Marian Snopiński „Montrym”
Marian Snopiński, urodzony 25 marca 1921 roku w Warszawie, pseudonim „Montrym”.Pierwszy Pułk Artylerii Przeciwlotniczej, batalion Łucznika Leona, kapral, dowódca drużyny.
- Co pan robił przed 1 września, przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny pracowałem jako tokarz, metalowiec w zakładach Pocisk i studiowałem wieczorem towarzystwo kursów technicznych na ulicy Mokotowskiej. Szkoła ta nie dawała tytułu technika, ale dawała prawo wykonywania czynności technika.
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła rodzina albo szkoła?
Kończyłem drugie miejskie gimnazjum na ulicy Sandomierskiej. Miałem dobrych nauczycieli, których w tej chwili pamiętam: inżyniera Romana Lipskiego i inspektora Foktmana oraz profesora języka polskiego Wierzejskiego. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z Molierem i z Szekspirem, których przeczytałem wszystkie tomy. Ta szkoła mnie w pewien sposób ustawiła. Jestem od tego czasu człowiekiem, który dużo czyta. Rodzina: mój ojciec był rzemieślnikiem. Był zdunem i trzeba przyznać, [że] był dobrym fachowcem. W tej chwili tego zawodu już prawie nie ma. Ojciec mój był prosty człowiek, ale z rodziny ja nie mogę nic powiedzieć żebym coś się złego nauczył. Moja matka pochodziła ze wsi Czerwonka Lipska, koło Węgrowa. Mój dziadek był kowalem z zawodu. Rodzina moja nauczyła mnie wiele rzeczy, przede wszystkim, że należy żyć jak człowiek, nie oszukiwać.
- Jak pan zapamiętał wybuch drugiej wojny światowej, 1 września i co się później działo?
W czasie 1 września mieszkałem w Śródmieściu na ulicy Złotej 63. Powstanie, pamiętam apel Starzyńskiego. Żeśmy kopali rowy przeciwlotnicze w Warszawie. Pamiętam Starzyńskiego, zachrypniętego, mówiącego do nas. Cały wrzesień byliśmy w Warszawie. Szczęśliwie budynek nie nasz został zbombardowany, ale bombardowanie Warszawy trzydziestego września przeżyłem prawie całe. Był ten słynny apel… Wyszedłem z Warszawy z pewną grupą, ale doszliśmy tylko gdzieś w okolice Siedlec i z powrotem do Warszawy wróciłem. Byłem w Warszawie już do końca wojny, do kapitulacji Warszawy.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Pracowałem w dwóch zakładach mechanicznych jako tokarz.
- Czy zetknął się pan w tym czasie z konspiracją, czy nastąpiło to już przed Powstaniem niedługo?
Nie, to nastąpiło dosyć późno, bo zetknąłem się z konspiracją dopiero w 1943 roku, na początku.
- Czy może pan powiedzieć, jak to przebiegało?
Przebiegało to po prostu w normalny sposób. Moich dwóch kolegów: Kowalkowski i Kołtuniak byli wtedy w podchorążówce akowskiej i w czasie rozmowy zaproponowali mi wstąpienie do Armii Krajowej. Wstąpiłem.
- Co pan robił w czasie okupacji w konspiracji?
Jeśli chodzi o konspirację to nie działałem w konspiracji tylko chodziłem... Ukończyłem kurs podoficerów Armii Krajowej. (Program tego kursu mam. Jeszcze cały program, który żeśmy… mogę w każdej chwili udostępnić jeżeli będzie potrzeba.)
- Jak pan pamięta przygotowania do Powstania i sam wybuch Powstania?
Moi rodzice pojechali pod Warszawę i w moim mieszkaniu na ulicy Złotej 63 zebrała się moja drużyna. W tym lokalu czekaliśmy na rozkaz wymarszu.
Około godziny trzynastej dostałem telefon od kolegi Kowalkowskiego, że mamy się zgłosić i odebrać broń dla Baonu Łucznika. Pojechałem z domu na Marszałkowską, tam wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na Mokotów. Broń miała być na ulicy Belgijskiej i Różanej. Puławska była obstawiona przez Niemców. Patrole szły od jednej strony budynku do drugiej, przez całą jezdnię. Przyjechaliśmy na Belgijską, ale nie zastaliśmy właściciela, nie odebraliśmy broni. Pojechaliśmy na Różaną. To był chyba pierwszy czy drugi dom od Puławskiej. Broń przechowywał porucznik Pluto. To był jeden z dowódców kompanii Borowego. Nie Borowego tylko Łucznika. Broń znajdowała się pod stertą węgla. Odsypaliśmy węgiel i zastanawialiśmy się jak dowieźć [tę broń]. Puławska była cała obstawiona, więc zdecydowaliśmy, że broń będziemy wieźć na wózku. Tam była wytwórnia octu. Załadowaliśmy broń, załadowaliśmy skrzynki z octem, kolega Kowalkowski w cyklistówce, kurtkę miał taką… przybrudziliśmy ją trochę o ścianę, założył pasek, dyszel i zaczął jechać wózkiem. Natomiast my [we] trzech to znaczy: ja, kolega Walczak i kolega Kukliniak byliśmy ubrani w płaszcze, każdy miał w kieszeniach po dwie „sidolki”. Dwóch szło z przodu, później szedł wózek i jeden z tyłu. Najgorsza była przeprawa w okolicach [ulicy] Rakowieckiej, (tam jest znane nawet do dziś więzienie), i tam stały wachy. Trafiliśmy na wachmana, takiego starszego pana. On chyba był więcej przestraszony niż my. Bo trzeba przyznać, w ogóle się nie ruszał. Przejechaliśmy Rakowiecką, przez aleję Niepodległości dostaliśmy się z bronią do kawiarni Lardellego i tam żeśmy broń zdali. Wróciłem do swoich kolegów na Złotą i dopiero o [godzinie] siedemnastej, jak już zapadł rozkaz wymarszu zgłosiliśmy się na Lardellego.
