapitanem, bo on wówczas jeszcze był kapitanem, kapitan „Szymon”, nasza kompania została przydzielona do zgrupowania „Kampinos”, po to, żeby dozbroić, a potem wrócić na pomoc Warszawie. I tak się stało, tylko z tym, że w pierwszych dniach zaraz, kiedy nas tam dozbrajano, dowódca kawalerii, porucznik „Góra-Dolina”, bo miał dwa pseudonimy, zwrócił się do naszego porucznika „Marysia”, że potrzebuje kawalerzystów, bo kiedy przebijał się z Puszczy Naliwowskiej do Puszczy Kampinoskiej na pomoc Warszawie, miał straty, ubytki w szwadronach, w kawalerzystach. Prosił, żeby jeżeli są kawalerzyści, żeby przerzucić ich do kawalerii. Zgłosiło się kilku ochotników kawalerzystów, ale to wszystko było mało, więc porucznik zrobił zbiórkę i na zbiórce zameldował: „Słuchajcie, chłopcy, dowódca ‹‹Dolina›› zwrócił się do nas, że potrzebuje kawalerzystów, więc kawalerzyści: wystąp!” Wystąpiło kilku, ale to wszystko było mało, więc spytał: „Kto miał coś wspólnego z koniem czy umie jeździć na koniu, to proszę wystąpić! Na ochotnika!” Ja też między innymi wystąpiłem, bo na Wawrzyszewie to była jednak wioska, kiedyś było dużo gospodarstw rolnych, więc z kolegami jeździłem na koniach, więc koń nie był dla mnie nowością. Zostałem przydzielony do 3. szwadronu 3. plutonu. Dowódcą 3. szwadronu był starszy wachmistrz „Narcyz” Kulikowski, a dowódcą mojego plutonu, trzeciego, był Antek Burdziłowski, pseudonim „Wir”. Zostałem przydzielony w tym plutonie. W pierwszych dniach człowiek był troszeczkę zaskoczony, bo jednak z koniem trzeba umieć się obchodzić, ale chyba tydzień czasu to było zapoznanie z koniem i musztra z koniem: „Pół wolty w prawo, pół wolty w lewo!” W kawalerii to są takie różne zwroty. Po tym przeszkoleniu weszliśmy już normalnie do akcji. W pierwszej akcji chrzest bojowy zdobyłem pod wsią Brzozówka. Tam Ukraińcy z Niemcami zaatakowali wieś Truskawkę i nasz szwadron był poderwany w obronie tej wsi. Tam stoczyliśmy walkę z Ukraińcami i z Niemcami. To była ciężka walka, pomimo że byłem pierwszy raz w akcji, ale jakoś tak się spisałem, akcja dobrze się nam powiodła, bo jednak Ukraińców trochę zginęło i przepędziliśmy ich. Po zakończeniu akcji, kiedy wróciliśmy na swoje kwatery, to dowódca „Wir” mówi: „Słuchaj, ‹‹Sęp››, muszę ci podziękować. Nie spodziewałem się po tobie, że ty jako młody chłopak, do tego z Warszawy i tak się zachowałeś, że naprawdę! Gratuluję ci”. Byłem zdumiony, że młody chłopak - bo miałem wtedy siedemnaście lat - i zasłużyłem na taką pochwałę. Myślałem, że sobie tak powiedział tylko, żeby powiedzieć. Niestety nie. Na drugi dzień w rozkazie dziennym, bo rozkaz dzienny był u nas odczytywany na kwaterze, dowódca całego szwadronu wachmistrz „Narcyz” w rozkazie odczytuje: „‹‹Sęp›› w dniu takim i takim uczestnik bitwy pod Brzozówką został awansowany do stopnia starszego ułana i został dowódcą 3 sekcji w 3 plutonie”. Łzy mi w oczach stanęły. Nie mogłem przemówić słowa, bo to jednak pewne wzruszenie. On tak się na mnie patrzy i mówi: „‹‹Sęp››, pamiętaj, że ty nie tylko teraz za siebie będziesz odpowiadał, ale będziesz też odpowiadał za swoich pięciu ludzi, więc nie możesz tylko o sobie myśleć”. W dalszym ciągu nic nie mówię, tylko stoję na baczność przed nim. On mówi: „Co ty tak stoisz?” I klepnął mnie porządnie po ramieniu, a to był kawał chłopa i drużynowy mówi tak: „Ku chwale Ojczyzny, panie podchorąży!”. Bo on był podchorążym, starszy wachmistrz. Dopiero oprzytomniałem. Niestety, od tej pory już byłem dowódcą sekcji i przyznam się szczerze, że obawiałem się trochę tego stanowiska. Byłem młody chłopak, że teoretycznie byłem przeszkolony z bronią, ze sprawami wojskowymi, ale nie zdawałem sobie sprawy, że w tak krótkim czasie ktoś zobaczy we mnie coś takiego, że mogę być dowódcą sekcji. Przecież tam byli chłopcy starsi ode mnie, dziewiętnaście lat, dwadzieścia lat, a ja zostałem wybrany. Od tej pory byłem już równorzędnym partnerem, bo poznali mnie koledzy, mieli do mnie zaufanie, ja miałem do nich zaufanie. Szczęśliwie tak było, że w naszym plutonie mieliśmy mało strat, pomimo tylu bitew, co stoczyliśmy tutaj w Kampinosie, to jakoś było szczęście od Boga, że z naszego plutonu mało nas zginęło, tak jak z innych plutonów. Brałem udział w takich bitwach, jak: Brzozówka, Janówek, Pilaszków, Sieraków, Truskaw, Pociecha, Budy Zosiny. W Kampinosie w czasie Powstania Warszawskiego nas było po dozbrojeniu około trzech tysięcy ludzi. W Puszczy Kampinoskiej poszło od nas w pierwszym rzucie około siedemset, osiemset chłopa na pomoc Warszawie. W drugim rzucie poszło prawie tyle samo, tak że około tysiąc pięćset ludzi poszło na pomoc Warszawie na Żoliborz do „Żywiciela”. W Kampinosie została kawaleria i tylko dwie kompanie piechoty. Kawaleria miała duże