- Jakie były zadania pańskiego oddziału i jak wyglądało ich wykonanie?
Zadanie batalionu Łucznika polegało na zdobyciu koszar […], to znaczy koszar znajdujących się w obszarze: [ulica] Polna, Puławska, Rakowiecka. Teren ogrodzony, zbombardowany. Atak, w zastępstwie Łucznika, który miał siedzibę na ulicy Sokołowskiej, poprowadził porucznik Borowy, dowódca kompanii. Rozkaz był: atakować i zdobyć koszary! Pierwsza wyszła kompania porucznika Borowego z pistoletem maszynowym i bronią maszynową. To znaczy tylko trzy pistolety raptem. Do ataku zachęcał porucznik Wojciech, który stał u nas na stole. Wygłosił krótkie przemówienie zachęcające nas do wymarszu. Miałem tylko dwie „sidolki” i cała drużyna nie posiadała innej broni poza „sidolkami”. Trzeba powiedzieć, że nie wszyscy żołnierze batalionu do ataku wyszli. Była pewna grupa starszych kolegów, którzy nie chcieli wyjść. Część nie wyszła. Atak. Nie mogę dużo powiedzieć bo czołgałem się od Lardellego w stronę ogrodzenia. Niemcy strzelali z siedziby Kuriera Warszawskiego z budynku urzędu statystycznego, który był w budowie na rogu Alei Niepodległości. Strzelali do nas z góry, z dołu, jeszcze od… Dotarliśmy tylko do drutów, wyrzuciliśmy broń i dalej nie można było się dostać. (Bardziej dokładny opis ataku na koszary podaje w swoich materiałach porucznik Szafrański.)
- Co się stało z batalionem „Łucznik” po tym natarciu?
Po natarciu, gdzieś koło godziny dwudziestej – dwudziestej pierwszej, gdy już działania zostały wstrzymane, wycofaliśmy się na ulicę Marszałkowską od strony Polnej. Dostaliśmy się do budynku. Dostałem nowe ubranie. Moje ubranie było zakrwawione, bo miałem poobcierane kolana i łokcie po czołganiu. Zatrzymaliśmy się i czekaliśmy do dnia następnego. [Ulicami] Marszałkowską, Polną jeździły w tą i z powrotem samochody niemieckie. Nawoływali, że kto znajdzie bandytów i tak dalej, to będzie rozstrzelany. Rano przy szarówce chyłkiem dostaliśmy się Polną do Lwowskiej i zatrzymaliśmy się w siedzibie [wydziału] Architektury Politechniki Warszawskiej, [gdzie] stacjonował dowódca „Golskiego”. Tam się zgłosiłem i zostałem skierowany na punkt obserwacyjny na Noakowskiego, róg Lwowskiej i Śniadeckich, (ten budynek nie istnieje) i tam składałem meldunki co się dzieje na przedpolu Pola Mokotowskiego.
- Rozumiem, że wtedy znajdował się pan w batalionie „Golski”?
Wtedy byłem w batalionie „Golski”, ale właściwie bez żadnego przydziału. Tak tylko. Następnie skierowano mnie na punkt obserwacyjny przy Piusa, róg Poznańskiej, i obserwowałem co się działo w powietrzu. Składałem meldunki w jakim kierunku lecą samoloty niemieckie i gdzie spadają bomby. Wtedy widziałem jak na Śródmieście, na ulicę Śniadeckich lecą bomby. Wypatrzyli nas tam Niemcy, prawdopodobnie z poczty i zaczęli do nas strzelać. Myśmy w tych małych otworach w dachu obserwowali te rzeczy. Później zostaliśmy odwołani z tego punktu i porucznik Szafrański, który też się wycofał spod koszarów, dostał rozkaz zorganizowania kompanii, która nazywała się kompania szturmowa „Szafrański” od nazwiska dowódcy. Z wszystkich rozbitków z Polnej, i z resztą z innych oddziałów, prawdopodobnie i z tych które atakowały kolonie Staszica, utworzono nową kompanię, która składała się z różnych kolegów z różnych środowisk. Z tym, że pierwszy pluton, którego dowódcą był porucznik „Kruk”, nazwisko Stanisław Jaworski, tworzyli koledzy z tych wycofujących się grup. Pozostałych plutonów niestety nie znam, bo to byli ludzie z innych… ugrupowań.
- Jak wyglądała pańska służba już w batalionie „Golski” i w kompanii szturmowej?