zadanie, dlatego że, raz ludzi, których się przerzucało do Warszawy, to trzeba było im zabezpieczyć bezpieczny przemarsz, to ich odprowadzaliśmy do granicy Warszawy na koniach, było boczne ubezpieczenie, żeby ich doprowadzić bezpiecznie do celu. Po drugie, trasa modlińska i trasa sochaczewska była opanowana przez nas , tak że Niemcy mieli trudności nieść pomoc swoim wojskom. Niemcy początkowo próbowali nas zniszczyć w Kampinosie, bo sobie nie wyobrażali, że jesteśmy tacy silni. Oni uważali, że nas jest przynajmniej piętnaście tysięcy w Kampinosie, a nas tylu nie było, tylko że były trzy szwadrony kawalerii i szwadron cekaemów, więc to były mobilne jednostki, jednostki które w tej chwili są w jednej wiosce, a za piętnaście minut są dwanaście, dwadzieścia kilometrów dalej. Niemcy nie mogli nas zlokalizować i uważali, że nas jest piętnaście tysięcy, a nas nie było tylu. Cały czas przychodziły do nas z różnych stron większe i mniejsze oddziały. W końcu było nas już koło dwóch i pół tysiąca i cały czas dawaliśmy pomoc Warszawie. Przesyłało się broń, amunicję. Toczyliśmy walki wokół Kampinosu, wyjeżdżaliśmy nawet na wypady poza Kampinos. To trwało do 27 września. Trzeba przyznać, że mieliśmy zawsze zwycięskie walki, zwycięskie bitwy, odnosiliśmy zwycięstwa na terenie Puszczy Kampinoskiej, ale 27 września została zbombardowana wieś Wiersze. W tej wiosce mieściło się nasze dowództwo. Warszawa chyliła się już ku upadkowi. Już wiedzieliśmy o tym, że to długo nie będzie i my tutaj nie możemy być, bo ta puszcza nie jest wcale taką dużą puszczą i jak Niemcy skończą z Powstaniem Warszawskim, to nas tutaj wykończą, bo tutaj puszcza jest za mała. Dowództwo dostało rozkaz, żeby się wycofać w Góry Świętokrzyskie. 28 [września] zaczęliśmy się wycofywać z Puszczy Kampinoskiej. Cały czas kontrolowały nas samoloty ramowe, dwuramowe. My, żeby zmylić Niemców, to najpierw poszliśmy w odwrotnym kierunku, później cały dzień przeleżeliśmy w lesie, żeby Niemcy nie mogli nas spostrzec i dopiero drugiej nocy wymaszerowaliśmy w stronę południową, w stronę torów sochaczewskich. Tam mieliśmy być na torach sochaczewskich w [godzinach] porannych, rannych, szósta, piąta nad ranem. Niestety, przy wyjściu z puszczy natknęliśmy się na pancerki niemieckie. Tam musieliśmy też stoczyć bój, żeby móc dalej jechać w stronę torów sochaczewskich. To było skomplikowane, bo przecież nas było ponad dwa tysiące ludzi, trzysta konnych wozów, na których to wozach były magazyny amunicyjne, magazyny żywnościowe, nasi ranni koledzy. To się przewlekło. Kolumna taboru ciągnęła się przeszło dwa kilometry, tak że opóźniliśmy się. Tam, gdzie powinniśmy być rano o szóstej, piątej na torach sochaczewskich, to dobrnęliśmy tam na godzinę ósmą, przed ósmą. Nasz dowódca, major „Okoń” zażądał, że musimy się zatrzymać przed torami sochaczewskimi, dlatego że musimy poczekać na nasze tabory, które są rozciągnięte do trzech kilometrów. Dopiero jak tabory, wszystkie oddziały ściągną pod tory sochaczewskie, to wtedy pomaszerujemy dalej. Niestety, źle się stało, bo Niemcy się zorientowali, puścili dwa samoloty, oni nas wyszpiegowali i zaczęli nas atakować z broni maszynowej, z tych samolotów. Broniliśmy się przed nimi. Nad głowami nam jeździli, ale kiedy jeden został strącony przez nas, więc drugi dał nam trochę spokoju, już nie obniżał się, już nas nie atakował, ale Niemcy zdążyli już ściągnąć pociąg pancerny i zagrodził nam drogę. Wtedy dowódca powiedział: „Chłopcy, musimy czekać do nocy i w nocy spróbujemy się przebijać”. Niestety, kiedy był zachód słońca, to Niemcy pierwsi uderzyli na nas i okrążyli nas. Zaczęła się twarda, ciężka walka, jedna z największych ciężkich walk w Budy Zosiny na torach pod Jaktorowem. Nasz szwadron został otoczony w wąwozie melioracyjnym. Nasz szwadron, trzeci, liczył około stu ludzi. Okopaliśmy się w wąwozie i broniliśmy się do godziny dwudziestej drugiej, dwudziesta druga z minutami, a wokół rozgorzała walka, bo każdy szwadron, każda kompania walczyły na swoją rękę, więc cały teren to były łuny, strzelanina i piekło. Z pociągu pancernego strzelali, samochody pancerne i czołgi „tygrysy” i „pantery” nacierały na nas i piechota i granatniki, tak, że naprawdę [była] masakra. Wszędzie było słychać jeszcze walki i my w tym wąwozie walczyliśmy do godziny dwudziestej drugiej, może po dwudziestej drugiej. Wreszcie nasz dowódca „Narcyz” mówi: „My się tu możemy bronić do rana, bo ten wąwóz, mamy tu dobre ubezpieczenie przez ten wąwóz, jesteśmy okopani i dużych strat nie mamy”. Dopiero trafił jeden pocisk w stanowisko erkaemu i zginęło dwóch amunicyjnych i erkaemista zginął, Adam Ludwicki, i chyba trzech czy czterech zostało rannych, a tak się trzymaliśmy mocno w wąwozie. „Ale musimy wyjść z