Pierwsza rzecz. Początkowo myśmy mieszkali w różnych punktach, na Poznańskiej, w różnych miejscach. Później dostaliśmy rozkaz przeniesienia się do budynku gimnazjum [imienia] Kreczmara, ulica Wilcza 44 i tam przenieśliśmy się z całą kompanią. Przenosiny były niestety tragiczne. Do budynku wchodziło się z bramy, po lewej stronie były duże sale wykładowe. Przed jedną z sal był zorganizowany magazyn broni. Tam były materiały wybuchowe, butelki zapalające i tak dalej. Myśmy się musieli się dostać do sali przechodząc przez korytarz gdzie stały materiały wybuchowe. Urządzaliśmy tam swoje lokum. Lokum polegało na tym, że mieliśmy sienniki na podłodze porozkładane i na tych siennikach szykowaliśmy się do spania. Dokładnie nie mogę powiedzieć, ale wydaje mi się, że był z nami taki starszy sierżant, który miał przy sobie małego chłopca. Prawdopodobnie ten chłopiec biegnąc, spowodował zapalenie się butelki zapalającej i materiały zaczęły wybuchać. Kilku kolegów, (na szczęście nie śmiertelnie) zostało ciężko rannych i poparzonych. Pierwszy pluton w dniu przeprowadzki został pozbawiony prawie połowy stanu. Około dwudziestu ludzi pojechało do szpitala z poparzeniami. Myśmy nie chcieli wejść do tego pomieszczenia, bo nie było kluczy. Ale rozkaz był rozkaz, żeśmy weszli. Jak już mieliśmy stałą siedzibę skierowano nas na Plac Zbawiciela, Marszałkowska róg Mokotowskiej. Był tam taki budynek, znany sklep „Złoty Róg”. Nad tym sklepem mieliśmy swoja siedzibę i mieliśmy kąt widzenia na GISZ w okolicy Suchej i Marszałkowskiej w kierunku Litewskiej, bo na Litewskiej już byli Niemcy. Budowaliśmy barykady. Jednym z budowniczych był znany atleta warszawski Garkowianko. Pięć – sześć płyt targał zupełnie lekko. Potężny człowiek. Wybudowaliśmy te barykady i siedzieliśmy tam obserwując co się dzieje. Nie było specjalnego ataku Niemców, bo oni byli skupieni przede wszystkim przy Placu Unii [Lubelskiej]. Nie pamiętam dokładnie daty, ale kiedyś ruszył atak od strony Litewskiej. Szły czołgi, przed czołgami szła ludność cywilna. Od Placu Zbawiciela to duża odległość... [ale] kilkanaście strzałów żeśmy oddali. Pozostałe zgrupowania, które były bliżej kościoła Zbawiciela też otworzyły ogień. Niemcy się wycofali, ci cywile gdzie mogli się przedostać, przedostali się. Walk w tym okresie nie było, więc obserwowaliśmy. Trafiło mi się tam nieprzyjemne zdarzenie. Kiedy wyglądałem przez okno, ktoś widocznie zaobserwował, a nie wiem czy od GISZ-u, czy od Litewskiej. Padł strzał, kula uderzyła we fragment obudowy okna. Oczy moje zostały zasypane pyłem z muru. Padłem na ziemię. Przepłukałem oczy. Usiadłem pod ścianą. Zdjąłem beret, pociągnąłem ręką po głowie i w ręku został mi pęk włosów. Obejrzałem beret, beret miał dwie dziurki. Okazuje się, [że] zsunął się trochę z głowy i pocisk przelatując przez beret troszeczkę wyrwał mi pęk włosów. Szczęśliwie udało się, że nie poszedł parę centymetrów niżej. Nasza służba dalej polegała na tym, że byliśmy kierowani na różne odcinki. Nie mieliśmy stałego [odcinka]. Raz polowaliśmy na „gołębiarzy” przy Placu Zbawiciela, gdzie mieszkało dużo Niemców. Strzelali do nas. Niestety ze skutkiem. Jeden z naszych kolegów i koleżanka z kompanii zostali przez takiego „gołębiarza” zabici. Biegaliśmy po dachach i tak się szczęśliwie złożyło, że udało się nam tych gołębiarzy kilku złapać. Na Śniadeckich był punkt żandarmerii i tam było zgrupowanie Niemców, których się wyłapało. Ze względu na to, że nie było już wody, pewna grupa Niemców, zresztą wszyscy byli z ogoloną głową i głowy niektórzy mieli pomalowane na biało, pod dozorem naszego kolegi, który był Żydem i nazywał się chyba Bronsztein, chodzili z kubłami, z kotłami na filtry i dostarczali nam wodę. Były takie momenty, że przenosiliśmy dowódców, walizki transportowaliśmy. Któregoś dnia skierowano nas na ulice Natolińską. Na Natolińskiej byliśmy kilkanaście dni. Patrolowaliśmy dachy, poddasza. Chodziło o sprawdzenie czy są tam jacyś Niemcy czy nie ma. Po kilku dniach pobytu Niemcy zaczęli atakować Natolińską od strony ulicy Koszykowej, Alei Róż właściwie. Pokazał się czołg, za czołgiem grupa Niemców, mieli miotacze ognia. Niemcy atakowali w ten sposób, że jak przesunęli się, podchodzili, miotacze ognia podpalali budynek i się wycofywali. W ten sposób podpalali częściowo w czasie Powstania budynki nasze. Ja siedziałem w budynku, był taki wykusz z luksferów, oszczędzając amunicję oddałem kilka krótkich serii ze „stena”. Niemcy schowali