wąwozu, bo przyjdzie rano, to Niemcy puszczą lotnictwo i nasz zbombardują, przysypią w wąwozie, będzie koniec”. Dowódca „Narcyz” zarządził odprawę dowódców plutonu i sekcji i wydał rozkaz do przygotowania się do ataku i wyrwania się z okrążenia. Tak się stało. Na rozkaz poderwaliśmy się do ataku. Niemcy otworzyli ogień z broni maszynowej i pociągu pancernego - istne piekło! Pomimo że była widna noc, księżycowa, Niemcy specjalnie podpalali wiejskie stodoły z pocisków świetlnych, żeby cały teren był oświetlony. Mało, że księżyc, to jeszcze światła od palących się stodół, to wszystko było widać jak na stole. Pierwszą linię udało nam się przerwać, ale z mego plutonu zginęło pięćdziesiąt procent załogi. Udało nam się tylko w kilkunastu wyjść, jak było nas trzydziestu paru w plutonie, to chyba piętnastu czy czternastu nam się udało przebiec pierwszą linię. W dalszym ciągu posuwaliśmy się rojem, nieduża garstka, w kierunku Żyrardowa, żeby tam przejść tory kolejowe, bo tam było mniej słychać strzelaniny, że tam się przedostaniemy. Niestety, od tego miejsca, jeszcze od pierwszej linii zdążyłem pobiec z kolegami może pięćset metrów i Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać. Seria zmiotła nas trzech, trzech padło, a koledzy dalej pobiegli. Poderwałem się na nogi, ale padłem z powrotem, bo zostałem ranny w nogę, wyciągnąłem pasek od spodni, ścisnąłem sobie nogę, a miałem buty z cholewami, całe szczęście, że miałem buty z cholewami. Podczołgałem się do jednego kolegi i go budzę: „Słuchaj!” Nie żyje. Wtedy jeszcze gorzej. Załamałem się całkiem. Czołgam się do drugiego. To samo z nim jest. Tak, że na chwilę prawie straciłem przytomność, nie wiedziałem, co się dzieje ze mną, co to będzie, wiedząc o tym, że Niemcy nie brali nas do niewoli. Z kolei muszę przyznać szczerze, że jak oni nas nie brali w tym czasie [do niewoli], to myśmy też nie brali ich do niewoli. To już wiedziałem, że to jest koniec. Po jakiejś chwili trzeźwienia z tego wszystkiego, że jestem sam, że wokół się pali wszędzie. Stogi się palą, stodoły się palą, walka trwa naokoło wszędzie, więc zobaczyłem, że gdzieś w oddali stoją jakieś sterty czy stóg z sianem. Za wszelką cenę muszę się tam doczołgać, tam się ukryję w sianie, może jakoś później nasi mnie odnajdą. Miałem jeszcze takie nadzieje. Zacząłem się czołgać do stogów, więc opadłem całkiem z sił. Nie miałem nawet siły, bo leżąc tak podsunąłem nogę pod tę ranną nogę i tak bokiem się cały czas czołgałem, to może uczołgałem się ze sto metrów, z pięćdziesiąt metrów. Opadłem całkiem z sił, więc automat, który miałem, zostawiłem już, nie, jeszcze nie. Jeszcze podczołgałem się z automatem i w pewnym momencie jakby za wzgórka wysunęły się trzy osoby. Więc patrzę: „O rany, może to nasi!” Ucieszyłem się w duchu, ale kiedy podeszli bliżej, patrzę, że odblask księżyca odbija się o hełmy. To nie nasi! To Niemcy! Idą prosto w moim kierunku - może przejdą bokiem, nie będę się ruszał, może przejdą bokiem, ale oni walą prosto na mnie. Najpierw widzę hełmy zza wzgórka, potem widzę ich tak do kolan. Wejdą prosto na mnie! Automat miałem już przygotowany, oddałem serię z automatu. Oni mi znikli, czy padli czy kto został ranny, nie wiem, tylko padli, zniknęli mi z pola widzenia. Teraz mówię tak: „Jak oddałem strzał, serią, to oni wiedzą, że ktoś jest, do nich strzela, to tu przyjdą”. W tym momencie odrzuciłem automat, tylko miałem parabelum szturmowe, bo pistolet każdy miał na przodzie przy pasie. Pistolet parabelum wyjąłem i czołgałem się z pistoletem w kierunku stogów. Doczołgałem się niedaleko drzewa, rosły topole przydrożne… z myślą, że doczołgam się do drzewa, a tu z tyłu ktoś krzyczy:
Halt! Hände hoch! Leżąc, głos jest stąd, obkręcam się i patrzę, Niemcy. Pistolet miałem w ręku, a on coś się drze. Wtedy całkiem straciłem orientację i opadła mi ręka z pistoletem, a on podszedł do mnie, ich dwóch było, podszedł, stanął nogą na pistolet, zabrał pistolet i mówi, żebym wstał. Mówi do mnie po niemiecku. Mówię: „Nie mogę”. A on mówi: „Wstań!”. Po polsku, polską gwarą, ale nie znałem tej gwary, bo jeszcze wtedy śląskiej gwary czy mazurskiej nie znałem. A on taką gwarą: „Wstań pierunie! Bo tam scelają, to jesce znowu cie poscelą”. Mówię: „Nie mogę”. Wtedy powstała we mnie jakaś nadzieja, że jak do mnie po polsku mówi, że to jednak może coś ze mną jeszcze będzie. Pomógł mi wstać, ale jak mnie puścił, to zaraz padłem. To tylko tyle, że we dwóch mnie wzięli, bo ten drugi się darł:
Verfluchte! Trochę rozumiałem po niemiecku, bo uczyli nas w szkole i później, jak się było w organizacji, to było powiedziane: „Chcesz walczyć z wrogiem, to musisz znać jego język”. To też na kursach uczyli nas języka niemieckiego. Zrozumiałem, że: „Zostaw go, bandytę”.