się za czołg. Czołg zaczął kierować działo w kierunku z którego padły strzały. Widziałem ten czarny punkt lufy. Wycofałem się z wykuszu. Padł strzał. Na szczęści uderzył w strop między pierwszym piętrem a drugim. Zostałem po raz drugi w obłoku pyłu z muru, zasypany na czerwono. Wycofałem się do przedpokoju, oczyściłem „stena” z gruzu. Zgłosił się do mnie kolega jakiegoś nieznanego oddziału i pomagał mi ładować magazynek do „stena”. Wyszedłem na wykusz zobaczyć co się dzieje. [Kiedy] wróciłem, kolega niestety zniknął z magazynkiem. Pomyślałem sobie, [że] dostanę od porucznika krótkie „opier” i dostałem, bo magazynek diabli wzięli. Następny fragment to już ostatnie dni Politechniki Warszawskiej. Obszaru Politechniki bronił batalion pancerny „Golski”, ale po kolejnych reorganizacjach powstał tak zwany podcinek „Tur” i był inny dowódca i on wyznaczył na obronę Politechniki majora Falewicza Antoniego. Do żołnierzy batalionu „Golski” dołączyli żołnierze kompanii „Szafrański”. Została tam skierowana moja drużyna z pierwszego plutonu. Była też drużyna z plutonu trzeciego, którą dowodził sierżant podchorąży Konrad Szaft. Te dwie drużyny zostały skierowane do gmachu głównego. Ja ze swoją drużyną miałem obsadzone [stanowiska] przy ziemi gmachu głównego Politechniki od strony kotłowni i starej chemii. Siedzieliśmy tam na oknach, [które były] na podwyższeniach około osiemdziesiąt centymetrów [od] ziemi. Okna wychodziły tuż przy ziemi na teren Politechniki. Walki trwały. Niemcy atakowali przede wszystkim od szpitala na rogu Alei Niepodległości i od terenu Politechniki od kreślarni, bo już byli na terenie Politechniki. Obstrzał był bardzo trudny, teren był zalesiony, było dużo drzew, zieleni. Strzały tylko [wtedy można było oddać, gdy] jakieś ruchy zieleni było [widać]. Tylko kilka strzałów [można było oddać]. Ale amunicji było bardzo mało, więc myśmy się ograniczali tylko do [strzałów] koniecznych. Jak się widziało coś, człowieka, to wtedy się do niego strzelało. Walki były bardzo ciężkie. Jakiś oficer został ciężko ranny, był to chyba kapitan Wacław. Pamiętam go dlatego, że posiadał „wisa” takiego z plecionką na szyi, ale niestety został ranny i kiedy zaczęto się nim opiekować to „wis” zniknął. Siedzieliśmy na tym terenie, Niemcy skierowali na teren Politechniki goliata. Wybuchł goliat. Siedziałem na oknie, tylko wziąłem ręką tak na głowę i z tego okna spadłem. Po raz trzeci pył ceglany mnie otoczył, ale już był taki duży, że na pół metra nic nie było widać. Na szczęście nic mi się nie stało. Wycofaliśmy się na tył Politechniki. Pamiętam majora Antoniego, starszy pan z laseczką, z gołą głową, w typowych takich spodniach: przedwojennych pumpach, takich krótkich, który spacerował sobie po korytarzach Politechniki tak, jakby był na spacerze, a nie w czasie wojny. Zupełnie spokojny, podchodził do okien, zupełnie nie wzruszony. W pewnym momencie już Niemcy zaczęli atakować i kazał nam podpalić Politechnikę. Zaczęliśmy podpalać. Później przyszedł rozkaz: wstrzymać bo idzie pomoc. Przyszła pomoc ze trzydziestu ludzi z „sidolkami”, z butelkami, bez broni. Wtedy już strzelaliśmy przez aulę główną do Niemców. Ja i moi koledzy. Niemcy już byli w budynku, było ich już widać w budynku. Więc major Antoni znów wydał rozkaz. Znów żeśmy podpalili ten budynek główny, zresztą on od strony szpitala był już podpalony przez Niemców. Niestety ze smutkiem musieliśmy budynek opuścić. Wycofaliśmy się. Major Antoni, sierżant podchorąży Mitulski i ja. Żołnierze się wycofali na Puławskiej. Budynek był opuszczony. Tak skończył się udział „Szafrańskiego” w obronie Politechniki. Krótki, dwudniowy udział. [Następnie] skierowanie nas na ulicę Książęcą róg Rozbrat. Szczegółowo opisuje objęcie tego odcinka porucznik Szafrański w swoich wspomnieniach, których kopię posiadam. Opisuje jak był, jak się kontaktował, jak następowały tam walki. Opisuje i podaje nazwiska kolegów, którzy byli przeznaczeni do Krzyża Walecznego. Przeszedłem kilka dosyć przykrych chwil. Ewakuowało się już Powiśle, już ostatnie dni walki na Powiślu przez Książęcą, tam były takie wykopy, Willa Pniewskiego, szpital, wszystko było już pod ostrzałem. Nas skierowano przez Instytut Głuchoniemych, prze kino Napoleon. Wzdłuż Książęcej były płytkie okopy, którymi dostaliśmy się do wypalonego budynku, jeszcze ciepłego. Niemcy go podpalili. Dostaliśmy się tam wieczorem. Było już wtedy w nocy chłodno. Szukaliśmy czegoś. Znalazłem coś, co wydawało mi się kocem. Przykryłem się. Okazało się, że to był habit mnicha brązowego. Zakrwawiony. Myśmy się po jakimś czasie wycofali. Przyszły nowe drużyny. Po dwóch – trzech dniach później znów dostałem się na Książęcą. W nocy nad nami zaczął krążyć radziecki samolot, który warczał głośno i obserwował teren. Tak dokładnie obserwował, że gdzieś jak szaro było, zaczął się dzień, to dostaliśmy silny ostrzał z granatów. Akurat na nas, na drugą stronę [ulicy] Książęcej. Myśmy leżeli, gejzery ognia strzelały w górę, w dół, a my leżeliśmy zupełnie bezbronnie. Jeden kolega się wycofał. W grupie leży koło trzydziestu ludzi więc ja też daję rozkaz wycofania się, ale niestety koledzy leżą w tym wykopie i ani jeden nie drgnie. Jakiś szok po tym bombardowaniu. Dopiero padł rozkaz. Po nim, dwóch kolegów się po jednym koledze się przeczołgało, wreszcie ten kolega oprzytomniał i też się wycofaliśmy. Zatrzymaliśmy się przy szkielecie niewykończonego budynku. Przyszedł porucznik Kruk i zapytał: „kto dał rozkaz wycofania?” My mówimy: „Nikt, był ostrzał.” Porucznik: „Na stanowiska”. Idziemy na stanowiska z powrotem. W pewnym momencie kolega przychodzi i mówi: „na stanowisku leży bren” (to taki angielski pistolet maszynowy, jak strzelał to od razu się wiedziało co to jest). Zobaczyliśmy, leży bren i pistolet szturmowy – parabellum z długa lufą, więc żeśmy je wzięli i przekazaliśmy na Wilczą. Jest broń to broń. Wynikł z tego mały skandal. Przyszedł do nas rozkaz, żebyśmy tą broń, tego brena zwrócili. Nie było rady, brena żeśmy zwrócili, ale parabellum szturmowe zostało w spadku. Do końca Powstania miałem osobistą broń. Co prawda nie postrzelałem, bo nie było co. Był taki fragment, należący do ważnych działań Kompanii „Szafrańskiej”. Poza tym były jeszcze działania dyżurujące, chodziło o zrzuty. Niestety zrzutów alianckich było bardzo mało. Był jeden bardzo duży zrzut, ale spadochrony zniosło przede wszystkim na stronę niemiecką. Myśmy tylko złapali jeden zasobnik, to takie długie, półtorametrowe rury. Było trochę tam broni, trochę środków opatrunkowych. To jedyne cośmy zdobyli w okolicach Placu Zbawiciela. Było natomiast dość dużo zrzutów rosyjskich. Nazywaliśmy to zrzutami dosłownie. Jednej nocy zrzucili nam żywność. Dotarliśmy na ulicę Marszałkowską, na dach. Zasobnik, właściwie skrzynia spadła, przebiła dach i kasza, która była w papierowych torbach walnęła na polepę, zmieszała się z gliną i nie było co zbierać. Drugi zasobnik spadł na ulicę Śniadeckich. Były pasztety jakieś w puszkach blaszanych, ale jak to spadło to zrobiła się mieszanina blachy i pasztetu. Tego zrzutu żeśmy nie zdjęli, bo konkurencja była silna. W Polonii stacjonowała socjalistyczna jednostka PPS-u i oni nam podebrali ten zrzut. Podebrał go zresztą mój kolega. Chodziliśmy na te TKT razem, tylko, że on był w PPS-ie, a ja byłem w Armii Krajowej. Ale koledzy to koledzy. Żeśmy się spotkali na ulicy Złotej jak byłem u siebie w domu i na jaw, kto nam te konserwy ukradł. Kolega koledze. Drugi zrzut z amunicją zaczepił się spadochronem o balkon. Skrzynie spadły, amunicja pogięta. Inny typ zupełnie. Kryzy wystające. Tylko można było używać do broni rosyjskiej. Siedzieliśmy i klepaliśmy młoteczkami te łuski, żeby wchodziły, żeby można strzelać było. Co druga łuska po wybuchu się klinowała, trzeba było wyciorem wybijać. Żadnego [więc] specjalnego pożytku z tej broni rosyjskiej nie było. Zrzucili nam też dwumetrowy karabin przeciwpancerny, niestety próba skończyła się tragicznie, bo ustawiony chyba był na serię, tam było pięć pocisków, karabin się rozerwał i obsługa zginęła. Nie mieliśmy wielkiej pociechy ze zrzutów radzieckich. Nastąpił koniec Powstania. Już była zawarta kapitulacja Warszawy. Przyszedł rozkaz i większość tych żołnierzy PAL-u dostała legitymacje Armii Krajowej. Chodziło o to, żeby ratować ludzi. Także Kompania „Szafrański”, która nie przekraczała dziewięćdziesięciu – stu osób w całym czasie rozrosła się do około stu pięćdziesięciu żołnierzy. Kto chciał dostawał legitymację, po prostu żeby można było wyjść. Wyszliśmy z Warszawy. Dostałem skierowanie do Pruszkowa do znanego obozu przejściowego. Tam po raz pierwszy po tych dwóch miesiącach najadłem się cebuli, marchwi i tak dalej, bo mieszkańcy wynosili nam te jarzyny. Jedliśmy to, bo tego nie było [wcześniej]. Większość naszego pożywienia w czasie Powstania to była tak zwana kaszka „pluj”. Chodziliśmy na Łódzką i stamtąd przynosiliśmy owies, żyto, pszenicę. Mieliśmy u siebie