Nein, nein. Podciągnęli mnie pod drzewo, a oni właśnie pod tym drzewem stali i widzieli, jak się czołgałem. Tam mnie podciągnęli pod drzewo, położyli, leżą i dalej polują, a dookoła jeszcze trwa walka. W międzyczasie biegnie jakaś sylwetka naprzeciwko nas. Oni coś między sobą gadają i krzyczą:
Halt! Halt! Zaczynają do niego strzelać. Chłopak zatrzymuje się, zaczyna do nich strzelać, po chwili staje, rzuca broń, oni przyprowadzają go do mnie - już nas mają dwóch. To był kolega z sąsiedniego plutonu. Mówi: „‹‹Sęp››, żebym wiedział, że ty tu jesteś, to bym nie uciekał. Jak dwóch, to bym na dwóch, to by nie było tak jak jest, ale trudno”. Jeszcze z godzinę trzymali nas pod drzewem, później walki ustępowały pomału, ogień coraz dalej, mniej strzelaniny było, więc kazali temu koledze wziąć mnie na plecy. To był kolega z sąsiedniego plutonu, kresowiak, z Kres, z partyzantki od porucznika „Doliny”. On biedny mnie z pięćset metrów dźwigał, wziął mnie na plecy i dźwigał, a był szczuplejszy ode mnie. Taki byłem chłopak jak teraz, nie taki tęgi, ale wysoki, a on, biedak, dźwigał mnie. Doniósł mnie do stodoły, a tam przy stodole siedziało już ze trzydziestu naszych, wziętych do niewoli, siedzieli na trawie, a Niemcy chodzili i pilnowali i dookoła - warta. Ponieważ byłem ranny, Niemiec, który mówił po polsku, wziął jednego z moich kumpli i zabrał go z sobą. Przyniósł kawał deski, gdzieś urwał z płotu. Rozcięli mi później but, dechę podłożyli pod nogę, opatrunki na nogę, przywiązali i tak wnieśli mnie do wiejskiej izby. Tam nie było oświetlenia, tylko nad kuchnią palił się kaganek. Jak mnie tam wnieśli koledzy, to był półmrok, tylko słyszałem jęk w izbie. Nie zdałem sobie sprawy, kto tam jest. Oni leżeli pod ścianą, w szeregu ze dwunastu, bo to duża, wiejska chata była. Po przeciwnej stronie był kącik, w kąciku było trochę barachła, to znaczy stare łachy, i okno było. Wiejska chata była, to okno było blisko od ziemi. Oni mnie tam położyli. Dopiero kiedy wzrok mi się przyzwyczaił do ciemności, zauważyłem, że to są niemieckie mundury: „O rany, jak zobaczą, że ja Polak, to mnie tu zamordują jeszcze”. Po chwili przychodzi do mnie Ślązak i przyniósł mi w manierce coś do napicia, jakaś kawa. Nie zdawałem sobie kiedyś racji, ale to była kawa z rumem. Napiłem się kawy i mówię: „Proszę pana, to są Niemcy”. „No, Niemcy są”. „To oni mnie jeszcze zamordują, jak zobaczą, że jestem Polak”. „Pierunie, nie bój się, tu każdy jest ciężko ranny, to nawet rzyci nie podniesie do góry”. Nawet nie wiedziałem, co to znaczy „rzyć” po śląsku. Tak się stało rzeczywiście, że jak już później rozwidniało, rano było, już widno, to taki, co leżał niedaleko mnie, to patrzy się tak, patrzy, rękę miał bandażem [owiniętą] na „samolocie” (szynie) z metalu i mówi:
O, Polnische Banditen, Polnische Banditen! To cholernik słomę spod siebie wyrywał i rzucał w moim kierunku, taki był złośliwiec. Po pewnym czasie przyjechały wozy sanitarne i zabrały rannych Niemców. Ich wtedy było czternastu w izbie i ja jeden, tylko po drugiej stronie. Zabrali ich. Jak zabrali Niemców, później już było widno, słyszę, że szum, rajwach jest w gospodarstwie, uniosłem się do okienka, bo tak nisko było, patrzę, jest bardzo dużo Niemców i jacyś oficerowie z gestapo, SS i mają lampasy czerwone, był jakiś generał i wypuszczają, wyprowadzają naszych z chlewka. Wszyscy trzymają ręce do góry, stawiają pod murowany chlewek, twarzą do ściany. Mówię: „Rany boskie, to już koniec!” To już koniec, bo oni ich na rozwałkę wyprowadzili. Coś tam dyskutowali, nie mogę nawet mówić, do teraz, jak sobie przypominam, to mi włosy stają dęba, aż wreszcie kazali im się odwrócić, ręce opuścić i zapędzili do chlewka z powrotem. To pomyślałem, że może jakoś im przejdzie, jak ich do chlewika wsadzili z powrotem. Tak nas trzymali do godziny czternastej po obiedzie, o czternastej po obiedzie przyjechały wozy konne, chyba z dziesięć wozów konnych, na każdym wozie był ranny – jeden, dwóch, trzech, czterech naszych, rannych było około czterdziestu. Podjechali pod chałupę, gdzie byłem, wtedy mnie wynieśli, położyli na wóz i jadą w stronę Żyrardowa. Między wozami idzie czterech, pięciu, dziesięciu zdrowych, a dookoła Niemcy i nas pędzą, wiozą w stronę Żyrardowa. Dojeżdżamy do lasu, pod lasem są wykopane kupy żółtego świeżego piachu. Myślimy: „O wiecie koledzy, to już koniec. To chyba są doły pokopane dla nas”. Każdy o tym myślał, ale dojeżdżamy bliżej. Nie, to Niemcy wykopali ukośne okopy. Przygotowywali, bo zbliżał się front wschodni. Troszeczkę odetchnęliśmy, że [to] nie są doły dla nas. Wiozą nas dalej, zawieźli nas do Żyrardowa. W Żyrardowie już pełno ludzi na ulicach, bo ludzie słyszeli, bo to się odbywało niedaleko Żyrardowa. Wiedzieli, że tam był straszny bój. Ludzie z Żyrardowa, co mieli, to nam rzucali, papierosy. Co z nami zrobią Niemcy nie wiemy. Rannych w tym transporcie, co my byliśmy, to było z osiemdziesięciu, może dziewięćdziesięciu. Rozbili nas w kilka grup. W Żyrardowie było kilka szpitalików przyzakładowych, więc do jednego z nich wzięli i mnie. Tam wzięli trzydziestu paru, ulokowali w szpitaliku, ułożyli na korytarzu, zaraz sanitariusze [przyszli]. Obsługa była polska, bo to były szpitale przyzakładowe. Zaraz nam wszystkim pościnali włosy