młynek i to się wszystko mieliło, rozdrabniało i gotowało się tę kaszę, z łuskami, ze wszystkim. Do tego dodawało się słynną marmoladę niemiecką z buraków i jadło się to jako drugie danie. Nie było mięsa. Nie było nic. Wszystko: koty, psy, wszystko co chodziło już było zjedzone. Znane przecież wszystkim tak zwane szafy niemieckie, które zrobiły całe spustoszenie, mimo, że tych walk w Śródmieściu może tak dużo nie było. To te krowy, szafy jak je nazywano waliły. Koło nas walnęła taka krowa i [rozwaliła mieszkania] od piątego piętra w dół, cała ściana runęła. Ludzie, którzy w tym momencie stali w pobliżu ginęli, koło nas kilkanaście osób zginęło… Była u nas kaplica. Był tam obraz Matki Boskiej namalowany przez jakąś artystkę, ale nie ten znany obraz, który jest poprzednio uznawany za [obraz] Matki Boskiej Armii Krajowej. To był obraz Matki Boskiej i w dole był żołnierz ubrany tak jak z kompanii „Szafrański”, to znaczy myśmy mieli takie szare drelichy w prążki, to były nasze mundury. Odprawiały się tam msze, były rozmaite koncerty, między innymi był nawet Fogg, pani Segetyńska, która u nas występowała. Niestety koncert trwał bardzo krótko, bo szafy zaczęły lecieć i koncert nasz się rozleciał. Załadowali nas w Pruszkowie do wagonów i pojechaliśmy. Byłem w obozie Sandbostel, stalag XI. Teren był potworny. Spaliśmy na betonie, nie było prycz nawet, był tłum ludzi. Teren podmokły, naokoło stała woda. Wszystkie rewizje… Jak żeśmy przychodzili, nas rewidowano i co można Niemcy nam pokradli. Miałem pantofle, zapasowe buty. Jeden but oddałem koledze. Niemiec mi ten but zabrał. Okazuje się, że koledze też i obydwa buty straciłem. Zdecydowaliśmy z kolegami (nas było trzech), że pojedziemy, bo był apel, że Niemcy szukali tokarzy. Pojechaliśmy do Hamburga. Pracowałem w stoczni Holanda na tokarni. Niemcy nam niby płacili. Jak były dyskusje to Niemcy mówili, że oni nam płacą. Owszem oni nam płacili, tylko efekt był taki, że policzyli za wyżywienie, za mieszkanie, za wszystko i jedyną wypłatę jaką dostałem pracując od grudnia do kwietnia [było to] osiem marek. Mieszkaliśmy na terenie karnego obozu pilnowanego przez SS, ale myśmy mieli wydzielone dwa baraki, w których pilnował nas Wermacht. Przeszliśmy tam trudne chwile. Przede wszystkim ataki dywanowe amerykańskie. Przylatywał zawsze samolot. Samoloty leciały na wysokości dziesięć tysięcy kilometrów. Samolot zrobił krąg na niebie z dymu i eskadra leciała, w tym kółku wszyscy zrzucali po kolei bomby. Raz spadły na pole, [ale] nic nam nie zrobiły, raz spadły w teren, gdzie myśmy pracowali i cała dzielnica Hamburga poszła w gruzy. Uciekaliśmy i byliśmy w Hamburgu [gdzie] stał olbrzymi schron sześciopiętrowy i w tym schronie żeśmy się chowali. Były [też] sytuacje śmieszne. Kiedyś szliśmy do bunkra, Niemcy nie chcieli nas do niego wpuścić, bo wpuszczali najpierw cywilów. Bomby już leciały, już wszystko się trzęsło na około. Więc myśmy, cała grupa, około dwustu osób żeśmy się rzucili po prostu do klatki schodowej. Jeden z kolegów tego Niemca tak pchnął, [że ten usiadł] na podłogę i z pięć metrów na tyłku jechał aż się oparł o ścianę. A myśmy na szóste piętro wbiegli. Wiedzieliśmy, że będzie awantura, więc kolega który go popchnął został odesłany do baraku, a chorego który był w baraku przynieśliśmy. Jak esesmani zrobili nam odprawę no to stan osób się zgadzał, ale tego winnego, co zaatakował Niemca, niestety nie znaleziono. Nasz dowódca Wehrmachtu powiedział: „nic podobnego”, że Polacy nie mogli tego zrobić i tak dalej. Nasi wermachtowcy byli o tyle dobrzy, że jak myśmy dostawali te paczki amerykańskiego, to oni wydawali nam te paczki. No więc jak Polacy grzeczni to częstowali tego co wydawał, żeby sobie zapalił. Niemcy mieli od nas dużo papierosów, więc byli w stosunku do nas względnie dobrze [nastawieni]. Chciałem jeszcze powiedzieć o jednej przygodzie. W czasie nalotów Niemcy nas lokowali w silosach. Nad rzeką w Hamburgu stało kilka silosów zbożowych, mocne stropy, surowe ściany. Myśmy w podziemiach tych silosów byli. Nad ranem zaatakowali nas chyba Anglicy, bo był to taki nalot nurkowy jak gdyby. Samoloty zrzucały bomby z lotu ślizgowego. Bomby te spadły w pobliżu naszego silosu, ściana się przewróciła, zaczęło się sypać z góry zboże. Jeden z kolegów krzyczał: „Jezus Maria, uciekajmy bo nas zasypie”. Ale drugi kolega zszokowanego ściągnął z góry, bo zboże leciało nadal, ale można było się dostać do drugiego wyjścia. Nalot trwał około dwudziestu minut. Po dwudziestu minutach nalotu zaczęliśmy się pomału zwoływać. Okazuje się, [że] chyba siedemnastu czy osiemnastu kolegów zginęło. Po prostu człowiek podchodził, gość siedzi koło słupa i siedzi. Po prostu podmuch go tak przycisnął do słupa, że on nie żył. Po nalocie żeśmy wyszli [z silosu]. Rannych było dużo. Z grupy około dwustu nas, koło dwudziestu zginęło, koło dwudziestu – dwudziestu paru zostało rannych, przewiezionych do szpitala. Poszliśmy do swojego lokum. Lokum nie istnieje. Budynek bomba trafiła. Ranny kolega, który był w tym baraku, nawet śladu żeśmy nie znaleźli, a znalazłem fragment swojego nesesera, w którym miałem cały swój majątek. Więcej dziur tam było niż nesesera. Wracaliśmy do bunkra. Szosa była tak zbombardowana, że szliśmy wężykiem. Leje, niewypały, leje, niewypały! Cały teren to było przedmieście Hamburga, Wilhemsburg był rozbity w puch. Jak myśmy wracali to jak zaczęli wynosić z tych różnych silosów, tak na oko ze trzysta metrów trup koło trupa leżał. Większość tych co zginęła była z obozu karnego. Potem przenieśli nas do takiego budynku szkolnego. Jeździliśmy na roboty do Hamburga, do tych przedmieść Hamburga. Żeśmy chowali Niemców do zbiorowych mogił. Nie wszędzie nas Niemcy dopuszczali. Chodziliśmy pieszo około dziesięciu kilometrów na te roboty. Dostaliśmy się do zbombardowanego młyna zbożowego. Tam na szczęście troszeczkę żeśmy się podżywili, bo żeśmy wynosili [stamtąd] mąkę. Pod spodem kopaliśmy doły. Mąka była bez przerwy czerwona. Lepiliśmy placki, wsuwaliśmy w te dziury i te placki nam się piekły w tych dziurach. To była mąka i sól, tym nie mniej placek ważył koło kilograma i można było się trochę pożywić. W młynie trafiliśmy na pas transmisyjny. Pas transmisyjny był taki szeroki, że z niego zelówka do butów wychodziła. Poowijaliśmy się wszyscy naokoło tymi pasami i na szczęście dzięki temu mieliśmy zelówki. Kolega nam za pajdę chleba do butów z tego pasa przybijał zelówki. Miałem swoje buty oficerskie, które służyły mi aż do wyzwolenia. Wszyscy mieliśmy w czym chodzić dzięki temu pasowi. Później nastąpiło zakończenie działań wojennych i wypędzono nas z Hamburga. Nie wiem po co. Chodziliśmy kilka dni od wioski do wioski, nie wiadomo po co, na co. Wreszcie przyszliśmy do takiej wioski Grossenaspen pod Neumuenster i rano stwierdziliśmy, że wachmanów nie ma. Zostaliśmy w stodole bez wachmanów, bez niczego. Zorganizowaliśmy od razu dowództwo straży, żeby pilnować bo nie wiemy co się dzieje. Za dwa dni przyjechali Anglicy. Byliśmy w tej wiosce, Anglicy przywieźli nam od razu zaopatrzenie. Co drugi dzień dostawaliśmy pół wieprza, kawę. Od razu zorganizowano grupę Niemców, w kotłach gotowali nam zupę. Mieliśmy co jeść i tam byliśmy kilkanaście dni. Przyjechali Anglicy, rozpalili DDT żeby spalić insekty. Przecież tego było pełno. Po jakimś czasie tam żeśmy zorganizowali się, przenieśli nas do Pinebergu do dużego obozu pokoszarowego. Mieszkali tam Anglicy. Zorganizowano naszą żandarmerię obozową. Wydano nam wszystkie dokumenty z niewoli i tam czekaliśmy na możliwość wyjazdu do kraju. Oczywiście zorganizowaliśmy od razu radio, nasłuch, mieliśmy wiadomości z Polski co się dzieje. Zorganizowaliśmy nawet dziesięciotonową ciężarówkę, ale Rosjanie nie chcieli nas puścić, bo tam był Podżdam, te wszystkie sprawy i nie puszczono nas. Zorganizowano nas w tym Pinebergu, od razu w dużym obozie. Zaopatrzenie od razu było gorsze, bo to było masę oficerów, nie oficerów. Czekaliśmy na powrót do Polski. Część zdecydowała się na powrót do Polski, cześć nie. Ja miałem tutaj rodziców i też chciałem się dostać. Dopiero w 1946 roku zorganizowano transport i przewieziono nas do Lubeki. Wsadzono na statek „Graf Spee” i przewieziono nas statkiem do Gdyni. Podróż była nieciekawa, bo statek jechał pod Szwecję w ciągu dnia, w nocy stał i znów miał wyznaczony teren w kierunku Gdyni, bo całe morze było zaminowane. Przyjechaliśmy do Gdyni. Zrobiono mi zdjęcie, wydano czerwoną kartę, dano mi wielką zapomogę w wysokości stu złotych, wsadzono nas do pociągu, do którego można było tylko wsiąść przez okno. Wciągaliśmy ludzi przez okno, bo w ogóle dostać się nie było można. W pociągu były bagaże, piętnaście osób, nie wiem jak to się jechało do tej Warszawy. Ale przyjechaliśmy to Warszawy. Uradowany idę na Złotą, budynek stoi. O Boże, Jezu! Będę miał gdzie mieszkać. Budynek stał i owszem, ale mieszkanie było spalone. Piwnica, w której mój dobytek został zamurowany… ale