i lekarze szybko [przyszli], bo to Polacy, polski szpital, ale Niemcy cały czas pilnują. Tam ulokowali i obstawili, przy każdym pokoju, bo były zajęte trzy czy cztery pokoje, sale, to w każdej stał Niemiec, pilnował nas. Tam nas trzymali kilka dni. W Żyrardowie była pani Krystyna Mystkowska, ona była przewodniczącą RGO, to wystarała się u Niemców, załatwiła, bo później się dowiedzieliśmy o tym, czy będzie mogła nam dać jakąś pomoc. Jakoś ubłagała Niemców i Niemcy pozwolili. Przychodzili cywile i przynosili nam papierosy, jakieś pożywienie, tak że się nami opiekowali. Organizacja miejscowa, podziemie miejscowej organizacji w Żyrardowie wykradło kilku naszych, którzy byli ranni, ale mogli chodzić. Jak Niemcy się zorientowali, że uje rannych, to przyjechali samochodami sanitarnymi, resztę nas zabrali i wywieźli do Skierniewic. Tam był obóz jeniecki, skierniewicki. Duży obóz. Tam było dużo powstańców warszawskich i z armii Berlinga, i było dużo Rosjan. Tam nas trzymali do 11 listopada. 11 listopada w pociąg i wywieźli nas do Stalagu 4B, w Mühlberg. Tam już człowiek wiedział, że jakoś przeżyje, bo obóz był duży, było dwadzieścia cztery tysiące [jeńców] różnej narodowości – byli Polacy i Francuzi, i Holendrzy, i Amerykanie, i Rosjanie. Najwięcej było Rosjan, na dwadzieścia cztery tysiące [jeńców], to samych Rosjan było piętnaście tysięcy, a reszta innych narodowości. Tak to trwało do kwietnia. W kwietniu, kiedy nas ewakuowali z obozu w Mühlberg dalej, w głąb Niemiec, to już wtedy było po inwazji, kiedy inwazja była w Normandii. W czasie transportu w głąb Niemiec nam pięciu udało się ukryć, jak pędzili nas Niemcy dniem, a nocą do bauerów do stodoły i znowuż przenocować i dalej nas pędzili. Nas pięciu ukryło się w stodole u bauera. Oni poszli dalej, a my zostaliśmy. Później sami, udawało nam się uciekać na swoją rękę. Tak też robiliśmy, że w dzień gdzieś się siedziało w lesie, a w nocy szło się w kierunku zachodnim, bo już niedaleko był front. Napotkaliśmy Amerykanów, amerykańskie czołgi jechały. Wtedy wyszliśmy, Amerykanie nas znowuż pod karabiny, bo niektórzy nasi chłopcy mieli mundury niemieckie, a tylko trójkąty wymalowane na plecach, znaki inwalidów wojennych. Mówimy, że jesteśmy Polacy, to odesłali nas do Kloppenburga, a tam już była jednostka polska i tam już nas przejęła i wcieliła normalnie do swojej dywizji, do wojska. Ale ja, że byłem ranny i jeden kolega, Mietek Lipiński i jeszcze jeden, mieliśmy jeszcze nie pogojone rany, więc dowództwo zdecydowało, że w Kloppenburgu było lotnisko polowe, wojskowe, zrobili transport i ośmiu nas rannych wywieźli nas do Anglii, do Cardiff, Welsh. Tam byłem w szpitalu w Cardiff, później przewieźli mnie do szpitala Polish Hospital Number One (Polski Szpital Polowy nr 1) koło Aberfeldy. Tam jak się już całkiem wyleczyłem, to zostałem przydzielony do 4. Dywizji Grenadierów i też do kawalerii pancernej. Już nie zdążyłem znowuż być na froncie, dlatego, że 4. Dywizja Grenadierów też się szykowała, że będzie wysłana na front, ale wojna się skończyła, zawieszenie broni i w ten sposób już nie byłem na froncie po tamtej stronie. W 1946 roku wróciłem dopiero do Polski. A dlaczego, to miałem później nieprzyjemności tutaj od kochanej władzy ludowej: „Dlaczego tak późno?” Trochę też musiałem przeżyć niedobrych czasów w Polsce. To by było tyle na tym, skończyło się.
- Jak pan wspomina powrót do Warszawy?
Strasznie, bo pomimo, że jak wróciłem w grudniu 1946 roku, to Warszawa już była trochę uporządkowana. Jeszcze wszystkie wiadukty były zerwane. Jak przyjechałem, to miałem trochę swego bagażu. Dworzec Główny był zniszczony, na Towarowej, na dawniejszym dworcu był dworzec towarowy. Tam przyjechaliśmy, bo do Gdańska przyjechało nas tysiąc sześćset żołnierzy. Do Gdańska, do Wrzeszcza, wojennym statkiem, okrętem, a z Wrzeszcza, z Gdańska, to już pociągiem jechałem do Warszawy. Tylko też nas zaraz informowali koledzy, którzy byli miejscowi i ostrzegało nasze wojsko ludowe, żeby: „Jak jedziecie w pociągu, to uważajcie, jedźcie w kilku w jednym wagonie, bo żeby was nie obrobili koledzy towarzysze po drodze”. Jakoś szczęśliwie dojechałem do Warszawy, ale w Warszawa zniszczona strasznie, bagaż na rikszę, rikszę wynająłem i rikszą mnie przywiózł, przyjechałem… [potem] pieszo przez całą Okopową, Powązki i później trzeba było przez piachy, bo przecież były zerwane wszystkie przejazdy. Tak, że nie było wesoło, bo przecież później do szkoły, dalej się uczyć. Trzeba było pisać specjalne podania, kto, co, jak, a nie mogłem się ukryć, z tym, że byłem w AK, bo przecież tu mnie wszyscy znali, byłem stąd. Kto się gdzieś indziej zatrzymał, to mógł ukryć to. Że byłem z AK, to miałem trudności i ze szkołą i już jak byłem w szkole w Poznaniu. To była Szkoła Kierowników Budów. Po miesiącu mnie zwolnili. Jak dowiedzieli się, że akowiec wrócił, to koniec. Tak, że niewesoło wspominam tamte czasy. Dopiero się lepiej zrobiło, jak Gomułka doszedł do władzy, to była trochę odwilż dla akowców. Tak to masę moich kolegów zostało wywiezionych już po wojnie, w wyzwolonej Warszawie, ilu kolegów zostało wywiezionych do Rosji. Ale dzięki Bogu przeżyło się i pomimo, że byłem ranny i teraz jestem po operacji. Miałem robione by-passy i jakoś żyję, i dzięki Bogu.
- Wracając jeszcze do pana rodziny, pana ojciec i siostra też brali udział w Powstaniu?
Mój ojciec był, tak jak powiedziałem, w 308. plutonie i był szefem kompanii u kapitana „Czerwca” [Henryk Jaskulski] i został ranny też w tą samą nogę, co ja, przy natarciu na Dworzec Gdański. Tylko że ja dostałem poniżej kolana, a ojciec dostał pod kolano i mu rzepkę wyrwało - miał sztywną nogę, ale przeżył to. Siostra moja szczęśliwie [przeżyła], bo jak były dwa ataki na Dworzec Gdański, nieudane, to wtedy, w tym czasie, część załogi, którzy przeżyli tam, z Kampinosu to wrócili do Kampinosu. Między innymi moja siostra z Żoliborza wróciła do Kampinosu, tylko z Kampinosu już nie poszła z nami w Góry Świętokrzyskie. Dużo chłopców, którzy byli miejscowi, ze stron kampinoskich, to było powiedziane, że kto nie chce, nie czuje się na siłach, to może być zdemobilizowany i powracać do domu. To moja siostra wróciła już z Kampinosu do domu, a mój ojciec był ranny na Żoliborzu. Moja rodzina była wysiedlona w czasie Powstania, ojciec był w Powstaniu, a mama z najmłodszym bratem była wysiedlona i była gdzieś pod Babicami. Jeszcze jednej sprawy nie opowiedziałem, że jak byłem w szpitalu w Żyrardowie, to przyszła koleżanka, moja koleżanka z Bielan, bo też była na wysiedleniu tam i miała tam swoją mamę, chorą, tam zachorowała, [była] w szpitaliku w Żyradrowie. Przyszła na widzenie i mnie poznała. Ja ją poznałem: „Halinka, co ty tu [robisz]?” „A ty co tu robisz?” „Widzisz, ranny jestem. Niemcy wzięli mnie rannego do niewoli i tu przywieźli”. Mówię: „Halina, jak się coś dowiesz o moich rodzicach, to powiedz, że jestem ranny i leżę w Żyrardowie w szpitalu”. Ona mówi: „Dobrze, dobrze, Fredziu”. Rzeczywiście, jak wróciła w okolice, gdzie była na wysiedleniu, to spotkała znajomego i mówi: „Panie Midak, jak pan gdzieś spotka panią Bernardową, to niech pan powie, że Fredek leży w szpitalu w Żyrardowie”. Ona powiedziała „w Żyrardowie”, a on przekręcił i powiedział matce, że w Pruszkowie. Moja mama wzięła z wysiedlenia swoją siostrę i poszły do Pruszkowa tam mnie szukać. Nie znalazły, więc powiedzieli: „Proszę pani, jeszcze w Tworkach są powstańcy też. Może tam być pani syn”. Mama poszła tam, do Tworek i zamiast mnie, to ojca znalazła. Ojciec był ranny na Żoliborzu i Niemcy z Żoliborza wzięli go do Tworek i był w Tworkach. Mama odnalazła go w Tworkach i później nawiązała kontakt z miejscową organizacją. Ojciec później matce opowiadał… miejscowa organizacja zajęła się ojcem. Jakoś pomogli matce, że ojca za spirytus wykradli. Jakoś ojca wyprowadzili, bo ojciec o kuli chodził.
- Czy ma pan jakieś najweselsze czy najprzyjemniejsze wspomnienie z czasów Powstania?
Były różne przyjemne sprawy, bo człowiek był młody, więc największe zadowolenie to było, jak się wróciło z jakiejś bitwy. Kwaterowaliśmy w gospodarstwie, cały nasz pluton, u pani Pływaczewskiej. To była wieś Kiścinne, małżeństwo, pani Pływaczewska Natalia i jej mąż, to był Czesław. Nas trzydziestu paru mężczyzn kwaterowało w jej gospodarstwie. To była taka dobra patriotka i dobry człowiek, że jak my gdzieś wyjeżdżaliśmy na wypad, do akcji, to ona, jak tylko wróciliśmy, to biegła: „Chłopocki, no jak tam, wszyscy wrócili, szczęśliwie wróciliście?” „Pani Natalio, tak jest, wszyscy jesteśmy szczęśliwi, weseli”. Ona biegała po swojej gospodzie, po swoim gospodarstwie i śpiewała sobie wesołe piosenki, śpiewała różne wojskowe piosenki. Taka była wesoła. Ale jak się wróciło i przywiozło nieraz zarzuconych na koniu zabitych kolegów, bo zawsze staraliśmy się, jak w walce zginął któryś z kolegów, to za wszelką cenę, żeby zabrać ciało. Jak się zabrało, to się go rzuciło na konia i się przywiozło, i się przyjechało na podwórko do gospodarstwa z dwoma czy trzema zabitymi, jak ona biedna płakała. Wtedy już żadnych piosenek wojskowych, tylko wszystko takie pobożne pieśni śpiewała. To inna kobieta była taką patriotką. Nieraz byliśmy dumni, że się przyjechało, że jesteśmy wszyscy zdrowi, a ona biedna potem rozpaczała, jak ktoś z nas zginął, czy został przywieziony czy nie został przywieziony, bo nie można było wziąć ciała z pola walki. Ona już biedna tylko chodziła i płakała: „Chopoczki kochane, o Jezu!” W Puszczy Kampinoskiej to są biedni ludzie, słabe gospodarstwa, naprawdę, bo tam albo piachy albo błoto, biedni rolnicy, ale byli bardzo dobrzy Polacy i patrioci. Oni samorzutnie nam przynosili, jak nas stało trzydziestu paru w gospodarstwie, to bańkę mleka przywozili, stawiali pod bramą gospodarza. My: „Na co, po co?” „Pijta, pijta chłopaki, bo mieli Niemcy wypić, to lepiej wy wypijta to”. Naprawdę, naród kampinoski szanuję i ciągle będę mówił, że to naprawdę tacy Polacy, którzy zasługują na to, żeby mówić o nich, że to byli wspaniali ludzie. Dzięki temu, że oni byli tacy wspaniali, to i my mogliśmy egzystować tam lepiej. Zaopatrzenie, to nie mówi się, dlatego, że zaopatrzenie to zdobywaliśmy na Niemcach, bo się jeździło na niemieckie folwarki, zabierało się krowy, zabierało się Niemcom żywność. Ale byli wspaniali ludzie. Człowiek był młody, to wiecie, jak to młodzież – kolega zginął, to był smutek, żal, ale za godzinę, za dwie, już człowiek nie myślał o tym, bo w takiej sytuacji, jak my przeżywaliśmy młodość... Inna rzecz, że byliśmy wychowywani w duchu patriotycznym, że przecież nasza Polska wolna istniała tylko dwadzieścia lat. Byliśmy pod okupacją rosyjską i austriacką, wolność trwała tylko dwadzieścia lat, ale jednak nasi pradziadowie, dziadowie wychowali nas tak patriotycznie, że to się nikt nie zastanawiał, że zginiesz. Trudno, zginę, to zginę, niestety. Wszyscy byliśmy ochotnicy, to nie było przymusu.