też okazuje się, [że] albo Niemcy albo to wszystko rozbili, rozkradli. Budynek spalony. Dostałem nakaz meldowania się co tydzień. Meldowałem się dopóki było można. Spotkałem tam znajomego, którego znałem jeszcze sprzed wojny. On zwolnił mnie z tego meldowania się. Zacząłem starania, żeby dostać się na Politechnikę. Miałem zaczęte to Towarzystwo Kursów Technicznych. Spotkałem swoich wykładowców, jednego z Politechniki – inżyniera Lipskiego. Dostałem zaświadczenia, że chodziłem na kurs TKT, że mam małą maturę. Dostałem się na wstępny kurs Politechniki Warszawskiej. Na tym kursie wstępnym starsi ludzie mogli dostać się na Politechnikę. Dyrektorem tego kursu był pan profesor Jagodziński. Bardzo sympatyczny człowiek, który nas nazywał starymi końmi. Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty na Politechnikę. Pana Jagodzińskiego ZTS wyrzucił, bo pan Jagodziński zawsze wygłaszał przed wykładem jakąś tezę, maksymę rzymską, katolicką czy inną, z tych maksym młodzież mogła się uczyć. Ale to się nie podobało. Pana profesora żeśmy pożegnali kwiatami i on przestał pełnić funkcję dyrektora kursu wstępnego. Dostałem się na Politechnikę. Mnie się nie czepiali. Pracowałem. W ankiecie podałem, że byłem w Armii Krajowej. Nie ukrywałem. Podałem, że byłem dowódcą drużyny, byłem kapralem. Mnie się specjalnie nie czepiali, tylko się towarzysze pytali: „A dlaczego należeliście do Armii Krajowej?”. Ja mówię: „Mam być szczery?” „No oczywiście.” Ja mówię: „Bo innej propozycji nie miałem. Bo tylko Armia Krajowa w Warszawie była. Mój kolega, który był w PPS-ie mnie proponował, ale on był zajęty, ja byłem zajęty. On był swoje. Ja robiłem swoje.” Jakiś jeden z kolegów mówi: „Kolego, dajcie spokój, bo przecież to nie te czasy. Przestańcie się wygłupiać. Pytać o to, o tamto.” Chcieli mnie do wojska brać. Byłem w komisji poborowej. Pan major mówi: „Będziemy was brać. Gdzie chcecie jechać? Na Mazury czy na Bieszczady?” Mówię: „Panie majorze, na Mazurach to ja już byłem, dwa miesiące odpracowałem jako rolnik. W Bieszczadach jeszcze nie byłem.” Mówię: „Jeżeli wam się to opłaci, jestem żonaty, jestem inżynierem, będzie musieli zapłacić jakieś pieniądze mojej żonie na utrzymanie. Ja jak pojadę, jak zrobię siedemdziesiąt procent normy robotnika to góra, bo przecież ja nie jestem fachowiec. Jak wam się opłaci to ja pojadę. A nie lepiej jakbyście mnie skierowali na jakiś kurs techniczny. Może bym się bardziej przydał, przecież [jestem] inżynier, technik. Może lepiej niż łopatą bym pracował w Bieszczadach.” Major mówi: „Wiecie, macie rację, ale ja was mogę wziąć tylko na jesieni, nie w lato.” Ja mówię: „ to nie gra roli.” No i na tym się skończyło moje spotkanie, że moje dokumenty gdzieś poszły i więcej mnie nie wzywano. Następny dowód dostałem jak było dwudziestopięciolecie odzyskania niepodległości to mnie wezwano do RKU i powiedziano: „będziemy awansować, odznaczać.” Ja mówię: „mnie?” „No was.” Wezwano nas. Kilku ludzi. Major wystąpił: „będziecie awansowani.” No i mnie awansowali do stopnia plutonowego. Następny gość przychodzi i mówią: „awansujemy was na starszego sierżanta.” A on: „ panie majorze, jaki to awans, ja jestem sierżantem podchorążym, a wy mnie awansujecie na sierżanta, a gdzie podchorąży?” „A my nic takiego w aktach nie mamy.” I to był mój ostatni kontakt z armią. Już mnie więcej nie pytano. W tym czasie student otrzymywał nakaz pracy na dwa lata po skończeniu studiów. Nie miał wyboru, dostawał pracę. Ja akurat dostałem się do pracy w centrali rybnej. Pracowałem w centrali rybnej przez dwa lata na najniższym stopniu, bo wtedy zarabiałem około dwóch tysięcy złotych miesięcznie. Nie byłem awansowany, ani nic, bo to było na nakazie pracy. Dopiero po dwóch latach, jak nakaz pracy się skończył to się znalazło dla mnie stanowisko i zostałem po raz pierwszy awansowany, ale nie nagradzany. Do partii nie należałem, w nomenklaturze nie byłem, byłem tylko zaliczany do takiej grupy rezerwowej, także mogłem tylko być na stanowiska naczelnika wydziału, głównego specjalisty, ale już nie mogłem dostać się na jakieś kierownicze stanowisko. Jako inżynier chłodnik pracowałem w centrali rybnej dziesięć lat. Jakiś czas pracowałem w Mostostalu na montażu urządzeń chłodniczych. Zajmowałem się dużymi chłodniami, składowymi, które miały pojemność kilkanaście tysięcy metrów kwadratowych, gdzie składowano tysiące ton mrożonek.
Warszawa, 21 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Piasecki