- Czy ludność cywilna była wam raczej przychylna?
Bardzo przychylna była. Ci ludzie zasługują na wielki szacunek i trzeba o tym mówić, że pomimo, [że] biedne strony , ale wspaniali ludzie.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan dodać, może o jakiejś ciekawszej akcji w tej walce?
To może miałbym jedną sprawę. Jak zostałem dowódcą sekcji, bo cała Puszcza Kampinoska była obstawiona specjalnymi posterunkami, więc się wysyłało [sekcje], były placówki. Byłem na placówce na Pociesze ze swoją sekcją. Służbę na takiej placówce trzymało się dwadzieścia cztery godziny. Rano, jest świt, więc co: „Trzeba pojechać, chłopcy, do gospodarza, mleka przywieźć, żeby coś wypić, zjeść, śniadanie jakieś zrobić”. „Kto?” Ten nie, ten nie, bo ten ma służbę, ten ma służbę. Mówię: „To pojadę ja.” Pojechałem do pierwszej chałupy, zaraz na skraju była. Wchodzę do gospodyni, mówię: „Gosposiu, ma pani mleko może?” „Panie, niech pan ucika, bo tutaj w sąsiedniej chałupie Niemcy są”. Mówię: „A ilu tych Niemców jest?” Mówi: „Nie wiem, ale gęsi trzymali pod pachami, gęsi i kury mieli pozabijane, i tam, do tamtej gospodyni poszli”. Co tu zrobić. Mówię: „Nie może pani pójść do tej sąsiadki, zobaczyć, ile tam ich jest?”. Ona mówi: „Wie pan, ja się boję, ale: Antek!” Był chłopaczek, ze dwanaście lat: „Antek, idź do sąsiadki, pożycz soli garstkę i zobacz, ile tam tych Nimców jest”. Chłopaczek poleciał do tej gospodyni. To była wieś Sierakowo. Sieraków i Pociecha się łączyła. Poleciał do gospodyni i przychodzi. Mówi: „Mamo, tam jest trzech Niemców. Trzech Niemców jest”. Jak jest trzech Niemców, to samemu nie bardzo. Wróciłem, skoczyłem szybko na konia, pojechałem do chłopaków, wziąłem jeszcze dwóch i podchodzimy pod chałupę, w której są Niemcy. Aby ich zaskoczyć musimy przeczołgać się pod oknami, wpadamy do chałupy, oni siedzą i grają sobie w karty, a gospodyni skubie kury, gęsi. Jak my wpadliśmy:
Hände hoch! - krzyczymy. Niemcy grzecznie podnoszą ręce.Niemcy nie zjedli rosołu z kur i gęsi. Gospodyni nam zrobiła porządny obiad. Taki był wypadek okolicznościowy, który zawsze wspominam. Gospodyni się śmiała, mówi: „Widzis, widzis Antoś, Nimcy mieli to zjeść, to nie zjedli, tylko Polacy zjedzą te gęsi i te kury”. W czasie konspiracji miałem taki wypadek, kiedyś porucznik „Lot” i porucznik „Stanisław” wezwał mnie do siebie i mego kolegę „Wira”, nawet tu w książce jest opisany - Zaleski, mój serdeczny kolega jeszcze z konspiracji, pseudonim „Wir”, zginął na Dworcu Gdański. Jeden jedyny, któremu udało się przez tory przeskoczyć na Dworcu Gdańskim i po drugiej stronie torów zginął. To z nim właśnie kiedyś przejeżdżaliśmy. Tramwaj chodził tylko jeden na Koło i z Koła do Boernerowa. Wtedy przewoziliśmy bibułę. W międzyczasie, kiedy jechaliśmy, Niemcy zatrzymali tramwaj, wtedy „dwudziestka” chodziła za okupacji do Boernerowa. Właśnie tam z Koła wieźliśmy na Boernerów bibułę. Niemcy zatrzymali tramwaj. Co tu teraz robić? On w walizeczce ma bibułę, ja mam przy sobie bibułę, a przecież Niemcy wszystkich rewidują. Jechała babina, miała tłumok na plecach i wiklinowy koszyk. Nie wiem, co miała w koszyku. Stał koszyk i tłumoki i ona: „Olaboga, co to będzie!” Ja miałem małą paczkę bibuły spakowaną i kolega miał bardzo małą walizeczkę. To wszystko włożyliśmy tej kobiecie w jej koszyk. Miała łubiankę i w łubiance jakieś szmaty, wrzuciliśmy [tam bibułę]. Z tego tramwaju zaczęli wysiadać ludzie, więc nie wiedząc, co robić z bibułą, jak znajdą, to koniec, po nas będzie, więc postanowiliśmy tej starszej kobiecie wsadzić bibułę w kosz z rupieciami. To jej włożyliśmy. Sami wysiedliśmy, więc oni nas obrewidowali, luz, wypędzili, a ta kobiecina też wyszła. Zobaczyli taką kobiecinę z koszykiem, z takim tłumokiem, to nawet jej nie rewidowali, puścili ją, poszła. Dopiero jak odeszła chyba ze sto metrów, to my za nią idziemy: „Halo, proszę pani! Niech pani poczeka”. „A co wy chcecie, chłopcy?” Bo takie chłopaki [byliśmy], mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat. „Pani tu nasze paczki ma”. A ona: „Olaboga, co to wase? „Nase”. Paczki wzięliśmy, w ten sposób udało się, nie straciliśmy bibuły, którą wieźliśmy. Chciałem powiedzieć jedną rzecz, że różne wspomnienia są o walkach w Kampinosie, o kawalerii, o oddziałach kampinoskich. Kawaleria jako taka zaznaczyła się jako bardzo potrzebna w Kampinosie, bo to [były] oddziały, które szybko zmieniały miejsce postoju. Cieszyła się wielką opinią, ale mało się mówiło i mówi, i chciałem tu podkreślić, że w tej kawalerii, niestety, która przyszła z naszych kresów wschodnich, to później tu, w Kampinosie, to przynajmniej trzydzieści procent załogi kawalerii to byli warszawiacy. Warszawiacy i chłopcy z wiosek podwarszawskich. Żeby to udokumentować, że to naprawdę nie tylko byli w kawalerii sami doliniacy, kresowiacy, ale tu byli i warszawiacy. Według mnie było przynajmniej trzydzieści procent naszych chłopców. Na przykład w mojej sekcji wszyscy byli z Warszawy. Cały nasz pluton był w pięćdziesięciu procentach [złożony z] warszawiaków. Nawet może więcej, bo tak: dowódcą plutonu był kresowiak, dowódcą pierwszej sekcji był warszawiak, Rutkowski Roman, pseudonim „Rybka”. Dowódcą drugiej sekcji był Kajetan, pseudonim „Czarny”, to był kresowiak, ale [dowódcą] trzeciej sekcji był warszawiak, bo byłem ja, [dowódcą] czwartej sekcji był warszawiak, bo był Majewski Jan. Trzeba pamiętać o tym, bo się cieszę, że się tutaj pisze i mówi w samych superlatywach o kawalerii kampinoskiej. Tylko że mało się zaznacza, że jednak ta kawaleria nie składała się tylko z samych kresowiaków, tylko że w trzydziestu procentach ogólnego stanu kawalerii, jak nas tam było czterystu pięćdziesięciu czy pięćset chłopa, to trzydzieści procent to było właśnie warszawiaków i z wiosek podwarszawskich. To chciałem powiedzieć, żeby to było w pamięci.
- Czy teraz, z perspektywy czasu uważa pan, że Powstanie powinno wybuchnąć?
Uważam, że powinno wybuchnąć i dobrze, że wybuchło, pomimo, że mieliśmy takie straty. Chociaż liczyliśmy inaczej. Przecież Rosjanie byli blisko, za Warszawą. Rosjanie byli już na Pradze, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Żeby się nie zatrzymali, a oni mało, że się nie zatrzymali, ale jak wybuchło Powstanie Warszawskie, to się wycofali z Pragi aż pod Radzymin, kilkanaście kilometrów. Niemcy się zorientowali, że w tym czasie oni nie pójdą na Warszawę, kacapi, specjalnie, bo się wycofali. To dlatego z całego odcinka frontu wschodniego, gdzie byli na froncie wschodnim, trzymali kacapów, walczyli z kacapami, to przerzucili na Powstanie Warszawskie. Dlatego nas Niemcy mordowali dwa miesiące. Może oni nawet nie musieliby pomagać, ale mogli bokami przejść. Przecież oni tu byli, za Wisłą. Mogli przejść Wisłę, przejść górą i iść na Piaseczno, ale oni niestety specjalnie się wycofali, żeby powstańców wymordować . Jest jeszcze jedna sprawa. Przecież można mieć pretensje do Anglików, do Amerykanów, ale jaką taką pomoc dawali nam, bo zrzuty otrzymywaliśmy z Anglii, chociaż polskie lotnictwo poniosło ciężkie straty, bo przecież Polacy latali, ale przecież i Amerykanie latali i Kanadyjczycy, pomimo, że część zrzutów dostaliśmy. Pomimo, że część spadała w niemieckie ręce, ale część dostawaliśmy, a przecież Zachód się zwrócił do Rosjan, że pozwólcie nam lądować na waszych lotniskach, żebyśmy mogli przywieźć Powstaniu pomoc, zrzucić i zatankować, żebyśmy mogli wrócić, bo Anglicy wtedy jeszcze nie mieli takich samolotów, że samolot myśliwski ma zasięg, że z Włoch czy z Anglii przyleci do Polski i wróci na paliwie. On mógł tylko doprowadzić do połowy trasy ciężkie maszyny i lotnictwo myśliwskie musiało się wracać, a transportowce bez obstawy musiały lecieć nad Warszawę, zrzucić zrzut i wracać. Te samoloty często gęsto ginęły. Kacapi nie zgodzili się na to, żeby zachodnie lotnictwo lądowało na terenach już polskich – Lida, Lwów, tam były lotniska, żeby mogły tam lądować i stąd dawać nam pomoc. Nie zgodzili się. To było jasne, że oni, Rosjanie, specjalnie tak zrobili, żeby Powstanie się nie udało. I dlatego. Czy powinno być? Po drugie, żeby nie Powstanie, to nie wiem, czy byśmy się nie stali dziewiętnastą czy osiemnastą republiką radziecką, tak jak się stało z Litwą, z Łotwą. A tak to świat widział, że Polacy nie zaczęli wojny, Polacy przyjęli wojnę obronną i od czasów wojny obronnej cały czas Polacy walczyli na całym świecie, na wszystkich frontach. Walczyli w Afryce, pod Tobrukiem walczyli, we Włoszech walczyli. Wszędzie, gdzie tylko mogli, Polacy walczyli. A żeby nie to, to na pewno byśmy się stali którąś z kolei republiką.
Warszawa, 6 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Burzyńska